- Opowiadanie: Adexx - Nie wątp

Nie wątp

Opo­wia­da­nie z mo­je­go uni­wer­sum. Po drob­nej becie. Za­pra­szam do czy­ta­nia. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Nie wątp

Chło­piec sie­dział na zim­nej gle­bie, która nie­przy­jem­nie pie­ści­ła skórę jego kolan. Wil­goć wsią­ka­ła w ma­te­riał spodni, a chłód po­wo­li prze­ni­kał do kości. Przed nim stała lampa z zie­lo­nym grzy­bem – jej chybotli­we świa­tło od­ga­nia­ło cie­kaw­ski mrok, cza­ją­cy się tuż poza gra­ni­cą bla­sku. Ciem­ność nie zni­ka­ła cał­kiem. Cof­nię­ta, cier­pli­wa, zda­wa­ła się tylko cze­kać.

Brud­na ko­szu­la, spię­ta ró­żo­wym pasem, wy­glą­da­ła jak ele­ment stro­ju zu­peł­nie nie­pa­su­ją­cy do tego miej­sca. Jakby chło­piec tra­fił tu przy­pad­kiem.

Z od­da­li do­bie­gał dźwięk laski ude­rza­ją­cej ryt­micz­nie o zie­mię.

Sta­ru­szek sie­dział na ka­mie­niu, znu­dzo­ny, odzia­ny w pstro­ka­te szaty przy­po­mi­na­ją­ce łach­ma­ny po­zszy­wa­ne z róż­no­ko­lo­ro­wych śmie­ci. Każde stuk­nię­cie laski mie­sza­ło się z akom­pa­nia­men­tem stwo­rzeń nocy, zgrzytają­cych żu­wacz­ka­mi w ciem­no­ści. Ty­sią­ce od­nó­ży stu­ka­ło o ska­li­stą glebę, two­rząc upior­ny, nie­mal hip­no­tycz­ny kon­cert.

Bały się po­dejść bli­żej. Zie­lo­ne świa­tło sku­tecz­nie trzy­ma­ło je z dala od po­kar­mu – bo tylko tym można było tu na­zwać ludzi. Za­pach zgni­li­zny ni­ko­mu już nie prze­szka­dzał. Byli do niego przy­zwy­cza­je­ni.

W ustach chłop­ca roz­lał się dziw­ny smak. Lizał coś za­wzię­cie, jakby pró­bo­wał do­stać się do środ­ka.

Chrup.

Chrup.

Ka­wał­ki od­ry­wa­ły się od kulki, a przy każ­dym ruchu zgrzy­ta­ły nie­przy­jem­nie mię­dzy zę­ba­mi, jakby ktoś na­sy­pał mu pia­sku po­mię­dzy kości. Sam już nie wie­dział, czy to glina, czy frag­men­ty jego wła­snych zębów.

– I jak? – za­py­tał mistrz, nie pod­no­sząc wzro­ku.

– Sma­ku­je… ziem­nie, tak myślę – od­po­wie­dział chło­piec, wyj­mu­jąc z ust ob­śli­nio­ną kulkę gliny.

Sta­rzec prych­nął.

– Ta dzi­siej­sza mło­dzież…

Zręcz­nym ru­chem ude­rzył go laską w głowę. Nie był to cios, który mógł­by po­wa­lić, ale do lek­kich też nie na­le­żał.

– Al­che­mik to ar­ty­sta! – wark­nął. – Mamy taki zasób słów, a ty wy­bra­łeś „ziem­ny”? To za mało, by na­wią­zać więź z me­dium! Rein… jak Gaję ko­cham czar­no, widzę twoją przy­szłość.

– Ale ja na­praw­dę nic wię­cej nie czuję! – za­pro­te­sto­wał chło­pak.

– To wsadź se me­dium w dupę, to na pewno po­czu­jesz – od­gryzł się sta­ru­szek.

Jak za­wsze po­zo­sta­wa­ło jedno py­ta­nie: czy mówił to na serio?

Rein sie­dział skon­ster­no­wa­ny, nie wie­dząc, co po­cząć. Jego mistrz był eks­cen­try­kiem – w sumie jak każdy al­che­mik. Ucho­dzi­li za bandę obłą­kań­ców, ale na tyle po­tęż­ną, że nikt przy zdro­wych zmy­słach nie od­wa­żył­by się po­wie­dzieć im tego w twarz.

– Naru… moje me­dium… – za­czął sta­rzec z nagłą tę­sk­no­tą w oczach.

Jego głos ginął w dźwię­kach dzi­czy.

– Za­mknąć tam mordy, ścier­wa! – wrza­snął, aż się za­kasz­lał.

Na nic się to zdało, lecz sta­rzec tylko się uśmiech­nął i spró­bo­wał prze­krzy­czeć na­tu­rę.

– Sma­ku­je jak go­rycz, która stop­nio­wo roz­ply­wa się w ustach. Jak po­ra­nek – zimny, neu­tral­ny, ale z na­dzie­ją na nowe czasy. De­li­kat­nie kłuje w język, wcho­dzi mię­dzy zęby, cza­sem rani. Z cza­sem, gdy na­mok­nie od śliny, mięk­nie i roz­war­stwia się. Jak fala. Jak ból – z cza­sem lżeje. Zmie­nia się. Naru!

Gdy tylko wy­po­wie­dział to imię, prze­strzeń za­wi­ro­wa­ła.

Obok niego po­ja­wił się ka­wa­łek drew­na, który mo­men­tal­nie urósł, roz­cią­ga­jąc się i for­mu­jąc w ciało ko­bie­ty. Po­stać uklę­kła i z nie­zwy­kłą tro­ską ob­ję­ła star­ca, cze­ka­jąc na dal­sze roz­ka­zy.

– To Rein – po­wie­dział mistrz spo­koj­nie. – Ho­mun­ku­lus. Twór al­che­mii. Coś, co prze­czy ramom fi­zycz­nym.

Po­stać ski­nę­ła głową… i znik­nę­ła, jakby nigdy jej tu nie było.

– Czym jest al­che­mia? – za­py­tał mistrz. – I jakie są jej ro­dza­je.

Sta­rzec wstał z ka­mie­nia i wol­nym kro­kiem za­czął za­ta­czać kręgi wokół chłop­ca, dra­piąc się po dłu­giej, splą­ta­nej bro­dzie.

– Al­che­mia to nauka po­krew­na – łą­czą­ca zie­lar­stwo, magię, fi­lo­zo­fię i psy­cho­lo­gię – wy­re­cy­to­wał Rein, jakby po­wta­rzał for­mu­łę czy­ta­ną już nie­zli­czo­ną ilość razy. – Uczy­my się zmie­niać stan rze­czy… zmie­niać świat za po­mo­cą myśli.

– Wszyst­ko jest i nie jest – prze­rwał mu mistrz.

Wy­cią­gnął z brody ka­wa­łek śnia­da­nia, obej­rzał go uważ­nie, po czym zbli­żył do ust. Wi­dząc skrzy­wio­ną minę chłop­ca, wzru­szył ra­mio­na­mi i strą­cił zna­le­zi­sko na zie­mię nie­ob­cię­tym pa­znok­ciem.

– Ehh… kon­ty­nu­uj.

– Al­che­mię dzie­li­my na białą, czar­ną i czer­wo­ną – pod­jął Rein z dumą w gło­sie. – Biała oży­wia ma­te­rię i mi­ne­ra­ły. Czar­na two­rzy imogi – byty, które nie mają prawa ist­nieć. Czer­wo­na oży­wia skład­ni­ki na­sze­go ciała.

– Naj­waż­niej­sza za­sa­da al­che­mii? – spy­tał sta­rzec, sia­da­jąc z po­wro­tem na ka­mie­niu.

– Nie wątp – od­po­wie­dział Rein, spusz­cza­jąc wzrok.

– Tak. Cała nasza po­tę­ga po­le­ga na tym, że wie­rzy­my… a świat za­czy­na wie­rzyć razem z nami. Zwątp, a spo­tka cię kara. Al­che­mik jest tak silny, jak jego prze­ko­na­nia. Kon­ty­nu­uj za­wie­ra­nie więzi.

Rein spoj­rzał na kulkę gliny, od­gar­nia­jąc z czoła bujne, brą­zo­we loki. Mlecz­no­bia­ły­mi ocza­mi wpa­try­wał się w ma­te­riał, na któ­rym ktoś na­ry­so­wał pro­sty uśmiech. Spod kap­tu­ra wy­sta­wał spi­cza­sty nos, a piegi po­kry­wa­ły całą twarz.

– Cześć, GU – po­wie­dział we­so­ło. – Dziś mia­łem pra­co­wi­ty dzień. Nie uwie­rzysz…

Chło­piec mówił do me­dium, jakby roz­ma­wiał ze sta­rym przy­ja­cie­lem.

– Za moich cza­sów za­my­ka­no uczniów z me­dium w ja­ski­ni na parę lat. Bez do­stę­pu do świa­ta ze­wnętrz­ne­go – wes­tchnął mistrz z no­stal­gią.

– Mistrz jest tro­chę upier­dli­wy – pal­nął Rein.

Zanim zdą­żył zro­zu­mieć, co po­wie­dział, po­czuł zna­jo­me ude­rze­nie laski.

– Dla­cze­go?! – zawył, szo­ru­jąc głowę dłoń­mi, jakby miało to co­kol­wiek pomóc.

– Spójrz! – za­krzyk­nął mistrz, wska­zu­jąc na zie­mię.

Kulka gliny lekko się prze­to­czy­ła.

Rein pa­trzył z nie­do­wie­rza­niem, jak po raz pierw­szy jego me­dium od­po­wie­dzia­ło. Za­re­ago­wa­ło.

