folk-horror
folk-horror
Świerzowa, Chyrowa, Chryszczata, Szymbark, Owczary – odczytuję z mapy kolejne nazwy, jakbym wywoływał duchy. W ciszy gór brzmią inaczej niż to, co zapisane na papierze, brzmią jak zaklęcia. Ostre, urywane, jakby nie chciały, by je powtarzano. Wszystko wokół jest senne, zgaszone, otulone jesienną mgłą, tylko dźwięk mojej własnej mowy wydaje się zbyt głośny, zbyt pewny.
Idę ścieżką Karola Wojtyły, tej z opowieści o bieszczadzkich wypadach z młodzieżą. Szukam tamtego świata – dawnych lat, innych ludzi, których już nie ma. Ulegam potrzebie powrotu do czegoś, czego nie potrafię nawet wyrazić, a czego nigdy nie znałem. Może dlatego wciąż wypowiadam nazwy jak modlitwy.
W pewnej chwili słyszę, jak ktoś powtarza je za mną. O pół tonu niżej. O pół sekundy później. Zatrzymuję się i wciągam powietrze tak głęboko, że aż boli. Echo? Ale echo nie ma barwy. To miało. To było… czyjeś, brzmiało jak czyjś głos.
Przede mną wyrasta rozpadająca się chata – jedna z wielu, jakie zostały po wysiedlonych wsiach. Na jej progu stoi babuleńka. Dokładnie taka, jaką kiedyś sobie wyobrażałem, może we śnie – siwa chusta, ramiona jakby splecione z gałęzi, spracowane dłonie, oczy, które pamiętają więcej, niż powinny. Nie rusza się, chociaż powiew przechodzi przez dolinę, targając liście i trawę. Tylko chustę poprawia, powoli i mechanicznie. Raz. Drugi. Trzeci. Tak samo. Ten sam gest, identyczny w każdym szczególe, jak w pętli czasowej. Dosięga mnie chłód. Patrzę na nią zbyt długo, więc w końcu otwiera usta.
– Zwołujesz ich – mówi takim głosem, jakby cały czas mi się śniła.
– Kogo? – pytam, ale to pytanie wydaje mi się niepotrzebne. Wiem, że nie odpowie.
Babuleńka wskazuje tylko gestem na moje dłonie. Trzymam mapę. Palcem wciąż zahaczam o nazwy. I naraz przychodzi zrozumienie: to nie ja je wymawiam. To one mówią przeze mnie.
Bukowsko, Wołtuszkowa, Tarnawka, Puławy, Bartne, Cergowa…
Znów wypowiadam nazwy – nieświadomie, z przyzwyczajenia. Ale teraz coś we mnie się napina. Za każdym słowem słyszę kroki. Nie echo. Ktoś idzie za mną. Zatrzymuję się – kroki cichną. Ruszam – zaczynają się znów, pół kroku z tyłu.
Idę dalej, nie chcąc obejrzeć się za siebie.
Jeziora Duszatyńskie są już blisko. Czuję zapach mokrego drewna i mułu, taki ostry, jakby ścinał powietrze na płatki. Gdy wychodzę na brzeg, woda jest nienaturalnie spokojna. Lustro tak gładkie, że zapomnieć można o istnieniu wiatru.
Stoję nad tą wodą i myślę o chrzcie – o tym, jak zanurzenie się w świętej cieczy miało oczyścić człowieka. O tym, że tu, w tej ciszy, można by narodzić się na nowo. I gdy tak patrzę w dół i przed siebie, widzę odbicie.
Tylko że nie tak do końca moje.
W wodzie stoję faktycznie ja, ale przede mną… ktoś o twarzy mojej i mojej sylwetce. Nieruchomy. Jakby czekał, aż zrobię coś, czego on nie zrobi.
Serce bije mocno. Robi mi się gorąco. Cofam się. Odbicie nie.
Zanim uciekam wzrokiem, kątem oka widzę coś jeszcze: za mną, na ścieżce, stoi babuleńka. A może nie babuleńka. Kształt. Chusta jak skrzydło ćmy, twarz, która nie jest już ludzka. A za nią – ciemniejsze, rozmyte postacie. Tyle, ile wypowiedziałem nazw.
Uciekam, ale powietrze w dolinie jest gęste jak mleko i nie pozwala mi na bieg. Z każdym krokiem wymawiam kolejne nazwy, choć tego robić nie chcę. Jakbym klątwą wydeptywał w tym lesie dalszą ścieżkę życia, mojego życia.
– Halicz… Komańcza… Wołosań… – słowa same płyną, a ja nie mogę przestać.
Im dalej biegnę, tym wyraźniej widzę, że ścieżka przede mną nie jest moją. Ktoś już nią szedł. Ktoś, kto chodził tymi górami, lasami, nim ktokolwiek inny wykreślił granice, ponazywał szczyty i stworzył mity. Ludzie ci od dawna nie żyją. A jednak czuję ich bliskość. W szmerze drzew, w trzasku gałęzi, w cieniu, który porusza się zbyt szybko i płynnie.
Wreszcie znów trafiam na nędzną strupieszałą chatkę. Te same zbutwiałe drzwi. Ten sam próg. Ale babuleńki nie ma. W środku – ciemność, w której coś oddycha, coś się napręża, wymajacza. Nie wiem, czemu tam wchodzę, ale być może już za późno na ucieczkę. Może ścieżka – moja droga – i tak prowadzi tylko w jedną stronę.
Wewnątrz wisi na ścianie mapa – taka jak moja, tylko znacznie starsza i miejscami wygryziona przez wilgoć. Na niej nazwy migoczą delikatnie, jakby były zapisane światłem. Nie mogę oderwać wzroku. Gdy wychylam się bliżej, widzę, że w niektórych miejscach mapa jest zwęglona. Jakby ktoś próbował spalić te nazwy, ale one się nie dały.
Za plecami słyszę ten sam powolny, bezbłędnie powtarzany gest poprawiania chusty. Odwracam się – i widzę ją tuż-tuż przed sobą. Ale jej oczy nie są oczami staruszki. Są czarne, gładkie, jak fragment tafli wody w bezwietrzny dzień. A w nich – odbicie mojej sylwetki. Razy setki. Powtarzane, jak nazwy, których nie powinienem był czytać na głos. Ostatnie, co pamiętam, to szept:
– Zwołałeś ich. Teraz poprowadzisz.
A potem – cisza tak głęboka, że aż rezonuje w kościach.
Wstaję o świcie. Stoję na progu chaty i poprawiam chustę. Ruch znajomy. Automatyczny. Z księżycowego światła wciąż coś do mnie wraca – imiona dawnych wsi, ludzi, których nie ma, ścieżek pozarastanych paprociami i mchem.
Widzę wędrowca na drodze. Sięga po mapę. Otwieram usta i…
Świerzowa… Chyrowa… Chryszczata…
Pomysł fajny. Wykonanie bardzo dobre jednak wcześniejszy short wywarł na mnie o wiele większe wrażenie. Czytało się lekko. Z niecierpliwością czekam na następne teksty w twoim wykonaniu. Pozdrawiam .
Maćku, chyba wstąpiła w Ciebie nowa moc, czego dałeś dowód kolejnym opowiadaniem, w którym, choć krótkie, znów objawił się niebanalny klimat, a i opisane wydarzenia wyzwoliły dreszcze tak zainteresowania, jak i niepokoju.
Znowu z radością biegnę do klikarni.
Serce bije mi w piersi. Robi mi się gorąco. → Czy dookreślenie i oba zaimki są konieczne?
Proponuję: Serce bije mocno. Robi mi się gorąco.
…kątem oka widzę coś jeszcze: za sobą, na ścieżce, stoi babuleńka. → Czy dobrze rozumiem, że babuleńka stała za sobą?
A może miało być: …kątem oka widzę coś jeszcze: za mną, na ścieżce, stoi babuleńka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Świetny pomysł. super mi się czytało.
Gdybym był Kmicicem, też bym spalił Wołmontowicze
Świetny klimat. Rozwiń go.
Popieram TomDer. Zrób z tego coś większego.
Gdybym był Kmicicem, też bym spalił Wołmontowicze
Można to opko potraktować trochę jako żart. Narrator zmienił płeć, jak widać, i przywdział damskie ciuszki:
Świerzowa, Chyrowa, Chryszczata, Szymbark, Owczary – odczytuję z mapy kolejne nazwy, jakbym wywoływał duchy.
Wstaję o świcie. Stoję na progu chaty i poprawiam chustę. Ruch znajomy. Automatyczny.
Dzięki za kliknięcia i docenienie klimatu. Codziennie obiecuję sobie, że będę pisał folk-horrory (w rodzaju “Wija” Gogola, z elementami fantasy na dodatek, choć to za wysokie progi), a potem siadam i piszę coś innego. Tym razem jednak wyszedł horror ludowy, może nie pełną gębą, ale jednak. Wg mnie ten gatunek jest po prostu the best pod warunkiem, że akcja dzieje się gdzieś na Wschodzie (Ukraina) albo w naszych polskich górach (Beskidy). Pozdrawiam serdecznie Was wszystkich i dziękuję za przeczytanie. :)
Tu macie wersję bardziej, by tak rzec, filmową:
Droga do Duszatyna
Świerzowa, Chyrowa, Chryszczata, Szymbark, Magura Małastowska, Owczary – te nazwy nie są puste. One czekają, żyją. Siedziałem wieczorem nad mapą Beskidu Niskiego, śledząc palcem szlaki, którymi Karol Wojtyła wędrował z młodzieżą w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Pracowała wyobraźnia. Mgła w dolinach, krzyże przydrożne porosłe mchem, cerkwie bez dzwonów. Wszystko inne niż dziś. Inni ludzie – ważna rzecz – których już między nami nie ma. Jakby ktoś wymienił całą obsadę starego filmu i nakręcił go od nowa, ale tym razem bez happy endu.
Myślę obrazami. Widzę starą babuleńkę w kwiecistej chustce, stojącą w progu chaty, która wygląda, jakby miała się rozpaść przy następnym podmuchu wichru. Poprawia włosy siwe jak popiół, patrzy prosto w w wyimaginowany obiektyw. Widzę ją w Duszatynach, w Prełukach, w każdej wiosce, której już nie ma na nowych mapach.
Bukowsko, Wołtuszkowa, Tarnawka, Puławy, Bartne, Cergowa, Jeziorka Duszatyńskie… Czytam je niby zaklęcia. Brzmią po polsku, ale nie całkiem. Łemkowskie? Ukraińskie? Coś starszego? Palec zatrzymuje się na Chryszczatej. Góra samotna, porośnięta bukami, z jeziorkami, które powstały, gdy osunęła się ziemia i pochłonęła kawał lasu. Mówią, że to diabelskie jeziorka. Że woda w nich jest czarna nawet w słońcu.
W nocy nie mogłem spać. Nazwy chodziły za mną jak bezpańskie psy. Wstałem, ubrałem się po cichu, wziąłem plecak i pojechałem. Sam. Do Duszatyna.
Droga kończyła się przy tablicy „Koniec świata”. Dalej tylko ścieżka w górę, błoto po kostki, zapach zgniłych liści. Szedłem długo. Mgła wisiała nisko, jakby ktoś rozpylił mleko. Z początku myślałem, że to tylko jesień, nic takiego. Potem usłyszałem śpiew.
Nie polski. Nie ukraiński. Język, który pamięta się w kościach, zanim się go nauczy w szkole. Stary, niski, kobiecy głos wychodził spod ziemi, z korzeni buków. Zatrzymałem się. Ścieżka znikła. Stałem pośrodku polany, której nie powinno tu być, nie – według mojej mapy.
Na progu chaty – tej samej, którą sobie wczoraj wyobrażałem – stała babuleńka. Poprawiała chustkę. Uśmiechnęła się.
– Daleko idziesz, synku? – zapytała po polsku, ale z takim akcentem, że zrozumiałem dopiero za drugim razem.
– Do Jeziorek – powiedziałem. Głos mi zadrżał.
– Do Jeziorek… – powtórzyła i pokiwała głową. – Wszyscy tam idą. Na chrzest.
Zrobiła krok w bok. Zaprosiła do środka. Nie chciałem, ale nogi same poszły. W izbie pachniało wilgocią i woskiem. Na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej z takimi dziwnymi oczami, bez białek. Przerażający. W kącie stała kołyska. Pusta. Kołysała się. Sama.
– Usiądź – powiedziała. – Napijesz się mleka.
Postawiła przede mną glinianą miseczkę. Mleko było ciepłe. Siorbnąłem łyk, ale zobaczyłem, że na powierzchni pływa coś długiego, cienkiego. Włos.
– Nie chcę – powiedziałem.
Babuleńka przestała się uśmiechać.
– Musisz – powiedziała już innym głosem. Głębszym. Prawie męskim. – Bo inaczej nie dojdziesz. Bo inaczej nie będziesz ochrzczony po raz drugi.
Wstałem gwałtownie. Krzesło przewróciło się. Chciałem biec do drzwi, ale drzwi nie było. Tylko ściana z desek. A z kołyski dobiegł płacz dziecka. Głośny, chrapliwy, jakby ktoś dusił noworodka-podmieńca.
Wtedy zrozumiałem. Te wszystkie wioski, których nie ma – nie zniknęły. One są pod ziemią. Pod Jeziorkami. Pod Chryszczatą. Ludzie, którzy tam mieszkali – Łemkowie, Ukraińcy, Polacy, Ormianie, wszyscy – nie wyjechali w czterdziestym siódmym. Zostali. W pewnym senise. Po części. Utopieni w czarnej wodzie w czasie, kiedy osunęła się góra. I czekają. Na nowych. Absurdalne. Ale czy na pewno?
Babuleńka podeszła bliżej. Twarz jej się zmieniła – zapadła, oczy zrobiły się wielkie, czarne. Z ust wyszły jej słowa, których nie znałem, ale zrozumiałem ich sens:
– Chrzest Polski był pierwszy. Twój będzie drugi. W wodzie, która pamięta. Uważaj.
Usłyszałem szum. Jakby ktoś otworzył śluzę. Podłoga pod stopami zrobiła się miękka, bagnista. Mleko z miseczki wylało się i popłynęło w stronę kołyski. A z kołyski wysunęła się mała, sina rączka i złapała mnie za nogawkę.
Uciekłem przez okno. Szkło nie pękło – po prostu mnie przepuściło, jakbym był duchem. Biegłem w dół, przez bór, który nie miał końca. Gałęzie drapały twarz. Za sobą słyszałem śpiew – już nie jeden głos, tylko setki. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy wołali mnie po imieniu.
Dotarłem do Jeziorek o świcie. Woda była czarna i gładka jak smoła. Na brzegu leżała moja czapka. Ta, którą miałem na głowie, gdy wychodziłem z domu. Capnąłem i pogalopowałem z nią dalej.
Nie pamiętam już, jak wróciłem do samochodu. Pamiętam tylko, że od tamtej pory, gdy patrzę na mapę Beskidu Niskiego, nazwy się ruszają, drżą, wibrują, migoczą, że cała rzeczywistość mego świata się rusza, drży, wibruje, migocze. Powoli, jak robaki pod skórą, czarne ohydne robaki. A gdy zamknę oczy, widzę babuleńkę. Stoi na progu. Poprawia chustkę. I czeka.
Bo wszyscy tam idziemy. Na chrzest. Po raz drugi. Albo na coś gorszego.
I nie ma już odwrotu.
Hmmm. Pomysł ciekawy, ale wykonanie mnie nie przekonało. A może za wcześnie skończyłeś? Bo kiedy narrator zmienił się w babuleńkę, zaczęło się robić ciekawie. Dokąd lub do czego ma poprowadzić wywołane duchy?
Babska logika rządzi!
Do Duszatyna. Na chrzest.
urbex w pięknym literackim wydaniu;
klik i pozdrowienia :)
Dzięki, AS. Za klik, za miłe słowa. :)