Wioska Jabłonna nie widniała na żadnej z map, które carscy kartografowie kreślili z nabożną dokładnością, wierząc, że świat da się zamknąć w liniach i liczbach. Nie dlatego, że była zbyt mała. Nie dlatego, że leżała zbyt daleko. Jabłonna nie chciała być znaleziona. Ukryta w głębokim, wilgotnym zagłębieniu terenu, gdzie mgły zbierały się nawet w środku lata, a świt przychodził spóźniony i niechętny, żyła własnym, szeptanym rytmem. Otaczały ją bory tak stare, że pamiętały jeszcze czasy, gdy człowiek nie nadawał imion drzewom, tylko prosił je o pozwolenie na przejście. Korzenie splotły się tam w węzły przypominające dłonie, a poszycie kryło więcej kości, niż ktokolwiek chciałby policzyć.
W Jabłonnej mawiano, że granica między światem żywych a tym, co pełza pod mchem, jest cienka jak pajęczyna nad ranem – widoczna tylko wtedy, gdy wiesz, gdzie patrzeć. Sambor wiedział. Stał przed swoją kuźnią, wycierając okopcone dłonie w skórzany fartuch, który pamiętał jeszcze jego ojca, a może i ojca ojca. Był człowiekiem szerokim w barach, z karkiem jak pień buka i spojrzeniem kogoś, kto zbyt często widział, jak metal pęka w najmniej spodziewanym momencie. O żelazie wiedział więcej niż o ludziach – i ufał mu znacznie bardziej.
Powietrze tego wieczoru było inne. Ciężkie. Leżące na skórze jak mokry całun. Pachniało gnijącymi liśćmi, starym mchem i czymś jeszcze – metalicznym posmakiem, który Sambor znał aż za dobrze. Tak pachniała krew, zanim jeszcze wypłynęła. Nie burza budziła w nim niepokój. To księżyc. Wychylał się zza postrzępionych sosen powoli, niemal bezwstydnie – nienaturalnie wielki, obrzmiały, barwy świeżo rozciętej wątroby. Jego światło nie rozjaśniało drogi. Ono ją obnażało. Pokazywało każdą koleinę, każdą plamę, każdy ślad czegoś, co przeszło tędy nocą.
– Księżyc Rysiołaka – mruknął Sambor, spluwając przez lewe ramię i dotykając palcami zimnego żelaza zawieszonego na szyi. Ten amulet nie był ozdobą. Był przypomnieniem.
Stary pakt Jeszcze jako dziecko Sambor słyszał tę historię szeptaną przy wygasającym palenisku, zawsze zimą, zawsze wtedy, gdy wilki podchodziły zbyt blisko zagród.
Dawno temu, gdy Jabłonna była tylko garścią chat i jednym kamiennym kręgiem w lesie, ludzie zrobili coś, czego nie powinni byli robić. Wycięli święty gaj. Nie cały – tylko tyle, ile „było trzeba”. Ale las nie zna pojęcia wystarczająco.
I wtedy przyszedł On. Nie jako zwierzę. Nie jako człowiek. Jako rozliczenie. Rysiołak nie był demonem w ludzkim rozumieniu. Był narzędziem równowagi, gniewem lasu ubranym w ciało, które potrafiło mówić i pamiętać. Gdy zabił pierwszego sołtysa i powiesił jego wnętrzności na gałęziach jak ofiarne wstęgi, ludzie zrozumieli. Przyszedł kowal. Zawsze przychodzi kowal.
Złożyli pakt:
– Nie będzie wycinki bez zgody.
– Nie będzie polowania w czas godów.
– Serce Gaju pozostanie nietknięte.
– A co siedemdziesiąt lat, gdy niebo zakrwawi, ludzie staną do rozliczenia. Nie ofiara z niewinnych. Nie rzeź. Tylko oddanie winnego. Las nie chciał krwi. Chciał sprawiedliwości.
