I. Metropolia i Muł
Warszawa w październiku 1934 roku była miastem nerwowym. Gazety rozpisywały się o kryzysie, a radio nadawało skoczne fokstroty, które miały zagłuszyć lęk przed nadchodzącą wojną. Alicja Gunia, siedząc w swoim biurze przy Chmielnej, nie słuchała muzyki. Słuchała ciszy, która biła z akt sprawy Marka Szatkowskiego.
Marek był inżynierem. Człowiekiem betonu, stali i suwaka logarytmicznego. Takich ludzi rzeka nie porywa ot tak. A jednak, wysłany do Bielmowic w celu nadzorowania melioracji dolnej Wisły, rozpłynął się w powietrzu.
Alicja potarła skronie. Na jej biurku leżał raport techniczny, który Marek wysłał tydzień przed zniknięciem. Pismo, początkowo kaligraficzne, pod koniec zamieniało się w chaotyczny bełkot. „Beton pęka. Nie dlatego, że jest słaby. On pęka, bo Ziemia pod nim oddycha. Kiedy wbijamy pale, słyszę, jak Coś pod spodem stęka z irytacji. Nie powinniśmy prostować koryta. Nie wolno budzić śpiącego węża”.
– Bełkot – mruknęła Alicja, pakując do skórzanej torby aparat Leica, pistolet FN Browning wz. 1910 i buteleczkę silnych soli trzeźwiących. – Albo amfetamina, albo obłęd.
Wiedziała jednak, że inżynierowie rzadko wariują symetrycznie. A symbole, które Marek nabazgrał na marginesie – fraktalne wzory przypominające kłącza wierzb połączone z rybimi pęcherzami – śniły jej się ostatniej nocy.
II. Stacja widmo
Podróż pociągiem trwała zbyt długo. Mazowsze za oknem wagonu zmieniało się w monotonną płaszczyznę błota i karłowatych sosen. Gdy pociąg zatrzymał się na przystanku Bielmowice, konduktor – człowiek o twarzy tak pomarszczonej, jakby całe życie spędził w formalinie – nawet nie spojrzał jej w oczy.
– To tu, paniusiu. Ale ja bym na pani miejscu nie wysiadał. Tu nawet wrony zawracają – wycharczał, wyrzucając jej walizkę na peron.
Pociąg ruszył z metalicznym zgrzytem, zostawiając ją w tumanie żółtej, siarczanej mgły. Bielmowice nie powitały jej dzwonami kościelnymi. Przywitał ją odór. Zapach starej ryby, gnijących wodorostów i czegoś jeszcze – metalicznego aromatu ozonu, który zazwyczaj czuć tuż przed uderzeniem pioruna.
Szła w stronę wsi wąską groblą. Wierzby po obu stronach drogi wyglądały jak rzędy wisielców. Ich gałęzie były obwieszone „ofiarami” – misternie plecionymi z wikliny koszyczkami, w których gniły martwe ptaki. To był styl Pilipiuka: brutalna, ludowa magia zmieszana z zabobonem. Ale im dalej szła, tym bardziej czuła „Gunię” – to irracjonalne przekonanie, że przestrzeń wokół niej jest nieprawdziwa, że niebo nad Mazowszem to tylko brudna płachta, za którą czai się pustka.
III. Karczma „Pod Topielcem”
Bielmowice były osadą z gliny i gnijącego drewna. Ludzie, których mijała, mieli dziwnie szeroko rozstawione oczy i poruszali się z flegmą, która przypominała ruchy istot podwodnych.
Weszła do karczmy. Gwar ucichł natychmiast, jak ucięty nożem. Sapkowski nauczyłby ją w tym momencie sięgnąć po ripostę.
– Setkę czystej i informacje o Marku Szatkowskim – powiedziała głośno, rzucając na ladę legitymację detektywistyczną. – I nie patrzcie na mnie, jakbym była zbiorem zadań z matematyki. Jestem tu służbowo.
Karczmarz, człowiek o skórze barwy surowego ciasta, przetarł szklankę brudną szmatą.
– Inżynier poszedł do rzeki, paniusiu. Rzeka dała, rzeka wzięła. On chciał ją mierzyć, ważyć, grodzić. A rzeki nie da się zamknąć w klatce z betonu. Rzeka to krew… a krew musi płynąć.
– Dość tej metafizyki dla ubogich – ucięła Alicja, czując, jak dłoń jej drży. – Widziałam jego rower przy brzegu. Ktoś go tam postawił celowo. Ślady stóp Marka prowadziły do wody, ale obok nich były ślady… czegoś, co nie miało palców. Czegoś, co czołgało się jak gigantyczna pijawka.
W kącie sali siedział Stach „Lutnia”, lokalny pismak o aparycji szczura. Podniósł głowę znad kieliszka.
– Pani detektyw ma rację – wychichotał. – Ale nie całkiem. Marek nie utonął. On został „zaproszony”. Widzi pani, pod Bielmowicami jest drugie miasto. Zbudowane z kości tych, co chcieli osuszyć bagna.
W tej samej chwili jeden z rybaków przy stole zaczął gwałtownie kasłać. Padł na kolana, a z jego ust, zamiast krwi, wylała się gęsta, czarna maź i… mała, pulsująca ryba o ludzkich zębach. Ryba zaszczebiotała nieludzkim głosem i zdechła w drgawkach.
Alicja poczuła, jak jej racjonalny świat pęka. Wyciągnęła notatnik.
– Dobra – szepnęła sama do siebie, czując narastający ucisk w skroniach. – Punkt pierwszy: sekcja zwłok ryby. Punkt drugi: sprawdzenie, co carscy inżynierowie zakopali tu w 1890 roku. Punkt trzeci: nie dać się zwariować przed kolacją.
Nagle podłoga karczmy zadrżała. Gdzieś z dołu, z głębin ziemi, dobiegło niskie, wibrujące mruczenie. To nie był dźwięk rzeki. To był dźwięk głodnego boga, który właśnie poczuł zapach świeżej krwi z Warszawy.
IV. Archiwum w błocie
Alicja nie czekała na kolację. Intuicja podpowiadała jej, że w Bielmowicach posiłki mogą mieć zbyt wiele wspólnego z „ofertą” rzeki. Ruszyła do starej plebanii, gdzie – według jej informacji – przechowywano mapy carskie z końca XIX wieku.
Proboszcz, człowiek o dłoniach stale wilgotnych, niechętnie otworzył ciężkie, dębowe drzwi.
– Szuka pani prawdy w papierach? – spytał, prowadząc ją do piwnicy. – Prawda w Bielmowicach nie jest zapisana atramentem. Jest zapisana w warstwach osadu.
Na zżółkłych mapach z 1890 roku Alicja dostrzegła coś, co zmroziło jej krew bardziej niż pistolet w kieszeni. Carscy inżynierowie nie planowali osuszenia bagien. Oni planowali ich… uwięzienie. Na mapie, wokół centralnego punktu Bielmowic, naniesiono dwanaście punktów – „studni stabilizacyjnych”.
– To nie są studnie – szepnęła Alicja, nakładając kalkę ze współczesnymi projektami Marka.
Punkty idealnie pokrywały się z miejscami, w których Marek wbijał betonowe pale. Inżynier, nieświadomie, przebijał pieczęcie, które Rosjanie nałożyli na „Coś”, co żyło w żyłach Wisły.
V. Konfrontacja przy śluzie
Zegarek Alicji stanął dokładnie o 21:14, w momencie gdy dotarła do niedokończonej śluzy numer 4. Mgła była tu tak gęsta, że Leica zawieszona na szyi wydawała się ważyć tonę.
W świetle latarki zobaczyła Marka. Siedział na krawędzi betonowego bloku, wpatrzony w wirującą, czarną wodę. Nie był martwy, ale nie był już też inżynierem. Jego skóra miała perłowy połysk, a za uszami pulsowały czerwone szczeliny.
– Alicja? – głos Marka przypominał pękanie lodu. – Spóźniłaś się. Beton nie pękł przez błąd w obliczeniach. Pękł, bo on chce wrócić do nieba.
– Marek, wracaj do Warszawy. To obłęd gazowy, opary siarki… – zaczęła, odbezpieczając Browninga.
– Popatrz w dół – przerwał jej.
Alicja skierowała snop światła na lustro wody. Zamiast swojego odbicia, zobaczyła gigantyczne, pionowe oko, wielkości kamienicy, które patrzyło na nią z dna Wisły. W tym oku nie było nienawiści. Była tylko nieskończona, mokra cierpliwość. Alicja nie strzeliła. Ręka z Browningiem opadła, gdy zrozumiała, że kula w tym miejscu jest jak rzucenie ziarnka piasku w huragan.
– Marek, to nie jest niebo – wychrypiała, cofając się przed mazią, która zaczęła oblepiać betonowe pale.
– Dla nich tak – odszepnął Szatkowski, a jego palce, teraz połączone błoną, musnęły powierzchnię wody. – My jesteśmy tylko osadem na ich dnie.
Nagle beton pod ich stopami eksplodował. Nie od dynamitu, lecz od wzrostu ciśnienia z dołu. Z wyrwy nie trysnęła jednak woda, a gęsta, czarna próżnia, która wciągała w siebie dźwięki i światło latarki. Alicja poczuła, jak „Gunia” w jej głowie wyje z przerażenia. Przypomniała sobie rysunki Marka – kłącza wierzb.
W ostatniej chwili, zamiast uciekać, wyrwała z torby buteleczkę soli trzeźwiących i rozbiła ją o betonowy kant. Ostry, chemiczny odór amoniaku na sekundę przeciął metaliczny zapach ozonu. Ta drobna, na wskroś ludzka substancja podziałała jak kotwica. Alicja rzuciła się w stronę grobli, nie patrząc za siebie, słysząc jedynie mokry mlask i głos Marka, który nie był już głosem, a bulgotem rzeki.
VI. Raport z nicości
Alicja wiedziała, że rzeka nie opadła. Ona się wciągnęła. Nabierała tchu do czegoś, co miało nadejść za kilka lat, a czego ani beton, ani stal nie zdołają powstrzymać.
Wyciągnęła z maszyny do pisania arkusz papieru. Oficjalny raport dla firmy budowlanej był gotowy: „Inżynier Szatkowski padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku podczas inspekcji śluzy. Ciała nie odnaleziono ze względu na silne prądy podziemne i niestabilność gruntu. Zaleca się natychmiastowe wstrzymanie prac melioracyjnych w rejonie Bielmowic”.
Wiedziała, że to kłamstwo. Ale wiedziała też, że gdyby napisała prawdę o pionowym oku i rybach z ludzkimi zębami, jej następnym biurem byłby szpital w Tworkach.
Wstała i podeszła do okna. Chmielna tętniła życiem, ale Alicja widziała tylko pęknięcia na tynku sąsiedniej kamienicy. Przypominały jej fraktalne wzory z notesu Marka. Dotknęła swojej dłoni – skóra była sucha, ale pod opuszkami wciąż czuła ten dziwny, perłowy chłód.
Nagle usłyszała dźwięk. Ciche, rytmiczne drapanie o szybę.
Na parapecie, na trzecim piętrze warszawskiej kamienicy, leżała mała, rzeczna małża. Była otwarta, a w jej wnętrzu, zamiast perły, lśnił mosiężny guzik od munduru inżynierskiego Marka. Obok niego, mokrym śladem na szkle, ktoś – lub coś – nakreśliło jeden, koślawy symbol: rybi pęcherz przecięty kłączem wierzby.
Alicja zaciągnęła się papierosem i powoli zamknęła oczy. Z oddali, gdzieś z dołu, spod fundamentów metropolii, dobiegło ją niskie, wibrujące mruczenie.
Wisła zaczynała śpiewać. A Warszawa, w swojej naiwnej, przedwojennej radości, brała to za szum wiatru.
Proponuję zmienić formę z opowiadania na short. Opowiadanie zaczyna się od 10 tys. znaków. Jest dobrze napisane i czyta się je lekko. Końcówka mogłaby być bardziej wyrazista. Pomysłowy short. Nie musisz pisać „Koniec” – portal sam to oznacza. Z strony technicznej wypowie się ktoś lepszy. Pozdrawiam.
Witaj. :)
Gratuluję debiutu i zachęcam do zapoznania się w dziale Publicystyka z Poradnikami: językowymi, interpunkcyjnymi, zapisu dialogów czy myśli, a także – Drakainy dla Nowicjuszy. :)
Szort bardzo interesujący, przesiąknięty niepokojem, tajemnicą, mnóstwem fantastyki oraz zagadkowości. :) Widniejąca w pierwszym zdaniu data: “1934 r.” wprowadza pewne zdumienie, kiedy zaczynasz później w tekście wspominać o współczesnych pisarzach fantastyki (Sapkowski, Pilipiuk). :)
Klikam do Biblioteki za arcyciekawy klimat szorta. :)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Cześć,
pierwsza rzecz – nie wrzucaj trzech tekstów w ciągu jednego dnia, bo nikt nie przeczyta wszystkich. Druga – odnoszę wrażenie, że próbowałeś napisać polską odpowiedź na ,,Widmo nad Innsmouth”, ale cała idea rozbija się o dosyć zabawne niedopatrzenia. Przykładowo – osadzasz akcję w latach 30., ale główną bohaterką czynisz panią detektyw, w dodatku pracującą solo. Nawet gdyby jakimś cudem przyjęli ją do policji, wątpię, żeby ktokolwiek traktował ją poważnie. Inżynier uzależniony od amfy – zrobiłem szybki research i okazuje się, że amfetamina (jeśli wierzyć Wikipedii) trafiła do dystrybucji pod koniec 1933 r., do Polski pewnie jeszcze później. W tych czasach prędzej opioidy. No i nawiązania do współczesnych pisarzy – kuriozalne.
Logika i związki przyczynowo-skutkowe kuleją. Alicja znajduje rower, ale musimy wierzyć jej na słowo, bo nam tego nie pokazujesz, potem idzie na plebanię szukać jakichś ruskich map, ale nie wiadomo, po co i skąd jej w ogóle to przyszło do głowy… Hitem jest moment, w którym koleś rzyga upiornymi rybami, ziemia się trzęsie, a Alicja zamiast brać dupę w troki i być może wrócić ze wsparciem (pamiętasz, jak się skończyło ,,Widmo nad Innsmouth”?) wraca do pracy jak gdyby nigdy nic. Sorry, nie kupuję tego.
Ogólnie ww. głupotki oraz struktura tekstu sprawiają wrażenie czytania szkicu, który może i ma potencjał, ale żeby zostać uznanym za prawdziwe, porządne opowiadanie, musiałby być minimum dwa-trzy razy dłuższy. Przemyśl to.
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Tajemnicza historia osadzona w latach trzydziestych, przywodząca na myśl prozę H.P. Lovecrafta – klimatyczny szort z potencjałem.
Mam jednak wrażenie, że jest to potencjał niewykorzystany. Opowieść sprawia wrażenie skrótu lub streszczenia czegoś większego. Jak zauważył SNDWLKR, kilka wątków zostało zbyt mocno skondensowanych, a związki przyczynowo-skutkowe trzeba przyjmować na wiarę. Skoro jednak tak jest, to zapewne taki był Twój zamysł przedstawienia historii.
Dla mnie jednak trochę szkoda, choć sam pomysł uważam za bardzo ciekawy.
Pozdrawiam,
rr