Zapraszam na opowiadanie!
Hasło konkursowe: sekret szparki pana prezesa
Zapraszam na opowiadanie!
Hasło konkursowe: sekret szparki pana prezesa
Jeszcze tylko troszeczkę… Odrobina…
Kolba pistoletu leżała na długość nieobciętego paznokcia, którego Vag niestety pozbył się kilka dni temu w poczekalni stomatologicznej. Pieprzeni dentyści. Piekielnie bał się borowania tymi niewinnymi wiertełkami. Na samą myśl stres pchał mu palce do ust, jak kilkuletnie dziecko żelki do koszyka mamy w supermarkecie. Napędzał żuchwę niczym prąd trójfazowy krajzegę i ciach! Paznokciem kciuka już się nie podrapiesz! I ciach! Wskazującym również! I ciach! Cała ręka krótsza o trzy milimetry keratynowej skorupki.
Dobrze, że na stopach miał buty…
Wróć!
Poły płaszcza opadały mu na twarz i ramiona. Wisiał głową w dół. Lewą kostkę oplatała mu nić dentystyczna zawieszona kilka centymetrów powyżej o szczelinę pomiędzy czwartym a piątym zębem. Nie omieszkał zauważyć, że ich miejsca styczne ewidentnie nosiły ślady próchnicy. Plomba na dwie powierzchnie. Jak nic!
Wróć!
Dookoła niego panowała wilgotna ciemność. Światło docierało tu tylko z jednego, podłużnego otworu za jego plecami. Zresztą to tamtędy przed chwilą się tu dostał. Vag oczami nabrzmiałymi od spływającej mu do głowy krwi próbował zlokalizować pistolet laserowy. Modlił się jednocześnie, by w magazynku pozostały mu choć dwie kule. Jedna dla niego, druga dla Inki. Śmierć była lepszym rozwiązaniem, niż niewola.
Właśnie, gdzie była teraz Inka?
Rozkołysał się. Raz i dwa. Raz i dwa. I… sięgnął! Zacisnął dłoń na kolbie pistoletu rozgrzanej do temperatury trzydziestu siedmiu stopni. Pociągnął za gumową stopkę u jej podstawy i z wnętrza wyłoniło się ostrze. Teraz pozostało mu tylko podciągnąć się do kostki i przeciąć więzy polietylenowej nici.
– Zostaw to, sucharze!
Vag poczuł, jak oślizła macka uderza go w obie dłonie naraz i wytrąca z nich broń. Dwie kolejne oplotły się wokół jego szyi i oczu. Oślizła ciesz o konsystencji kisielu zaczęła spływać z nich na twarz Vaga. Poczuł dreszcz obrzydzenia.
– Mamy twoją partnerkę. – Usłyszał bulgoczący głos. – A teraz mamy i ciebie, agenciku ABW.
Vag milczał. Nie chciał mieć w ustach ani kropli wydzieliny, która musiała smakować tak, jak pachniała – glonami i starą, leżakującą od kilku dni w lodówce rybą.
No i super, pomyślał Vag. Już wiem, gdzie jest Inka. Teraz tylko przetrwać chwilę niewoli, tortury, obłęd i znowu Święta… A wystarczyło umyć zęby.
Kilka dni wcześniej Inka siedziała na krześle obrotowym z wyłożonymi na biurku nogami i gapiła się przez okno na życie miasta. Lubiła obserwować rowerzystów, kierowców pieklących się na zakorkowane skrzyżowania, przechodniów potykających się o wystającą kostkę brukową i to, z jaką energią klęli na sterczący kawałek betonu. Najbardziej jednak lubiła siatkówkę. Siatkarzy i siatkarki wychodzących z pobliskiego dyskontu. Co rusz któraś z ich siatek rozsypywała się na strzępy pod naporem zakupów, a gonitwa za turlającymi się po chodniku kartoflami dostarczała Ince więcej emocji niż skoki narciarskie i polska reprezentacja w piłkę nożną razem wzięte.
– Ostatni łaz byłem u dentysty – usłyszała. Vag stał w progu jej gabinetu i wyglądał, jakby chwilę temu doznał lekkiego udaru mózgu. Lewy kącik ust upadł mu, przez co mówił mniej wyraźnie niż zwykle.
– Spokojnie. Uzębienie stopniowo zanika. Za kilkaset tysięcy lat twój problem będzie nieaktualny – uspokoiła go, po czym dodała: – Brzmisz jak myśliwy Elmer z Looney Tunes.
– Mamy jakąś spławę? – zapytał, ewidentnie chcąc zmienić temat.
– Nic.
– Szkoda. Mogłoby się w końcu coś zdaszyć. Tak dla łozływki.
Jak na zawołanie powietrze przeszyło zawodzące wycie alarmu, podobne do wydzierającego się stada mew na kołobrzeskiej promenadzie.
– Wykłakałem.
Rolety okienne opadły, a drzwi gabinetu Inki zatrzasnęły się, jak za sprawą poltergeista. Słyszeli tylko cichy warkot silniczka napędzającego wyłaniający się spod sufitu ekran.
– Agencie Inka, agencie Vag. – Bez wizji zaczął głos Naczelnika, ekran zjechał jedynie do połowy ściany. – Agencja przydzieliła wam wyjątkowo ważne zadanie.
Agenci wymienili spojrzenia. ABW było małą rządową instytucją. W zasadzie prócz ich dwójki i Naczelnika nie pracował w niej nikt inny. Komu więc stary miałby przydzielić sprawę?
– Dotarły do nas dane wywiadowcze, bardzo ważne dane wywiadowcze – podkreślił Naczelnik.
Inka wiedziała, że gdyby informacja były naprawdę wartościowa, na pewno nie trafiłyby do nich. Vag nie raz pieklił się, że prędzej FAKT zrezygnuje z golizny na ostatniej stronie gazety, niż ABW wskoczy na wyższy priorytet w hierarchii agencji rządowych.
Ekran opuszczał się tym wolniej, im bliżej był już podłogi.
– Informacje dotyczą Borysa Goplanowa, biznesmena z branży spożywczej. Do tej pory Goplanow był wzorowym obywatelem i wybitnym przedstawicielem małej i średniej przedsiębiorczości. Zmieniło się to, odkąd zatrudnił na stanowisku osobistej sekretarki niejaką Sabrinę.
Ekran obniżył się do listew przypodłogowych i uruchomił rzutnik. Ogromna, owalna twarz Naczelnika rozjaśniła gabinet Inki. Szef ABW przypominał wąsatego Zordona z Power Rangers.
– Goplanow od ponad dwudziestu lat zarządza rodzinną firmą z tradycjami sięgającymi czasów walki o niepodległość. Jego dziad Konstanty zapoczątkował rodzinny interes, gdy poczęstował Marszałka Piłsudskiego własnoręcznie wyrabianą pańską skórką. Marszałek tak zasmakował w wyrobach Konstantego, że mianował go monopolistą w dostawach słodyczy na Belweder, a następnie do całej Warszawy. Interes rozrastał się i nie zmienił tego nawet wybuch wojny, gdy, pod pozorem usłużnej kolaboracji z Niemcami i wynikających z niej przywilejów, Goplanow przemycał w papierkach po pańskiej skórce naboje i materiały wybuchowe dla partyzantów. Komuniści zaś wybaczyli mu wszystkie występki, jak tylko dołączył do partii i zobowiązał się dostarczać pierwszomajowe rarytasy dla prominentnych działaczy i ich rodzin. Po upadku PRL Ignacy Goplanow, syn Konstantego, oparł się zachodniemu kapitałowi i stopniowo przebranżawiał firmę na tory zdrowej żywności. Również za namową ABW. I tak dzisiaj, pod skrzydłami trzeciego z kolei Goplanowa, rodzinna firma stała się molochem trzęsącym rynkami BIO i zdrowej żywności. Pańska skórka od kilku dekad była tylko reliktem przeszłości.
Naczelnik zrobił wymowną przerwę.
– Do dzisiaj! – wrzasnął. – Goplanow właśnie ogłosił powrót do produkcji słodyczy w tym i pańskiej skórki! Godzi tym w postanowienia, jakie Ignacy Goplanow zadeklarował Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w dziewięćdziesiątym pierwszym.
– Skąd taka nagła zmiana? – zapytała Inka.
– To zostawiam wam – odpowiedział Naczelnik. – Musicie się dowiedzieć, dlaczego Goplanow ryzykuje bezpieczeństwo wewnętrzne kraju, na rzecz tego słodkiego cholerstwa! Ustalcie wpływ Sabriny na Goplanowa. Dowiedzcie się, jaki ma interes w zmianie strategii firmy. – Naczelnik jeszcze bardziej zbliżył twarz do kamerki, przez co na ekranie widniała już tylko fałda skóry pomiędzy jego oczami. – No i wypełnijcie wnioski na pracę w terenie!
Ekran zgasł i powoli wracał pod sufit.
Inka klasnęła w dłonie.
– W końcu poważna sprawa!
Stuknęła pięścią w głowę gipsowego psa na krawędzi biurka, a blat natychmiast złamał się w pół, ujawniając konsolę pełną świecących przycisków.
– Bez poszwoleń? – zapytał Vag. – Inka im szybciej je załatfimy, tym szybciej zaczniemy spławę. Pamiętasz, sze ostatnio dwa miesiące czekaliśmy na szeszwolenie na opuszczenie budynku w czasie godzin płacy?
– Tak, bo wysłałeś maila bez załącznika.
– Piełdołona biułokłacja.
– Dzisiaj działamy w moim stylu – wycedziła przez zęby Inka i wcisnęła największy, błękitny przycisk z napisem Projekt Pomorze. – Zrobimy zwiad z nieba. Jak Święty Mikołaj zajrzymy w tyłek każdemu i dowiemy się, co ma na sumieniu. Odkryjemy, dlaczego Goplanow bruździ Agencji!
Vag z wrażenia otworzył usta, ale tylko do połowy. Znieczulona część jego twarzy zachowała stoicki spokój, przez co agent przypominał młodego Sylwestra Stallone, który pod koniec Rocky`ego wołał z ringu imię swojej żony.
– Chcesz wykoszystać satelity szpiegowskie Projektu Pomosze? Któłe? – spytał i w podnieceniu podnosił kolejne palce do ust, jakby czegoś szukał. – Hel? Szopot? A może… Mielno?!
Inka uśmiechnęła się szelmowsko, jakby właśnie nabiła na kasie samoobsługowej bataty w cenie zwykłego ziemniaka.
– Nie, kochany. Ta sprawa jest wagi państwowej, więc wykorzystamy najsilniejszego satelitę szpiegowskiego, jakim dysponuje państwo polskie. Wykorzystamy teleskop Łeba.
Po godzinach kalibracji i zmianach w położeniu satelity na monitorze przed agentami wreszcie pojawił się szklany drapacz chmur w rzucie z góry.
– Chwila, dam ją trochę w lewo… Za bardzo… Zmienię kąt nachylenia… O teraz! – krzyknęła Inka. – Zogniskuję… Jeszcze trochę ostrzej… Teraz jest dobrze.
Gabinet prezesa Goplanowa mieścił się na osiemdziesiątym ósmym piętrze warszawskiego szklanego biurowca. Agenci ABW widzieli więc solidne, dębowe biurko prezesa, dracenę w rogu pomieszczenia i kilka regałów z dokumentami wzdłuż jednej ze ścian. Na drugiej wisiały pokraczne bohomazy w złotych ramach i para kinkietów nad beżową, puchatą sofą.
Siedział na niej mężczyzna w szlafroku i jadł. Kęs za kęsem pożerał czekoladowe batony. Na podłodze wokół niego leżało mnóstwo opakowań po słodyczach.
– To Goplanow – powiedziała Inka, gdy dla pewności zerknęła w akta na sąsiednim monitorze. – Tylko co on robi? Prezes firmy ze zdrową żywnością obżera się cukrem jak pięciolatek.
– Może ma doła? – powiedział Vag rozmasowując sobie lewą stronę twarzy.
– W końcu przestałeś seplenić? – zauważyła Inka. – Dzięki ci Boże…
– Patrz, ktoś wchodzi do gabinetu.
Sabrina była dwudziestokilkuletnią kobietą idealnie wpisującą się w stereotyp ponętnej sekretarki: lśniące blond włosy, ledwie nachodząca na uda kusa spódniczka, rozpięta na trzy guziki koszula i szpilki podkreślające smukłe nogi. Wszystko to emanowało komunikatem: hej, nie oczekuj zbyt wiele. Nie jestem tu, żeby pracować.
– Coś mu przyniosła – zauważył Vag. – Kartonik Snickersów?
– Rozmawiają. Mamy możliwość podsłuchu? – zapytała Inka i przyjrzała się przyciskom na konsoli. – O! Chyba to chyba ten!
– Jedz Borysku, jedz – kobieta miała miły, miękki głos. – Pamiętaj Borysku, cukier krzepi. Cukier to podstawa każdego posiłku. Glukoza daje energię i siłę. Jedz Borysku, jedz.
– Już nie chcę – dukał Goplanow słabo, jakby dopiero co skończył maraton. – Już nie mogę, brzuch mnie boli. Zęby mnie bolą…
– Borysku, jeszcze tylko troszeczkę i będzie po wszystkim.
– Nie chcę…
– Jedz. Zjesz tyle, ile ci dam.
– Nie, proszę…
Kolejny kwadrans kobieta rozpakowywała batoniki, jeden za drugim, i podawała prezesowi, a ten jadł je posłusznie, jak chore dziecko syrop z cebuli z ręki mamy.
– To jest chore – ocenił Vag.
– Kim jest ta kobieta? Zrobię zrzut ekranu i wyszukamy ją po zdjęciu w aktach ABW.
Podczas gdy Inka szukała podejrzanej, Vag przyglądał się prezesowi. Po dwudziestym ósmym batonie wyglądał na obłożnie chorego. Trzymał się za brzuch i przekręcił się na lewy bok. To jednak nie zraziło sekretarki nawet na moment. Dalej pchała mu do ust batony pomimo ewidentnych oznak wyczerpania. Wtem, po batonie numer trzydzieści siedem, wedle rachunku Vaga, bo papierki na podłodze urosły już w półmetrowy stos, Goplanow wskoczył nagle na sofę i zaczął po niej skakać. Wyglądał jak Kevin, gdy odkrył, że został sam w domu.
– Co tu się… – zaczął Vag.
– Dokonało się! Dokonało się! – krzyczał Goplanow. Sabrina wstała i klasnęła kilkukrotnie w dłonie.
– Słuchaj tego – Inka przyciszyła dźwięk z gabinetu prezesa – ta cała Sabrina to jakiś statysta. W aktach mam, że jeszcze pół roku temu studiowała bibliotekoznawstwo, ale nagle w połowie semestru porzuciła studia i zniknęła. Rodzina szukała jej za pomocą detektywów, policji, a nawet Jackowskiego i nic. Przepadła.
– Co robi u prezesa Goplanowa? – zapytał Vag drapiąc się po głowie.
– Może chciała zacząć nowe życie?
– W kościach mi trzeszczy, że to nie to. Słuchamy dalej.
Goplanow w międzyczasie zszedł już na podłogę i zaczął się przebierać. Ściągał z wieszaka spodnie od czarnego garnituru, następnie białą koszulę i marynarkę. Sabrina zawiązała mu na szyi karmazynowy krawat i włożyła do brustaszy beżową poszetkę. Goplanow emanował energią. Gestykulował i non-stop gadał. A to wychwalał pogodę, a to zachwycał się widokiem z okna, piał z zachwytu nad miękkością sofy i przyjemnym w dotyku materiale koszuli, jaką miał na sobie. Słowem, zachowywał się jak ćpun na haju albo niewidomy, gdy po raz pierwszy zobaczył świat własnymi oczami.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Prezes spojrzał na Sabrinę, a ta skinęła głową.
– Proszę – krzyknął nieco zbyt teatralnie.
Do pokoju weszła kobieta w kwiecie wieku. Miała na twarzy okulary i zatroskaną minę. Poza tym krótko ścięte włosy, garsonkę w morskim kolorze i plik dokumentów w ręce.
– Panie prezesie, martwimy się, nie pojawił się pan na porannym spotkaniu z regionalnymi. Czy mogę jakoś panu – spojrzała na Sabrinę w sposób, jaki gospodyni patrzy na nieniosącą się od tygodnia nioskę – pomóc?
– Tak pani Judytko, proszę mi wybaczyć. Źle się poczułem – odpowiedział, podchodząc co słowo o krok w jej kierunku. – Jednak skoro już tu pani przyszła, będę potrzebował jednej małej przysługi.
Oczy Judyty zajaśniały.
– Oczywiście panie prezesie, dla pana wszystko!
– A więc Judytko, sprawa jest naprawdę delikatna.
Goplanow konsekwentnie zmniejszał dystans. W tym samym czasie Sabrina przemieszczała się w kierunku drzwi wyjściowych. Zamknęła je i stanęła za plecami starszej od siebie kobiety.
– Panie prezesie, jeżeli chodzi o delikatne sprawy, to ja zawsze jestem do usług! Zawsze!
– I to cenię w swoich pracownikach! – powiedział, gdy tylko znalazł się na wyciągnięcie rąk od głowy Judyty. – Szykuję dla ciebie awans, Judytko. Awans!
Chwycił ją obiema rękami za głowę i przycisnął usta do jej ust. Nawet z odległej orbity teleskop Łeba rejestrował wzmożoną pracę mięsistych policzków prezesa, gdy w stylu francuskich kochanków całował swoją pracownicę.
Inka spojrzała na Vaga z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami.
W końcu, po chwili szamotaniny kobieta przestała walczyć. Prezes całował ją jeszcze chwilę, aż puścił uścisk i kobieta zemdlała.
– Świetnie – powiedziała Sabrina. – Teraz jest twoja. Troszcz się o nią tak, jak ja troszczyłam się o ciebie. Pamiętaj o cukrach. Dużo cukrów.
– Odchodzisz?
Skinęła głową.
– Poradzę sobie?
– Masz całą naszą wiedzę i doświadczenie. Ty to my.
Poprawiła nieco spódniczkę, zagarnęła włosy do tylu i wyszła.
Goplanow przeniósł bezwładne ciało kobiety na sofę i wyciągnął z szafy zestaw do podawania kroplówki. Wpiął się w żyłę na przedramieniu kobiety, zawiesił worek z pomarańczowym płynem na metalowym wieszaku nad jej głową i ustawił szybkość wlewu. Stanął nad kobietą i znieruchomiał. Wyglądał, jakby się zastanawiał. Wreszcie zerwał się w kierunku niemal pustego pudła z batonami, wyciągnął jednego i rozpakował. Położył go obok głowy Judyty.
Dopiero wtedy wyszedł z gabinetu.
– Czy przypadkiem nie włączyłaś Trudnych Spraw? – zapytał Vag.
– Podsumujmy – zignorowała pytanie Inka. – Sabrina karmiła prezesa batonami, aż ten dostał pierdolca i po chwili zaczął całować jedną ze swoich pracownic. Od czego zemdlała. Teraz chłop wlewa w nią coś i po prostu wychodzi.
– O co chodzi z tymi batonikami?
Wzruszyła ramionami.
– Musimy dostać się do firmy – zarządziła Inka.
– Mogę podrzucić więcej pluskiew i kamer. Zrobimy im Big Brother`a.
– Nie, mam lepszy pomysł – powiedziała Inka i założyła ręce za głowę. – Nie wiem, czy nie zauważyłeś, ale w firmie zwolnił się wakat. Chyba zostanę sekretarką.
Oślizła macka opleciona wokół kostek Vaga ciągnęła go po wilgotnej, ale nieco chropowatej śluzówce języka wprost do przełyku. Odruchowo łapał się, czego tylko mógł, ale wszystko było tu lepkie i oślizgłe, a dodatkowo cuchnęło rozkładem.
Ciemność gęstniała w miarę, jak oddalali się od podłużnego źródła światła.
Vag wytężał wzrok. Odnotował fakt, że im dalej stwór go ciągnął, tym widział więcej czarnej próchnicy na otaczających go zębach. Istotnym był również fakt, że prezesowi w magiczny sposób wyrosły dwa dodatkowe rzędy uzębienia. Były co prawda mniejsze, i nie rzucały się zbytnio w oczy, ale próchnica atakowała je ze zdwojoną siłą. Jej czerń prześwitywała przez białe szkliwo, jak światło latarki przystawione do dłoni dziecka. Co gorsza, Vag miał dziwne wrażenie, że wewnątrz zaatakowanych zębów coś się poruszało.
– Ty, a dlaczego ja cię właściwie ciągnę? Po co ja się męczę? – zagulgotał stwór. – Wstawaj na nogi i dreptaj! A jak spróbujesz jakichś sztuczek, to dostaniesz dzidą w gębę i koniec!
Uścisk na kostkach zniknął i Vag podniósł się na drętwych nogach.
– A teraz przed siebie. Zaraz zrobi się stromo. Tylko się nie pośliźnij, bo spadniesz prosto do żołądka.
Rzeczywiście, po kilkunastu krokach podłoże nagle stawało się stromym zboczem. Ślina pod nogami przypominała lód, więc Vag zaczął pokonywać pochylenie trawersem, ciepło myśląc o raczkach, które miał w domu na zimowe, górskie wyprawy.
Stwór zdawał się sunąć za nim bez problemu.
– Co za debil… No nie mogę… – słyszał za każdym razem, gdy Vag zmieniał kierunek.
– Dobra glisto, teraz w prawo – zarządził stwór, a Vag dostrzegł świetlny punkt, który potęgowała biel ósemki. Kaganek wisiał tuż nad wyciętym w szkliwie zęba wejściem. – Właź tam, a potem kanałami. Idź za czerwonymi strzałkami. I nie próbuj żadnych sztuczek, bo poczujesz moją dzidę w dupie.
Vag nie miał zamiaru poczuć niczyjej dzidy w tyłku. Poza tym chciał dostać się do Inki.
– Dreptaj, szybciej! – ponaglał go stwór, bulgocząc gniewnie.
Kanały były precyzyjnie wydrążoną wewnątrz żuchwy siecią tuneli. Posiadały wiele odnóg, jednak w większości łączyły się one pod kątem ostrym, jak dopływy rzeki zmierzające ku morzu. Wyścielała je delikatna, miękka tkanka poorana siecią drobnych naczyń krwionośnych. Z czasem kanały stawały się coraz szersze.
– Nie kręć łbem, glisto! – krzyczał co chwila stwór. – Ależ bym ci przypieprzył z tej dzidy!
Korytarz nagle zaczął biec niemal pionowo. Vag spojrzał w górę i dostrzegł okrągły właz, do którego prowadziła sznurowa drabina.
Stwór podniósł dzidę jedną z macek i stuknął jej trzonkiem we właz. Ten natychmiast się otworzył.
– Na górę! A jak tylko się odwrócisz to…
– Dzida w dupie. Wiem, wiem.
Bulgotanie stwora oznaczało złość lub aprobatę. Trudno było odgadnąć, jednak by nie prowokować dziwadła, Vag czym prędzej wspiął się po drabinie i przeszedł przez właz.
Kilka godzin wcześniej siedział przy biurku Inki i czekał na umówiony komunikat. Dla zabicia czasu wpisywał koordynaty różnych miejsc, które mógł szpiegować. Widział domową siłownię w pałacu prezydenckim, ołtarzyk w czarno-czerwono-żółte pasy w ukrytym pokoju premiera, kota wydającego rozkazy staruszkowi.
Nudy.
– Ubojnia. Halo ubojnia. To ja krowa. To ja krowa – zaskrzeczało z krótkofalówki długodystansowej.
– Tu ubojnia, słyszę cię, krowa.
– Jestem w gabinecie. Pełno tu słodyczy. Nic nie znalazłam.
Vag wyszukał adres biura Goplanowa i satelita Łeba rzucił obraz na monitor.
Inka stała przy oknie w popielate garsonce.
– Tu nic nie ma! Nic! Rozumiesz? Tydzień mizdrzenia się, pindrzenia i nic.
– Musimy zmienić taktykę – oznajmił Vag. – Zróbmy…
Drzwi do gabinetu prezesa otworzyły się z impetem. Inka podskoczyła ze strachu i odwróciła się, natychmiast przerywając transmisję.
Vag przeszedł na podsłuch z satelity.
– A co tu pani robi, pani Sylwuniu? – zapytał Goplanow.
– Prezesie, ja tylko chciałam… spojrzeć na panoramę stolnicy! – skłamała i zaśmiała się głupiutko.
Prezes wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
– Pani Sylwuniu, STO-LI-CY – poprawił i zaczął się śmiać.
Vag niepokoił się sposobem, w jaki prezes patrzył na Inkę. Gdyby agentka nie była mistrzynią ABW w muay-thai, obawiałby się o nią.
– Ups! – zachichotała Inka. – To nie to samo?
Prezes zrobił ku niej kilka kroków. Ostrożnie i czujnie, a jednocześnie płynnie. Z gracją polującego kota.
Vag widział go w akcji. Podobnie poruszał się, gdy napadł na kobietę imieniem Judyta. Ogarnęła go fala niepokoju. Postanowił działać, ale tylko niefortunnie machnął ręką w pokrętło ogniskowania soczewek satelity. Obraz powiększył się kilkukrotnie.
Vag zamarł.
Zobaczył stwora o mackach ośmiornicy i stożkowatym ciele. Coś pomiędzy kałamarnicą, a Cthulhu. Stwór machał odnóżami, jakby pieklił się na dzieci grające w piłkę nożną pod jego oknami. Gestykulował intensywnie, jak krzyżówka wściekłego araba z Włochem opowiadającym o pizzy z ananasem.
Natychmiast rzucił się na przycisk do zrzutu ekranu. Następnie powoli oddalał obraz, by dostrzec gdzie kryje się potwór.
Ćwierć obrotu – potwór się zmniejszył. Stał pomiędzy dwoma powierzchniami o kolorze kawy rozcieńczonej dużą ilością mleka.
Kolejna ćwierć obrotu – potwór stał u wylotu swego rodzaju wąwozu. Musiał być ciasny, bo wystawił przez niego ledwie dwie macki i najcieńszy fragment głowy z malutkimi oczami.
Następny obrót pokrętłem – potwór był ledwo widoczny pośród gładkich, niemal białych powierzchni.
Kolejne dwa obroty.
Vag wrzasnął. Spoglądał na wycinek twarzy prezesa. Właściwie na dwie pary górnych zębów, górną wargę i las jednodniowego zarostu. Pomiędzy jedynkami zionęła szparka. Niewielka, ledwie milimetrowa.
Głowonogi potwór obserwował z niej Inkę.
Vag bez namysłu uruchomił awaryjną komunikację z partnerką, ale było już za późno.
Prezes właśnie siłą przystawiał usta do ust Inki.
Właz zamknął się, gdy tylko postawił obie stopy na miękkim podłożu pomieszczenia, które przypominało mu wnętrze sali zabaw dla dzieci. Ogromną, krwistoczerwoną salę zabaw dla obłąkanych, małych psychopatów z sadystycznymi zapędami. Przed jego oczami znajdowała się plątanina nabrzmiałych, pulsujących rur. Przecinały ją bladoróżowe liny, tworzące coś na wzór zniszczonej pajęczej sieci. Ściany pokrywała warstwa okleiny, spuchniętej od napierającej na jej ścianki zawartości. Wydawało się, że wystarczyłoby małe ukłucie, by pękła jak nadmuchany do granic wytrzymałości balon.
– Ręce do tyłu i nie próbuj żadnych sztuczek! – zabulgotało coś za jego plecami. Vag zdziwił się, bo był pewien, że stwór, który go tu przywiódł, został na dole.
Posłusznie zrobił to, co mu kazano, a następnie pomaszerował przed siebie szturchany co rusz czymś twardym.
Znowu ta dzida – pomyślał.
Po chwili marszu dotarli do wielkiej hali rozjarzonej łuną tysięcy kolorowych światełek.
– Stój! – rozkazał stwór bulgotem sedesu wybijającego zawartość rur wprost do łazienki. – Podejdź do ściany, odwróć się i usiądź. Włączę światło, bo ciemno tu jak w… (tu wydał z siebie dźwięki przypominające pierdzenie lub natarczywe opróżnianie niemal pustej butelki ketchupu).
Agent posłusznie zrobił, co stwór nakazał. Widział, jak jego stożkowate ciało kałamarnicy znika w cieniu, by po chwili pojawić się znów na środku przepastnej hali rozświetlonej przed pięć szeregów lamp u ciemnego stropu.
Vag poczuł, jak w piersi zapiera mu dech. To, co do tej pory wydawało mu się jednolitymi ścianami o ciemnej, płynnej zawartości okazało się cienką błoną oddzielającą halę od pobrużdżonych struktur zanurzonych w przezroczystym, wodnistym płynie. W cienkich ściankach biegła gęsta sieć mniejszych i większych rurek, które pulsowały w monotonnym rytmie. Bach-bach, bach-bach. Rzadziej szły czarne kable, które sięgały od każdej z lamp na stropie wprost do fragmentu ogromnej struktury przypominającej orzecha włoskiego. Tam, gdzie okablowanie wnikało wewnątrz niej, często pojawiały się ledwie dostrzegalne świetliki. Iskry, podobne do tych, które przeskakują pomiędzy palcem a naelektryzowanym polarem.
Vag usłyszał stopniowo potęgujący się odgłos kojarzący mu się ze spienionym wrzątkiem, bulgoczącym w garnku na zbyt dużym ogniu.
– Wszystko gotowe? – wyłowił sens słów spośród kakofonii, jaka towarzyszyła nadchodzącemu z głębi hali tuzinowi stworów.
– Gotowe. Poziom węglowodanów przekroczył zalecane minimum. Wkrótce kolejny wylęg.
– Dobrze, dobrze. W takim tempie opanujemy planetę w ciągu pięciuset pokoleń. Zwykle potrzebujemy na to kilku tysięcy.
– Suchary są bardzo podatni na węglowodany – wyjaśnił kolejny ze stworów.
Procesja kreatur zatrzymała się tuż przy Vagu i spojrzała na niego z zaciekawieniem.
Dopiero teraz w pełnym świetle lamp mógł dostrzec szczegóły ich fizjonomii.
Każdy ze stworów wyglądał identycznie. Ich ciało pokrywał śluz, który spływał po ciałach aż do nogi, która przypominała nogę ślimaka i podobnie do niej, pozostawiała za sobą srebrzystą ścieżkę. Ich skóra skojarzyła się Vagowi z meduzami, jakie latem nawiedzają Bałtyckie plaże. Trzy pary odnóży wyłaniało się symetrycznie z ich boków i wiło nieustannie w powietrzu jak poruszane morskim prądem glony.
– Co to za suchar? – zabulgotał jeden z nich.
– A przypałętał się tu i wpadł w pułapkę – odpowiedział ten, który niedawno dźgał go dzidą, która okazała się drzazgą z wykałaczki. – To musi być ktoś od tej samicy. Myślał, że trzymamy ją tutaj. Też może być z ABW.
– Tak, na pewno – powiedział któryś stwór z grupy.
– Co z nim robimy?
– Skasować go – odpowiedział mu inny. – Zminiaturyzował się, debil, więc wrzucić go do żołądka.
Vag usłyszał głuche uderzenie.
Rozejrzał się. Jeden z najdalej od niego stojących stworów, nie wiedzieć czemu, upadł na wznak i plasnął na wzór opadającej na deskę do krojenia piersi z kurczaka.
– Pokolenie X676BZ kończy swą służbę – zauważył ten od dzidy.
Kolejne dwa plaśnięcia.
– Pokolenie X676CZ melduje się do służby – zameldował nieoczekiwanie stwór nadchodzący z kierunku włazu, przez który niedawno przeszedł Vag.
Za nim sunęło jeszcze pięć innych kałamarnico-ślimaków.
– Ciągłość zachowana – zauważył inny stwór i dodał: – Pokolenie X676CZ waszym zadaniem będzie dalsza ekspansja. Utorujecie drogę dla pokoleń DZ i EZ. Wykorzystajcie jednostki mające posłuch wśród tych istot – wskazał jednym z odnóży na Vaga – by w dalszym ciągu konsumowali węglowodany. Najlepiej proste. Drugim zadaniem jest manipulacja ich materiałem genetycznym. Więcej uzębienia, to więcej miejsc wylęgu. Zadbajcie o to.
– Tak jest!
Kolejne dwa stwory upadły martwe, a ich miejsce zajęły cztery całkowicie nowe.
– Pokolenia X676JN i X676JO całkowicie opanują ten świat – zabulgotał jeden z nowych.
Dwa plaśnięcia. Dwa kolejne trupy, którymi nikt się nie przejął. Z cienia w oddali nadeszły kolejne stwory z nowego wylęgu.
– Kim wy w ogóle jesteście? – zapytał Vag. Musiał kupić nieco czasu, gdzieś zawieruszyła mu się tajna broń.
– Gatunkiem, który was podbije, sucharze – odpowiedziały stwory.
– Jesteście idealnymi ofiarami – pociągnął temat inny. – Zaawansowana cywilizacja. Duże spożycie węglowodanów. Powszechny brak higieny. Raj!
Całe stado zabulgotało z aprobatą.
– Dość! – zagotował się jeden z nowoprzybyłych. – Do żołądka z nim!
Wtedy Vag namacał wreszcie to, czego szukał. Cienką rurkę zakończoną dyszą. Szybkim ruchem wyciągnął ją zza płaszcza i wycelował w stwory z nadzieją, że pojemnik z drobinkami wodorowęglanu sodu i glicyny wystarczy na tę grupę.
– Pora na małe piaskowanie – rzucił i odkręcił zawór.
Wspomnienia ostatniej doby były dla Vaga jak maraton filmów z lat dziewięćdziesiątych. Przemoc, walka, śmierć i nieoczekiwane zwroty akcji mnożyły się w jego pamięci jak odcinki Mody na sukces. Czuł się jak Sigourney Weaver w Obcym, jak Mario szukający księżniczki, jak… Nie, tego co przeżył, nie dało się porównać z niczym innym. Nawet z fikcyjnymi opowieściami z Hollywood.
A to, w jaki sposób uratował Inkę?
Łał! Ciągle miał w uszach chlupot wnętrzności poczwar, mlaśnięcia wyrywanych odnóży i przeraźliwe mlaśnięcia, gdy wiązał z nich linę niezbędną do ucieczki.
Ręką w gipsie i przepaska na lewym oku były pamiątkami po walce na śmierć i życie, jaką stoczył ze stworami wewnątrz czaszki prezesa Goplanowa. Próbował zapomnieć o plątaninie korytarzy i beznadziei, jaka mu w nich towarzyszyła. Za każdym razem, gdy wracał do nich pamięcią, czuł napad paniki. Zaczynało brakować mu powietrza, a jego czoło i plecy oblewał zimny pot.
Postanowił więc już nigdy nie wspominać tego, co wydarzyło się, gdy był wielkości ziarnka maku.
Nigdy. Tajne przez poufne. Morda na kłódkę.
– Jeszcze raz dziękuję – szepnęła Inka.
Stali na gali wręczenia Orderów Zasług. Oboje mieli na sobie mundury i słuchali przemówienia ministra spraw wewnętrznych, które wygłaszał już od ponad pół godziny.
– To moja praca – odpowiedział.
– Jestem pod wrażeniem, że w takich warunkach stworzyłeś materiały wybuchowe.
– Udało się.
– I przejąłeś kontrolę nad Goplanowem.
– Wystarczyło przejąć ośrodek dowodzenia w korze czołowej.
– A to, jak uwolniłeś mnie z ich statku matki?!
– Natchnął mnie Will Smith w Dniu Niepodległości.
– Vag, jestem twoją dłużniczką… Odwdzięczę się następnym razem!
– Mam nadzieję, że już tu nie wrócą – odpowiedział z pełną powagą Vag.
Ostatnie słowa przemówienia ministra spotkały się z burzą oklasków. Agenci regulaminowo spojrzeli przed siebie i znieruchomieli.
– Dlatego z największymi honorami chciałem nagrodzić dwoje dzielnych agentów ABW najwyższym możliwym odznaczeniem. Drodzy agenci Vag i…
– Panie ministrze – wtrącił się Naczelnik, który do tej pory stał tuż obok ministra. Jego sumiasty wąs zatrząsł się z niepokojem. – Proszę zmienić kolejność imion. Nigdy w tej kolejności!
Minister zafrasował się, ale już po chwili zrozumiał i poprawił:
– Drodzy agenci ABW Inko i Vag, proszę, przyjmijcie te nagrody i noście je z chlubą na swych piersiach!
Podszedł do nich i przypiął metalową blaszkę w klapy ich mundurów.
Po uroczystości Vag schował się za wielką monsterą, gdzie wyciągnął z kieszeni marynarki piersiówkę. Wziął łyk i przepłukał usta solidną porcją Listerine`u.
– Będziesz to robił co pół godziny? – zapytała Inka, widząc, jak Vag wypluwa spieniony płyn do wielkiej doniczki.
Przytaknął.
– W końcu ci się znudzi, wariacie – zaśmiała się sztucznie. – W końcu ci się znudzi…
Ktoś zawołał Vaga i ten odszedł w głąb korytarza.
Wtedy Inka wyciągnęła z kieszeni Pawełka o smaku toffi i zjadła całego na raz, wbijając w plecy Vaga wzrok polującego geparda.
Zaskakujące podejście do szparki. Nie spodziewałam się takiej interpretacji, więc na plus.
Niezła przygoda spotkała agentów o niezwykłych imionach.
Odrobina humoru też nie zaszkodziła.
Zjesz tyle, ile Ci dam.
W dialogach ty, twój, pan itp. małą literą. W listach dużą.
Babska logika rządzi!
Finklo !!! W dialogaH ???
OMG! Przepraszam. Oczywiście, że w dialogach, tylko pisałam na nie swoim kompie, a tam literki ciężej wchodzą, a edytor i tak podkreśla prawie wszystko…
Już poprawiam.
Babska logika rządzi!
Cześć, MCM
Świetne opowiadanie! Mnóstwo tutaj humoru, absurdu i pomysł na miniaturyzację wykorzystany w sposób zabawny, wciągający.
Przypomniało mi się Było sobie życie :-)
Widać dobry warsztat oraz polot.
Super się bawiłem czytając to opko.
Dziękuję :-)
Pozdrawiam
Klik