Cisza w karczmie Karczma „Pod Wisielczym Korzeniem” tonęła w ciszy tak gęstej, że można ją było kroić nożem. Okna zabito deskami jeszcze przed zmrokiem, a szczeliny zapchano mchem i solą. Nawet ogień w palenisku palił się nisko, jakby bał się rzucać światło.
Wójt siedział osobno, plecami do ściany. Przeliczał coś palcami na blacie stołu – nie monety, a miesiące. Zima. Przednówek. Zima. Przednówek. Kiedy podniósł wzrok, nie było w nim pychy. Było zmęczenie.
Stary Maurycy, który zwykle o tej porze był już w połowie drogi do zapomnienia, siedział trzeźwy jak niemowlę i ściskał kubek tak mocno, że knykcie miał białe. Wszyscy patrzyli w podłogę. Bo każdy, absolutnie każdy, miał coś do ukrycia.
Gdy rozległ się dźwięk – nie wycie, nie ryk, lecz wysoki, wibrujący skowyt przypominający tarcie metalu o kość, zakończony gardłowym, niemal ludzkim śmiechem – kilka kobiet zaczęło się modlić do bogów, których imion nikt już nie pamiętał.
– Już tu jest – szepnęła baba Jagnińska, zielarka o oczach zmętniałych od patrzenia w miejsca, w które nikt rozsądny patrzeć nie powinien. – Drzwi ryglujcie. Solą progi sypcie. Żelazo nie pomoże, jeśli serce macie z lęku.
Ale Sambor już wychodził. Sambor nie zatrzymał się, choć ciężkie spojrzenie Jagnińskiej paliło go w plecy. Drzwi karczmy zamknęły się za nim z głuchym hukiem, a rygiel zapadł na miejsce, odcinając go od zapachu piwa i strachu.
Na zewnątrz czekał tylko las i ten przeklęty, wątrobiany blask księżyca. Kowal nie szedł w stronę lasu. Ruszył w kierunku środka wsi, tam gdzie stał stary, spróchniały pręgierz, którego od pokoleń nikt nie używał.
Z ciemności wyłonił się cień. To był wójt. Trzymał pochodnię, ale ogień dygotał tak mocno, że cienie tańczyły szaleńczo po ścianach chat.
– Samborze… – zaczął i urwał. Przełknął ślinę. – Pakt był pisany na inne czasy. Las rósł, ludzie byli cierpliwsi. Teraz dzieci marzną szybciej niż drzewa umierają.
– Las nie zapomina – odparł Sambor. Wibrujący skowyt rozległ się ponownie, tym razem bliżej. Znacznie bliżej.
Z mroku, tuż za linią ostatnich chat, wyłoniło się Coś. Rysiołak nie biegł. On kroczył, choć jego ruchy były nienaturalne, jakby stawy wyginały się w strony, których ludzka anatomia nie przewiduje. Był wysoki, chudy ponad miarę, pokryty rzadką, szczeciniastą sierścią koloru starego srebra. Jego głowa przypominała łeb rysia, ale oczy… oczy były ludzkie. Wielkie, bursztynowe i pełne nieskończonego, chłodnego intelektu. Stwór zatrzymał się dziesięć kroków od Sambora. W jego długich, czarnych pazurach tkwiło coś białego – kawałek brzozowej kory z wyciętym znakiem. Symbolem Serce Gaju.
– Złamaliście milczenie – głos Rysiołaka nie pochodził z gardła. Wydawał się wibrować bezpośrednio w czaszce Sambora. – Ktoś wszedł tam, gdzie stopa człowieka stanąć nie miała prawa. Ktoś podniósł siekierę na Drzewo Matkę.
Sambor poczuł, jak amulet na jego szyi robi się gorący. Spojrzał na wójta. Wójt upuścił pochodnię. Ogień zgasł w błocie.
– Nie ja pierwszy… – wyszeptał, chwytając Sambora za nogawkę. – Ja tylko kazałem ciąć tam, gdzie już bolało najmniej. Przysięgam… słyszałem, jak drzewo krzyczało.