Jego przy­ja­ciel za­czy­nał się ro­dzić.

– Chyba muszę cię czę­ściej okła­dać – stwier­dził mistrz z wy­raź­nym za­do­wo­le­niem. – No do­brze. Przejdź­my do za­pa­chu i po­zo­sta­łych zmy­słów.

*

– Mi­strzu Aru­sie, jak tam twój uczeń? – do­biegł męski głos z dru­gie­go końca stołu.

W ja­ski­ni usta­wio­no okrą­gły stół. Al­che­mi­cy sie­dzie­li przy nim w rów­nych od­stę­pach, po­grą­że­ni w pół­mro­ku, nie­ru­cho­mi ni­czym po­są­gi. Na samym środ­ku stała bo­ga­to zdo­bio­na lampa z zie­lo­nym grzy­bem. Jej świa­tło nada­wa­ło miej­scu upior­ny cha­rak­ter – cie­nie tań­czy­ły po ścia­nach groty, jakby brały udział w ry­tu­al­nym, nie­po­ko­ją­cym tańcu.

– Rein nie jest gotów… – za­pro­te­sto­wał ktoś z sali.

– Do­brze wiesz, że po­trze­bu­je­my do­dat­ko­wych rąk do pracy – od­po­wie­dział inny głos, chłod­ny i bez­na­mięt­ny. – Nie uczą się tu za darmo.

Arus uniósł głowę.

– Nie po­tra­fi nawet w pełni ste­ro­wać me­dium, a wy chce­cie wy­słać go na śmierć?! – w jego gło­sie po­brzmie­wa­ła otwar­ta po­gar­da. – To nie mięso do po­świę­ce­nia. Do­brze wie­cie, że al­che­mia to za­wi­ła dzie­dzi­na. Szko­le­nie trwa la­ta­mi.

– Cisi Mnisi się nie­cier­pli­wią – wtrą­cił ko­lej­ny głos. – Po­trze­bu­je­my al­che­mi­ków na smo­kach. I do­brze o tym wiesz.

– Sta­now­czo się sprze­ci­wiam! – Arus po­de­rwał się z miej­sca i ude­rzył dłoń­mi w ka­mien­ny stół. Echo ude­rze­nia ro­ze­szło się po ja­ski­ni.

– Aru­sie – ode­zwał się ko­bie­cy głos z dru­gie­go końca sali – do­brze wiesz, jacy po­tra­fią być wy­słan­ni­cy Gaji. Wo­li­my mieć na gło­wie gniew mło­ko­sów niż sa­mych Ci­chych.

Nie słu­cha­jąc dal­szej dys­ku­sji, Arus opu­ścił salę. Gniew pul­so­wał mu w skro­niach. Jak mógł­by wy­słać kogoś, kto był mu nie­mal jak syn, na pewną śmierć?

*

Smoki prze­mie­rza­ją­ce ciem­no­ści Astrum da­wa­ły schro­nie­nie lu­dziom ży­ją­cym na ich chi­ty­no­wych pan­cer­zach. Ktoś mógł­by za­py­tać – po co im ma­go­wie i al­che­mi­cy? Od­po­wiedź była pro­sta: smok chro­nił przed więk­szo­ścią stwo­rzeń nocy. Resz­tą mu­sie­li zaj­mo­wać się wy­szko­le­ni spe­cja­li­ści.

Te ogrom­ne owady wę­dro­wa­ły przez całe życie, prze­mie­rza­jąc war­stwy świa­ta – grze­biąc w ziemi i drą­żąc tu­ne­le. Lu­dzie szyb­ko na­uczy­li się to wy­ko­rzy­sty­wać. Bu­do­wa­li wio­ski i mia­sta na pan­cer­zach be­stii, żyjąc z nimi w sym­bio­zie: po­zby­wa­li się pa­so­ży­tów, a w za­mian otrzy­my­wa­li ochro­nę.

Tak było od za­wsze.

Arus z gnie­wem ru­szył w stro­nę ko­szar adep­tów. Mijał in­nych, nie zwra­ca­jąc na nich naj­mniej­szej uwagi. Zo­sta­ło tylko jedno – mógł zro­bić to, co robił za­wsze: przy­ci­snąć ucznia. Może dzię­ki temu zwięk­szy jego szan­se na prze­ży­cie.

Idąc, nie za­uwa­żył ni­skie­go su­fi­tu i z im­pe­tem ude­rzył w niego czo­łem. Kilku prze­chod­niów spoj­rza­ło na niego ze zdzi­wie­niem. Otrze­pał szaty, jakby nic się nie stało, i ru­szył dalej – ku po­wierzch­ni, do celu.

Gdy wy­szedł na ze­wnątrz, po­czuł wstrząs. Nic nie­zwy­kłe­go. Znaj­do­wa­li się na stwo­rze­niu, które nie­ustan­nie prze­mie­rza­ło gęstą sieć tu­ne­li. Równo roz­sta­wio­ne lampy oświe­tla­ły pola upraw­ne. Arus ru­szył mię­dzy nimi w stro­nę ko­szar.

