- Opowiadanie: thomasward - Wieniec z purpurowych lilii

Wieniec z purpurowych lilii

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wieniec z purpurowych lilii

A.

Czy pamiętasz, jak w dzieciństwie biegaliśmy po wzgórzach i odpoczywaliśmy na plaży, obserwując fale uderzające o brzeg morza? Albo nasze pierwsze spotkanie po wieloletniej rozłące, ja – młody krzyżowiec, z purpurowym przebijaczem u boku i ty, świeżo mianowana Chodząca, w przewiewnej, turkusowej sukience, chwilę przed tym, jak złożyłaś śluby Niebu? Czy pamiętasz, jak umarłaś – plując flegmą i brocząc krwią z odrąbanych kończyn, które… Nie. Oczywiście, że nie możesz tego pamiętać.

Zbliża się wieczór, a niebo spowijają chmury. Niewielka szpara udająca okno i tak nie wpuszcza zbyt wiele światła, więc piszę przy płomieniu lichej świecy. Dzięki niej widzę twoje ciało… Twarz o niesfornym, dzikim uśmiechu niegodnym skromnej sieroty z prowincji. Nagie ramiona, wystające spod grubej pierzyny. Dostrzegam przez nią zarysy twojego ciała. Poznałem je na tysiąc sposobów i wciąż mi mało. Jest piękne – nie psują go nawet ślady po ranach, które wciąż zdają się ropieć i nie dają o sobie zapomnieć. Za kilka godzin wrócę pod kołdrę, na tę jedną, ostatnią już noc. Ale jutro… Jutro wreszcie wszystko się skończy.

Zapada zmrok. Mam tylko dwie dodatkowe świece. Na szczęście nie zabraknie mi papieru oraz atramentu, ale i tak muszę się streszczać. Chcę zostawić po sobie jakiś ślad. Opisać historię twojej śmierci i mojego bluźnierstwa. Jeśli ją poznasz, to może kiedyś mi wybaczysz.

 

B.

O tym, że środki na prowadzenie sierocińca pochodziły z prywatnej kiesy barona, dowiedziałem się dużo później, podczas spotkania z Frankiem. Raz na jakiś czas, najczęściej w sobotę, spotykaliśmy się w wyszynku – obskurnym, ale tanim – i piliśmy piwo. Jedno, dwa, rzadziej trzy. Musieliśmy uważać, bo nawet tam, w zimnych podziemiach pod jedną z bocznych uliczek, sięga karząca ręka sprawiedliwości naszych panów.

Frank opowiedział mi wtedy, że lord baron, przedstawiciel wiekowej rodziny, której nazwę zapewne pamiętasz lepiej ode mnie, nie szczędził pieniędzy na wychowanie sierot. To godne pochwały, bo kiesa z reguły świeciła pustkami, jak przystało na ubogie lenno – jedno z tych miejsc położonych nad brzegiem morza, na którym mało kto pływał, bo nie było dokąd. Przybytek prowadzili mnisi, których głównym zajęciem było wytwarzanie przebijaczy. Korzystali przy tym z bogatych zasobów purpury, zapewnianych codziennie przez świeżą, morską bryzę. Wiele im zawdzięczam; nauczyli mnie, jak czytać i pisać, a do tego nie podchodzili srogo do zakazów. Nie ukrywali też, że przygotowują nas do służby w Cytadeli Nieba, bo w sennym Świecie Mondemort – ubogim, lecz spokojnym, chronionym nienaruszoną dotąd barierą – nie działo się zbyt wiele.

W przerwie od nauki i od pracy w kuźni oraz w ogrodzie klasztornym chętnie korzystaliśmy z tej swobody. Ganialiśmy po łąkach i starannie utrzymanych polach, po niewielkich lasach i sadach owocowych, po wzgórzach i po plażach, gdzie w powietrzu migotały niesione wiatrem drobinki purpury o słodkiej, niemal narkotycznej woni. Było nas pięcioro: ja, ty, Frank, Adal i Jeanne. Trzymaliśmy się razem jak przystało na ludzi, którzy mają tylko siebie.

Ile już lat minęło od tamtego pamiętnego wieczoru, gdy świętowaliśmy szesnaste urodziny i wymknęliśmy się na plażę z dwoma baryłkami wina oraz myślami, które krążyły wokół skromnych ubrań i kryjących się pod nimi spoconych, gładkich ciał…

Niestety ta historia nie ma dobrego zakończenia. Marność nad marnościami i wszystko marność – czekał nas los gorszy niż zwykłe przemijanie.

Franka spopieliła Zwierzchność za niewywiązanie się z wymogów, jakie stawia przed nami służba. Adal zaginął i nigdy oficjalnie go nie odnaleziono. Potem dowiedziałem się, że zginął w boju w Świecie Roscuncret, powalony przez Paimona, jednego z królów piekła. Ile jest w tym prawdy, tego nie wiem. Może kiedyś uda Ci się ją odkryć? A Jeanne… Biedna, mała Jeanne. Urocza. Zawsze uśmiechnięta, zawsze skora do pomocy. Wzorowa Chodząca. Zginęła w ten sam sposób co ty. Zarżnięta tym samym ostrzem, dzierżonym przez tę samą dłoń.

Ale dość już tych wspomnień, bo to tylko tło. Rzewna anegdota za anegdotą, a każda z nich odciąga od sedna tej historii. Zamiast dawać ukojenie, jątrzy i nie daje zapomnieć – zupełnie jak blizny na twoim ciele. Pozwól, że opowiem Ci o pewnej wyprawie i o dniu, który już na zawsze nas rozłączył. O dniu, w którym zginęłaś.

 

C.

Wezwanie do Dowództwa Operacyjnego otrzymałem wieczorem, gdy miałem się już kłaść. Przekazał mi je dowódca mojego oddziału, który zarządzał również naszą sekcją dormitorium. Zapoznałem się z pismem i westchnąłem, bo musiałem działać – natychmiast. Czym prędzej przebrałem się w reprezentacyjny mundur i udałem się na odprawę. Przybyłem pierwszy, a jeden z wyższych rangą krzyżowców skinął w moim kierunku głową, wyrażając aprobatę.

W oczekiwaniu na przyszłych współtowarzyszy broni popijałem gorącą herbatę doprawioną miodem i odrobiną purpury. Na mojej kopii rozkazu jasno i wyraźnie wskazano, że na czas misji specjalnej zostałem oddelegowany do dyspozycji Dowódcy Oddziałów Pościgowych. Misji specjalnej! Wreszcie, po czterech latach służby i mozolnego wypełniania prostych, monotonnych zadań, dostałem szansę, aby się wykazać i piąć się w górę po szczeblach niebiańskiej hierarchii. 

W niewielkiej, kamiennej salce zrobiło się tłoczno. Akurat wypiłem ostatni łyk herbaty, zostawiając na dnie blaszanego kubka kilka kropel naparu i resztkę zagęszczonej purpury, gdy rozpoczęła się odprawa. Prowadził ją wysoki oficer, z opaską na lewym oku i kilkoma bliznami – najlepszym świadectwem jego bohaterstwa w boju.

– Otrzymaliśmy niepokojące doniesienia ze Świata Rittenmart – powiedział oficer. – W rejonie jednej z bram, na obszarach wiejskich, ujawniły się piekielne sekty. Mowa o ofiarach i obrzędach ku czci diabła… – Prowadzący na chwilę zamilkł i przebiegł wzrokiem po sali, po czym kontynuował. – To prosta robota dla oddziału inkwizytorów, nas jednak niepokoi zupełnie coś innego. Okazuje się, że niewypalona purpura znajdująca się w tamtej okolicy, zamieniła się w złoty proch.

Przez salę przebiegły nerwowe szepty. Nawet mnie wyrwało się ciche westchnięcie, bowiem już wtedy wiedziałem, co oznacza złoty proch. Gdy oficer uniósł dłoń, cała sala natychmiast zamilkła.

– Rozumiem wasz niepokój – powiedział. – Są to jednak doniesienia sprzed niemal roku. – Zauważyłem, że na twarzy kilku krzyżowców odmalowała się wyraźna ulga. – Tak czy inaczej, otrzymaliśmy rozkaz zbadania sprawy. Jeszcze przed świtem wyruszymy na miejsce i zweryfikujemy, czy w tych wiadomościach kryje się choć niewielkie ziarnko prawdy. W razie problemów, zajmiemy pozycje obronne i zaczekamy na elitarne oddziały z Cytadeli. Jakieś pytania?

Pytania rzeczywiście się pojawiły, ale już nie do końca pamiętam, czego tak naprawdę dotyczyły. Po spotkaniu natychmiast pobiegłem do dormitorium, żeby zabrać ze sobą kilka osobistych drobiazgów i zostawić krótki list do przełożonego, a potem udałem się do kwatermistrzostwa po wyposażenie. Objuczony niczym wół, stawiłem się na miejscu zbiórki na godzinę przed wyznaczonym czasem, w samym środku udawanej Nocy (w końcu w Cytadeli nie ma gwiazd, a czas płynie inaczej). I właśnie tam, na jednym z dziedzińców otoczonych przez kolorowe krużganki, spotkałem Ciebie. Nie zdążyłem jednak podejść, aby się przywitać, bo ktoś krzyknął:

– Uformować szereg!

Zrobiło się zamieszanie, ale po chwili wszyscy krzyżowcy ustawili się w szeregu, a za nimi, w karnych grupkach, stanęła czeladź. Dowodził nami stary wiarus, który służył Cytadeli jeszcze zanim się narodziłem. Zdaje się, że miał na imię Harm lub Harl, ale szybko zyskał wśród nas miano Oczka, bo w prawym oczodole ziała pustka, a lewe oko ciągle nerwowo lustrowało okolicę. Oczko stanął na środku i donośnym głosem zawołał:

– Baczność!

Kilkanaście skórzanych, obitych metalem butów jak na komendę zastukało o kamienny dziedziniec.

– Ta misja to dla was wielka szansa – zaczął Oczko. – Poza kilkoma weteranami… Tak, Jacob, mówię o tobie… Znaleźliście się tutaj, bo zwróciliście uwagę Dowództwa Operacyjnego. W jaki sposób? Nie wiem, i zresztą gówno mnie to obchodzi. Dostaliśmy ważną misję i zamierzam wywiązać się z niej najlepiej, jak tylko potrafię. Oczywiście nie idziemy sami. Mamy Chodzącą… No właśnie, gdzie ona jest, do cholery?

Wśród krzyżowców rozległ się szmer, ale ucichł, gdy wystąpiłaś z grona czeladzi i pewnym krokiem podeszłaś do Oczka. Chodzące zawsze robią na mężczyznach wielkie wrażenie, a w tamtej chwili, gdy stałaś dumna i pewna siebie, w turkusowej, eleganckiej sukni i z czerwoną kokardą wplecioną we włosy… Jestem pewien, że podbiłaś wtedy przynajmniej kilka męskich serc. Nawet Oczko musiał być zachwycony, bo chwilę zajęło, zanim otrząsnął się i powiedział:

– No tak, to właśnie Talija. Witamy… Jest Chodzącą…

Nagle zapadła cisza, bo Oczko spojrzał w twoje oczy i dostrzegł w nich coś, co chwilę wcześniej zobaczył każdy z nas. Nie był to strach i nie był to ból, lecz coś znacznie gorszego – pustka. Dla każdego porządnego mężczyzny puste, pozbawione życia oczy pięknej kobiety stanowią źródło koszmarów… Jednak to, co za chwilę miało je wypełnić, było znacznie gorsze.

Zajęło to nie więcej, niż ułamek sekundy, ale upadłaś i znalazłaś się na kolanach. Podniosłaś głowę ku górze, patrząc w kierunku słońca (sztucznego, jak wszystko na nieboskłonie Cytadeli) i zaczęłaś krzyczeć. Z twojej sylwetki zaczęła dobiegać jasność – tak intensywna, że nawet oczy krzyżowców, trenowane na takie chwile, zaczęły się mrużyć, a niektórzy wręcz zamykali je. Młody chłopak stojący w szeregu obok mnie, zapewne tuż po treningu, wymamrotał:

– Nadejście! Boże, miej mnie w litości.

Widziałem podobne sceny już wiele razy, często w dużo gorszych warunkach – ale nigdy wcześniej nie byłaś ich centrum. Dopiero wtedy, w tym przeklętym momencie zrozumiałem, co tak naprawdę oznacza Nadejście.

Po kilku sekundach jasność zniknęła. Pewnym gestem podniosłaś się z kolan i wyprostowałaś, ściskając w prawej dłoni uformowany ze światła miecz, który pulsował, zmieniając co chwilę długość, szerokość i kształt. Niewielu aniołów w służbie Pana jest na tyle potężnych, aby Nadejść, a jedynie nieliczni wśród nich uzyskali przywilej posługiwania się mieczem, nadawany przecież przez samego archanioła wojny. Przed kilkunastoma zlęknionymi krzyżowcami stała Zwierzchność – we własnej osobie, ale w twoim ciele.

Choć nie brakuje im wygód, to los Chodzących jest gorszy od niewolnictwa, które z taką żarliwością zwalcza Cytadela. Banda skurwiałych hipokrytów.

Wróćmy może do opowieści. Zwierzchność stanęła w pozie, w której było tyle samo pewności siebie, co nadętego patosu i zakrzyknęła:

– Ja, Amriel, sługa Pana, wzywam was do wykonania misji, jaką obdarzono was w naszej wielkiej łaskawości. Rozdepczcie robactwo, które stoi nam na drodze. Idźcie tropem psującej się purpury. Tak rzekłem ja, Amriel, w imię Pana.

Zajęło to nie więcej, niż sekundę – jasność wypłynęła z każdego otworu twojego ciała i rozproszyła się, zostawiając po sobie delikatną, purpurową mgiełkę. Upadłaś. Natychmiast podbiegłem, aby dać Ci pomocną dłoń, ale zdążyłaś już złapać oddech. Pomogłem Ci jedynie wstać. Czułem… Wiedziałem, że chcesz oprzeć się na moim ramieniu, ale to nie był właściwy moment… Choć, tak naprawdę, od czasu ślubowania Niebu żaden moment nie mógł już być właściwy.

Nadejście Zwierzchności zrobiło wielkie wrażenie na krzyżowcach. Nawet Oczko był lekko zmieszany, choć nie chciał tego okazać. Nie objawił nam się zwykły Serafin czy Tron, ani nawet nie Potęga, które przecież często spotyka się na misjach. Zwierzchności są jednak czymś zupełnie innym. Potężniejsze od Potęg, mocniejsze od Mocy, bardziej władcze od Panowań… Nie zostało ich już wiele, przynajmniej nie po stronie Cytadeli. Purpurowe kości aniołów złocą się na zbyt wielu frontach tej przeklętej wojny.

Oszczędzę Ci opisu podróży na miejsce, bo przecież maszerowałaś razem z nami. To, co zapadło mi w pamięci, to było przejście przez Wrota Nieba. Robią one wrażenie zawsze i na każdym, nawet jeśli ten ktoś przechodzi przez nie po raz setny lub tysięczny.

Brama jest ogromna – sięga nieba i przebija je, bo przecież wszystko, co widoczne na nieboskłonie stanowi iluzję, podtrzymywaną przez czary znane jedynie nielicznym. Bogato zdobione ościeża falują i nieznacznie zmieniają swój kształt. Wykonano je z niemal czystego światła, zawierającego jedynie niewielką domieszkę złotej, spaczonej purpury. Ich trzon jest kamienny, jakby marmurowy, ale o innej, dużo gładszej powierzchni. Przechodzisz przez nie… I trafiasz do świata. Jednego z wielu. Gdy obrócisz się, za tobą stoi tylko prosty, kamienny portal, bez ozdób i bez rzeźb na ościeżach, niewiele wyższy od Ciebie. A potem znika. Nawet nie zauważasz, gdy w pobliżu – lecz nigdy obok Ciebie – pojawiają się towarzysze twojej podróży. Zupełnie tak, jakby przejście przez Wrota Nieba, artefakt równie niebiański, co piekielny, zniekształciło czas i przestrzeń.

Chwilę przed wejściem do Wrót zbliżyłem się do Ciebie na odległość ramion. Nie mogłem nic powiedzieć, bo zakazywał mi tego kodeks. Cztery lata minęły od tamtego pamiętnego wieczoru, w którym złożyłaś śluby. Cztery lata, odkąd się widzieliśmy. Zrobiłem krok w tył i zerknąłem w twoje piękne, liliowe oczy. Gdy nasze spojrzenia spotkały się, prawie zamarło mi serce. Zrozumiałem, że już nic nie wypełni tej pustki i nie przywróci figlarnych iskierek życia, które błyskały w karmazynowych źrenicach tego pamiętnego wieczoru na plaży w Świecie Mondemort.

 

D.

Świat Rittenmart przypominał mi Świat Palawet, w którym odbyła się moja pierwsza misja po pasowaniu na krzyżowca. Ubiliśmy wtedy pomniejszego demona. Oczywiście nie my, ludzie. Zrobiła to Potęga, która Nadeszła. Pierwszy raz widziałem wtedy starcie istot niebiańskich, przy którym walki na przebijacze – a raczej na włócznie i topory, używane przeciwko zwykłym ludziom – przypominały układanie zamków z piasku. Natrafiliśmy na niechęć ze strony miejscowej ludności, która szybko przerodziła się w zaciekły opór, a Świat Palawet spłynął tego dnia krwią.

Oczko przeznaczył mi rolę jednego z twoich strażników. Raczej wyczuł, niż wiedział, że coś nas łączy. Wątpię, żeby Cytadela miała aż tak szczegółowe akta zwykłych krzyżowców. To tylko wkładka mięsna – żywiec się kataloguje, ale nie spisuje jego historii, bo jeszcze się okaże, że litość przysłoni konieczność dokonania uboju.

W rejon, z którego nadszedł raport, dotarliśmy po trzech, może nawet czterech dniach marszu. Cytadela nakazuje nam zachowywać doskonałą sprawność fizyczną, więc czułem się nieźle, choć nawet mnie dopadło już zmęczenie. Ty jednak prawie padłaś i musieliśmy odpocząć, przygotowując naprędce wygodne legowisko. Gdyby to zależało ode mnie, zapakowałbym Cię na wóz wyłożony sianem i miękkimi tkaninami, a potem zawiózł tam, gdzie trzeba – ale zgodnie ze starożytnymi prawami Chodząca musiała iść sama, boso. Oczko nie chciał ryzykować, bo gdyby doszło do Nadejścia, wielbiciele diabłów byliby jego ostatnim zmartwieniem.

Wioska nazywała się Elsera. To tutaj miało dojść do ostatecznego starcia, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Starszyzna zebrała się w największej chacie, która pełniła jednocześnie funkcję karczmy, sądu oraz miejsca ostatniego pożegnania. W kącie, na utkanych z chrustu noszach, leżały świeże zwłoki staruszki. Już wkrótce mieszkańcy mieli zanieść je na pobliski kurhan, usypany ze świeżej ziemi, położą na szczycie niewielkiego stosu pogrzebowego i spalą, zgodnie z tradycją swoich przodków. Świat Rittenmart składał się głównie z borów i puszcz; dawniej czczono tutaj istoty, które nie miały nic wspólnego z Niebem ani z Piekłem. Wygląda na to, że przerwaliśmy przygotowania do pogańskiej ceremonii pogrzebowej. Oczko jednak zignorował to odkrycie. Stanął przed sześcioosobową starszyzną i zapytał:

– Czy w ostatnim miesiącu wydarzyło się tutaj coś, co mogło być sprawką waszych starych bogów?

Z początku nikt się nie odzywał, a Oczko, równie sprytny, co pokorny, czekał w milczeniu, aż ktoś wreszcie przełamie ciszę. Jeden ze starców nie wytrzymał i krzyknął:

– To wszystko jej wina! Oddała się złu, nie biorąc nic w zamian!

Pomyślałem, że miejscowi mają specyficzne podejście do moralności. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że czujny krzyżowiec powinien był odkryć drugie dno kryjące się w wypowiedzi starca. Oczko jednak całkowicie je zignorował.

– Ona? O kim mowa? – zapytał.

Staruszek wahał się, więc w sukurs przyszedł mu współplemieniec, starszy i o jeszcze dłuższej brodzie:

– Dziewczyna. Córka przeklętej kobiety, która szeptała do miesiąca. Spaliliśmy ją, gdy krowy zaczęły zdychać, a świnie uciekły do boru. – W głosie starca wyczułem ślady emocji. – To właśnie dlatego jej córka oddała się diabłu.

– Co stało się z dziewczyną?

– Nie wiem – odpowiedział starzec, a inny, dotychczas milczący, dodał pośpiesznie:

– Uciekła do lasu. Pewnie zdycha teraz pod jakimś drzewem.

Oczko nie odpowiedział. Chwilę stał w milczeniu, wpatrując się intensywnie w czterech żałosnych staruszków określanych mianem starszyzny. Westchnął i podszedł do zwłok starszej kobiety, które leżały w kącie. Zdjął cienki całun i od razu zauważył dwie głębokie rany, obmyte, ale wciąż zawierające zakrzepłą krew. Jeszcze kilka godzin i zwłoki zaczną śmierdzieć.

– A to? – zapytał Oczko.

– Prawdziwa tragedia, dobry panie – odpowiedział najstarzej wyglądający mieszkaniec wioski. – Doszło do bitwy, wielkiej bitwy…

– Tylko młodych poginęło – wszedł mu w słowo współplemieniec. – Tragedia, panie rycerzu, tragedia. A wszystko wokół świętego wzgórza.

Oczko nie naciskał. Skinął głową w niemym podziękowaniu i wręcz wybiegł z chaty, poszedłem z nim i ja. Stary wiarus miał wiele wad, ale na pewno nie brakowało mu energii. Natychmiast zebrał cały oddział i wydał serię rozkazów. Ty chyba zostałaś na miejscu, ale ja trafiłem do największego oddziału – wraz z Oczkiem i czterema krzyżowcami ruszyliśmy wąską, wydeptaną ścieżką na północny wschód. To tam, w pobliżu niewielkiego jeziora, usypano niegdyś niewielki kurhan, który dawniej stanowił pomnik ku czci pogańskich bóstw. Lepsze to niż drewniane lub kamienne idole, spotykane czasami w innych światach. Trzeba je palić i burzyć, a wzgórza nikt przecież nie będzie rozkopywać. Za dużo z tym roboty.

Było wczesne popołudnie. Drzewa przyjemnie szumiały, leniwy wietrzyk niósł ze sobą przyjemną woń igliwia. Dotarliśmy na miejsce. Na szczycie kurhanu wciąż leżały niedopalone drwa, a wokół krzątało się kilkanaście młodych osób, głównie kobiet, które zbierały gałęzie i kłody, cięły je i obwiązywały sitowiem, przygotowując improwizowany materiał na kolejne stosy. U stóp wzgórza zauważyłem kilka ciał, każde bardziej zmiażdżone od poprzedniego. Kultury z prymitywnych światów leśnych rzadko sięgały po metalową broń, bo ta była droga. Zabijano się narzędziami wykonanymi z drewna, co było równie skuteczne i nie zostawiało po sobie aż takiego bałaganu – w przeciwieństwie do aniołów, bo te niebiańskie skurwysyny lubują się w odrąbywaniu kończyn i tryskającej wszędzie posoce.

Wieśniacy nie byli przesadnie rozmowni. Przepytywaliśmy ich po kolei, na osobności, a potem spróbowaliśmy zadać pytania całej grupie, ale nie przyniosło to rezultatów, na które liczyliśmy. Rzeczywiście doszło do bitwy, ale napadli ich wojownicy z sąsiedniego plemienia. W wykopanym kilkaset kroków dalej rowie złożono ciała napastników, niezbyt licznych i wyglądających raczej na zgraję obszarpańców, niż na żołnierzy. Jeden z wieśniaków z rozbrajającą szczerością przyznał mi na stronie, że nie zamierzają wyprawiać im tradycyjnego pogrzebu, bo gdy martwych rozbójników pochłonie ziemia, jedno ze starych bóstw, Nija, zabierze i zeżre ich dusze. Puściłem to mimo uszu, bo Cytadela nigdy nie potrafiła nawracać podbitych ludów, stawiając ostrza mieczy ponad kaganek oświaty.

Co jeszcze się dowiedzieliśmy? Napaść nie miała nic wspólnego z naszą misją, był to zwykły zatarg o ziemię uprawną. A w wiosce rzeczywiście żyła dziewczyna, której matkę spalono, a ją samą wygnano za czary – okazało się jednak, że wkrótce wróciła i, na zaproszenie starszyzny, zaczęła czuwać nad dobrobytem mieszkańców. Oczko od razu uznał, że to ona jest celem naszej misji, więc nakazał wieśniakom wrócić do grzebania zwłok, po czym zawrócił nasz oddział do Elsery.

Nigdy nie zapomnę tego, co ujrzałem, gdy wraz z towarzyszami broni wkroczyłem do wioski. Na środku wioski leżało kilkanaście osób, krzyżowców i czeladzi, oczywiście martwych – raczej rozszarpanych, niż zabitych w uczciwej walce. Obok nich stał niewielki postument, a na nim ozdobne, złote krzesło zajęte przez czarnowłosą dziewczynę. Nie mogła mieć więcej, niż piętnaście lat; była całkiem naga, a jej atramentowe włosy zdobił zbezczeszczony wieniec z lilii – purpurowych, ale okraszonych złotem i oblepionych zaschniętą krwią. Niczym wytrawna kusicielka założyła nogę na nogę, zaś głowę oparła o prawą rękę, którą trzymała na poręczy. W jej szerokim uśmiechu – bo oczywiście musiała się uśmiechać – dostrzegłem wyzwanie, pewność siebie i nutkę szaleństwa. Kilka kroków za postumentem, w niewielkim półokręgu, stała cała starszyzna wioski, nieruchoma i majestatyczna niczym wyciosane z kamienia idole.

Lecz tym, co zmroziło mnie najbardziej, był prosty brązowy krzyż, zbity z desek, które wcześniej musiały posłużyć do budowy chatki. Przybito Cię do niego i choć wciąż oddychałaś, to robiłaś to z trudem. Z twoich dłoni sączyły się strużki krwi, które spływały po palcach i kapały na trawę. Zerknąłem na przytroczony do pasa przebijacz, którego powłoka zmieniła barwę z purpurowej na złotą i rozsypała się w proch. Wiatr rozwiał go na wszystkie strony świata, a ja uklękłem i przygotowałem się na śmierć.

 

E.

Co działo się w ciągu tych czterech minut, gdy klęczałem pogrążony w myślach? Tego dowiedziałem się później – z relacji, której nie w pełni ufam.

Dziewczyna wciąż nieruchomo siedziała na tronie, zaś towarzyszący nam krzyżowcy zareagowali różnie. Jeden z nich, podobnie, jak ja, upadł na kolana i zaczął coś szeptać pod nosem. Drugi próbował wyjąć przebijacz, ale ten zaplątał mu się o pas okalający przeszywanicę. Szarpał nerwowo, próbując wyplątać go z rzemyków na tyle, by móc go dobyć. Dwaj pozostali od razu złapali za broń i ustawili się niepewnie po obu stronach Oczka. Stary wiarus nie stracił zimnej krwi. Zamiast sięgnąć po przebijacz, złapał za przytroczoną sakiewkę i chwilę w niej pogrzebał. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, z wnętrza wymknęła purpurowa mgiełka, która niemal od razu zmieniła się w złoty popiół, osiadający na przeszywanicy i nogawicach mojego dowódcy.

Nie minęła nawet sekunda od zbicia naczynia z purpurą, gdy rozpętało się piekło.

Wstrząsnął mną najgłośniejszy krzyk, jaki kiedykolwiek słyszałem. Otrząsnąłem się z otępienia. Z twojego ciała zaczęło dobywać się intensywne światło. Krzyż, do którego Cię przybito, w jednej chwili zajął się płomieniami, a drewno zmieniło się w popiół. Zostały tylko rozżarzone do czerwoności metalowe gwoździe, które spadły na ziemię z cichym sykiem. Spadłaś na ziemię, ale od razu podniosłaś się i wyprostowałaś, a w twojej prawej dłoni pojawił się miecz z pulsującego światła. Odwróciłaś się do istoty na tronie i powiedziałaś:

– Jestem Amriel, sługa Pana.

Nagle tron zniknął, a zajmująca go istota stała na podwyższeniu, również trzymając w dłoni miecz ze światła. Zmiana zajęła nie więcej niż mrugnięcie okiem. Słońce leniwie przebijało kłębiące się, letnie chmury, gdy zaczęła się walka.

Amriel rzucił się do przodu i zadał kilka cięć, odbitych bez większego wysiłku. Błysnęły iskry. Pojawiła się purpurowa mgiełka, która niemal natychmiast zamieniła się w złoty pył. Amriel zrobił krok w tył, po czym znów zaatakował. To był popis niewiarygodnej szermierki – cięcia i sztychy sypały się raz za razem, a ludzkie oko nie mogło za nimi nadążyć. Najodważniejszy z krzyżowców zrobił kilka kroków naprzód. Oczko próbował go złapać i odciągnąć, ale nie udało mu się to – zabrakło mu siły. Jeden z ciosów Amriela trafił mężczyznę, przecinając go na pół. Rozległ się syk, a rana została natychmiast sklepiona, ale mój towarzysz broni i tak zginął na miejscu.

Pojedynek trwał niecałe dwie minuty. Z początku to Amriel zasypywał przeciwnika ciosami, uderzając z różnych stron. Ten odbijał ataki i ich unikał z gracją pięknej tancerki. Taka walka mogła trwać latami, ale w pewnym momencie dziewczyna uchyliła się przed wyjątkowo głębokim cięciem, po czym sama uderzyła. Syknęło. Świetlisty miecz przeciął prawą rękę Amriela – twoją prawą rękę – na wysokości prawego łokcia. Z kikuta wytrysnął strumień krwi, a trzymany w dłoni świetlisty miecz natychmiast zgasł. Amriel zdążył wykonać jeszcze kilka nieudanych uników, ale na próżno. Przeciwnik wykonał kilka szybkich cięć w rejonie klatki piersiowej, po czym odrąbał pozostałe kończyny. Głowa potoczyła się po trawie wprost pod moje nogi. Z pociętych resztek twojego ciała wypłynęła światłość i purpurowa mgiełka, która natychmiast się zezłociła.

Nie miałem wyjścia. Spojrzałem na twoje otwarte szeroko oczy, w których nie dostrzegłem nawet odrobiny życia. Zacząłem krzyczeć, podobnie jak krzyżowiec stojący obok Oczka. Dowódca oddziału odsunął się od niego. Upuścił przebijacz, który trzymał w lewej ręce i zaczął mamrotać:

– Nie, nie… Tylko nie to…

Ciało krzyżowca zaczęło emanować światłem. Po chwili jego oczy przybrały inny wyraz twarzy, a w dłoni zamiast przebijacza pojawił się świetlisty miecz. Amriel znów Nadszedł, tym razem w innym ciele, i z furią rzucił się na swojego przeciwnika, zadając cios za ciosem, sztych za sztychem.

Wciąż wpatrywałem się w szeroko otwarte oczy, spoglądające w moim kierunku tym charakterystycznym, trupim wzrokiem. Z szyi wystawały kawałki pogruchotanych kości i porąbanego mięsa, obficie lała się krew i przezroczysta limfa. Oczko podbiegł do ostatniego z krzyżowców, który zdążył się przynajmniej częściowo otrząsnąć z szoku i z szeroko otwartymi ustami wpatrywał się w starcie.

– Nie wiedziałem… – zaczął krzyżowiec, ale Oczko mu przerwał:

– Będziemy następni – krzyknął. – Tylko Chodzące są w stanie przetrwać Nadejście. Reszta…

Celność ciosów Amriela spadała z każdym atakiem, które stawały się coraz wolniejsze i jakby lżejsze. Jednocześnie kontrolowane przez niego ciało stawało się coraz jaśniejsze, aż wreszcie, w samym środku głębokiego cięcia, zamieniło się w czyste światło, które rozleciało się na wszystkie strony. Czterdzieści sekund wcześniej był to żywy, przerażony krzyżowiec – teraz została z niego tylko kupka ciepłego popiołu.

Oczko odruchowo odsunął się, bo Amriel znów Nadszedł – tym razem przejmując ciało ostatniego towarzyszącego nam krzyżowca. Anioł ruszył pewnie do ataku, choć uważny obserwator dostrzegłby, że w jego ruchach tak naprawdę nie było pewności. Oczko podbiegł do mnie i uderzył mnie pięścią w twarz. Odrzuciło mnie do tyłu, ale nie zwróciłem uwagi na ten cios, wciąż skupiony na twoich oczach. Dowódca złapał mnie za ramię i zaczął nim potrząsać:

– Wstawaj, do jasnej cholery, musimy…

Spojrzałem w jego oczy i zobaczyłem w nich strach, który nagle zastąpiła lodowata determinacja, bowiem Amriel znów Nadszedł – tym razem w nim. Dopiero światło wypływające z ust i oka oficera przywróciły mnie do rzeczywistości. Amriel w nowym ciele znów rzucił się na wroga, a ja zrozumiałem, że mam nie więcej, niż pół minuty.

Złapałem za leżący obok mnie przebijacz. Już dawno nie miał purpurowej warstwy wierzchniej, ale nawet bez niej była to potężna broń – mogła poważnie zranić nawet najpotężniejszego anioła. Zrobiłem kilka szybkich kroków w przód i zbliżyłem się do walczących, którzy skupiali uwagę tylko na sobie. Szczęśliwym trafem, bo przecież nie zrządzeniem opatrzności, nie trafił we mnie żaden z ciosów.

Nie wahałem się ani sekundy. Złapałem za przebijak i wyprowadziłem szybkie pchnięcie, w które włożyłem całą siłę, jaka mi została. Broń gładko weszła w ciało i zrobiła w nim dziurę, ale nie trafiła tam, gdzie celowałem – choć szansa na to była i tak znikoma. Jednak mój desperacki atak odniósł efekt, na jaki liczyłem. Głowa Amriela odwróciła się w bok. Jego oko starało się dojrzeć przeciwnika, który przebił go od tyłu, ale nie było w stanie tego zrobić, zaatakowałem bowiem ze strony, z której w ciele starego wiarusa Oczka nie było… Cóż, oczka.

Nieprzyjaciel wykorzystał ten moment nieuwagi i wyprowadził pchnięcie, które przebiło świetlisty rdzeń i zabiło Zwierzchność. Doszło do eksplozji światła tak wielkiej, że straciłem wzrok. W jednej chwili niepewnie starałem się złapać równowagę po trafieniu przebijaczem, w drugiej leżałem na plecach, z ciałem pociętym jak po trafieniu odłamkami szkła, całkowicie pozbawiony tchu i umierający. Słyszałem głośne syczenie, czułem odór złocącej się purpury – słodycz mieszała się ze zgnilizną. 

Nagle wszelkie dźwięki i wszelkie zapachy ustały. Otworzyłem oczy i zobaczyłem widok, którego nigdy nie zapomnę. Nade mną wisiała w powietrzu twoja odcięta głowa, do której powoli wpływały kawałki odciętych mięśni i krople krwi. W niebo wzniosły się też odcięte kończyny i poszarpany tułów, aa poszczególne części zaczęły samoczynnie łączyć się w jedno, zupełnie jakby szalony lalkarz naprawiał Cię za pomocą krwistego kleju. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem wydać z siebie dźwięku… Nie mogłem nawet oddychać. Zrozumiałem, że czas zatrzymał się – na niebie bowiem dostrzegłem szybującego nisko ptaka drapieżnego, który zastygł w tej samej pozycji.

Twoje ciało złączyło się w jedno, a ja spojrzałem w twoje oczy – twoje piękne oczy, w których wreszcie, po czterech długich latach, dostrzegłem iskierki życia i… Rozbawienie? Twoje stopy dotknęły ziemi. Podeszłaś do mnie, w poszarpanej turkusowej sukience Chodzącej, cała we krwi i flakach, po czym powiedziałaś swoim perlistym głosem:

– Zły dzień, prawda?

Bardzo chciałem coś odpowiedzieć, ale nie mogłem nawet oddychać, a co dopiero otworzyć usta i poruszać krtanią.

– Ach, wybacz mi. Teraz lepiej? – Uśmiechnęłaś się, a ja wreszcie mogłem odetchnąć i poczuć w płucach świeże, letnie powietrze. Próbowałem się podnieść, ale nie dałem rady, od razu upadłem. Pochyliłaś się nade mną, patrząc prosto w moje oczy.

– Ta Chodząca… Talija? Ma piękne ciało. – W twoich oczach dostrzegłem figlarne iskierki. – Nie chciałbym, żeby się zmarnowało.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc milczałem.

– Dziesięć lat. – Powiedziała istota. – Zwrócę ci życie na dziesięć lat i po dziesięciu latach je odbiorę. Przez ten czas zrobimy wiele wspaniałych rzeczy, a na koniec zwrócę Ci to, co najcenniejsze.

Istota wstała i spojrzała na swoje piersi. Uśmiechnęła się i nagle stałaś się taka, jaką zapamiętałem Cię z dnia, w którym złożyłaś śluby Niebu. Na twoim ciele pojawiła się świeża, pięknie ułożona turkusowa sukienka, a głowę zdobił wieniec z lilii.

– Tak lepiej. – Uśmiechnęła się istota. – Podoba mi się to ciało, ale za dziesięć lat i jeden dzień zwrócę je… Taliji. Zgadzasz się?

Gdy zobaczyłem uśmiech na twojej twarzy, coś we mnie pękło.

– Zgadzam.

W jednej chwili umierałem, dławiąc się krwią; w drugiej czułem się świetnie, choć zajęło to jeszcze kilka godzin, zanim wróciłem do pełni sił i razem z istotą odjechałem do jednej z bram, udać się do innego świata. Już w drodze, na koniu, zapytałem:

– Kim jesteś?

– Dziękuję, że pytasz. – W twoich oczach znów dostrzegłem figlarne iskierki, które zadawały nieme pytanie o moje granice. – Pamiętam jeszcze stworzenie pierwszego ze światów. Od tamtego czasu nosiłam wiele imion, jedno bardziej wymyślne od drugiego… Jednak ty nazywaj mnie Taliją.

 

F.

I właśnie tak, związani paktem, nieśliśmy pożogę przez setki światów.

 

G.

Cztery lata wcześniej, tuż przed wschodem słońca, przyszedłem Cię odwiedzić. Kandydatki na Chodzące nie powinny przyjmować u siebie mężczyzn, ale w dniu złożenia ślubów robiono wyjątki. Nawet ludzie w służbie Cytadeli mieli w sobie na tyle litości, aby pozwolić się pożegnać z bliskimi. Zapukałem; już byłaś na nogach. Powitałaś mnie uściskiem i poczęstowałaś świeżo zaparzoną herbatą. Usiadłem naprzeciw Ciebie i podziwiałem elegancki pokój, w którym zakwaterowano Cię na czas ostatnich przygotowań do złożenia ślubów.

– I jak? Gotowa na ceremonię?

Siedziałaś naprzeciwko mnie, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i twarzą pozornie bez wyrazu.

– Nie rozmawiajmy o tym – odpowiedziałaś. – Porozmawiajmy o kwiatach.

Więc rozmawialiśmy o kwiatach, które zbieraliśmy na łąkach i układaliśmy w piękne bukiety. O warzywach uprawianych w klasztornym ogrodzie naszego sierocińca. I o piaszczystych plażach Świata Mondemort. A potem pożegnaliśmy się, już po raz ostatni. Wiem, że nie mogłaś mnie widzieć w tłumie podczas ceremonii składania ślubów, bo płakałaś i krzyczałaś, próbując wyrwać się krzyżowcom i zrzucić z głowy wieniec z purpurowych lilii.

Koniec

Komentarze

Dużo ciekawych pomysłów. Niestety niespójnych ze Sobą. Taki Frankenstein różnych idei. Widać, że nad tym pracowałeś. Niestety z tego co widzę miałeś przynajmniej kilka wersji, które skleciłeś w jedną.

Wstęp ciężki. Odstrasza troszkę. Jednak nadal jest tu co szlifować. Masz sporo do naprostowania. 

 

PS. Ciężki klimat na początku kojażył mi się z niedocenioną grą pod tytułem Wolcen.

Hej, dziękuję serdecznie za poświęcony czas oraz za komentarz.

 

Akurat intuicja Cię kompletnie zwiodła, bo o ile pomysł na opowiadanie miałem już od dłuższego czasu, o tyle napisałem i dopracowałem je w cztery dni, tylko w jednej wersji.

 

Zastanawiam się jedynie, gdzie są te niespójności oraz co, twoim zdaniem, powinienem doszlifować tudzież naprostować, bowiem nie wskazałeś żadnego konkretu.

 

Pozdrawiam!

Frytki.

Dzięki za odpowiedź. Mój wcześniejszy komentarz był zbyt ostry, surowy i mało użyteczny.

Za co wypada przeprosić.

 

Wychodzi na to że intuicja faktycznie tym razem mnie zawiodła. Zapewne dlatego, że przy takiej liczbie dobrych pomysłów brakuje jeszcze ich pełnego zsynchronizowania. Po doprecyzowaniu reguł świata i relacji między postaciami całość mogłaby naprawdę mocno zyskać. Postaram się z całych sił uniknąć podsuwania własnych pomysłów – a niestety dla mnie to trudne zadanie. 

 

A więc jako rekompensatę podam kilka przykładów:

 

Tożsamość Taliji”

Funkcjonuje tu jako Człowiek, Chodząca i byt na poziomie Zwierzchności (na końcu opowiadania). Sam ten zabieg mógłby działać, ale problemem jest to, że perspektywa głównego bohatera nie pomaga go w żaden sposób uporządkować – jego reakcje i decyzje (w tym bardzo płynna zmiana stron konfliktu) sprawiają wrażenie, jakby on sam nie do końca wiedział, kim Talija jest.

 

List i kwestia „zmartwychwstania”.

Krzyżowiec pisze list do Taliji, która ma odzyskać życie po dziesięciu latach, będąc jednocześnie w tym samym pomieszczeniu co jej ciało – ciało, które po tym czasie znajduje się w bardzo złym stanie. Skąd tak bezwarunkowa wiara w to, że obietnica zostanie spełniona?

Dodatkowo: skoro Talija została wcześniej „poskładana” w całość, to co sprawiło, że jej ciało ponownie znalazło się w stanie krytycznym właśnie w momencie, gdy ma “zmartwychwstać”?

 

 Walka i los krzyżowców.

Podczas starcia Amriel kolejno traci naczynia, skazując na śmierć niemal wszystkich towarzyszących głównemu bohaterowi krzyżowców (w tym Oczka), ale nie do końca jasno wynika z tekstu, w którym momencie ginie jeszcze jeden krzyżowiec. Przy tej skali wydarzeń łatwo się pogubić w chronologii. Zwłaszcza że na polu bitwy rzekomo został tylko nasz bohater.

 

Relacja „z drugiej ręki”.

Pojawia się bardzo ciekawy zabieg: narrator/bohater zaznacza, że część wydarzeń zna jedynie z relacji, której nie do końca ufa. Problem w tym, że sposób opisu (dokładne ruchy mieczy, tempo walki, emocje postaci) nie różni się stylistycznie od scen obserwowanych bezpośrednio, przez co ta niepewność nie wybrzmiewa.

 

Purpura.

Drobna, ale istotna rzecz. Purpura funkcjonuje zarówno jako śmiertelne wzmocnienie broni, jak i dodatek do herbaty. To bardzo intrygujące, ale aż prosi się o doprecyzowanie.

 

Serdecznie pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka