Opowiadanie z mojego uniwersum. Po drobnej becie. Zapraszam do czytania.
Opowiadanie z mojego uniwersum. Po drobnej becie. Zapraszam do czytania.
Chłopiec siedział na zimnej glebie, która nieprzyjemnie pieściła skórę jego kolan. Wilgoć wsiąkała w materiał spodni, a chłód powoli przenikał do kości. Przed nim stała lampa z zielonym grzybem – jej chybotliwe światło odganiało ciekawski mrok, czający się tuż poza granicą blasku. Ciemność nie znikała całkiem. Cofnięta, cierpliwa, zdawała się tylko czekać.
Brudna koszula, spięta różowym pasem, wyglądała jak element stroju zupełnie niepasujący do tego miejsca. Jakby chłopiec trafił tu przypadkiem.
Z oddali dobiegał dźwięk laski uderzającej rytmicznie o ziemię.
Staruszek siedział na kamieniu, znudzony, odziany w pstrokate szaty przypominające łachmany pozszywane z różnokolorowych śmieci. Każde stuknięcie laski mieszało się z akompaniamentem stworzeń nocy, zgrzytających żuwaczkami w ciemności. Tysiące odnóży stukało o skalistą glebę, tworząc upiorny, niemal hipnotyczny koncert.
Bały się podejść bliżej. Zielone światło skutecznie trzymało je z dala od pokarmu – bo tylko tym można było tu nazwać ludzi. Zapach zgnilizny nikomu już nie przeszkadzał. Byli do niego przyzwyczajeni.
W ustach chłopca rozlał się dziwny smak. Lizał coś zawzięcie, jakby próbował dostać się do środka.
Chrup.
Chrup.
Kawałki odrywały się od kulki, a przy każdym ruchu zgrzytały nieprzyjemnie między zębami, jakby ktoś nasypał mu piasku pomiędzy kości. Sam już nie wiedział, czy to glina, czy fragmenty jego własnych zębów.
– I jak? – zapytał mistrz, nie podnosząc wzroku.
– Smakuje… ziemnie, tak myślę – odpowiedział chłopiec, wyjmując z ust obślinioną kulkę gliny.
Starzec prychnął.
– Ta dzisiejsza młodzież…
Zręcznym ruchem uderzył go laską w głowę. Nie był to cios, który mógłby powalić, ale do lekkich też nie należał.
– Alchemik to artysta! – warknął. – Mamy taki zasób słów, a ty wybrałeś „ziemny”? To za mało, by nawiązać więź z medium! Rein… jak Gaję kocham czarno, widzę twoją przyszłość.
– Ale ja naprawdę nic więcej nie czuję! – zaprotestował chłopak.
– To wsadź se medium w dupę, to na pewno poczujesz – odgryzł się staruszek.
Jak zawsze pozostawało jedno pytanie: czy mówił to na serio?
Rein siedział skonsternowany, nie wiedząc, co począć. Jego mistrz był ekscentrykiem – w sumie jak każdy alchemik. Uchodzili za bandę obłąkańców, ale na tyle potężną, że nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się powiedzieć im tego w twarz.
– Naru… moje medium… – zaczął starzec z nagłą tęsknotą w oczach.
Jego głos ginął w dźwiękach dziczy.
– Zamknąć tam mordy, ścierwa! – wrzasnął, aż się zakaszlał.
Na nic się to zdało, lecz starzec tylko się uśmiechnął i spróbował przekrzyczeć naturę.
– Smakuje jak gorycz, która stopniowo rozplywa się w ustach. Jak poranek – zimny, neutralny, ale z nadzieją na nowe czasy. Delikatnie kłuje w język, wchodzi między zęby, czasem rani. Z czasem, gdy namoknie od śliny, mięknie i rozwarstwia się. Jak fala. Jak ból – z czasem lżeje. Zmienia się. Naru!
Gdy tylko wypowiedział to imię, przestrzeń zawirowała.
Obok niego pojawił się kawałek drewna, który momentalnie urósł, rozciągając się i formując w ciało kobiety. Postać uklękła i z niezwykłą troską objęła starca, czekając na dalsze rozkazy.
– To Rein – powiedział mistrz spokojnie. – Homunkulus. Twór alchemii. Coś, co przeczy ramom fizycznym.
Postać skinęła głową… i zniknęła, jakby nigdy jej tu nie było.
– Czym jest alchemia? – zapytał mistrz. – I jakie są jej rodzaje.
Starzec wstał z kamienia i wolnym krokiem zaczął zataczać kręgi wokół chłopca, drapiąc się po długiej, splątanej brodzie.
– Alchemia to nauka pokrewna – łącząca zielarstwo, magię, filozofię i psychologię – wyrecytował Rein, jakby powtarzał formułę czytaną już niezliczoną ilość razy. – Uczymy się zmieniać stan rzeczy… zmieniać świat za pomocą myśli.
– Wszystko jest i nie jest – przerwał mu mistrz.
Wyciągnął z brody kawałek śniadania, obejrzał go uważnie, po czym zbliżył do ust. Widząc skrzywioną minę chłopca, wzruszył ramionami i strącił znalezisko na ziemię nieobciętym paznokciem.
– Ehh… kontynuuj.
– Alchemię dzielimy na białą, czarną i czerwoną – podjął Rein z dumą w głosie. – Biała ożywia materię i minerały. Czarna tworzy imogi – byty, które nie mają prawa istnieć. Czerwona ożywia składniki naszego ciała.
– Najważniejsza zasada alchemii? – spytał starzec, siadając z powrotem na kamieniu.
– Nie wątp – odpowiedział Rein, spuszczając wzrok.
– Tak. Cała nasza potęga polega na tym, że wierzymy… a świat zaczyna wierzyć razem z nami. Zwątp, a spotka cię kara. Alchemik jest tak silny, jak jego przekonania. Kontynuuj zawieranie więzi.
Rein spojrzał na kulkę gliny, odgarniając z czoła bujne, brązowe loki. Mlecznobiałymi oczami wpatrywał się w materiał, na którym ktoś narysował prosty uśmiech. Spod kaptura wystawał spiczasty nos, a piegi pokrywały całą twarz.
– Cześć, GU – powiedział wesoło. – Dziś miałem pracowity dzień. Nie uwierzysz…
Chłopiec mówił do medium, jakby rozmawiał ze starym przyjacielem.
– Za moich czasów zamykano uczniów z medium w jaskini na parę lat. Bez dostępu do świata zewnętrznego – westchnął mistrz z nostalgią.
– Mistrz jest trochę upierdliwy – palnął Rein.
Zanim zdążył zrozumieć, co powiedział, poczuł znajome uderzenie laski.
– Dlaczego?! – zawył, szorując głowę dłońmi, jakby miało to cokolwiek pomóc.
– Spójrz! – zakrzyknął mistrz, wskazując na ziemię.
Kulka gliny lekko się przetoczyła.
Rein patrzył z niedowierzaniem, jak po raz pierwszy jego medium odpowiedziało. Zareagowało.
Jego przyjaciel zaczynał się rodzić.
– Chyba muszę cię częściej okładać – stwierdził mistrz z wyraźnym zadowoleniem. – No dobrze. Przejdźmy do zapachu i pozostałych zmysłów.
*
– Mistrzu Arusie, jak tam twój uczeń? – dobiegł męski głos z drugiego końca stołu.
W jaskini ustawiono okrągły stół. Alchemicy siedzieli przy nim w równych odstępach, pogrążeni w półmroku, nieruchomi niczym posągi. Na samym środku stała bogato zdobiona lampa z zielonym grzybem. Jej światło nadawało miejscu upiorny charakter – cienie tańczyły po ścianach groty, jakby brały udział w rytualnym, niepokojącym tańcu.
– Rein nie jest gotów… – zaprotestował ktoś z sali.
– Dobrze wiesz, że potrzebujemy dodatkowych rąk do pracy – odpowiedział inny głos, chłodny i beznamiętny. – Nie uczą się tu za darmo.
Arus uniósł głowę.
– Nie potrafi nawet w pełni sterować medium, a wy chcecie wysłać go na śmierć?! – w jego głosie pobrzmiewała otwarta pogarda. – To nie mięso do poświęcenia. Dobrze wiecie, że alchemia to zawiła dziedzina. Szkolenie trwa latami.
– Cisi Mnisi się niecierpliwią – wtrącił kolejny głos. – Potrzebujemy alchemików na smokach. I dobrze o tym wiesz.
– Stanowczo się sprzeciwiam! – Arus poderwał się z miejsca i uderzył dłońmi w kamienny stół. Echo uderzenia rozeszło się po jaskini.
– Arusie – odezwał się kobiecy głos z drugiego końca sali – dobrze wiesz, jacy potrafią być wysłannicy Gaji. Wolimy mieć na głowie gniew młokosów niż samych Cichych.
Nie słuchając dalszej dyskusji, Arus opuścił salę. Gniew pulsował mu w skroniach. Jak mógłby wysłać kogoś, kto był mu niemal jak syn, na pewną śmierć?
*
Smoki przemierzające ciemności Astrum dawały schronienie ludziom żyjącym na ich chitynowych pancerzach. Ktoś mógłby zapytać – po co im magowie i alchemicy? Odpowiedź była prosta: smok chronił przed większością stworzeń nocy. Resztą musieli zajmować się wyszkoleni specjaliści.
Te ogromne owady wędrowały przez całe życie, przemierzając warstwy świata – grzebiąc w ziemi i drążąc tunele. Ludzie szybko nauczyli się to wykorzystywać. Budowali wioski i miasta na pancerzach bestii, żyjąc z nimi w symbiozie: pozbywali się pasożytów, a w zamian otrzymywali ochronę.
Tak było od zawsze.
Arus z gniewem ruszył w stronę koszar adeptów. Mijał innych, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi. Zostało tylko jedno – mógł zrobić to, co robił zawsze: przycisnąć ucznia. Może dzięki temu zwiększy jego szanse na przeżycie.
Idąc, nie zauważył niskiego sufitu i z impetem uderzył w niego czołem. Kilku przechodniów spojrzało na niego ze zdziwieniem. Otrzepał szaty, jakby nic się nie stało, i ruszył dalej – ku powierzchni, do celu.
Gdy wyszedł na zewnątrz, poczuł wstrząs. Nic niezwykłego. Znajdowali się na stworzeniu, które nieustannie przemierzało gęstą sieć tuneli. Równo rozstawione lampy oświetlały pola uprawne. Arus ruszył między nimi w stronę koszar.
Rolnicy i mikolodzy zajmujący się hodowlą grzybów kłaniali się staremu alchemikowi – niepewnie, z wyraźnym dystansem. Każdy wiedział, że najgorszą rzeczą jest zrobić sobie wroga z alchemika.
*
Drzwi koszar otworzyły się z impetem, uderzając o ścianę jaskini. W półmroku, w równych rzędach, spali adepci. Mistrz Arus, oświetlając drogę lampą, wypatrywał łóżka swojego ucznia.
– Ej! Co jest?! Ja tu śpię! – zawołał zirytowany głos.
– A ja tu chodzę i mam zły humor – odburknął starzec. – Jak nie chcesz zasnąć na wieki, zamilcz i pomóż mi znaleźć Reina!
Chłopiec pobladł i drżącym palcem wskazał jedno z posłań.
Arus podszedł bliżej i uderzył laską w legowisko. Odpowiedział mu jęk niezadowolenia.
– Co do… Co jest? – wymamrotał Rein, przecierając oczy.
– WSTAWAJ. Robimy dodatkowe szkolenie – oznajmił mistrz z uśmiechem, wyraźnie rozbawiony sytuacją.
– Świetnie… – jęknął chłopiec.
*
– Powiedz mi, Rein – zaczął Arus, siadając na kamieniu i tupiąc nogą z nudów – jakie zakazy obowiązują w alchemii?
– Nie wolno kochać swego dzieła – odpowiedział zmęczony Rein, wąchając kulkę gliny.
– Dlaczego? Czy każdy artysta nie powinien kochać swojego dzieła?
– Kochając medium, idealizujemy je… a ono zaczyna żyć własnym życiem. Buntuje się.
– Dobrze. A teraz słuch! – zawołał starzec.
Rein zamknął oczy i, delikatnie uderzając w kulkę gliny, wsłuchiwał się w dźwięki.
– Mistrzu… mogę zadać pytanie?
– Jak już musisz. I tak nigdy nic mądrego z tych ust się nie wylewa.
– Po co te nasze dodatkowe szkolenia? – zapytał, otwierając oczy.
Arus westchnął ciężko.
– Zakon Cichych potrzebuje nowych alchemików. Według mnie jesteście jak nowo narodzone dzieci, ale oni naciskają. Potrzebują was do czegoś… tylko nie byli łaskawi wyjaśnić czego.
Siedzieli tak godzinami, aż chłopiec zaczął przysypiać na siedząco.
Zamyślony mistrz uklęknął obok śpiącego Reina. Palcami poszurał po brudnej ziemi i zaczął rysować uczniowi wąsy.
– Hm… no cóż. Może tak będziesz wyglądał, gdy dorośniesz – mruknął. – O ile przeżyjesz.
Arus spojrzał na chłopaka z ukrytą troską. Choć zawsze był wymagający, potrafił nawiązywać więź ze swoimi uczniami – nie przez czułość, lecz przez próbę. Świat był okrutny, a więc i metody nie mogły być łagodne. Hartowanie ducha i ciała było darem na przyszłość, nie karą.
Dlatego mistrz, mimo swej surowości, skrywał delikatniejszą stronę głęboko w sobie, poza zasięgiem spojrzeń uczniów – tam, gdzie słabość mogła istnieć bez ryzyka, że zostanie wykorzystana.
\Arus rozsiadł się na kamieniu i czuwał przy śpiącym uczniu.
*
„Bądźcie twardzi jak skała.”
Głos mnicha nie rozbrzmiał w powietrzu – wpełzł prosto do umysłów obecnych, ciężki i zimny jak kamień. W ogromnym kościele rzędy ławek ginęły w półmroku, a na samym końcu nawy stał łysy, blady mężczyzna.
Jego oczodoły zaszyto grubą nicią. Usta i podbródek przecinały szwy, jakby ktoś próbował zamknąć w nim słowa na zawsze. Nie miał uszu ani nosa – twarz pozbawiona była wszystkiego, co ludzkie. Na czole pulsował znak krwawiącego oka, żywy, wilgotny, jakby oddychał własnym rytmem. Ubrany w czarne, postrzępione szaty, bardziej przypominał upiora niż wysłannika Gaji.
Wokół niego stało dwunastu chłopców. Różowe pasy przewiązane na biodrach jednoznacznie zdradzały ich rolę – alchemików. Po całym kościele rozstawiono dwanaście posągów o niewyraźnych twarzach. U ich stóp klęczeli ludzie: pochyleni, cisi, z dłońmi splecionymi w rozpaczliwej modlitwie.
„Dziś, w towarzystwie dwunastu najwierniejszych gwiazd – bóstw naszego świata – wybierzemy kolejnych alchemików.”
Słowa ponownie rozbrzmiały w głowach wiernych. Po ławkach przeszedł szept, delikatny jak podmuch wiatru poruszający kurz.
Mnich ruszył powoli, zataczając kręgi wokół chłopców. Jego kroki były niemal bezdźwięczne. Unosił dłoń i wskazywał palcem wybranych. Ci wychodzili naprzód z dumą, z ulgą, z naiwną radością – jakby dostrzegli w tym zaszczyt.
Aż w końcu palec zatrzymał się na Reinie.
Chłopiec posłusznie wyszedł przed szereg. Od zawsze bał się mnichów. Uważano ich za wysłanników Najjaśniejszej Gwiazdy – Matki Gaji, tej, która odpowiedziała na modlitwy błądzących w ciemnościach i zesłała ludziom smoki. Bał się zawieść mistrza, który robił wszystko, co mógł, by pomóc mu odnaleźć swoje miejsce w świecie. Był alchemikiem – a któż inny, jeśli nie on, mógł sobie pozwolić na brak wątpliwości? Dawno już zdecydował, jaką drogą pójdzie. Pozostało tylko zrobić kolejny krok. I nie wątpić.
Rein dostrzegł niezadowoloną twarz mistrza siedzącego w jednej z ławek. W jego spojrzeniu było coś, czego chłopiec nigdy wcześniej nie widział – czysta obawa, niemal ojcowska troska. Serce Reina ścisnęło się boleśnie. Zwątpienie zakiełkowało w nim jak cierń.
„Chodźcie za mną.”
Na końcu kościoła zgrzytnęły bogato zdobione, kamienne drzwi.
Chłopcy podążyli za mnichem, zostawiając ludzi w sali. Zeszli długimi, krętymi schodami coraz głębiej pod ziemię. Przy rozwidleniu kapłan zatrzymał się i bez słowa podzielił ich na dwie grupy. Rein został z jednym innym chłopcem. Reszta zniknęła w bocznym korytarzu.
Ich droga prowadziła do komnaty wypełnionej ciszą i wilgocią. Pośrodku znajdowało się bajoro krystalicznie czystej wody. Na jego środku stał posąg pięknej kobiety, z której kamiennych oczu nieustannie spływały strugi wody – jak wieczne łzy.
„Musicie obmyć swoje ciała. Przejść proces ablucji. Oczyszczenia.”
Rein niepewnie zdjął ubrania i wszedł do wody. Była przezroczysta do tego stopnia, że zdawało się, jakby w ogóle jej nie było. Ciepło rozeszło się po jego ciele – miękkie, kojące, obezwładniające. Powietrze wypełniał zapach kwiatów: słodki, ciężki, niemal narkotyczny.
Mięśnie się rozluźniły. Strach, wątpliwości, lęk o mistrza – wszystko odpływało, rozpuszczając się w przyjemnym odrętwieniu. Dwaj chłopcy zanurzyli się całkowicie, jak zahipnotyzowani, pogrążeni w fałszywie łagodnym świecie ciszy i ciepła.
Mnich skupił uwagę.
W jego umyśle pojawiły się symbole – obce, ostre, nieludzkie. Wybrał jeden i skoncentrował na nim energię. Znak zaczął wibrować.
Kapłan uniósł rękę.
Błysnęło światło.
Dwaj chłopcy zapadli w głęboki sen, nieświadomi tego, co właśnie się rozpoczęło.
*
Rein poczuł, że coś jest nie tak.
Całe jego ciało unosiło się w gęstej, maziowatej substancji, lepko obejmującej skórę niczym obca dłoń. Usta zakrywała maska – ciasno przylegająca do twarzy – z której wychodził gruby, pulsujący kabel. Przy każdym oddechu słyszał cichy syk, jakby maszyna oddychała razem z nim.
Otworzył oczy.
Znajdował się w szklanej tubie.
Jej powierzchnię pokrywały zadrapania – chaotyczne, rozpaczliwe ślady, które bez trudu można było wziąć za odciski ludzkich paznokci. Ktoś musiał bić w to szkło. Wiele razy. Do krwi.
Rein zaczął się szarpać. Uderzał pięściami w przezroczystą ścianę raz po raz, aż ból przeszył mu ramiona. Szkło nawet nie drgnęło. Było zbyt grube. Zbyt solidne. Nie stworzone po to, by chronić jego życie – lecz by je zatrzymać.
Myśli kłębiły się w jego głowie: strach, panika, bezradność. Nie wiedział, gdzie jest. Nie wiedział, co mu zrobiono. Wiedział tylko, że coś poszło straszliwie nie tak.
Po drugiej stronie szkła stali dwaj mężczyźni w białych kitlach oraz Cichy Mnich. Patrzyli na tubę bez cienia emocji – jak na narzędzie, które nie spełnia jeszcze swojej funkcji.
– Obiekt piąty. Na razie brak reakcji – powiedział jeden z mężczyzn spokojnym, niemal znudzonym tonem.
– Może zwiększmy dawkę? – odparł drugi. – Poprzedni mutowali zbyt szybko.
Nie zwracając na Reina najmniejszej uwagi, podeszli do pobliskiej lampy i zgasili ją jednym ruchem.
Światło zniknęło.
Chłopiec został sam – zamknięty w szkle, zanurzony w lepkiej cieczy, pogrążony w absolutnej ciemności. Krzyczał. Wołał o pomoc. Ale tylko w myślach. Jego głos nie miał dokąd dotrzeć.
Mnich wychodził ostatni. Nawet się nie odwrócił.
A jednak w umyśle Reina rozbrzmiał jego głos – zimny, ciężki, nieubłagany:
„Gaja podziękuje ci za poświęcenie.”
*
– Gdzie jest mój uczeń? – zapytał Arus.
W jego głosie zabrzmiał metal.
Uderzył dłonią w stół, przy którym siedział Cichy Mnich. Kamień odpowiedział głuchym, beznamiętnym dźwiękiem.
– Nie widziałem go od paru tygodni.
– Został oddelegowany na innego smoka.
Głos mnicha był zimny. Obcy. Wpełzał do umysłu alchemika niczym chłód pod skórę i zostawiał po sobie gorzki osad, którego nie dało się strząsnąć.
Zwykły obywatel zostałby ukarany za podobną bezczelność. Ale alchemicy stali wyżej w hierarchii świata – zbyt wysoko, by łatwo ich uciszyć. Mogli pozwolić sobie na gniew. Czasem nawet na pytania.
– Więc czemu do mnie nie pisze? – zapytał Arus, a irytacja przebijała się już przez gniew.
Mnich nawet na niego nie spojrzał.
– Dobrze wiesz, jak to bywa. Nowe stanowisko. Nowe środowisko. Brak czasu.
Chwila ciszy.
– Następny.
Słowo spadło między nich jak zatrzaśnięte drzwi.
Arus odszedł. Powoli. Ciężko. W piersi osiadł mu niepokój – lepki, niewyraźny, jak cień, którego nie da się zgubić. Chciał wierzyć, że jego uczeń jest bezpieczny. Że świat, choć okrutny, nie sięgnął jeszcze po to, co było dla niego najważniejsze.
A jednak gdzieś głęboko w sercu coś szeptało – uparcie i bezlitośnie – by przestał pytać.
By dał sobie spokój.
*

Notatka z dziennika:
Arus Klain: Tajniki Alchemii.Dlaczego wszyscy alchemicy uchodzą za dziwaków?
Jak powszechnie wiadomo, alchemia i zielarstwo to dziedziny blisko spokrewnione. Obie zajmują się sporządzaniem mikstur i preparatów o różnorakim działaniu. Różni je jednak znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Zielarstwo opiera się na obserwacji natury i podporządkowaniu się jej prawom. Alchemia natomiast sięga głębiej. Znacznie bliżej jej do filozofii i psychologii niż do prostego rzemiosła. Mało kto rozumie, gdzie naprawdę przebiega granica między tymi dyscyplinami.
Alchemia jest nauką magiczną. Uczy nas zmiany stanu rzeczy. Zmiany nie tylko formy, lecz także istoty. Nie każdy alchemik przyrządzi wszystkie mikstury – tak samo jak żaden zielarz nie jest w stanie zapanować nad naturą rzeczy.
Czym jednak jest owa natura rzeczy?
Od najmłodszych lat jesteśmy uczeni, że dana rzecz jest tym, czym jest. Gdy patrzysz na kulę wykonaną z aluminium – wiesz, czym ona jest. Gdy widzisz zwierzę – potrafisz je nazwać. Uczymy się liczb, słów, uczuć. Uczymy się, co jest dobre, a co złe.
Lecz świat nie jest tak prosty.
Wszystkie te pojęcia to jedynie aspekty – ramy stworzone przez istoty rozumne, by nadać rzeczywistości porządek.
„Wszystko jest płynne.
Wszystko jest – i nie jest.”
Z tej myśli narodziła się najgłębsza wiedza alchemiczna – homunkulusy.
Jeden z pierwszych alchemików naszej ery zauważył, że myśli mają realny wpływ na świat. Zadał więc pytanie, którego nikt wcześniej nie odważył się wypowiedzieć:
Co stanie się, jeśli rzecz utraci swoje jestestwo – ramy, w które wpisał ją człowiek?
Co, jeśli ktoś z całego serca i duszy uwierzy, że dana rzecz nie jest tym, czym ją określono?
Alchemik rozpoczął eksperyment w całkowitym odosobnieniu. Dzień po dniu wmawiał sobie, że posiadany przez niego kawałek drewna nie jest drewnem. Smakował je, wąchał, dotykał. Z czasem – z braku towarzystwa – zaczął z nim rozmawiać. Opowiadał o swoim życiu. O myślach. O wątpliwościach.
Po pewnym czasie drewno zaczęło wibrować. Zmieniać swój stan.
Początkowo alchemik sądził, że postradał zmysły. Nie zaprzestał jednak eksperymentu. Nadał kawałkowi drewna imię Naru i kontynuował badania. Naru reagował coraz wyraźniej na jego słowa.
Aż pewnego dnia do umysłu starca napłynęły myśli, które nie były jego własnymi. Nie były to słowa, lecz odczucia – prymitywne, surowe.
Jak coś, co nie powinno czuć.
Alchemik poszedł o krok dalej. Wyrzeźbił z drewna lalkę. Nadał jej kształt. Przez kolejne lata wyobrażał sobie, jak Naru porusza się obok niego, pomaga w codziennych czynnościach.
I po latach – Naru rzeczywiście się poruszył.
Więź między nimi stawała się coraz silniejsza. Odpowiadając na myśli alchemika, Naru potrafił zmieniać kształt i twardość. Zjawisko to nazwano homunkulusem – bytem z pogranicza, sztuczną istotą rzeczy.
W kolejnych epokach inni alchemicy powtarzali eksperyment. Okazało się, że nie tylko drewno może zostać poddane temu procesowi. Metal, minerały, a nawet inne formy materii reagowały podobnie.
Wtedy padło kolejne pytanie:
A co, jeśli myśli wpływają nie tylko na to, co istnieje?
Tak powstały Imogi – istoty, które początkowo istniały wyłącznie w umyśle alchemika. Byty łamiące prawo istnienia. Były – choć nie posiadały prawdziwego ciała – a mimo to oddziaływały na świat materialny.
Sztuka ta okazała się niezwykle niebezpieczna. Wystarczyła chwila zwątpienia, by eksperyment zakończył się porażką. Odrzucenie praw rządzących światem ludzi pozostawiało trwałe piętno na umyśle badacza.
Dlatego większość alchemików pozostała przy homunkulusach fizycznych.
Ci, którzy spotkali alchemików na swojej drodze, mówili jedno:
byli dziwni.
Przez pokolenia badano te mechanizmy. Dziś wiemy, że mają one związek z tym, jak powstają bóstwa i jak dokonują się cuda. Nikomu jednak nie udało się w pełni okiełznać tego fenomenu.
I być może właśnie dlatego, alchemicy zawsze będą budzić lęk.
OK, interesujący kawałek świata. Coś jest w tej metodzie tworzenia homunkulusów…
Trochę mi brakuje zakończenia – nie wiem, co stało się z chłopcem. Czy w ogóle miał jakieś szanse, czy mnisi właściwie składali w ten sposób ofiary? Wszystko to jest za bardzo otwarte jak na mój gust – bardziej wygląda na wstęp czy fragment niż całość.
Uchodziło się ich za bandę obłąkańców,
Uchodzili za bandę albo uznawało się ich za bandę, a nie taki zlepek.
Rolnicy i mitolodzy zajmujący się hodowlą grzybów
A nie chodziło Ci o mikologów?
Babska logika rządzi!
Dziękuje za przeczytanie. Co do końcówki się nie wybronie. Raina spotykamy jeszcze w jednym pobocznym opowiadaniu i głównej linii fabularnej już nie jako człowieka. Pozdrawiam.