- Opowiadanie: przenoga23 - Rogan - 11-13 (kontynuacja)

Rogan - 11-13 (kontynuacja)

Rogan wyrusza w kolejną część drogi poszukiwania ojca.

Linki do poprzednich rodziałów:Linki do poprzednich rodziałów:

(1-2) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34114

(3-4) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/32108
         (5-6) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34123

(7-8) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34132

(9-10) http://www.nowafantastyka.pl/opowiadania/pokaz/34145

Oceny

Rogan - 11-13 (kontynuacja)

– Małe dzieci nie pamiętają bólu – powiedział Rogan.

Wokół dogasającego ogniska zostało już niewielu ludzi. Noc zapadła na dobre. Las przejął władzę nad czasem. Ludzie żyli według rytmu światła i ciemności.

Rogan siedział na drewnianej ławie. Czuł zmęczenie w kościach. Najpierw walka z Potężną Górą. Potem zasadzka w lesie. Niby nic wielkiego, ale ciało pamięta każde uderzenie.

Naprzeciwko siedział Nibor. Jego ciało również wydawało się nosić ciężar minionego dnia.

Rozmowa zaczęła się od prostego pytania: co oni właściwie robią w tym lesie?

– Bez dzieci jest łatwiej – powiedział Nibor. – Mamy jedno niemowlę. Troje dzieci poniżej dziesięciu lat. To i tak prawie za dużo jak na takie życie. Ale my nie chcemy zostać tu na zawsze. To tylko tymczasowe schronienie. Pójdziemy głębiej w las. Z dala od gór. Tam znajdziemy opuszczoną wioskę. Odbudujemy ją.

Nie powiedział wszystkiego. Rogan to słyszał w pauzach między słowami.

Znał historię tej ziemi. Kiedyś mieszkali tu Górscy Ludzie i łowcy. Jedni żyli z gór, drudzy z lasu. Wspólni wrogowie trzymali ich razem. Potwory. Wojna zmiotła wszystko. Rogan był wtedy daleko na południu. Tu wojna miała inne oblicze. Postanowił nie drążyć.

– Co z drogą do grodu? – zapytał.

– Powinna być czysta. Ludzie Gustava nie zapuszczają się tu często. Jutro mogą przeczesywać las, ale jeśli wyjedziesz o świcie, będziesz już daleko. Jedyny prawdziwy problem to wilki.

– Brakuje im zwierzyny.

Nibor skinął głową.

– Potwory zniknęły. Wilki nie mają już przeciwnika. Jest ich coraz więcej. Jeleni prawie nie ma. Kiedy zabraknie zwierzyny, przyjdą po ludzi. To tylko kwestia czasu.

Rogan zmienił temat.

– Ilu macie Krwistych?

Nibor nie odpowiedział od razu.

– Kim jesteś dla Picadora?

Rogan zrozumiał, o co chodzi. Człowiek i Krwisty zwykle nie byli równi.

– Nic nie jesteśmy sobie winni – powiedział. – Ty uratowałeś mi życie. Ja ocaliłem twojego syna. Tylko tyle. Jeśli mam odpowiadać na osobiste pytania, oczekuję tego samego.

Nibor uniósł brwi. Skinął głową.

– Przyjaciel – powiedział Rogan. – Walczyliśmy razem. Byliśmy w armii ludzi.

– Krwisty walczący dla ludzi.

– Byliśmy szpiegami. To był sens. Nie wszyscy Krwiści byli po złej stronie. Picador był przeciwieństwem ruchu wyzwolenia.

Nibor parsknął.

– A po wojnie go uwolnili.

– Nie bez bólu. Sprawdź jego nadgarstki.

Nibor spojrzał w stronę namiotu.

– Czy to czeka też jego? – zapytał. Nie powiedział: „mojego syna”.

Rogan to zauważył.

– Dzieci nie pamiętają bólu.

– Mam torturować niemowlę? – głos Nibora podniósł się. Kilku ludzi spojrzało w ich stronę.

– Możesz to zrobić teraz albo poczekać, aż będzie starszy. Tamten ból zostaje na zawsze. Nawet jeśli będziecie się ukrywać przez dekady, świat w końcu po niego sięgnie.

Nibor spojrzał w ogień.

– Nie wiemy, co przyniosą kolejne lata.

– Wiemy jedno – powiedział Rogan. – Ludzkie okrucieństwo nie znika.

Płomienie dogasały. Czerwień zniknęła. Został zwykły ogień.

Rogan zadał kolejne pytanie.

– Do czego są ci Krwiści? Tylu ludzi, tyle mocy. Jaki macie cel?

– To dwa pytania. Odpowiem na jedno. Dla nas są rodziną. Pomagają nam żyć w lesie. Mieliśmy szczęście, że ich moce się do tego nadają. Szkolimy ludzi i Krwistych. Czekamy na znak. Dostaniemy zapłatę. Odejdziemy w głąb lasu. Założymy własną komunę. To nie rewolucja. Raczej lokalna zawierucha.

– A mój cel? – zapytał Rogan.

Nibor spojrzał na niego uważnie.

– Po co ktoś z południa idzie tak daleko na północ?

– Szukam ojca. Matka zginęła. Ojciec zniknął. Wychowała mnie akademia wojskowa. Potem była wojna. Potem życie. Teraz przyszedł czas na odpowiedzi.

Nibor nic nie powiedział.

Las wypełnił ciszę. Ogień trzaskał. Liście szumiały. Wilki wyły gdzieś daleko.

– Dziękuję za opiekę nad Picadorem – powiedział Rogan. – Za kilka dni będzie gotowy. Jest głupi, ale przeżyje.

– Zajmiemy się nim jak bratem. A zielarka pewnie jeszcze lepiej.

Uśmiechnęli się do siebie.

Rogan wstał.

Pora była iść spać, choć miał jeszcze chwilę.

12

Obudził się razem z pierwszym uderzeniem pioruna. Dźwięk był tak bliski, że powietrze w namiocie zadrżało. Przez chwilę leżał nieruchomo, liczył oddechy, pozwalał, by świat wrócił na swoje miejsce. Potem usiadł i przeciągnął ramiona. Mięśnie odpowiedziały bólem. Normalne. Dzień wcześniej był długi.

Wyszedł z namiotu. Przy niemal dogasającym ognisku siedziało kilku ludzi. Rozmawiali szeptem, jakby bali się, że zbyt głośne słowa obudzą burzę. Noc była ciężka, lepka od wilgoci. Powietrze pachniało deszczem.

Wrócił do środka, zebrał wszystkie rzeczy dokładnie i spokojnie. Chciał odejść tak, żeby nikt tego nie zauważył.

– Pieszo daleko nie zajdziesz.

Nibor stał w wejściu. Pojawił się tak cicho, jakby wyszedł wprost z ciemności. W dłoni trzymał lejce czarnego konia.

– Na południu myślicie, że rozum zjedliście – dodał. – Ani przed burzą, ani przed wilkami nie uciekniesz na dwóch nogach.

Rogan przez chwilę patrzył na zwierzę, potem na twarz Nibora. Skinął głową. Wziął lejce.

– Oddam go.

Nibor wzruszył ramionami.

– Koni nam nigdy nie braknie. Jedź.

Rogan dosiadł konia, pochylił się i położył dłoń na jego czole. Poczuł ciepło i drżenie pod skórą.

– Jakoś się dogadamy – powiedział cicho. Bardziej do siebie niż do zwierzęcia.

Ruszył bez oglądania się za siebie.

Świt próbował wypchnąć noc z lasu, ale przegrywał. Wiatr był ostry, wilgotny. Najpierw spadły pierwsze krople. Potem niebo pękło na dobre. Grzmoty łamały ciszę jak uderzenia młota. Błyskawice rozcinały las białymi bliznami.

Rogan zeskoczył z konia i ściągnął go pod skalny nawis. Kolejny piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Ziemia zadrżała. Koń szarpnął się gwałtownie. Rogan napiął ramiona i plecy, trzymał go całym sobą, aż drżenie zwierzęcia zaczęło słabnąć.

Przywiązał konia do drzewa. Sam wrócił pod głaz. Deszcz lał się jak ściana wody. Zdjął koszulę, wykręcił ją i odwiesił na wystającą gałąź. Usiadł na ziemi, oparł plecy o chłodny kamień. Słuchał ulewy i grzmotów. Czuł, jak zmęczenie próbuje wciągnąć go w sen.

Obudził go nagły, głuchy huk. Nie z nieba. Z ziemi.

Koń zarżał przeraźliwie.

Rogan wiedział, że to nie jest już tylko burza. Wyszedł spod skały.

Kilka metrów przed koniem stał wilk. Szary, skupiony, napięty jak cięciwa. Trzymał łeb nisko. Z pyska wystawały zęby. Warczenie było ciche i ciągłe.

Rogan cofnął się pod głaz, chwycił miecz i ruszył z powrotem. Wilk ani na chwilę nie spuścił wzroku z konia.

Po prawej stronie pękły gałęzie.

Drugi.

Większy. Cięższy. Dorosły. Północny.

Rogan ustawił się plecami do konia. Miecz trzymał nisko, przy pasie. Oddychał powoli.

– Lepiej, żebyście bali się pierwszego uderzenia.

Pozwolił, by napięcie przeszło z mięśni do środka. Poczuł znane mrowienie, jakby każda komórka ciała została podłączona do iskry. To nie była siła mięśni. To było coś głębiej. Coś, co zwykle trzymał zamknięte.

Wilk skoczył pierwszy.

W tej samej chwili świat pękł Roganowi na dwa obrazy. Jeden był prawdziwy. Drugi był przesunięty o ułamek sekundy do przodu. Niczym cień przyszłości, który pokazywał ruch, zanim on się zdarzył.

Rozproszony obraz wilka rzucił się w bok. Prawdziwy dopiero ruszał.

Rogan już tam był. Na miejscu, gotowy.

Przerzucił miecz do lewej dłoni i ciął na skos. Ostrze rozdarło ciało. Krew wytrysnęła ciężkim strumieniem. Wilk zwalił się w ściółkę, wijąc się przez chwilę.

Drugi nie zawahał się ani sekundy.

Był większy. Szybszy. Bardziej wściekły.

Znów podwójny obraz. Znów przyszłość i teraźniejszość nakładające się na siebie. Wilk skakał w dwóch miejscach naraz. Rogan wybrał to, które było jeszcze przed ruchem.

Uderzył jednym cięciem w szyję. Ostrze weszło głęboko. Wilk runął jak przewrócone drzewo, ciężko, z łoskotem. Jeszcze przez chwilę poruszały się jego łapy.

Rogan nie czekał.

Podszedł blisko i wbił miecz w brzuch. Bez patrzenia w oczy. Bez wahania. Nie zostawia się żywych drapieżników, które zapamiętały twój zapach.

Odwrócił się w stronę miejsca, gdzie padł pierwszy wilk.

Został tylko ślad krwi i rozorana ściółka.

– Biegnij – mruknął.

Każdy krok oddalenia od watahy był jego bezpieczeństwem.

Wsiadł na konia. Ruszył w stronę grodu. Nie obejrzał się.

13

Droga przez las była mokra po nocnej burzy. Pachniała żywicą, rozgrzaną ziemią i gnijącymi liśćmi. Słońce stało jeszcze wysoko, ale już zaczynało schodzić w dół. Późne popołudnie. Za wcześnie na cień, za późno na spokój.

Przez długi czas Rogan jechał bez żadnych problemów.

Ścieżka była równa. Koń zmęczony, ale stabilny. Oddech ciężki, lecz jeszcze pod kontrolą. Las milczał. Nie było wilków. Nie było ludzi. Nie było niczego, co wymagałoby czujności większej niż zwykły odruch przetrwania.

Taki fragment drogi bywał najniebezpieczniejszy.

Rogan trzymał tempo. Nie za szybko. Nie za wolno. Miecz spokojnie spoczywał na plecach. Sztylety były tam, gdzie zawsze. Myśli krążyły daleko przed nim: przy kolejnym grodzie, przy kopalni, przy ojcu, przy czasie, którego już nie odzyska.

I wtedy usłyszał wilki.

Najpierw jedno wycie. Dalekie. Potem drugie. Bliższe. Z boku. Z tyłu.

Nie przyspieszył od razu. Jeszcze nie.

Kilka minut później ścieżka wyprowadziła go na otwartą polanę. Mgła snuła się nisko nad ziemią. Krzewy sięgały kolan. Las po drugiej stronie wyglądał jak ciemna ściana. Zatrzymał się, aby się rozejrzeć.

Coś trzasnęło.

Rogan dobył miecza w pół ruchu. Z zarośli wypadł dzik. Szarża była chaotyczna, głupia, ślepa. Po chwili zwierzę skręciło i zniknęło w przeciwległych drzewach.

Rogan nie ruszył.

Spojrzał ponad pierwszą linię drzew. Dalej wznosiło się wzgórze. Strome. Gęste. Trudne.

Z tyłu znów zawyły wilki.

– Strata czasu nie jest naszym jedynym wrogiem – powiedział cicho do konia.

Pospieszył zwierzę, być może zbyt szybkim tempem jak na sytuację i drogę przed nim. Nie trwało to jednak długo.

Ścieżka zwężała się. Błoto łapało kopyta. W kilku miejscach Rogan musiał zsiadać i prowadzić zwierzę. W połowie podejścia spojrzał w dół. Między drzewami poruszały się punkty. Już nie pojedyncze. Wataha.

Wilki nie zawyły.

Na szczycie pierwszego wzgórza las się przerwał. Ziemia była sucha. Twarda. Idealna do ucieczki.

– Teraz.

Wbił pięty.

Koń zerwał się do galopu. Drzewa zaczęły znikać. Ścieżka opadała. Prędkość rosła. Przez krótką chwilę wydawało się, że wygrają.

I wtedy zobaczył drugie wzgórze. Nagie. Puste. Zbyt dalekie.

Popędził zwierzę jeszcze mocniej.

W połowie podejścia koń zaczął tracić rytm. Oddech zrobił się urywany. Krok nierówny. Mięśnie drżały.

Z lasu wypadły wilki. Najpierw trzy. Potem więcej. Dwanaście. Duże. Silne. Głodne mięsa i zemsty.

Rogan nie miał już wyboru. Przekroczył granicę, za którą koń przestaje być towarzyszem, a staje się narzędziem.

Uderzał go bez litości. Raz. Drugi. Trzeci.

Koń nie miał już siły.

Rogan czuł to w każdym jego kroku – w drżących ścięgnach, w ciężkim, rwanym oddechu, w tym pustym napięciu ciała, które nie było już walką, tylko agonią wysiłku. Jeszcze jeden raz uderzył go w bok, z czystej desperacji, z brutalnej potrzeby przeżycia.

Koń potknął się. Nie upadł.

Jeszcze nie.

Zachwiał się tylko, jakby sam świat ugiął się pod jego ciężarem. Rogan poczuł nagły, zimny skurcz w żołądku. Znał ten moment. Widział go na polach bitew. Widział go u ludzi. U zwierząt. To była ta sama chwila – granica, zza której już się nie wraca.

Odwrócił się.

Wilki były już blisko. Trzy prowadzące stado sunęły po ścieżce jak fale głodu. Oczy miały jasne. Pyski mokre od śliny. Każdy ich skok był obietnicą rozszarpanego mięsa.

Rogan spojrzał na konia. Zobaczył w jego oku coś jeszcze gorszego niż strach. Zrozumienie.

– Nie… – wyszeptał, bardziej do siebie niż do zwierzęcia.

Ale świat nie negocjował.

Koń ugiął się w kolanach i runął na bok z głuchym, pustym dźwiękiem ciężkiego ciała uderzającego o ziemię. Rogan spadł razem z nim, potoczył się w błoto, poderwał na nogi w jednej chwili. Biegł przed siebie, ile miał sił w nogach. Strach jest gigantycznym motywatorem.

I wtedy spojrzał jeszcze raz.

Pierwszy wilk już był na koniu. Nie walczył. Nie szarpał jeszcze. Po prostu wbił zęby w brzuch zwierzęcia i zaczął jeść.

Koń ryknął. Krótko. Przeraźliwie. Dźwięk rozerwał Roganowi czaszkę od środka.

Krew trysnęła na boki, parując w chłodnym powietrzu. Drugi wilk dopadł szyi. Trzeci wgryzł się w nogę, jakby to był tylko worek mięsa, a nie istota, która jeszcze przed chwilą niosła życie.

Rogan stanął jak sparaliżowany.

Jedna część jego umysłu wrzeszczała, żeby wrócił. Żeby ciął. Żeby zginął razem z nim. Żeby nie był tchórzem.

Druga część była zimna. Precyzyjna. Okrutna.

Koń szarpał się jeszcze przez kilka sekund. Potem przestał.

Rogan zacisnął szczękę tak mocno, że aż strzeliło mu w skroniach. Odwrócił wzrok, jakby ktoś wyrwał mu serce i rzucił je w błoto obok resztek rozrywanego ciała.

Nie było już do kogo mówić.

Odwrócił się i pobiegł.

Biegł na złamanie karku. Kamienie raniły stopy. Oddech rwał płuca.

Nad jego głową przeleciały strzały. Czarne. Szybkie. Świszczące.

Ostrzeżenie.

Odwrócił się.

Dwa wilki zatrzymały się na granicy zasięgu murów. Uniosły łby i zawyły.

Rogan biegł dalej.

Nie jako wojownik. Jako ocalały.

Zostawił za sobą to, czego nie mógł uratować, bo życie wymaga czasem jednej rzeczy bardziej od odwagi – zgody na cudzą śmierć, żeby samemu przeżyć.

Koniec
Nowa Fantastyka