Rysiołak nie patrzył na wójta. Patrzył na Sambora.
– Kowalu – szepnął potwór, a w jego głosie pobrzmiewała nuta niemal smutna. – Ty wiesz, co trzeba zrobić. Żelazo w twojej dłoni nie służy do walki ze mną. Służy do dopełnienia paktu.
Sambor powoli sięgnął za pas. Na moment palce odmówiły mu posłuszeństwa. Nie z lęku – ten znał aż za dobrze – lecz z ciężaru. Młot, który trzymał w dłoni, ważył nagle więcej niż żelazo i drewno; ważył imiona, zimy, głodne dzieci i drzewa, które padały, bo ktoś kiedyś powiedział „trzeba”. Sambor poczuł w nadgarstku dawny ból, ten sam, który miał jako młodzik, gdy po raz pierwszy uderzył za mocno i stal pękła, zamiast się ugiąć. Wiedział wtedy i wiedział teraz: nie każde uderzenie daje się cofnąć. Nie wyciągnął miecza ani noża. Wyciągnął ciężki, kowalski młot. Przez chwilę patrzył na drżącego u jego stóp człowieka.
– Las nie chce krwi – powiedział cicho. – Las chce porządku. Zamiast uderzyć, podszedł do Rysiołaka i wyciągnął dłoń z żelaznym klinem.
– To ja wykułem siekierę – rzekł. – Wiedziałem, na co pójdzie ta stal.
– Jesteś sprawiedliwy – odparł Rysiołak. – Ale pakt mówi o winnym, nie o narzędziu.
Stwór porwał wójta i rzucił go pod nogi Sambora.
– On ukradł drewno. Ty dasz mu karę. Wybij mu na dłoniach znak winy. Każdy, kogo dotknie, będzie wiedział, że las pamięta jego dłonie lepiej niż jego imię.
Tej nocy w Jabłonnej nie było rzezi. Był tylko dźwięk młota uderzającego w żelazo i krzyk niosący się przez mgłę aż do świtu. Gdy słońce wstało, Rysiołaka już nie było.
Na progu karczmy leżał wójt z dłońmi spalonymi od mrozu, naznaczonymi znakiem lasu. Mówiono później, że nigdy więcej nie podniósł ręki – nawet na dziecko kradnące chleb – bo bał się, że las uzna to za dotyk.
A Sambor wrócił do kuźni. Od tamtej nocy jego żelazo zawsze było zimne, nawet gdy wyjmował je prosto z ognia.
Fajny pomysł, bardzo spójny w swojej koncepcji, ale dużo jest “opisów jakby” – nie wiem jak to nazwać fachowo ale np.:
Tak pachniała krew, zanim jeszcze wypłynęła. Nie burza budziła w nim niepokój. To księżyc. Wychylał się zza postrzępionych sosen powoli, niemal bezwstydnie – nienaturalnie wielki, obrzmiały, barwy świeżo rozciętej wątroby. Jego światło nie rozjaśniało drogi. Ono ją obnażało. Pokazywało każdą koleinę, każdą plamę, każdy ślad czegoś, co przeszło tędy nocą.
I wtedy przyszedł On. Nie jako zwierzę. Nie jako człowiek. Jako rozliczenie. Rysiołak nie był demonem w ludzkim rozumieniu. Był narzędziem równowagi, gniewem lasu ubranym (…)
moim zdaniem za dużo tych opisów budujących “klimat przez porównianie” – przez większość tekstu, czekałem by dowiedzieć się o czym w zasadzie ten tekst jest – a jak już się dowiedziałem to miło się zaskoczyłem konceptem :)
btw.
W Jabłonnej mawiano, że granica między światem żywych a tym, co pełza pod mchem, jest cienka jak pajęczyna nad ranem – widoczna tylko wtedy, gdy wiesz, gdzie patrzeć. Sambor wiedział.
bardzo głęboka metafora …