Rol­ni­cy i mi­ko­lo­dzy zaj­mu­ją­cy się ho­dow­lą grzy­bów kła­nia­li się sta­re­mu al­che­mi­ko­wi – nie­pew­nie, z wy­raź­nym dy­stan­sem. Każdy wie­dział, że naj­gor­szą rze­czą jest zro­bić sobie wroga z al­che­mi­ka.

*

Drzwi ko­szar otwo­rzy­ły się z im­pe­tem, ude­rza­jąc o ścia­nę ja­ski­ni. W pół­mro­ku, w rów­nych rzę­dach, spali adep­ci. Mistrz Arus, oświe­tla­jąc drogę lampą, wy­pa­try­wał łóżka swo­je­go ucznia.

– Ej! Co jest?! Ja tu śpię! – za­wo­łał zi­ry­to­wa­ny głos.

– A ja tu cho­dzę i mam zły humor – od­burk­nął sta­rzec. – Jak nie chcesz za­snąć na wieki, za­milcz i pomóż mi zna­leźć Reina!

Chło­piec po­bladł i drżą­cym pal­cem wska­zał jedno z po­słań.

Arus pod­szedł bli­żej i ude­rzył laską w le­go­wi­sko. Od­po­wie­dział mu jęk nie­za­do­wo­le­nia.

– Co do… Co jest? – wy­mam­ro­tał Rein, prze­cie­ra­jąc oczy.

– WSTA­WAJ. Ro­bi­my do­dat­ko­we szko­le­nie – oznaj­mił mistrz z uśmie­chem, wy­raź­nie roz­ba­wio­ny sy­tu­acją.

– Świet­nie… – jęk­nął chło­piec.

*

– Po­wiedz mi, Rein – za­czął Arus, sia­da­jąc na ka­mie­niu i tu­piąc nogą z nudów – jakie za­ka­zy obo­wią­zu­ją w al­che­mii?

– Nie wolno ko­chać swego dzie­ła – od­po­wie­dział zmę­czo­ny Rein, wą­cha­jąc kulkę gliny.

– Dla­cze­go? Czy każdy ar­ty­sta nie po­wi­nien ko­chać swo­je­go dzie­ła?

– Ko­cha­jąc me­dium, ide­ali­zu­je­my je… a ono za­czy­na żyć wła­snym ży­ciem. Bun­tu­je się.

– Do­brze. A teraz słuch! – za­wo­łał sta­rzec.

Rein za­mknął oczy i, de­li­kat­nie ude­rza­jąc w kulkę gliny, wsłu­chi­wał się w dźwię­ki.

– Mi­strzu… mogę zadać py­ta­nie?

– Jak już mu­sisz. I tak nigdy nic mą­dre­go z tych ust się nie wy­le­wa.

– Po co te nasze do­dat­ko­we szko­le­nia? – za­py­tał, otwie­ra­jąc oczy.

Arus wes­tchnął cięż­ko.

– Zakon Ci­chych po­trze­bu­je no­wych al­che­mi­ków. We­dług mnie je­ste­ście jak nowo na­ro­dzo­ne dzie­ci, ale oni na­ci­ska­ją. Po­trze­bu­ją was do cze­goś… tylko nie byli ła­ska­wi wy­ja­śnić czego.

Sie­dzie­li tak go­dzi­na­mi, aż chło­piec za­czął przy­sy­piać na sie­dzą­co.

Za­my­ślo­ny mistrz uklęk­nął obok śpią­ce­go Reina. Pal­ca­mi po­szu­rał po brud­nej ziemi i za­czął ry­so­wać ucznio­wi wąsy.

– Hm… no cóż. Może tak bę­dziesz wy­glą­dał, gdy do­ro­śniesz – mruk­nął. – O ile prze­ży­jesz.

Arus spoj­rzał na chło­pa­ka z ukry­tą tro­ską. Choć za­wsze był wy­ma­ga­ją­cy, po­tra­fił na­wią­zy­wać więź ze swo­imi ucznia­mi – nie przez czu­łość, lecz przez próbę. Świat był okrut­ny, a więc i me­to­dy nie mogły być ła­god­ne. Har­to­wa­nie ducha i ciała było darem na przy­szłość, nie karą.

Dla­te­go mistrz, mimo swej su­ro­wo­ści, skry­wał de­li­kat­niej­szą stro­nę głę­bo­ko w sobie, poza za­się­giem spoj­rzeń uczniów – tam, gdzie sła­bość mogła ist­nieć bez ry­zy­ka, że zo­sta­nie wy­ko­rzy­sta­na.

\Arus roz­siadł się na ka­mie­niu i czu­wał przy śpią­cym uczniu.

*

„Bądź­cie twar­dzi jak skała.”

Głos mni­cha nie roz­brzmiał w po­wie­trzu – wpełzł pro­sto do umy­słów obec­nych, cięż­ki i zimny jak ka­mień. W ogrom­nym ko­ście­le rzędy ławek gi­nę­ły w pół­mro­ku, a na samym końcu nawy stał łysy, blady męż­czy­zna.

Jego oczo­do­ły za­szy­to grubą nicią. Usta i pod­bró­dek prze­ci­na­ły szwy, jakby ktoś pró­bo­wał za­mknąć w nim słowa na za­wsze. Nie miał uszu ani nosa – twarz po­zba­wio­na była wszyst­kie­go, co ludz­kie. Na czole pul­so­wał znak krwa­wią­ce­go oka, żywy, wil­got­ny, jakby od­dy­chał wła­snym ryt­mem. Ubra­ny w czar­ne, po­strzę­pio­ne szaty, bar­dziej przy­po­mi­nał upio­ra niż wy­słan­ni­ka Gaji.

Wokół niego stało dwu­na­stu chłop­ców. Ró­żo­we pasy prze­wią­za­ne na bio­drach jed­no­znacz­nie zdra­dza­ły ich rolę – al­che­mi­ków. Po całym ko­ście­le roz­sta­wio­no dwa­na­ście po­są­gów o nie­wy­raź­nych twa­rzach. U ich stóp klę­cze­li lu­dzie: po­chy­le­ni, cisi, z dłoń­mi sple­cio­ny­mi w roz­pacz­li­wej mo­dli­twie.

„Dziś, w to­wa­rzy­stwie dwu­na­stu naj­wier­niej­szych gwiazd – bóstw na­sze­go świa­ta – wy­bie­rze­my ko­lej­nych al­che­mi­ków.”

Słowa po­now­nie roz­brzmia­ły w gło­wach wier­nych. Po ław­kach prze­szedł szept, de­li­kat­ny jak po­dmuch wia­tru po­ru­sza­ją­cy kurz.

Mnich ru­szył po­wo­li, za­ta­cza­jąc kręgi wokół chłop­ców. Jego kroki były nie­mal bez­dź­więcz­ne. Uno­sił dłoń i wska­zy­wał pal­cem wy­bra­nych. Ci wy­cho­dzi­li na­przód z dumą, z ulgą, z na­iw­ną ra­do­ścią – jakby do­strze­gli w tym za­szczyt.

Aż w końcu palec za­trzy­mał się na Re­inie.

Chło­piec po­słusz­nie wy­szedł przed sze­reg. Od za­wsze bał się mni­chów. Uwa­ża­no ich za wy­słan­ni­ków Naj­ja­śniej­szej Gwiaz­dy – Matki Gaji, tej, która od­po­wie­dzia­ła na mo­dli­twy błą­dzą­cych w ciem­no­ściach i ze­sła­ła lu­dziom smoki. Bał się za­wieść mi­strza, który robił wszyst­ko, co mógł, by pomóc mu od­na­leźć swoje miej­sce w świe­cie. Był al­che­mi­kiem – a któż inny, jeśli nie on, mógł sobie po­zwo­lić na brak wąt­pli­wo­ści? Dawno już zde­cy­do­wał, jaką drogą pój­dzie. Po­zo­sta­ło tylko zro­bić ko­lej­ny krok. I nie wąt­pić.

Rein do­strzegł nie­za­do­wo­lo­ną twarz mi­strza sie­dzą­ce­go w jed­nej z ławek. W jego spoj­rze­niu było coś, czego chło­piec nigdy wcze­śniej nie wi­dział – czy­sta obawa, nie­mal oj­cow­ska tro­ska. Serce Reina ści­snę­ło się bo­le­śnie. Zwąt­pie­nie za­kieł­ko­wa­ło w nim jak cierń.

„Chodź­cie za mną.”

Na końcu ko­ścio­ła zgrzyt­nę­ły bo­ga­to zdo­bio­ne, ka­mien­ne drzwi.

Chłop­cy po­dą­ży­li za mni­chem, zo­sta­wia­jąc ludzi w sali. Ze­szli dłu­gi­mi, krę­ty­mi scho­da­mi coraz głę­biej pod zie­mię. Przy roz­wi­dle­niu ka­płan za­trzy­mał się i bez słowa po­dzie­lił ich na dwie grupy. Rein zo­stał z jed­nym innym chłop­cem. Resz­ta znik­nę­ła w bocz­nym ko­ry­ta­rzu.

Ich droga pro­wa­dzi­ła do kom­na­ty wy­peł­nio­nej ciszą i wil­go­cią. Po­środ­ku znaj­do­wa­ło się ba­jo­ro kry­sta­licz­nie czy­stej wody. Na jego środ­ku stał posąg pięk­nej ko­bie­ty, z któ­rej ka­mien­nych oczu nie­ustan­nie spły­wa­ły stru­gi wody – jak wiecz­ne łzy.

„Mu­si­cie obmyć swoje ciała. Przejść pro­ces ablu­cji. Oczysz­cze­nia.”

Rein nie­pew­nie zdjął ubra­nia i wszedł do wody. Była prze­zro­czy­sta do tego stop­nia, że zda­wa­ło się, jakby w ogóle jej nie było. Cie­pło ro­ze­szło się po jego ciele – mięk­kie, ko­ją­ce, obez­wład­nia­ją­ce. Po­wie­trze wy­peł­niał za­pach kwia­tów: słod­ki, cięż­ki, nie­mal nar­ko­tycz­ny.

Mię­śnie się roz­luź­ni­ły. Strach, wąt­pli­wo­ści, lęk o mi­strza – wszyst­ko od­pły­wa­ło, roz­pusz­cza­jąc się w przy­jem­nym odrę­twie­niu. Dwaj chłop­cy za­nu­rzy­li się cał­ko­wi­cie, jak za­hip­no­ty­zo­wa­ni, po­grą­że­ni w fał­szy­wie ła­god­nym świe­cie ciszy i cie­pła.

Mnich sku­pił uwagę.

W jego umy­śle po­ja­wi­ły się sym­bo­le – obce, ostre, nie­ludz­kie. Wy­brał jeden i skon­cen­tro­wał na nim ener­gię. Znak za­czął wi­bro­wać.

Ka­płan uniósł rękę.

Bły­snę­ło świa­tło.

Dwaj chłop­cy za­pa­dli w głę­bo­ki sen, nie­świa­do­mi tego, co wła­śnie się roz­po­czę­ło.

*

Rein po­czuł, że coś jest nie tak.

Całe jego ciało uno­si­ło się w gę­stej, ma­zio­wa­tej sub­stan­cji, lepko obej­mu­ją­cej skórę ni­czym obca dłoń. Usta za­kry­wa­ła maska – cia­sno przy­le­ga­ją­ca do twa­rzy – z któ­rej wy­cho­dził gruby, pul­su­ją­cy kabel. Przy każ­dym od­de­chu sły­szał cichy syk, jakby ma­szy­na od­dy­cha­ła razem z nim.

Otwo­rzył oczy.

Znaj­do­wał się w szkla­nej tubie.

Jej po­wierzch­nię po­kry­wa­ły za­dra­pa­nia – cha­otycz­ne, roz­pacz­li­we ślady, które bez trudu można było wziąć za od­ci­ski ludz­kich pa­znok­ci. Ktoś mu­siał bić w to szkło. Wiele razy. Do krwi.

Rein za­czął się szar­pać. Ude­rzał pię­ścia­mi w prze­zro­czy­stą ścia­nę raz po raz, aż ból prze­szył mu ra­mio­na. Szkło nawet nie drgnę­ło. Było zbyt grube. Zbyt so­lid­ne. Nie stwo­rzo­ne po to, by chro­nić jego życie – lecz by je za­trzy­mać.

Myśli kłę­bi­ły się w jego gło­wie: strach, pa­ni­ka, bez­rad­ność. Nie wie­dział, gdzie jest. Nie wie­dział, co mu zro­bio­no. Wie­dział tylko, że coś po­szło strasz­li­wie nie tak.

Po dru­giej stro­nie szkła stali dwaj męż­czyź­ni w bia­łych ki­tlach oraz Cichy Mnich. Pa­trzy­li na tubę bez cie­nia emo­cji – jak na na­rzę­dzie, które nie speł­nia jesz­cze swo­jej funk­cji.

– Obiekt piąty. Na razie brak re­ak­cji – po­wie­dział jeden z męż­czyzn spo­koj­nym, nie­mal znu­dzo­nym tonem.

– Może zwiększ­my dawkę? – od­parł drugi. – Po­przed­ni mu­to­wa­li zbyt szyb­ko.

Nie zwra­ca­jąc na Reina naj­mniej­szej uwagi, po­de­szli do po­bli­skiej lampy i zga­si­li ją jed­nym ru­chem.

Świa­tło znik­nę­ło.

Chło­piec zo­stał sam – za­mknię­ty w szkle, za­nu­rzo­ny w lep­kiej cie­czy, po­grą­żo­ny w ab­so­lut­nej ciem­no­ści. Krzy­czał. Wołał o pomoc. Ale tylko w my­ślach. Jego głos nie miał dokąd do­trzeć.

Mnich wy­cho­dził ostat­ni. Nawet się nie od­wró­cił.

A jed­nak w umy­śle Reina roz­brzmiał jego głos – zimny, cięż­ki, nie­ubła­ga­ny:

„Gaja po­dzię­ku­je ci za po­świę­ce­nie.”

*

– Gdzie jest mój uczeń? – za­py­tał Arus.

W jego gło­sie za­brzmiał metal.

Ude­rzył dło­nią w stół, przy któ­rym sie­dział Cichy Mnich. Ka­mień od­po­wie­dział głu­chym, bez­na­mięt­nym dźwię­kiem.

– Nie wi­dzia­łem go od paru ty­go­dni.

– Zo­stał od­de­le­go­wa­ny na in­ne­go smoka.

Głos mni­cha był zimny. Obcy. Wpeł­zał do umy­słu al­che­mi­ka ni­czym chłód pod skórę i zo­sta­wiał po sobie gorz­ki osad, któ­re­go nie dało się strzą­snąć.

Zwy­kły oby­wa­tel zo­stał­by uka­ra­ny za po­dob­ną bez­czel­ność. Ale al­che­mi­cy stali wyżej w hie­rar­chii świa­ta – zbyt wy­so­ko, by łatwo ich uci­szyć. Mogli po­zwo­lić sobie na gniew. Cza­sem nawet na py­ta­nia.

– Więc czemu do mnie nie pisze? – za­py­tał Arus, a iry­ta­cja prze­bi­ja­ła się już przez gniew.

Mnich nawet na niego nie spoj­rzał.

– Do­brze wiesz, jak to bywa. Nowe sta­no­wi­sko. Nowe śro­do­wi­sko. Brak czasu.

Chwi­la ciszy.

– Na­stęp­ny.

Słowo spa­dło mię­dzy nich jak za­trza­śnię­te drzwi.

Arus od­szedł. Po­wo­li. Cięż­ko. W pier­si osiadł mu nie­po­kój – lepki, nie­wy­raź­ny, jak cień, któ­re­go nie da się zgu­bić. Chciał wie­rzyć, że jego uczeń jest bez­piecz­ny. Że świat, choć okrut­ny, nie się­gnął jesz­cze po to, co było dla niego naj­waż­niej­sze.

A jed­nak gdzieś głę­bo­ko w sercu coś szep­ta­ło – upar­cie i bez­li­to­śnie – by prze­stał pytać.

By dał sobie spo­kój.

*

No­tat­ka z dzien­ni­ka: 

Arus Klain: Taj­ni­ki Alchemii.Dlaczego wszy­scy al­che­mi­cy ucho­dzą za dzi­wa­ków?

Jak po­wszech­nie wia­do­mo, al­che­mia i zie­lar­stwo to dzie­dzi­ny bli­sko spo­krew­nio­ne. Obie zaj­mu­ją się spo­rzą­dza­niem mik­stur i pre­pa­ra­tów o róż­no­ra­kim dzia­ła­niu. Różni je jed­nak znacz­nie wię­cej, niż mo­gło­by się wy­da­wać na pierw­szy rzut oka.

Zie­lar­stwo opie­ra się na ob­ser­wa­cji na­tu­ry i pod­po­rząd­ko­wa­niu się jej pra­wom. Al­che­mia na­to­miast sięga głę­biej. Znacz­nie bli­żej jej do fi­lo­zo­fii i psy­cho­lo­gii niż do pro­ste­go rze­mio­sła. Mało kto ro­zu­mie, gdzie na­praw­dę prze­bie­ga gra­ni­ca mię­dzy tymi dys­cy­pli­na­mi.

Al­che­mia jest nauką ma­gicz­ną. Uczy nas zmia­ny stanu rze­czy. Zmia­ny nie tylko formy, lecz także isto­ty. Nie każdy al­che­mik przy­rzą­dzi wszyst­kie mik­stu­ry – tak samo jak żaden zie­larz nie jest w sta­nie za­pa­no­wać nad na­tu­rą rze­czy.

Czym jed­nak jest owa na­tu­ra rze­czy?

Od naj­młod­szych lat je­ste­śmy ucze­ni, że dana rzecz jest tym, czym jest. Gdy pa­trzysz na kulę wy­ko­na­ną z alu­mi­nium – wiesz, czym ona jest. Gdy wi­dzisz zwie­rzę – po­tra­fisz je na­zwać. Uczy­my się liczb, słów, uczuć. Uczy­my się, co jest dobre, a co złe.

Lecz świat nie jest tak pro­sty.

Wszyst­kie te po­ję­cia to je­dy­nie aspek­ty – ramy stwo­rzo­ne przez isto­ty ro­zum­ne, by nadać rze­czy­wi­sto­ści po­rzą­dek.

„Wszyst­ko jest płyn­ne.

Wszyst­ko jest – i nie jest.”

Z tej myśli na­ro­dzi­ła się naj­głęb­sza wie­dza al­che­micz­na – ho­mun­ku­lu­sy.

Jeden z pierw­szych al­che­mi­ków na­szej ery za­uwa­żył, że myśli mają re­al­ny wpływ na świat. Zadał więc py­ta­nie, któ­re­go nikt wcze­śniej nie od­wa­żył się wy­po­wie­dzieć:

Co sta­nie się, jeśli rzecz utra­ci swoje je­ste­stwo – ramy, w które wpi­sał ją czło­wiek?

Co, jeśli ktoś z ca­łe­go serca i duszy uwie­rzy, że dana rzecz nie jest tym, czym ją okre­ślo­no?

Al­che­mik roz­po­czął eks­pe­ry­ment w cał­ko­wi­tym od­osob­nie­niu. Dzień po dniu wma­wiał sobie, że po­sia­da­ny przez niego ka­wa­łek drew­na nie jest drew­nem. Sma­ko­wał je, wą­chał, do­ty­kał. Z cza­sem – z braku to­wa­rzy­stwa – za­czął z nim roz­ma­wiać. Opo­wia­dał o swoim życiu. O my­ślach. O wąt­pli­wo­ściach.

Po pew­nym cza­sie drew­no za­czę­ło wi­bro­wać. Zmie­niać swój stan.

Po­cząt­ko­wo al­che­mik są­dził, że po­stra­dał zmy­sły. Nie za­prze­stał jed­nak eks­pe­ry­men­tu. Nadał ka­wał­ko­wi drew­na imię Naru i kon­ty­nu­ował ba­da­nia. Naru re­ago­wał coraz wy­raź­niej na jego słowa.

Aż pew­ne­go dnia do umy­słu star­ca na­pły­nę­ły myśli, które nie były jego wła­sny­mi. Nie były to słowa, lecz od­czu­cia – pry­mi­tyw­ne, su­ro­we.

Jak coś, co nie po­win­no czuć.

Al­che­mik po­szedł o krok dalej. Wy­rzeź­bił z drew­na lalkę. Nadał jej kształt. Przez ko­lej­ne lata wy­obra­żał sobie, jak Naru po­ru­sza się obok niego, po­ma­ga w co­dzien­nych czyn­no­ściach.

I po la­tach – Naru rze­czy­wi­ście się po­ru­szył.

Więź mię­dzy nimi sta­wa­ła się coraz sil­niej­sza. Od­po­wia­da­jąc na myśli al­che­mi­ka, Naru po­tra­fił zmie­niać kształt i twar­dość. Zja­wi­sko to na­zwa­no ho­mun­ku­lu­sem – bytem z po­gra­ni­cza, sztucz­ną isto­tą rze­czy.

W ko­lej­nych epo­kach inni al­che­mi­cy po­wta­rza­li eks­pe­ry­ment. Oka­za­ło się, że nie tylko drew­no może zo­stać pod­da­ne temu pro­ce­so­wi. Metal, mi­ne­ra­ły, a nawet inne formy ma­te­rii re­ago­wa­ły po­dob­nie.

Wtedy padło ko­lej­ne py­ta­nie:

A co, jeśli myśli wpły­wa­ją nie tylko na to, co ist­nie­je?

Tak po­wsta­ły Imogi – isto­ty, które po­cząt­ko­wo ist­nia­ły wy­łącz­nie w umy­śle al­che­mi­ka. Byty ła­mią­ce prawo ist­nie­nia. Były – choć nie po­sia­da­ły praw­dzi­we­go ciała – a mimo to od­dzia­ły­wa­ły na świat ma­te­rial­ny.

Sztu­ka ta oka­za­ła się nie­zwy­kle nie­bez­piecz­na. Wy­star­czy­ła chwi­la zwąt­pie­nia, by eks­pe­ry­ment za­koń­czył się po­raż­ką. Od­rzu­ce­nie praw rzą­dzą­cych świa­tem ludzi po­zo­sta­wia­ło trwa­łe pięt­no na umy­śle ba­da­cza.

Dla­te­go więk­szość al­che­mi­ków po­zo­sta­ła przy ho­mun­ku­lu­sach fi­zycz­nych.

Ci, któ­rzy spo­tka­li al­che­mi­ków na swo­jej dro­dze, mó­wi­li jedno:

byli dziw­ni.

Przez po­ko­le­nia ba­da­no te me­cha­ni­zmy. Dziś wiemy, że mają one zwią­zek z tym, jak po­wsta­ją bó­stwa i jak do­ko­nu­ją się cuda. Ni­ko­mu jed­nak nie udało się w pełni okieł­znać tego fe­no­me­nu.

I być może wła­śnie dla­te­go, al­che­mi­cy za­wsze będą bu­dzić lęk.

 

 

Koniec

Komentarze

OK, interesujący kawałek świata. Coś jest w tej metodzie tworzenia homunkulusów… 

Trochę mi brakuje zakończenia – nie wiem, co stało się z chłopcem. Czy w ogóle miał jakieś szanse, czy mnisi właściwie składali w ten sposób ofiary? Wszystko to jest za bardzo otwarte jak na mój gust – bardziej wygląda na wstęp czy fragment niż całość.

Uchodziło się ich za bandę obłąkańców,

Uchodzili za bandę albo uznawało się ich za bandę, a nie taki zlepek.

Rolnicy i mitolodzy zajmujący się hodowlą grzybów

A nie chodziło Ci o mikologów?

Babska logika rządzi!

Dziękuje za przeczytanie. Co do końcówki się nie wybronie. Raina spotykamy jeszcze w jednym pobocznym opowiadaniu i głównej linii fabularnej już nie jako człowieka. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka