Piąte z siedmiu opowiadań cyklu “Skrzydła czasu”, stanowiącego tematyczną całość, choć każde z opowiadań to osobna, zamknięta historia.
Piąte z siedmiu opowiadań cyklu “Skrzydła czasu”, stanowiącego tematyczną całość, choć każde z opowiadań to osobna, zamknięta historia.
DWA MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
USA
NORFOLK, ARCHIWUM MARYNARKI
Deszcz przestał padać dopiero, gdy taksówka zapiszczała oponami na mokrym betonie przed starym, ceglastym budynkiem Archiwum Marynarki. Rafael Cortés wysiadł i zatrzasnął drzwi, czując w ustach słony smak portowego powietrza. Wilgoć wisiała jak mgła, niosąc zapach ropy, brudnego asfaltu i oceanu, który w nocy brzmiał jak ciężki, powolny oddech olbrzyma.
Poprawił kołnierz kurtki. Pochodził z Hiszpanii, ale od lat był trybikiem amerykańskiej machiny. Cywilny analityk, nisko w hierarchii, niewidoczny dla radarów systemu – człowiek, którego nikt nie zapamiętywał.
Najlepszy typ szpiega.
Kiedy otworzył drzwi archiwum, uderzył go chłód papieru, kurzu i detergentów, którymi bezskutecznie próbowano zagłuszyć fakt, że pomieszczenie pamiętało czasy sprzed pół wieku. Klimatyzacja buczała monotonnie, podtrzymując przy życiu setki kartonów i segregatorów jak kroplówka wpięta w ciało pacjenta w śpiączce.
Rafael ruszył w głąb korytarza. Wiedział, którzy strażnicy siedzą z gazetą, którzy przysypiają, a którzy tylko udają czujność.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Sala mikrofilmów była niemal pusta. Za biurkiem siedział Chief Petty Officer Mallory – twarz poorana niczym mapa rzek i zatok od lat wpatrywania się w jasne ekrany sonarów.
Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy Rafael stuknął w blat dwoma palcami.
– Znowu pan? – mruknął. – Sześćdziesiąty ósmy? Co wy tam w dowództwie wymyślacie?
– Korekta danych do publikacji wewnętrznej – odparł Rafael z udawaną obojętnością. – Muszę przejrzeć oryginały.
Mallory przewertował listę.
– Trzy teczki. Wszystkie tylko na miejscu. Zna pan procedurę.
Rafael przytaknął.
Teczki były ciężkie, pokryte cienką warstwą kurzu. Gdy otworzył pierwszą, na jego dłonie posypał się drobny proszek z rozpadającego się papieru. W środku – odręczne mapy, kursy, notatki sonarowe, sektory poszukiwań Trieste II. Przekreślone linie. Poprawki. Gniewne adnotacje oficera, który musiał analizować setki kilometrów oceanu.
Wszystko pachniało historią.
I porażką.
Wreszcie znalazł to, czego szukał.
W sektorze Bravo–Delta–Three, na skrawku mapy, ktoś ołówkiem narysował prostokąt. Mały, ledwo widoczny.
„Nie przeszukano.”
Bez powodu. Bez adnotacji.
Po prostu.
Rafael wyjął pióro, nacisnął ukryty przycisk i z obiektywu wielkości łebka od szpilki popłynęła sekwencja zdjęć. Przesuwał kartki płynnie, spokojnie. Cisza archiwum otulała go jak kokon.
Mallory zerkał na niego od czasu do czasu znad kubka zimnej kawy.
Zmęczeni ludzie rzadko zadają pytania.
Gdy Rafael zamknął teczki, Chief odchrząknął.
– Wiesz… ludzie z Trieste narzekali, że kazano im zmienić sektor. Bez wyjaśnienia.
Rafael zawiesił na nim spojrzenie.
– Kiedy?
– Dosłownie przed 8 zejściem. To było… dziwne. – Mallory zawahał się. – Widziałem raporty. Nie miały sensu.
Rafael skinął głową, bardziej podtrzymując rozmowę niż potwierdzając cokolwiek.
Nie rozumiał, co dokładnie wydarzyło się dwadzieścia lat wcześniej, ale z tonu Mallory’ego wyczuł jedno: ktoś, gdzieś, kazał zejść z właściwego kursu.
I to wystarczyło.
***
ZSRR
MURMAŃSK
Lód skrzypiał pod butami Sadykowa, gdy szedł wzdłuż portowych magazynów. Ruchome reflektory przecinały mrok jak ostrza, odbijając się od mokrych kontenerów. Na wodzie kołysał się mazutowy kożuch – lepka, tłusta pamiątka po dekadach radzieckich remontów.
W cieniu budynku czekał na niego mężczyzna o sylwetce marynarza – szerokie ramiona, gruby wełniany płaszcz, twarz poorana wiatrem. Andriej Szestakow, były oficer Floty Północnej.
– Po co ci to, Sasza? – mruknął, nie podnosząc wzroku. – To nie jest lektura do herbaty.
– Nie musisz znać powodu – odparł Sadykow. – Tylko drogę.
Ruszyli między blokami pamiętającymi czasy Chruszczowa. Wejście do piwnicy było ukryte za wiatrochronem, przysypane śniegiem. Gdy Szestakow otworzył drzwi, wilgoć uderzyła w nich jak otwarta dłoń.
W środku panował chłód, który wżerał się głębiej niż mróz. Pachniało olejem maszynowym, starym papierem i wodą sączącą się z przeciekających rur. Jedna żarówka kołysała się nad głowami, rzucając brudne, żółte światło.
Promień odsłonił metalowe skrzynie wojskowe.
Na bokach – starte oznaczenia projektu poszukiwań K-241.
Szestakow otworzył jedną z nich.
W środku leżała spuścizna człowieka, który nie ufał własnej flocie: tubusy, rulony, kopie map, których nikt nie powinien był zobaczyć.
– Brałem udział w poszukiwaniach – wyszeptał. – Szukaliśmy K-241. Kazano nam omijać południowy sektor. Oficjalnie – prądy oceaniczne. Nieoficjalnie… polityka.
Rozwinął mapę na stole.
Krawędzie były poszarpane, jakby przechodziły z rąk do rąk przez lata. W świetle żarówki widać było sektory zasypane ołówkowymi notatkami.
– Nie wiem, co tam leży, i nie chcę wiedzieć – powiedział cicho. – Ale jeśli dwa razy kazano nam trzymać się z daleka… – zawiesił głos. – To znaczy, że bali się prawdy bardziej niż oceanu.
Podał teczki. Ręka mu drżała, choć udawał, że tylko poprawia chwyt.
Sadykow przyjął dokumenty bez słowa.
Gdy ruszyli ku wyjściu, Szestakow zatrzymał się.
– Nie powinienem był tego mówić – szepnął, jakby dopiero teraz zrozumiał ciężar własnych słów. – Jeśli ktoś się dowie, że coś przekazałem…
Nie dokończył.
Sadykow obrócił się płynnie, jakby wykonywał rutynowy manewr. Cichy trzask tłumika ledwie przebił się przez kapanie wody z rur. Szestakow osunął się na beton bez krzyku i bez oddechu – jak człowiek, który od dawna wiedział, że ta rozmowa nie będzie miała epilogu.
Agent wsunął pistolet pod kurtkę, poprawił kołnierz i starł z twarzy resztki emocji.
Odwrócił się i wyszedł równym, spokojnym krokiem.
Ciało Szestakowa zostało w piwnicy – tak samo ciche i tak samo zapomniane jak sektor, którego bały się dwie światowe potęgi.
***
IRAK
BAGDAD
Ministerstwo Obrony nocą nie zasypiało. Wąskie korytarze pulsowały jarzeniówkami jak klatka piersiowa betonowego organizmu, który oddychał nerwami ludzi. Sala operacyjna była jego sercem – zimna, sterylna, oblana blaskiem projektorów rzucających zielone i bursztynowe refleksy na stalowy stół.
Na powierzchni stołu leżały dwie fizyczne mapy – wydruki z amerykańskich mikrofilmów i radzieckie arkusze zdobyte w Murmańsku.
Papier stawał się półprzezroczysty tam, gdzie światło uderzało najmocniej, dając wrażenie, jakby mapy unosiły się w mętnej wodzie.
Pułkownik Hadi al-Rashid nieruchomo wpatrywał się w ich krawędzie. Cień przecinał mu twarz jak ostrze – pół w świetle, pół w mroku.
Major Karim stał obok. Blady. Usta spierzchnięte. Oczy przekrwione od godzin spędzonych nad mikrofilmami wyrwanymi z archiwów amerykańskiej admiralicji i radzieckiej floty.
Hadi skinął głową.
– Uruchom podświetlenie.
Operator przekręcił przełącznik.
Projektor zasyczał.
Pierwsza warstwa wyświetliła amerykańską siatkę poszukiwań USS Scorpion z 1968 roku: sektory A–H, podziały głębokości, raporty Trieste II, mapy SOSUS, przekreślone linie i nerwowe poprawki.
– Teraz sowieckie – dodał pułkownik.
Na amerykańską warstwę powoli osunęła się radziecka mapa poszukiwań K-241.
Grubszy papier, inne oznaczenia, inne zasady.
Ale podświetlenie sprawiło, że przebijały się przez siebie jak dwie nałożone klatki filmowe.
Karim zmrużył oczy.
– To… niemożliwe – wyszeptał.
Linie, podziały, granice sektorów – wszystko niemal idealnie na siebie zachodziło.
Jakby dwie floty, które w życiu nie wykonały wspólnie jednego manewru, nagle pracowały według tej samej zasady.
– Zatrzymaj – polecił Hadi.
Projektor zamarł. Na stole pulsowała nakładka dwóch historii.
Pułkownik przesuwał metalowym wskaźnikiem po sektorach. Każde stuknięcie o szkło brzmiało jak pojedyncze uderzenie metronomu.
– Tu szukali Amerykanie… tu Sowieci… tu znowu Amerykanie… tu oba państwa, przez kilka dni…
Wskaźnik nagle zastygł.
Oczy Hadiego zwęziły się.
– A tu…
Pustka.
Jedyny sektor, którego nikt nie tknął. Ani marynarka USA, ani radziecka Flota Północna. Choć obie przeczesywały ocean na setki mil.
– …tu nie byli? – zapytał Hadi.
– Ani razu – odpowiedział Karim. – Zero patroli. Zero holowników. Zero batyskafów.
Pułkownik nachylił się.
– Dlaczego?
Major przełączył obraz na dane batymetryczne.
– Siedemdziesiąt… sto siedemdziesiąt metrów. Zbyt płytko dla atomowych okrętów. Kursy jednostek obu stron omijały to miejsce. Rekonstrukcje nawigacyjne też prowadzą obok.
Na ekranie pojawił się profil termiczny sprzed dwudziestu lat – dane z radzieckiego satelity.
– To miejsce było martwe – dodał. – Zero ruchu powierzchniowego. Zero hałasu. Zero patroli. Przez lata.
Hadi strzepnął popiół z papierosa prosto na blat.
– Lecz wraki mogły tam wpaść dryfem.
– Albo eksplozje zepchnęły je właśnie w tę zatokę termiczną – dodał Karim.
Pułkownik kiwnął głową powoli, jakby właśnie kończył sekcję zwłok oceanu.
– Czyli jeśli chcemy znaleźć Scorpiona albo K-241…
– Szukamy tu – przerwał mu pułkownik. – Dokładnie tu.
Wskazał białą plamę.
Projektor zgasł. Zielona poświata zniknęła jak odłączone życie.
Została tylko brutalna biel jarzeniówek.
Hadi zamknął mapy w teczce oznaczonej AL-RAHEEM.
– Masz listę kontaktów w Portugalii? – spytał.
– Tak jest. Firma przykrywkowa MAR AZUL HERITAGE EXPEDITIONS. Łodzie badawcze, archeologia morska, fenickie wraki… – Major przerwał, zbierając oddech. – Wszyscy to łykną.
Pułkownik skinął.
– Przygotować statek. Załogę. Papiery. Sprzęt sonarowy. Nurków. Najemników. Wszystko.
– I powiedz logistyce, że ta operacja nie może zostawić śladu.
Karim odetchnął nerwowo. Hadi sięgnął po cienką, czarną teczkę i podał podwładnemu.
– Druga nitka – powiedział chłodno. – Kryptonim HAFIZ.
Major podniósł wzrok.
– Zakres?
– Znaleźć ludzi, którzy czytają stare spisy magazynowe lepiej niż ich autorzy. Archiwiści, logistycy, audytorzy – Hadi mówił bez pośpiechu. – Niech przejrzą rejestry z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: inwentarze, depozyty, ruch skrzyń, zwroty między bazami.
– Czego szukamy?
– Śladu pakietu prototypowego z programu reaktorowego. – Stuknął palcem w grzbiet teczki. – Mają tylko wyśledzić miejsce składowania.
– Weryfikacja?
– Podwójna. Zgodność numerów i sektorów, potem potwierdzenie w dziennikach transportu. Zero pytań, które zostawiają ślad.
Karim odetchnął nerwowo.
– A… a co z decyzją głównodowodzącego?
Teczka AL-RAHEEM zatrzasnęła się z metalicznym klikiem, który w ciszy brzmiał jak wyrok. Major podał mu drugą.
Pułkownik poprawił kołnierz munduru, odsunął mapy i odwrócił się do majora.
– Teraz idę do Prezydenta.
Karim zesztywniał.
– Po zgodę? – szepnął.
– Po potwierdzenie – odparł pułkownik. – Plan jest gotowy. Musi zostać zatwierdzony. I musi go usłyszeć ode mnie. Osobiście.
Ruszył w stronę drzwi. Rzucił jeszcze przez ramię:
– Ty zajmij się przygotowaniami. Zespoły, logistyka, łączność. Wszystko ma być gotowe, zanim wrócę.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie.
Pułkownik wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Karim został sam.
Patrzył na miejsce, które dwie superfloty zostawiły nietknięte przez dwadzieścia lat.
I wiedział, że to miejsce może dać im siłę, z którą nawet mocarstwa będą się liczyć.
***
ETAP OPERACYJNY AL-RAHEEM
Lizbona przy Rua da Atalaia pachniała tamtej nocy słoną bryzą znad oceanu i wilgocią wsiąkniętą w wąskie, brukowane uliczki. Neony odbijały się w kałużach jak w pękniętym lustrze, a w bramie kamienicy numer 42 stało dwóch mężczyzn – zbyt eleganckich, zbyt spokojnych, zbyt …innych, by wtopić się w otoczenie. Jeden palił papierosa, drugi poprawiał kołnierz garnituru. Obydwaj czekali.
W końcu powoli podtoczyła się taksówka zatrzymując przy wejściu. Wysiadł z niej mężczyzna w średnim wieku – zmięty garnitur, torba pełna dokumentów, twarz człowieka, który wygrał kilka bitew, ale żadnej wojny. Julián Tejada. Kanaryjczyk, hazardzista, bankrut. Od miesiąca oficjalny prezes firmy, która rok temu nie istniała nawet na papierze.
– Pan Tejada? – zapytał mężczyzna w garniturze.
– Tak… dostałem telefon, że to w sprawie dotacji?
Obaj spojrzeli po sobie. Ten z papierosem zgasił go na bruku.
– Nie. W sprawie możliwości.
– Możliwości…?
Gestem zaprosili go do środka.
Na trzecim piętrze pachniało świeżą farbą i plastikowymi krzesłami. Lokal wyglądał na pospiesznie umeblowany – jak scenografia, która musi tylko udawać prawdę. Na drzwiach wisiał nowy szyld:
MAR AZUL HERITAGE EXPEDITIONS
Exploração Cultural – Património Subaquático
Tejada wpatrywał się w niego bez zrozumienia.
– Ale… ja nie prowadzę firmy.
– Już pan prowadzi – odparł mężczyzna w garniturze. – To pański podpis. Pańskie imię w rejestrach. Pańskie zdjęcie. Pańska karta, którą opłacono notariusza.
Tejada opadł na krzesło jak manekin bez stelaża.
– Po co?
Mężczyzna usiadł naprzeciwko i otworzył aktówkę.
– Potrzebujemy legalnego europejskiego podmiotu cywilnego. Firmy, która ma powód, by wypłynąć na Atlantyk. Powód… historyczny.
– A ja?
– Pan jest twarzą. Nic więcej.
Na stół trafiła gruba teczka.
– Ma pan długi. Kredyty, hazard, weksle. Mamy tu wszystko.
– Chcecie mnie szantażować?
– Ależ nie. Chcemy pana wynająć.
Tejada oblizał spierzchnięte usta.
– Co mam zrobić?
– Podpisać wniosek o badania podwodne i wynająć statek. Portugalia kocha projekty archeologii morskiej. Fenicka galera, rzymski transportowiec – nie ma to dla nas znaczenia.
– A czego szukacie naprawdę?
Uśmiech mężczyzny był cienki jak drut.
– To już nasza sprawa, panie Tejada.
***
Dwa tygodnie później portugalskie Ministerstwo Kultury zatwierdziło projekt „Ekspedycja Mar Azul – Fenicka galera u wybrzeży Azorów”. Dokumentacja była bezbłędna: ekspertyzy, podpisy profesorów, mapy spreparowane tak precyzyjnie, że nawet konserwatorzy zabytków przyklasnęli zgodnie.
W porcie w Setúbal Tejada podpisał czarter statku badawczego R/V Santa Estrela – solidnej jednostki z pełnym wyposażeniem geofizycznym i dziesięcioosobową załogą cywilną. Kapitan Vasco Mendonça, siwy Portugalczyk z twarzą wyrzeźbioną przez wiatr i sól, zmrużył oczy nad dokumentami.
– Nigdy nie prowadziłem ekspedycji fenickiej na tej głębokości, senhor Tejada.
– A jaka to głębokość?
– Sto siedemdziesiąt metrów.
– To… dużo?
– Dużo – odparł kapitan chłodno. – Ale płacicie jak za złoto, więc wyruszamy o świcie.
Tego samego dnia na pokładzie pojawiła się „ochrona”, wpisana w kontrakt jako zabezpieczenie przed „sabotażem”. W praktyce była to piątka ludzi poruszających się cicho jak zawodowi grabarze. Gdy Santa Estrela kończyła przyjmować paliwo i prowiant, po trapie wszedł pierwszy z nich.
Luis Romero.
Hiszpan pod czterdziestkę, krótko ścięte włosy, twarz człowieka, który reaguje tylko na to, co zagraża życiu. Były US Marines, Force Recon – ludzie szkoleni do podejścia na dystans dotyku i zniknięcia, zanim ktokolwiek zdąży zareagować. Poruszał się cicho, zwarte kroki, równy oddech. Zero pozerstwa. Fachowość w czystej postaci.
Za nim pojawili się Serbowie – Marko Milek i Stefan Stojanović.
Obaj mieli w sobie coś topornego, jakby wniesiono ich na pokład wraz z metalowymi skrzyniami. Byli byłymi żołnierzami Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, formacji twardej, brutalnej, szkolącej ludzi do walki w każdych warunkach. Patrzyli ciężkim, pozbawionym emocji wzrokiem. Mówili mało. Ruszali na jedno skinienie Romera.
Czwarty był Pierre Legrand – Francuz.
Szczupły, energiczny, z papierosem za uchem i nonszalancją, która wyglądała na swobodę tylko z daleka. Kurtka zakrywała sylwetkę żołnierza 2e Régiment Étranger de Parachutistes, najbardziej elitarnej jednostki powietrznodesantowej Legii Cudzoziemskiej od zadań niemożliwych: skoków nocnych, operacji w dżungli, akcji za liniami wroga. Po Pierre’ze widać było, że lubi to, co robi – choć zwykle źle kończyło się to dla kogoś innego.
Ostatni wszedł Václav Hrdlička – Czech.
Nurek górniczy. Człowiek, który spędził pół życia w kopalnianych szybach na dnie zalanych sztolni. Dłoń jak łopata, twarz pozbawiona emocji. Niósł stalową skrzynkę jedną ręką, jakby nic nie ważyła. W jego milczeniu było najwięcej przemocy.
Kapitan Mendonça spojrzał na nich jak na zapowiedź sztormu.
– Nie potrzebuję tu żołnierzy – rzucił sucho.
Romero skinął głową tak, jakby uprzejmość była tylko maską założoną na coś znacznie mroczniejszego.
– Nie jesteśmy żołnierzami, senhor. Jesteśmy ubezpieczeniem.
Przemilczał fakt, że ubezpieczają nie statek – tylko operację.
Z drugiej strony pokładu przyglądali się im José Silva i Paula Afonso.
Silva wyglądał jak człowiek wyrzeźbiony przez morze. Oceanograf z Matosinhos, pięćdziesiątka na karku, gęste brwi, twarz w zmarszczkach jak mapa prądów, dłonie w bliznach od lin i kabli. Znał Atlantyk jak inni własne wspomnienia – bo tyle razy próbował go zabić, że zapamiętał każdy jego oddech.
Paula była jego przeciwieństwem.
Dwudziestodziewięcioletnia geofizyczka z Porto, błyskotliwa, pełna energii. Doktorat z batymetrii, taki, że nawet najnowsze urządzenia reagowały na jej dłonie lepiej niż na instrukcję. Kurtka dżinsowa z naderwaną naszywką L’Abîme ’84. Włosy upięte w kok, który co godzinę się rozpadał. Silva traktował ją jak córkę. Ona jego – jak ukochany, zgrzytający okręt, który uparcie płynie dalej, choć nie powinien.
Oboje patrzyli na najemników, gdy ci znikali pod pokładem.
– Nie podobają mi się – szepnęła Paula.
– Mi też – mruknął Silva.
Romero przechodząc obok zerknął na nich kątem oka.
Paulę przeszedł dreszcz.
– Co to za ludzie…?
– Tacy, o których lepiej nic nie wiedzieć – powiedział Silva.
***
Santa Estrela wyszła w morze o czwartej nad ranem. Woda była gładka jak rozlany atrament, a na kei stał samotny Julián Tejada, przyciskając do piersi aktówkę jak tarczę. Patrzył, jak statek oddala się powoli, aż światła zniknęły w mroku.
Za jego plecami stanął werbownik. Tejada nawet na niego nie spojrzał – wpatrywał się wyłącznie w ocean.
– Płyną.
– A ja? – zapytał cicho, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że został sam.
– Pan zrobił swoje. Reszta nie należy już do pana.
Tejada poczuł chłód spływający pod skórę.
– To… wszystko?
– Tak. I radzę panu nie śledzić wiadomości przez najbliższe dni. Dla własnego komfortu.
Drzwi taksówki zatrzasnęły się cicho, a samochód zniknął w ciemności.
Santa Estrela kierowała się ku miejscu, w które największe floty świata nie odważyły się wrócić od 1968 roku.
***
Ocean kołysał Santa Estrela miarowo. Niebo było jasne, a wiatr niósł zapach soli i alg. Na dziobie siedzieli Silva i Paula, popijając kawę z termosu i patrząc na horyzont jak dzieci czekające na prezent.
Nie wiedzieli, że ich wiedza stanie się ciężarem – a ciekawość, wyrokiem.
– Wyobrażasz to sobie? – Paula uniosła kubek. – Fenicka galera. Tysiące lat. Artefakty, amfory, może złoto…
– Albo ceramika! – Silva aż się rozjaśnił. – Z takiego wraku można napisać dwie habilitacje.
– I każde muzeum w Portugalii będzie nas chciało… – mruknęła. – Jeśli coś tam naprawdę jest.
– Jest – stwierdził Silva, klepiąc poręcz. – Nie wysyłaliby nas tu inaczej. Takie projekty nie biorą się z powietrza.
Kapitan Mendonça stał nieopodal, milczący jak ktoś, kto widział już zbyt wiele niespełnionych marzeń. Pozwolił jednak, by mówili. Naukowcy potrzebowali swoich mitów, zanim ocean przypomni im, że nie zna romantyzmu.
– Jak to znajdziemy – dodała Paula szeptem – to mamy granty na lata. I pieniądze… słyszałeś, jakie stawki chodzą za takie odkrycia?
– Słyszałem – zaśmiał się Silva. – Kupię sobie mieszkanie w Porto. Z widokiem na rzekę. A ty?
– Ja? Chcę tylko, żeby w końcu ktoś uznał moją pracę. Bez protekcji. Bez polityki. Tylko… nauka.
Za ich plecami, przy zejściu na pokład, stali najemnicy.
Romero stał z rękami splecionymi za plecami, nieruchomy jak drapieżnik, który ciągle skanuje otoczenie, zanim oceni, kogo trzeba zabić, a kogo zignorować.
Milek i Stojanović opierali się o barierkę, odwróceni do wiatru.
Dwóch Serbów, dwa profile wykute z jednej skały – milczący, ponurzy, chłonący morze tak, jak żołnierze chłoną teren, zanim wejdą na niego z bronią.
Pierre Laurent czyścił pistolet z rutynową precyzją człowieka, który robił to już we wszystkich możliwych warunkach – po bitwie, przy rannej drużynie, pod ostrzałem i w środku dżungli. Każdy ruch był miękki i bezszelestny – i niepokojąco spokojny.
Václav stał z boku, palił powoli, jakby odmierzał czas żarem papierosa. Spoglądał przed siebie z obojętnością nurka, który widział za dużo ciemności i za mało słońca.
Żaden z nich nie słuchał cywilnej gadaniny.
A może słuchali – tylko niczego nie komentowali.
Dla nich ta wyprawa nie miała wartości romantycznej.
Miała kierunek.
Miała cel.
I miała termin.
Kapitan rzucił okiem na Romero.
– Pańscy ludzie nie integrują się z moją załogą – zauważył spokojnie.
Romero spojrzał na niego przeciągle.
Kapitan parsknął.
– Myślałem, że jesteście naszą ochroną.
– Ochroną – powtórzył Romero cicho, niemal uprzejmie. – Tego, co na dnie.
Silva roześmiał się, słysząc ich rozmowę.
– Oni to się chyba boją, że piraci nas napadną, co? – szepnął do Pauli. – W XX wieku, na Atlantyku?
Paula wzruszyła ramionami.
– Niech sobie będą, byle by nie przeszkadzali.
Ocean był spokojny, niebo czyste, a silnik mruczał jednostajnie. Cała załoga miała wrażenie, że płynie po własną legendę – w stronę wraku, skarbu i przyszłej sławy.
Tylko najemnicy wiedzieli, że ten rejs skończy się inaczej.
Zupełnie inaczej.
***
Silnik Santa Estrela przeszedł na niższe obroty, gdy statek zwalniał wchodząc w krąg ciszy. Ocean wypłaszczył się, łagodniejąc aż do delikatnych, ledwie widocznych fal. Nawet wiatr zmienił ton: stał się szorstki, jakby wyczuwał, że dotarli do miejsca, gdzie nie powinno być nic poza pustką.
Kapitan Mendonça wszedł na mostek, oparł dłonie o pulpit nawigacyjny i spojrzał na instrumenty. Echosonda rysowała płaski wykres, monotonny jak linia życia trupa na monitorze EKG.
– Dobra – mruknął, naciskając przycisk radiotelefonu. – Do wszystkich działów. Jesteśmy na granicy sektorów. Sonar – rozpocząć kalibrację. ROV w gotowości.
W pokładowych korytarzach natychmiast rozległa się orkiestra metalu: klamry, zamki, hydraulika, stukot obcasów techników. W kabinie sonaru błyszczały zielone linie – na razie rozmyte, pełne zakłóceń. Zanim wyczyszczą się do poziomu użytecznego, minie trochę czasu.
Fale uderzały o kadłub rytmicznie, jakby odliczały sekundy jałowej pracy.
Operatorzy ślęczeli w bezruchu. Paula przewijała strumienie danych geofizycznych z żelazną cierpliwością kogoś, kto całe życie polował na anomalie, które nigdy nie chcą się ujawniać od razu.
Silva siedział obok, półprzytomny, przewracając kartki raportów.
– Nic… – mruknął. – Sektor za sektorem. Czyste dno.
Czas rozciągnął się jak guma.
Na ekranach wciąż tylko cisza oceanu – gładka, obojętna.
W końcu linie sonaru przestały drżeć.
Ziarno sygnału wyostrzyło się.
Maszyna uspokoiła się do tego charakterystycznego, hipnotycznego rytmu, który oznacza, że wreszcie słyszy świat tak, jak powinna.
Mendonça spojrzał na operatora.
– Wysoka czułość. Przejdź na pełne spektrum.
Na ekranach pojawiły się gęste, cienkie krzywe – perfekcyjnie czyste. Wydawało się, że dłużej nic się nie wydarzy. Że to będzie tylko kolejna noc w zimnym świetle monitorów.
Paula przewinęła kolejną sekwencję.
I kolejną.
I wtedy coś drobnego szarpnęło wykresem.
Tak subtelnie, że przez chwilę mogło to być po prostu załamaniem fali, odbiciem od ławicy ryb, błędem filtra.
Ale Paula już siedziała wyprostowana jak struna.
Przybliżyła obraz.
Wcisnęła skalowanie.
Powtórzyła filtrację ręczną.
Linia anomalii pojawiła się znowu.
Zbyt prosta.
Zbyt regularna.
– Silva… – wyszeptała. – Spójrz.
– Przypadek – mruknął, ale gdy ekran powiększył się do pełnej rozdzielczości, zmienił wyraz twarzy. – O cholera… to nie jest skała.
Paula wybiegła z pomieszczenia, ściskając wydruk. Słuchawki zsunęły jej się na szyję, obijając o klatkę piersiową, gdy wbiegła na mostek.
– Kapitanie! – zatrzymała się, łapiąc oddech. – Mamy anomalię w podsektorze D-3!
Mendonça uniósł brwi.
– Wielkość?
– Około siedemdziesięciu metrów. Regularna.
– Obróć jednostkę – rzucił do sternika. – Przejdziemy nad tym jeszcze raz.
Statek delikatnie skręcił, wykonując łuk, który odbił się echem fal na powierzchni wody.
Na monitorze sonaru pojawił się cień.
Nie wyraźny kształt.
Jeszcze nie.
Ale wystarczył, by całe powietrze na mostku zgęstniało.
– To nie jest skała… – wykrztusił operator. – Tego nie tworzy natura.
Paula przyciągnęła wydruk do piersi.
– Kapitanie… to może być to.
– Co? – spytał Mendonça chłodnym tonem.
– Cokolwiek tu leży, jest zbyt duże i zbyt regularne jak na wszystko, co pochodzi z historii Fenicjan.
I wtedy sonar dał drugi impuls – mocniejszy, czystszy, dłuższy.
Cień urósł.
Rozciągał się pod Santa Estrela jak sylwetka czegoś, co dawno temu próbowało wrócić na powierzchnię, ale nigdy nie zdołało.
Coś, czego dwie marynarki świata nie znalazły, choć szukały przez miesiące.
A teraz leżało tuż pod nimi.
– Galera? – Silva z nadzieją prawie podskoczył w drzwiach.
– Galery fenickie miały maksymalnie czterdzieści metrów, panie Silva – Mendonça uniósł brew. – I były drewniane.
Silva zamarł.
Romero pojawił się w progu jak cień – bez zapowiedzi, bez dźwięku. Najemnicy mieli tę irytującą cechę: pojawiali się dokładnie tam, gdzie nie powinno ich być.
– Coś dużego – powtórzył Romero cicho. – To brzmi ciekawie.
Paula posłała mu zimne spojrzenie.
– To my tu prowadzimy badania.
– Bada pani to, za co pani płacą – odparł Romero.
Kapitan zignorował ich sprzeczki.
– Wchodzimy w tryb pełnej rozdzielczości sonaru.
***
Dźwięk sonaru przeszedł przez kadłub jak głęboki, pulsujący jęk. Na monitorach pojawiły się linie. Potem plamy. Potem kształty.
– Głębokość sto siedemdziesiąt jeden metrów – zameldował technik. – Dno piaszczyste. Struktura metaliczna… bardzo mocna sygnatura. Wyraźny kadłub.
Silva wstrzymał oddech.
Paula również.
Nawet najemnicy podeszli bliżej.
Kapitan pochylił się nad ekranem, marszcząc brwi.
– To nie jest fenicka galera – powiedział powoli. – To kadłub… stalowy. Duży. Podłużny. Okręt.
– Co to jest? – spytała Paula.
– Za duży na kuter, za mały na frachtowiec. A kształt… – kapitan zmrużył oczy. – Zbyt opływowy. Jakby… podwodny.
Silva poczuł, jak skóra marszczy mu się na karku.
– Moi drodzy… – powiedział niepewnie. – Fenicjanie raczej nie mieli łodzi podwodnych…
Romero nawet się nie uśmiechnął.
– ROV jest gotowy – zameldował Václav, stojąc za ich plecami jak posąg.
***
Robot zszedł do wody w gęstym chrzęście łańcuchów. Reflektory ROV-a przecięły ciemność pod powierzchnią ostrymi snopami światła, które znikały po kilku metrach, jakby ocean połykał każdy foton. Z każdą minutą schodził niżej, popychany prądami jak zabawka na linie. Reflektory wycinały jaskrawe tunele światła w czerni. Kamera drżała przy każdej korekcie sterów, a przewód sterowniczy skrzypiał pod naprężeniem.
– Podejście od południa… dziesięć metrów… pięć… – mruczał operator ROV, wpatrzony w ekrany.
Nagle obraz się zmienił.
Czerń ustąpiła czemuś ogromnemu.
Przed kamerą wyrósł kształt – metalowy, pofałdowany, zwalony na burtę. Przez sekundę wyglądał jak fragment skały… dopóki światło nie odbiło się od poszycia.
– To… kadłub? – szepnęła Paula.
– Powiększ – rozkazał Silva.
Obraz przybliżył się. Widać było stalowe płyty wygięte do wewnątrz, jakby jakaś potężna siła uderzyła w okręt od zewnątrz. Na krawędziach poszycia błyszczały resztki farby.
Paula cofnęła dłoń z klawiatury.
– To nie jest fenicka galera – wyszeptała.
– Nie. – Silva przełknął ślinę. – To łódź podwodna. Duża.
Romero nawet nie drgnął. Jakby wiedział to od początku.
– Wprowadź ROV do środka – polecił spokojnie.
– Nie możemy! – zaprotestował Silva. – W środku wszystko jest poluzowane, może się osunąć i zmiażdżyć robota!
– Wprowadzić – powtórzył Romero, nie podnosząc głosu.
Operator spojrzał na kapitana Mendonçę, a ten – blady – tylko skinął głową.
ROV wsunął się przez szeroką wyrwę w burcie. W środku unosiły się strzępy izolacji, taśmy kabli i drobiny rdzy jak krążące pyłki w martwej wodzie.
A potem reflektor uderzył światłem w coś symetrycznego.
Dwa cylindry – idealne, nienaruszone, osadzone w stojakach.
– Co to… – Paula przysunęła twarz do ekranu. – Silva… co to jest?
Silva zmrużył oczy.
– Wygląda jak… torpeda?
Romero w końcu podszedł bliżej. Jedno spojrzenie wystarczyło.
– To ASTOR. Mark 45 – powiedział spokojnie.
Cywile patrzyli na niego jak na wariata.
– Skąd ty… – zaczął Silva.
– Przybliż głowicę – polecił Romero operatorowi.
Kamera zjechała niżej, aż uchwyciła małą metalową tabliczkę przyspawaną do sekcji głowicy. Zardzewiałą, ale wyraźną.
Żółty krążek.
Czerwony trójlistny znak ostrzegawczy – symbol promieniotwórczości.
Pod nim napis:
NUCLEAR WARHEAD.
Paula odsunęła się od pulpitu jak poparzona.
– O Boże… – głos jej pękł. – One są… one są atomowe!
Silva poczuł, jak nogi robią mu się miękkie.
– My nie możemy tu być – wychrypiała Paula. – Nie możemy tego dotknąć, nie możemy…
Romero odwrócił się do swoich ludzi.
Patrzyli na niego bez słowa.
Wszyscy wiedzieli, co mają robić.
Pierre odbezpieczył broń.
Stojanović ruszył z dolnego pokładu.
Milek dokręcił tłumik.
Václav zgasił papierosa ruchami kogoś, kto nie spodziewa się dożyć kolacji.
Paula cofnęła się dwa kroki.
– Co wy robicie…?
Romero spojrzał na nią obojętnie.
– Kończymy ekspedycję.
– Ale my jesteśmy cywilami! – krzyknęła. – Wynajęto nas do badań statku fenickiego, nie do…
– Wasza praca dobiegła końca – przerwał Romero cicho.
Pierwszy strzał przebił powietrze, zanim Paula zdążyła dokończyć zdanie.
Kapitan Mendonça runął na panel, radio zabrzęczało pod jego ciężarem.
Kolejne strzały przeszyły mostek jak stłumione, szybkie uderzenia – krótkie syknięcia z tłumików, które ginęły w wibracji pracujących silników.
Silva – upadł przy drzwiach.
Paula – na stoliku kartograficznym.
Dwóch techników – przy konsoli sonarowej.
Gdy echo ucichło, zostało tylko głuche brzęczenie alarmu.
Romero podszedł do fotela kapitana i wyłączył go.
Dał sygnał ręką.
Najemnicy rozeszli się po statku jak czarne szkielety. W ciągu kilku minut Santa Estrela była martwa – nie w sensie maszynowym, ale ludzkim. Żadnych głosów, żadnych kroków, żadnych pytań.
Pozostało tylko światło wskaźników na mostku i jednostajny pomruk agregatów.
ROV wciąż przesuwał kamerę po dwóch czarnych cylindrach jak po beznamiętnych oczach martwego boga.
A Santa Estrela, po raz pierwszy od wypłynięcia, była tym, czym miała być od początku: statkiem operacji specjalnej, nie wyprawą badawczą.
– Václav, przejmij ROV – polecił Romero, sprawdzając kurs. – Pierre, przygotujesz balonowe zestawy wypornościowe. Musimy oderwać torpedy od stojaków i wynieść je na powierzchnię, zanim przeniesiemy je żurawiem na pokład.
Francuz kiwnął głową i ruszył na pokład techniczny.
Václav usiadł przed panelem sterowania jak chirurg nad pacjentem.
– Wchodzę głębiej w przedział torpedowy – powiedział cicho, przesuwając manipulator ROV-a w stronę rozdarcia w kadłubie wraku. – Widoczność dobra. Minimalne prądy.
Na ekranie torpedy wyglądały upiornie spokojnie. Dwa cylindry, które mogły spopielić pół miasta, gdyby tylko ktoś nacisnął przycisk w zupełnie innym czasie i zupełnie innym miejscu.
– Podejście od lewej strony – mruknął Czech. – Ramiona gotowe.
Dysze sterowania… aktywne.
ROV ustawił się przed pierwszą torpedą.
Václav zwolnił blokadę manipulatorów.
Obraz na monitorze drgnął od wstrząsu, jakby coś pod wodą poruszyło się obok robota.
– Stojak jest pęknięty – raportował. – Torpeda trzyma się tylko na jednym pasie mocującym…
Romero pochylił się bliżej ekranu.
– Powoli…
Václav przeciął taśmę mocującą laserem roboczym ROV-a.
Torpeda nawet nie drgnęła – jakby czekała na ten moment od dwudziestu lat.
– Przygotowuję podwodne balony – zameldował Pierre z dołu. – Dwa zestawy wystarczą, żeby wynieść ją na powierzchnię.
– Ostrożnie, po jednej – zdecydował Romero. – Nie ryzykujemy.
Robot montował pierwszy zestaw wypornościowy. Gumowe „balony” przytwierdzane były do torpedy specjalnymi obejmami. Gdy napełniły się powietrzem, uniosły ciężki cylinder z dna.
– Pierwsza idzie do góry – mruknął Václav.
I rzeczywiście – torpeda powoli wypłynęła z wnętrza wraku, wznosząc się majestatycznie w ciemności.
– Złap ją żurawiem pomocniczym – rozkazał Romero.
Milek i Stojanović już byli na pokładzie głównym.
Łańcuch opadł do wody.
Hak zaskoczył o zamocowaną uprzęż.
– Mamy ją – potwierdził Milek przez interkom. – Powoli do góry.
Stal zaskrzypiała, liny napięły się jak struny.
Pierwsza torpeda wynurzyła się na powierzchnię w obłoku piany i pary. Światła pokładu odbijały się od jej czarnego kadłuba.
Romero poprawił karabin na ramieniu.
– Zabezpieczyć. Natychmiast.
Milek zakotwiczył torpedę w metalowej kołysce, przykręcając pasy mocujące. Stojanović podłączył detektor promieniowania – wskazówka ledwo drgnęła.
– Cisza – zameldował. – Jakby była martwa.
– Dobrze – powiedział Romero. – Następna.
Wydobycie drugiej torpedy poszło szybciej.
Po trzydziestu minutach obie głowice leżały na pokładzie, przytwierdzone do ciężkich stalowych stojaków. Wyglądały jak dwa czarne sarkofagi wyłowione z koszmaru.
Pierre spojrzał na nie z mieszaniną strachu i fascynacji.
– I co teraz? – zapytał, nie odrywając wzroku.
Romero chwycił radio.
– Teraz dzwonimy do inwestora.
***
Na mostku zapanowała ciężka cisza.
Romero włączył szyfrowany nadajnik krótkofalowy.
Wprowadził kod i czekał.
Statyczny szum przeszedł w niski, drżący ton, potem w zniekształcony głos.
– Pakiet zabezpieczony. Dwa elementy, w stanie idealnym. Potrzebujemy transportu – powiedział Romero.
Zapadła krótka pauza.
– Potwierdzam. Statek odbiorczy wyrusza za dwie godziny. Pozycja transferu bez zmian.
– Rozumiem. Czekamy.
Romero rozłączył się.
***
Dobę później Santa Estrela wyglądała jak duch dryfujący po oceanie.
Nikt nie śmiał zbliżyć się do chłodni, gdzie trzymano ciała załogi.
Nikt nie mówił o tym, co się stało.
Najemnicy jedli w milczeniu. Patrzyli w morze. Czyścili broń.
Ocean milczał.
Jakby wiedział, że uczestniczy w czymś, na co nie powinien był pozwolić.
O świcie na horyzoncie pojawił się czarny dym.
Statek odbiorczy – niewielki frachtowiec pod banderą Wysp Marshalla – zbliżał się powoli, ciągnąc za sobą gruby ślad spalin nad płaską taflą wody
Romero sprawdził magazynek.
Skinął na swoich ludzi.
– Panowie, czas na ostatni etap tego aktu.
***
Frachtowiec rzucił kotwicę obok Santa Estrela.
Gdy grupa przeładunkowa weszła na pokład, Milek oddał pierwszy strzał.
Drugi padł ze strony Stojanovicia.
Trzeci – od Pierre’a, z tą samą, zimną precyzją.
Załoga frachtowca nie miała szans.
Po siedemdziesięciu sekundach było po wszystkim.
Romero przyklęknął przy ciele kapitana na mokrym pokładzie i sprawdził kieszenie.
Wyjął plik dokumentów transportowych.
– W porządku – mruknął. – Wiemy, dokąd płynąć.
– Przejmujemy frachtowiec. Przenieście torpedy na jego pokład. A tą łajbę zatopcie.
***
Niebo było puste, gdy Santa Estrela zaczęła nabierać wody.
Stare kadłuby toną z godnością – nie krzyczą, nie walczą, po prostu znikają.
Tutaj było tak samo.
Po piętnastu minutach po statku nie został nawet ślad piany.
Torpedy były już na pokładzie frachtowca.
Najemnicy spoglądali z respektem, który mieszał się z chciwością, na ciężkie, ciemne cylindry pełne uśpionej mocy.
Pierre odezwał się cicho:
– Romero… powiedz mi szczerze. Kto za to płaci?
Romero spojrzał w stronę wschodniego horyzontu, gdzie powietrze zamieniało się w gorącą falę pustynnego wiatru.
– Ludzie, którzy chcą rozpocząć nową erę – odparł.
***
ETAP OPERACYJNY HAFIZ
Baza White Sands Missile Range pachniała tej nocy zimnym kurzem. Nad pustynią wisiały srebrne gwiazdy, a powietrze drgało od cichego, elektrycznego szumu lamp sodowych.
Furgonetka z napisem USAF CENTRAL LOGISTICS COMMAND – AUDIT TEAM potoczyła się ku bocznej bramie. Strażnik wyszedł z budki, podstawił kartkę z rozkazem pod światło, zapisał numery w grubej, zmatowiałej księdze wejść.
– B-12, ostatnia aleja, w lewo za warsztatami – powiedział bez barwy. – W środku tylko kurz i myszy.
Kapitan Michael Avery kiwnął głową, jakby ktoś podał mu wynik wczorajszego meczu. Sierżant Paul Henderson wtulił ramiona głębiej w kurtkę, dłonią sprawdził, czy aparat w torbie jest na swoim miejscu. Silnik furgonetki zaburczał. Koła zmieliły cienką warstwę pyłu.
Po drodze – puste place, łańcuchy żółtych odblasków, szereg blaszanych hal. Każda wyglądała tak samo, jakby baza była zbudowana za pomocą komendy kopiuj–wklej.
Zatrzymali się przed betonowym bunkrem z krzywo namalowanym B-12. Drzwi wyposażone były w pęknięty czytnik kart z zieloną diodą, która nigdy nie miała już zapalić się na stałe. Obok – mechaniczny rygiel z epoki śrub i młotów.
Avery wsunął palce pod stalową osłonę, wyczuł zimny trzpień i pociągnął. Rygiel puścił z oporem. Zgrzyt przetoczył się przez szkielet drzwi.
Zapach wnętrza uderzył od razu: papier, smar, suchy metal. Jarzeniówki zaskakiwały po kolei – pierwsza, druga, trzecia – jakby ktoś wybudził magazyn z głębokiego snu.
– Sekcja H – mruknął Avery. – Szukamy końcówek „zero–trzy”.
Szli między regałami powoli. Henderson przesuwał dłonią po tekturowych szylkach, szeptał pod nosem litery i cyfry. Zatrzymywali się co kilka metrów, żeby porównać numery z listą. Stelaże, skrzynie na paletach, brezent, pod którym zawsze coś ciężkiego chciało być zapomniane.
Na końcu alei utkanej z ciszy – trzy skrzynie, większe niż reszta, szerokie, o kantach obtartych przez lata. Brezent był przyszyty drutem. Henderson przeciął go jednym ruchem noża. Płachta spadła, jakby sama chciała odsłonić to, co skrywała.
Tabliczki wyblakłe, ale czytelne. Czerwono–żółty znak promieniowania, zarys trójpłatowego symbolu nadgryziony przez czas. Obok stempel:
PROJECT PLUTO – PROTOTYPE
REACTOR MODULE – SERIAL No 03
PROPERTY OF USAF – DO NOT TRANSFER
Henderson wciągnął powietrze z krótkim świstem.
Avery pochylił się bliżej. Dotknął blachy w miejscu, gdzie nity trzymały tabliczkę. Metal był ciepły jakby całe wnętrze miało własne ogrzewanie.
– Cudownie – powiedział cicho.
Wyjął aparat, sprawdził baterię kciukiem, zrobił zdjęcie z góry, potem z boku; zbliżenia na numery, na znak, na uchwyty. Na chwilę odsunął się, żeby złapać wszystkie trzy w jednym kadrze.
– Jeszcze plombę.
Pochylił się raz jeszcze, przytrzymał linijkę, żeby złapać w kadrze skalę.
Klik. Klik. Klik.
– Mamy to – odparł Avery.
Zasunęli brezent.
Wyszli z bunkra.
Avery wcisnął rygiel od środka, pchnął drzwi biodrem. Stal zazgrzytała po ramie i siadła z głuchym, satysfakcjonującym dźwiękiem. Zamek zamknął się tak, jak zamykają się rozdziały.
Wracali tą samą pustą aleją. Na zewnątrz powietrze było nieco cieplejsze; noc wciąż jednak trzymała bazę w objęciach zimna. Avery zanotował godzinę w księdze warty, zostawił podpis, który nic nikomu nie powie. Wsiedli do furgonetki jak ludzie po nudnej służbie.
***
Bar przy autostradzie nie był miejscem do pamiętania szczegółów: neon OPEN 24, frytura zawieszona w powietrzu, jukebox, który już dawno powinien zamilknąć. Kelnerka bez uśmiechu podała dwie czarne kawy i coś, co miało być burgerem. Henderson jadł szybko, jakby każdy kęs miał przyspieszyć czas. Avery wstał i przeszedł na tył sali.
Budka telefoniczna była chłodna jak wnętrze magazynu. Szklane ścianki nosiły matowe ślady dziesiątek dłoni. Monety wpadły do automatu z głuchym dźwiękiem. Avery wybrał numer. Czekał. Trzy krótkie sygnały, jeden dłuższy.
– Słucham – głos bez akcentu.
– Baza White Sands Missile Range. B-12. Sekcja H. Trzy skrzynie PLUTO, nienaruszone. Oznaczenia zgodne, numery… – podał. – Dokumentacja fotograficzna wykonana.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Przyjąłem. Płatność w drodze. Proszę oczekiwać kontaktu.
– Zrozumiałem.
Odłożył słuchawkę wolno. Wyszedł, jakby nic. Usiadł naprzeciw Hendersona. Ten uniósł brew.
– Załatwione?
– Załatwione – potwierdził Avery. – Zjemy i wracamy. Rano normalny grafik.
Wracali jak ludzie, którzy nic nie znaleźli.
I na tym polegała cała sztuczka.
***
Następny dzień w Kirtland Air Force Base ciągnął się sennie. Papierologia. Pieczątki. Czekanie, które nie miało twarzy.
Przed końcem zmiany zadzwonił prywatny telefon.
Dźwięk był nieco zbyt głośny w pustym pokoju.
– Kapitan Avery?
– Tak.
– Dziewiętnasta. Most I–25, zjazd Gibson. Sam. Płatność na miejscu przy przekazaniu materiałów.
– Kim pan…
– Tym, kto płaci.
Rozłączenie było szybkie, jak klaśnięcie dłonią o stół.
***
O dziewiętnastej wiatr smagał filary mostu.
Światła aut nad głową ciągnęły się w niekończące pasma. Avery stanął we wnęce między pylonami. Schował ręce do kieszeni, żeby nie było widać, że drżą.
Czarny sedan wyjechał spod wiaduktu tak cicho, jakby nie miał silnika. Zatrzymał się pięć metrów dalej. Szyba pasażera opadła o dwa cale.
– Kapitan Avery?
– Tak. Gdzie…
Strzał z tłumika nie był głośniejszy niż złamanie suchej gałązki.
Avery cofnął się pół kroku. Osunął na jedno kolano, jak człowiek, któremu właśnie odjęto myśl. Upadł na bok, patrząc na własną dłoń, która nie chciała już ruszać palcami.
Drzwi sedana otworzyły się cicho. Mężczyzna w czarnej kurtce wysiadł, podszedł szybkim, pewnym krokiem. Klęknął przy ciele, dotknął szyi, sprawdził puls. Wysunął z dłoni Avery’ego teczkę, rozpiął ją jednym ruchem, zerknął na odbitki i negatywy, wsunął pakiet pod kurtkę. Wyjął też telefon z kieszeni kapitana, wyłączył i schował.
Wrócił do auta, zamknął drzwi bez pośpiechu i odjechał, jakby wiózł tylko powietrze.
***
Rano sierżant Henderson wchodził na plac przeładunkowy, gwiżdżąc pod nosem melodię, którego nikt oprócz niego nie znał.
Przy torach z pustymi platformami stał stary dźwig i świeżutki M60 po remoncie na zawiesiach. Operator pokazał kciuk w górę. Gąsienice zaskrzypiały na łańcuchach. Wiatr przeciął plac jak bat.
– Stop! – krzyknął hakowy. – Trzymaj liny prowadzące!
Operator przyhamował, ale lewe ucho mocujące wyskoczyło z haka. M60 odchylił się bokiem, zawiesia w sekundę weszły w kąt krytyczny. Stal napięła się – i pękła.
Czołg szarpnął w dół. Najpierw o metr. Potem o dwa. A potem już bez kontroli.
Henderson trzymał jedną z lin.
Zrobił dwa kroki w tył.
O jeden za mało.
Gąsienica przygwoździła go do betonu.
Zabrzmiał suchy trzask stali i urwany krzyk przy dźwigu.
Potem została tylko cisza i obłok pyłu.
Uderzenie było krótkie i straszne. Operator wrzasnął. Ktoś biegł. Ktoś wbijał numer do medyka. Ktoś klął takim głosem, jakby chciał zagiąć stal i czas.
W raporcie napisano:
„Wypadek przy przeładunku. Błąd operatora. Strat sprzętu – brak. Strat ludzkich – jedna.”
Słowa zastygły w atramencie, jakby same chciały uwierzyć, że wystarczą.
***
Słońce nad pustynią stało w zenicie. Powietrze drżało nad asfaltem przed bramą pomocniczą White Sands Missile Range, a żółty pył oblepiał wszystko, co się nie ruszało. Wartownia wyglądała jak z podręcznika: betonowy klocek z wąskim okienkiem, szlaban z tablicą STOP – CHECK ID, zygzak z bloków przeciwuderzeniowych, kamera na wysięgniku. Dwóch MP w środku, jeden na zewnątrz z lornetką. Patrol pieszy przeciął plac – kevlarowe kamizelki, hełmy, mechaniczne ruchy ludzi, którzy od tygodni nie widzieli niczego poza rutyną.
Od strony szosy podtoczył się oliwkowy Chevrolet Blazer z białym napisem USAF LOGISTICS – INSPECTION. Za nim dwie pięciotonowe ciężarówki M923, plandeki naciągnięte, świeży kurz na kołach. Tablice zgodne z okręgiem. Numery jednostek aż nazbyt starannie namalowane.
Blazer przyhamował. Drzwi kierowcy otworzyły się z jękiem uszczelek. Wysiadł oficer w BDU, plakietka MAJ. D. CARTER, za nim dwaj podoficerowie z rulonem dokumentów. W ich krokach była oszczędna pewność – taka, która nie potrzebuje gestów.
Zatrzymali się trzy kroki od wartownika.
– Dzień dobry, sierżancie – powiedział oficer chłodnym, służbowym tonem. – Inspekcja magazynów. Logistyka, audyt centralny. Rozkaz w dokumentach.
MP przejął skoroszyt. Papier zaszeleścił jak coś, co bardzo chce wyglądać prawdziwie. Przeciągnął kciukiem po pieczęci, sprawdził datę, oparł dłoń o kaburę – bez świadomości, że to robi.
– Z której komórki? – zapytał.
– Central Logistics Command, Kirtland. – Carter podał drugi arkusz. – Magazyny B-12 i B‑14. Kontrola zgodności dokumentacji.
Wartownik prychnął pod nosem.
– B-12 to trup. – Zerknął jeszcze raz na papiery, jakby szukał w nich własnej intuicji. – Dobrze. Zaczekacie przy słupku. Wezwę dyżurnego.
Drugi MP wyszedł z wartowni. Ramię szlabanu drgnęło.
Czerwone światło zgasło. Zapaliło się żółte.
W tej samej sekundzie, gdy MP sięgnął po interkom, plandeki obu ciężarówek M923 odskoczyły jak rozdarte koperty.
Nie był to przypadek – szarpnięcie linek, dwa gesty, wyćwiczone setki razy.
Z wnętrza wysypała się pierwsza ósemka.
Nie amerykańskie BDU.
Nie uniformy NATO.
Nie byli częścią żadnej armii.
Nie odpowiadali przed żadnym sztabem.
Nie istnieli w żadnych papierach.
Byli pozostałością wojny, która dogorywała.
Dwudziestu czterech ludzi, wszyscy po służbie w Afganistanie.
Weterani radzieckiego Specnazu. Ranni, zdemobilizowani, zbuntowani.
Niektórzy uciekli z jednostek. Inni zostali wyrzuceni.
Żaden nie wrócił do domu.
Gdy ich kraj ich porzucił, Irak otworzył drzwi.
To nie była propozycja.
To była wymiana: życie za lojalność.
Paszporty. Obywatelstwo. Schronienie.
W zamian – służba.
Cicha. Brudna. Skuteczna.
Zwerbował ich pułkownik Hadi al-Rashid – jeden z architektów operacji zagranicznych irackiego wywiadu.
Znał ich dossier. Wiedział, kogo bierze.
Nie szukał najemników. Szukał narzędzi, które nie zadają pytań.
Oddział powstał poza regulaminami.
Oficjalnie nie istnieli.
Nie nosili naszywek.
Nie używali nazwisk.
W Iraku byli grupą specjalną do zadań niemożliwych.
Dowodził nimi major Gromow – charyzmatyczny, ale zimny jak tłok karabinu.
Jako jedyny mówił płynnie po angielsku. Był łącznikiem. Był też ostrzem.
Gdy coś miało się wydarzyć – zaczynało się od jego komendy.
Broń – AKMS-y z krótkimi PBS‑1, ładownice z Afganistanu, rękawice skórzane, buty omaszczone pustynnym pyłem.
Taktyka – brutalna, skuteczna, bez litości.
Mundur – „afgańka”, wypłowiała, bez insygniów, z beretem ściągniętym nisko na brwi.
To nie była formacja. To była odpowiedź.
Dziś mieli jedno zadanie:
Odnaleźć i zabrać.
Bez śladu. Bez świadków.
Pierwsze trzy strzały – suche, stłumione puknięcia.
Pierwszy MP osunął się natychmiast.
Ręka zsunęła mu się z kabury, oczy jeszcze próbowały zrozumieć, że to nie żart.
Drugi wartownik tylko musnął radio.
Dwa szybkie strzały – mostek, krtań – zatrzymały ruch.
Trzeci pocisk rozbił mikrofon.
Mężczyzna osunął się po ścianie, jakby ktoś wyciął mu kręgosłup.
W eter poszedł tylko połowiczny trzask – za słaby, by kogoś poderwać.
– Wpieriod, wariant nomier dwa – rzucił oficer z Blazera.
Angielski zniknął jak zrzucona maska. Został czysty wschodni rozkaz.
Ramię szlabanu poszło w górę.
W tym samym momencie drzwi wartowni otworzyły się z trzaskiem.
Ze środka poszedł chaotyczny ogień – długa seria, bez kontroli.
Szyba w drzwiach Blazera rozsypała się w drobny mak, bruk zadźwięczał od odbitych łusek.
Dwójka z tylnej sekcji odpowiedziała błyskawicznie – krótkie serie przez ramę okienka.
Odpryski tynku buchnęły pyłem, wnętrze wartowni wybuchło chmurą kurzu.
Ogień zamilkł.
W progu pojawił się kolejny MP.
W ręce granat M67, zawleczka już wyrwana.
Trzy pociski w tors odrzuciły go od futryny jak kukłę.
Padł na plecy, granat potoczył się po posadzce.
Łyżka odfrunęła.
– Granata! – warknął dowódca.
Najbliższy żołnierz kopnął kulisty korpus w głąb wartowni i zatrzasnął drzwi.
Huk. Pył. Odłamki szkła.
Drzwi wyleciały z zawiasów, buchnął gorący podmuch.
– Gatowa. Wsio czista, niezaczem smatriet’ – rzucił dowódca.
Nie sprawdzał. Nie musiał.
Patrol pieszy był sto pięćdziesiąt metrów dalej, po zawietrznej.
Odwrócili się na błysk za szybą.
Dźwięk zdusił beton i wiatr.
Pierwszy chwycił za radio.
– Tu dwójka…
Nie dokończył.
Dwa pyknięcia przecięły powietrze.
Pierwszy strzał trafił w pierś. Drugi – w szyję.
Zaskoczenie zatańczyło w oczach.
Ciało osunęło się na kolana.
Twarz uderzyła w piach z głuchym plaśnięciem.
Drugi strażnik zareagował instynktownie.
Uniósł M16, przyrządy już szukały celu.
Pierwszy pocisk – w bark. Obrócił go jak manekin.
Drugi – w klatkę. Rzucił na plecy.
Oddychał przez sekundę. Przestał w następnej.
Dwóch ludzi wybiegło zza ciężarówki, chwycili ciało za pasy.
Zaciągnęli za betonowy murek – płynnie, bez słowa.
Minęła chwila.
Teren przed wartownią znów wyglądał zwyczajnie.
Tylko wiatr był niemym świadkiem.
***
Ciężarówki i Chevy Blazer zatrzymały się przy rozwidleniu wewnętrznych dróg.
Kurz opadł ciężko na maski. Silniki gasły jeden po drugim – ostatni westchnął jak ranny.
Na słupie przy skrzyżowaniu widniały wyblakłe napisy:
→ MOTOR POOL
← SUPPLY
↑ STORAGE BLOCK B (UNITS 10–20)
Teren wyglądał na wymarły.
Blacha hangarów po lewej wrzała od słońca.
Po prawej – betonowy plac: palety, beczki, kontenery.
W oddali – rząd niskich magazynów z brudnymi stalowymi drzwiami.
Stary pick-up zaparkowany krzywo, jakby zapomniany. Cień pod nim migotał jak fatamorgana.
Major wysiadł pierwszy.
Poprawił czapkę, przeciągnął dłonią po pasie i ruszył w stronę słupa, nie oglądając się.
Za nim otworzyły się burty ciężarówek.
Żołnierze zeskoczyli bez słowa – szybko, synchronicznie, jakby trenowali to miesiącami.
Szesnaście par stóp ustawiło się półkolem wokół dowódcy.
Twarze zakurzone. Oczy spokojne.
Major podniósł rękę.
– Pierwyj grupa – na lewo, siektar A.
– Wtoroj grupa – na pravo, siektar B.
– Osnownaja grupa – za mnoj. Ciel: B-12. Paszli!
Ludzie z pierwszej i drugiej grupy ruszyli pieszo – szybkim truchtem.
Każdy sektor przydzielony, każdy zakręt wzięty pod lufę.
W pojazdach zostali tylko kierowcy.
Cały desant zlał się z cieniem budynków.
Po minucie major ruszył z własną grupą.
Dołączyli żołnierze, którzy wcześniej oczyścili wartownię.
Dziesiątka ludzi w pełnym uzbrojeniu, poruszających się w rytmie, który powtarzał tylko jedno:
Wejść. Wyczyścić. Zniknąć.
Cywile i personel wojskowy napotykani po drodze znikali natychmiast: ktoś z clipboardem, ktoś z kluczem francuskim, ktoś z radiem w dłoni.
Czasem był to jeden strzał.
Czasem dwa.
Po prawej – mechanicy przy pick-upie nie zdążyli się nawet odwrócić.
Po lewej – ktoś próbował włączyć alarm.
Przełącznik zgasł razem z jego właścicielem.
Radio z biura administracyjnego przestało nadawać po ośmiu sekundach bełkotu.
Na dachu ktoś podniósł broń – padł szybciej, niż zdołał wycelować.
Z magazynu próbował uciekać kucharz.
Trafiony w biegu, wpadł między kontenery jak worek z mąką.
Krok za krokiem.
Róg za rogiem.
Baza stawała się martwa.
Czas zwolnił do długości zmiany magazynka.
Ostatnie dźwięki życia gasły pod warstwą kurzu.
***
Po dziesięciu minutach całe zgrupowanie zebrało się przy drzwiach magazynu B-12.
Cisza.
Nikt nie oddychał głośniej, niż trzeba. Wszyscy wiedzieli, że operacja dobiega końca – a końcówki bywają zdradliwe.
Major podszedł do drzwi. Dłoń w rękawiczce przesunęła się po zawiasach, jakby szukała pułapek. Żołnierze rozproszyli się wokół budynku, zajmując pozycje osłonowe. Z daleka widać było tylko ich sylwetki – cienie na tle betonu.
Na tle bazy, pustej i martwej, magazyn wyglądał jak trumna bez nazwiska.
Dwóch żołnierzy uklękło przy futrynie. Jeden z nich wyjął spłaszczone pakunki wielkości książki, drugi rozwinął przewód z detonatorem. Czechosłowackie ładunki formujące przykleili taśmą do zawiasów i linii zamka – precyzyjnie, bez pośpiechu.
– Gatowa – mruknął jeden z saperów.
– Na pozicji – major skinął na strzelców.
Dwaj saperzy zajęli pozycje po obu stronach wejścia. Strzelcy – jeden przy ścianie, z karabinkiem uniesionym do ościeżnicy drzwi. Drugi o krok dalej, celował w strefę otwarcia. Cała grupa zamarła w jednej bezdechowej sekundzie.
– Padryw czerez piat’… czetyrie… tri… dwa… adin…
Nie było błysku. Nie było huku, który rozdziera powietrze.
Tylko głuchy, zwarty impuls – jak uderzenie tarana w skałę. Kurz uniósł się spod butów, a stalowa futryna jęknęła nisko.
W tej samej chwili zawiasy zostały ścięte a zamek wyrwany z kotew. Drzwi – gruby, betonowy blok obłożony stalą – odskoczyły od ramy jak jeden ciężki monolit. Przeleciały pół metra do wnętrza, uderzając o posadzkę tępym, masywnym łomotem. Beton zapiał, odłupki potoczyły się w głąb magazynu.
Powietrze zassało kurz z korytarza. Zapach starego oleju i zimnego metalu buchnął w ich kierunku.
Ubezpieczenie weszło od razu, za nimi ruszyli zwiadowcy – oko przy celowniku, kroki miękkie jak w świątyni.
Powietrze gęste, stojące. W półmroku – równe rzędy regałów. Po lewej: części zamienne. Po prawej: kontenery z numerami technicznymi. Dalej, głębiej – coś większego, okrytego plandeką. Kontur ciężkiego sprzętu.
Latarki prowadziły ich jak ostrza światła – omiatały zakurzone powierzchnie, kody, oznaczenia.
– Siektar czista – zameldowała szpica.
– Riad H. Iszczem tri nolia! – rzucił oficer.
Żołnierze rozproszyli się między regałami, zwinni, szybcy, przesuwając dłonie po zimnych tabliczkach identyfikacyjnych. H‑01. H‑02…
PLUTO / PROTOTYPE / SERIAL 03
Nie padło ani jedno słowo. Tylko ciężki, zsynchronizowany oddech kilkudziesięciu ludzi, którzy właśnie znaleźli coś, co nie powinno istnieć.
Dowódca skinął głową.
– Na wozki! Akuratno, nie stukat’!
Pasy transportowe wsunęły się pod skrzynie z precyzją jubilerów. Metal zapiał cicho. Kółka ugięły się o centymetr, po czym ruszyły bezszelestnie po betonie: dwóch ludzi z przodu, dwóch z tyłu, piąty – asekuracja, omiatający otoczenie lufą AKMSa.
Druga skrzynia ruszyła chwilę później, trzecia – w tym samym rytmie. Żadnych dodatkowych komend. Każdy znał procedurę.
Na zewnątrz czekały już ciężarówki. Ustawione równolegle, burty uniesione, plandeki spięte na górze jakby wszystko było rutyną. Rampy załadunkowe opadły z metalicznym stukiem. Żadnych słów, żadnych gestów – tylko praca.
Dwóch ludzi wypchnęło z wnętrza magazynu niskoprofilowy podnośnik hydrauliczny.
Pierwsza skrzynia opadła na widły. Podniesiona bez szarpnięć, zablokowana dokładnie na środku paki. Klik – zatrzask. Pas mocujący przez środek, drugi przez uchwyt transportowy. Gotowe.
Druga – identycznie. Ruchy jak w drillach szkoleniowych: zero rozmów, cztery kroki na pozycję, trzy do wycofania.
Trzecia skrzynia miała dodatkowy kołnierz amortyzujący, jakby sama konstrukcja bała się, że coś w niej nie wytrzyma byle wstrząsu. Saper podłożył piankę pod spód, drugi zapiął maty boczne. Dopiero potem podniesiono ją do ciężarówki – najcięższa z trzech, najbardziej wrażliwa.
Załadunek zajął dokładnie siedem minut czterdzieści dwie sekundy. Ktoś w tle odliczał w myślach.
– Gatow’ k wyyiezdu – mruknął major, nie patrząc w stronę ciężarówek.
Kierowcy już byli na miejscach. Maski zakurzone, reflektory ciemne, silniki cicho pomrukiwały. Tylko dla wprawnych oczu różniły się nieznacznie od wojskowego konwoju logistycznego.
Plandeki opadły. Pasy dociągnięto jeszcze raz. Całość wyglądała jakby po prostu wyjeżdżali z dostawą paliwa.
Ale wewnątrz – pod metalem, pianą i kurzem – leżały rzeczy, które mogły zmienić bieg wojny. Albo ją wywołać.
Konwój był gotowy do odjazdu.
W bazie panowała absolutna cisza.
– Linia worot. Kolomna w dorozhnom poriadkie – rzucił oficer do radia.
Pojazdy ruszyły bez zbędnych sygnałów, zgrane jak na defiladzie. Pierwsza ciężarówka ruszyła płynnie, jakby sama znała trasę. Druga dołączyła, zamykając szyk. Blazer zatoczył łuk i objął prowadzenie. Kierowcy nie pytali o kierunek – rozkaz był jasny: jechać do wyjazdu, w pełnym porządku i bez zbędnego hałasu.
Teren za nimi był całkowicie martwy. Przed nimi – tylko droga.
Ramię szlabanu stało uniesione. Telefon w wartowni milczał. Księga meldunkowa leżała otwarta, nieuzupełniona. Krew dawno przyschła do betonu, broń spoczywała tam, gdzie upadła.
Baza nie żyła.
Na zewnątrz nikt nie zatrzymywał ruchu. Droga była prosta. Pusta. Pustynia przyjęła ich jak coś znajomego. Jakby to nie był konwój wymazujący fragment historii, tylko rutynowa kolumna w swoim czasie i we właściwym miejscu.
– Dwa czasá do punkta smiény maszin – poszło przez radio.
Kolumna znikała w pustyni jak sen, który postanowił nie zostawiać świadków.
Na skrzyniach z tyłu, pod brezentem i warstwą kurzu, ciemniał napis:
PLUTO / PROTOTYPE / SERIAL 03
Obietnica albo wyrok.
Zależy, kto je otworzy.
I kiedy.
***
Trzy godziny po opuszczeniu bazy kolumna nie traciła rytmu. Droga wiła się przez pustynię, potem przez pasma wzgórz – coraz mniej asfaltu, coraz więcej popękanych traktów serwisowych i nieoznaczonych odcinków.
Miejsce zmiany wybrano jeszcze w Bagdadzie, na uaktualnionej mapie topograficznej tych terenów. Zanikający szlak transportowy, porzucone stanowisko monitorowania pogody – jedno z wielu, które nie przetrwały cięć budżetowych z końca lat 70. Betonowy plac, barak z zawalonym dachem, cień rzucany przez krawędź skalnego urwiska. Idealnie odcięte od świata. Ani radar, ani przypadek nie miały prawa tu sięgnąć.
Na miejscu czekał autobus Greyhound Lines MCI MC-9 – biało-niebieski, lekko przybrudzony, z wypłowiałym logo na burcie. Obok niego – kenworthowski ciągnik siodłowy z naczepą w barwach martwej firmy z Nowego Meksyku.
Żołnierze zeskoczyli z ciężarówek, rozpięli pasy i przetransportowali skrzynie do wnętrza tira – szybko i precyzyjnie. Skrzynie wylądowały tuż za przegrodą izolacyjną. Spięte ponownie pasami, podbite pianką, oddzielone filcem od stali. Temperatura w naczepie była ustabilizowana. Powietrze zimne, jak w bunkrze.
Potem – przebieranie. Warstwa po warstwie. Mundury, pasy, berety – wszystko lądowało na pakach ciężarówek. Z bagażnika autobusu wyciągali cywilne ciuchy: sprane dżinsy, flanelowe koszule, bluzy. Robocze buty. Zero wojskowych wzorów. Żadnych metek.
Broń, amunicja i wyposażenie taktyczne – wszystko wróciło na paki ciężarówek.
Następnie saper rozpoczął swój taniec. Założył ładunki zapalające na silniki, kabiny, skrzynie ładunkowe. Napalm, fosfor, termit – to była gwarancja, że nic nie zostanie.
Wskoczył do tira jako ostatni. W kabinie wyciągnął pilot, rozwinął antenkę i kliknął raz.
Spod pojazdów uniosły się ciche słupy ognia. Bez huku. Tylko żar, który wypił tlen z otocznia. Pojazdy topniały w miejscach jak plastelina.
Został popiół i poskręcane, osmalone szkielety podwozi.
Chwilę później nowy, cywilny konwój ruszył w dalszą drogę.
***
Osiemnaście godzin później byli na zachodnim wybrzeżu, w Oregonie.
Port nie miał wielkiego terminala. Nie przyjmował kontenerowców z Azji ani tankowców z ropą. To był port-cień – przelotowy, na granicy legalności. Zatrzymywały się tu tylko stare masowce pod panamską lub liberyjską banderą. Wybrany celowo: wystarczająco duży, by nie wzbudzali podejrzeń, wystarczająco zapomniany, by nie przyciągać uwagi wywiadu.
Frachtowiec czekał przy nabrzeżu. W papierach – Hai Lu 7, właściciel zarejestrowany w Hongkongu, spółka-córka fikcyjnego operatora z Dubaju. W praktyce – jednostka irackiego wywiadu, przystosowana do długich tras. Cała załoga przeszła przez szkołę morską Iraku lub została zwerbowana z cywilnych statków w zamian za grube koperty i nowe paszporty.
Załadunek trwał czterdzieści minut.
Skrzynie opadły do ładowni na haku dźwigu portowego. Za nimi ludzie Gromowa – już jako „załoga techniczna” – weszli po trapie bez słowa.
Dokumenty były czyste. Wnioski zgłoszono ponad tydzień wcześniej. Historia trasy przejrzysta, manifest legalny. Nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia.
Wieczorem statek odbił od brzegu.
Zachód słońca rozlał się po pokładzie, jakby chciał jeszcze raz ich dotknąć.
***
Gromow w przydzielonej kajucie nie zdążył jeszcze zdjąć kurtki, gdy odezwał się głos z interkomu.
– Kapitan prosi na mostek.
Ruszył bez słowa. Korytarze frachtowca pachniały wilgocią, stalą i spaloną kawą.
Na mostku półmrok. Czerwone lampki kontrolne, światło tylko nad stołem nawigacyjnym. Rozłożone mapy morskie, cyrkiel, zeszyt z notatkami. Kapitan nie podniósł wzroku, tylko wskazał na plastikowy folder przy radiu.
– Zmiana planu. W Manili schodzicie.
– Cała grupa?
– Tak. Samolot będzie czekał na lotnisku. Ił-76, bezpośrednio do Bagdadu.
– A ładunek?
– Zostaje z nami. Dotrzemy do celu tak, jak planowano.
Gromow przejrzał zawartość folderu: kody dostępu, dokumenty wyokrętowania, lokalizacja punktu odbioru.
– Rozumiem. Moi ludzie będą gotowi.
Kapitan skinął głową.
– Pułkownik al-Rashid chce was mieć wcześniej. Chyba potrzebuje was do nowej roboty.
Gromow zapiął folder, skinął i wyszedł.
***
Atlantyk
Frachtowiec nosił nazwę Pacific Crown. Był stary, rdzawy, z pokładem pełnym wgnieceń i odłażącej farby, ale silniki w maszynowni miały jeszcze w sobie dość życia, żeby utrzymać stałe dziesięć węzłów.
Pod głównym pokładem, w przerobionym przedziale ładunkowym, stały dwie stalowe klatki transportowe. W każdej spoczywała jedna torpeda ASTOR Mark 45 – czarne cylindry z matową skórą metalu, unieruchomione pasami mocującymi, jak dwa sarkofagi.
Romero stał na lewej burcie, oparty o reling, paląc papierosa i gapiąc się w wodę. Azory dawno zniknęły za horyzontem.
– Ile jeszcze? – mruknął Milek, podchodząc obok. – Obiecali, że nie będziemy tu gnić pół roku.
– Do Zatoki? – Romero strzepnął popiół. – Przy tej prędkości… ponad miesiąc.
Frachtowiec kołysał się spokojnie. Dzień za dniem wyglądał prawie tak samo: wachty, kontrola mocowań w ładowni, sprawdzanie systemów chłodzenia, rutynowe przeglądy broni. Cywilnej załogi już nie było – ich miejsce zajęli ludzie, którzy wiedzieli, jak prowadzić statek bez zadawania zbędnych pytań.
Za każdym razem, gdy Romero schodził do ładowni, zatrzymywał się na chwilę przed klatkami torped. Patrzył na żółto-czarne symbole promieniotwórczości na nosach ASTOR-ów.
– Sześćdziesiąt milionów – powiedział półgłosem. – I to wciąż za mało za to, co niesiemy.
***
Kilkanaście dni później Pacific Crown minął Przylądek Dobrej Nadziei. Oceany zmieniały nazwy, ale woda pozostała ta sama – słona, ciężka, obojętna.
Po kolejnym tygodniu rejsu powietrze zgęstniało z upału. Wiatr był gorący, suchy, niósł ze sobą zapach spalonej ropy i rybich ścierw. Romero stał na mostku, gdy operator radaru uniósł głowę.
– Kapitanie… mamy ślady.
– Bryza, ślady, fale, ptaki. Mamy wszystko – burknął Stojanović.
– Nie. Radarowe. To szybkie cele. Małe. Trzy… nie, cztery. Kurs zbieżny. Od strony Somalii.
Romero przysunął się do ekranu. Cztery jasne punkty sunęły ku nim jak pociski.
– Dystans?
– Dziesięć mil morskich. Prędkość… trzydzieści węzłów i rośnie.
Romero wziął głębszy oddech.
– No to mamy cliché – mruknął. Sięgnął po mikrofon. – Uwaga, wszyscy. Możliwy kontakt piracki. Pozycje bojowe. Broń pod ręką, ale bez paniki. Nie strzelamy pierwsi. Najpierw zobaczymy, czy naprawdę chcą umrzeć.
Dwadzieścia minut później widać je było gołym okiem. Cztery szybkie motorówki, długie, wąskie, z wysoko podniesionymi dziobami, rozcinające fale jak ostrza. Na burtach obdrapana farba, na dziobach ludzie w spranych koszulach, z chustami na twarzach, z kałasznikowami w rękach.
– Piraci jak z folderu propagandowego – mruknął Pierre, opierając karabin o reling. – Jeszcze brakuje papugi.
– Bez dowcipów. – Romero obrzucił swoich krótkim, zimnym spojrzeniem. – Reguła standardowa: najpierw ostrzeżenie, potem do silników, a na koniec do ludzi. Żadnych świadków.
Motorówki podchodziły wachlarzem, trzy od prawej burty, jedna od lewej. Na mostku rozległ się przesterowany krzyk w jakimś dialekcie somalijskim, potem łamany angielski:
– Stop engine! Stop ship! Money! Cargo! Stop or we shoot!
Romero sięgnął po mikrofon.
– Tu frachtowiec Pacific Crown – powiedział spokojnie. – Ostrzegamy: jesteśmy uzbrojeni, mamy ochronę na pokładzie. Odstąpcie, inaczej otworzymy ogień.
Odpowiedzią był śmiech przez radio i kilka serii w powietrze.
– No dobra – westchnął Romero. – Pierre, silniki. Milek, Stojanović, kto wlezie na drabinę, wraca w częściach. Václav, stój z tyłu i pilnuj, żeby nikt nam się nie zakradł od rufy.
Motorówki wzięły ich od burt. Piraci zarzucili haki. Stalowe pazury zagrzechotały na relingach. Jeden z napastników zaczął się wspinać.
Nie zdążył postawić stopy na pokładzie.
Strzał Pierre’a był precyzyjny. Pirat poleciał w tył jak szmaciana lalka. Potem długa seria – w silnik. Blok diesla eksplodował fontanną oleju i wody. Motorówka obróciła się wokół własnej osi, stając się bezwładnym bezużytecznym kawałkiem plastiku.
Po prawej burcie Milek i Stojanović pracowali synchronicznie: jeden ciął haki i liny nożem, drugi strzelał krótkimi seriami w łodzie. Piraci odpowiadali ogniem chaotycznie, zbyt pobudzeni, zbyt pewni, że duży statek powinien być łatwym łupem.
Romero oddał dwie krótkie serie w kierunku ostatniej łodzi, celując w sternika. Motorówka nagle zmieniła kurs, zderzając się z drugą. Na wodzie rozlał się chaos: wrzask, wystrzały, ślady krwi na falach.
Piętnaście minut później było po wszystkim.
Trzy motorówki płonęły lub dryfowały, jedna zatonęła. Ci, którzy próbowali dopłynąć wpław, nie dopłynęli – albo od kul, albo od śrub.
– To tyle jeśli chodzi o romantyzm piractwa – stwierdził Pierre, przeładowując broń.
Romero patrzył jeszcze przez chwilę na niknące w wodzie czerwone plamy, rozrywane przez fale.
Potem odwrócił się plecami do morza.
– Posprzątać łuski. Zatrzeć ślady walki.
Kilka dni później morze znów zmieniło barwę. Z ciemnego granatu stało się mlecznoniebieskie, potem brudnoszare. Powietrze niosło inną woń – mieszaninę rozgrzanej ropy, spalonego piasku i chemii.
Przed nimi wyrosła Zatoka Perska.
Pacific Crown trzymał się z dala od brzegu i korytarzy żeglugowych. Płynęli szerokim łukiem, omijając trasy kontrolowane przez okręty USA i ich sojuszników. Radar pracował nieprzerwanie. Romero kazał meldować każdy ślad mogący choćby sugerować obecność niszczyciela, fregaty albo patrolowca.
Raz zobaczyli na ekranie coś, co wyglądało jak grupa okrętów – kilku dużych, kilku mniejszych. Zmienili kurs by uniknąć wykrycia. Liczyli, że wtopią się w ruch tankowców i masowców.
Przez cały dzień widać było na horyzoncie smugi dymu i sylwetki odległych statków.
Nikt ich nie zaczepił.
Nad wieczorem weszli w sektor, który Romero miał zaznaczony w notatkach jako strefę „kontaktową” – wystarczająco blisko irackich wód terytorialnych, by można było przeprowadzić operację przejęcia, ale nadal na wodach międzynarodowych. Bez prawa kontroli, bez obowiązku transponderów.
Romero wszedł do kabiny radiowej i zamknął za sobą drzwi. Usiadł przy niewielkim stoliku, na którym stał satelitarny telefon, do tej pory milczący jak głaz.
Wybrał numer.
Sygnał wisiał w ciszy jak cienka, drgająca linia. Po trzech sygnałach odezwał się głos.
– Słucham.
– Tu Romero – powiedział. – Jesteśmy u celu. Ładunek w pełni zabezpieczony. Statek w sektorze. Czekamy na instrukcje przeładunku.
Na linii przez moment nie było nic. Potem spokojny, neutralny głos odpowiedział:
– Świetnie. Doceniamy pański wysiłek. Statek przeładunkowy dotrze za kilka godzin. Proszę utrzymać pozycję.
Romero pochylił się nad telefonem.
– Mamy jedną zmianę warunków – powiedział. – Koszt operacji wzrósł. Ryzyko wzrosło. Cena też.
– Jakiej kwoty pan oczekuje?
– Potrójnej. – odpowiedział bez wahania. – Sześćdziesiąt milionów dolarów. W przeciwnym razie torpedy idą za burtę. Obie.
Cisza zrobiła się cięższa.
– To poważna zmiana.
– Towar jest poważny – odparł Romero. – Wy jesteście poważnym klientem. A my jesteśmy poważnymi kontrahentami.
Cisza trwała jeszcze kilka sekund. Potem głos po drugiej stronie zacisnął się jak stalowa klamra.
– Sześćdziesiąt milionów. Akceptujemy.
Romero zmrużył oczy.
– Chcę potwierdzenia. Ten sam kanał, co wcześniej. Ten sam kod.
– Dostanie pan wszystko, co trzeba. Proszę utrzymać statek w sektorze. Proszę nie zbliżać się do linii wód terytorialnych. I proszę… nie grozić już naszej przesyłce.
Głos lekko stwardniał przy ostatnim słowie.
Potem połączenie się urwało.
Romero odłożył słuchawkę i oparł łokcie o stół. Czuł, jak pod skórą podnosi mu się temperatura.
– Za szybko to łyknęli – mruknął. – Zdecydowanie zbyt szybko.
Ten sam głos, kilka sekund później, w zupełnie innym pomieszczeniu, brzmiał już inaczej.
***
IRAK
BAGDAD, Ministerstwo Obrony, gabinet na trzecim piętrze.
Klimatyzator warczał suchym, zmęczonym dźwiękiem, rozdmuchając po pokoju gorzką mieszanką kurzu i dymu papierosowego. Pułkownik Hadi al-Rashid trzymał słuchawkę jeszcze chwilę przy uchu, choć połączenie zostało przerwane.
Major Karim stał przy drzwiach, nie śmiąc wejść głębiej, zanim nie dostanie pozwolenia.
Pułkownik wreszcie odłożył słuchawkę, jakby kończył rozmowę z kimś, kto już nie istnieje.
– Romero? – zapytał cicho Karim.
– Tak – odparł Hadi. – Zapłata mu nie odpowiada. Chce potrójnej stawki. Sześćdziesięciu milionów.
Na twarzy majora zadrgał mięsień.
– I?
– I oczywiście, że się zgodziliśmy – powiedział pułkownik tonem, który nie zawierał ani krzty zgody. – A teraz wyślemy ludzi, którzy zapłacą mu jedyną walutą, którą naprawdę rozumie.
Karim uniósł brwi.
– Śmiercią.
Hadi podszedł do mapy Zatoki Perskiej na ścianie. Zaznaczony był szeroki sektor wód międzynarodowych, kilka punktów namiaru, linia, którą mógł być kurs Pacific Crown.
– Przygotuj zespół Gromowa – powiedział. – Dwie szybkie jednostki. Pełne wyposażenie, tłumiki, noktowizja. Akcja nocna. Rozkaz operacyjny: likwidacja całej załogi, zabezpieczenie statku, przejęcie ładunku. Zero świadków. Zero ocalałych najemników. Jeśli są tam jacyś cywile – w co wątpię – też giną.
Na chwilę zrobiło się bardzo cicho.
– Ruszaj, Karim – dodał pułkownik. – Im szybciej odzyskamy torpedy, tym lepiej dla naszej operacji.
***
Noc była lepka, czarna i gęsta. Woda wokół Pacific Crown była gładka jak stół. Światła nawigacyjne statku świeciły przytłumionym blaskiem, przygaszone, by nie kusić ciekawskich.
Na radarze – pusto.
Na powierzchni – cisza.
Kilka mil dalej dwa szybkie kutry zbliżały się bez świateł, tnąc fale na czarno. Na ich pokładach siedzieli ludzie Gromowa – w ciemnych mundurach, z kominiarkami, z lunetami noktowizyjnymi opuszczonymi na oczy.
Major podniósł dłoń. Silniki zwolniły do minimum.
Pacific Crown rósł przed nimi jak szklana, ciemna ściana.
– Na hakach – wyszeptał. – Bez hałasu.
Stalowe haki wzbiły się w górę, zaczepiając się o reling. Liny naprężyły się, dwa kutry podpłynęły bliżej burty frachtowca.
Pierwsi ludzie wpełzli na pokład jak cienie.
Na mostku Romero siedział nad stołem nawigacyjnym, udając, że czyta mapę. Od czasu do czasu zerkał na radar, jakby liczył na to, że zobaczy tam coś innego niż własną samotność.
Usłyszał coś – drobny, metaliczny stuk na prawej burcie.
– Václav? – zawołał. – Coś upuściłeś?
Nikt nie odpowiedział.
Sięgnął po pistolet.
Specnaz uderzył precyzyjnie.
Václav na rufie nawet nie zdążył zobaczyć sylwetek. Dwa tłumione strzały, ciało osunęło się do morza.
Milek próbował się odwrócić – dostał w krtań.
Stojanović zrobił coś więcej, bo zdążył otworzyć usta, ale jedynym dźwiękiem był chlupot krwi, gdy upadł.
Oddział Gromowa posuwał się powoli naprzód w formacji – dwójki i trójki, każdy sektor czyszczony w sekundę. Każde drzwi otwierane ruchem nauczonym na dziesiątkach ćwiczeń.
Pierre wyszedł na pokład zapalić – zobaczył cień, sięgnął po broń, ale był pół sekundy za wolny.
Kula przeszła mu przez ucho.
Na mostek dotarli na końcu.
Romero stał w półcieniu, plecami do tablicy przyrządów, pistolet trzymał w obu dłoniach. Był żołnierzem zbyt długo, żeby nie wiedzieć, co oznaczał tamten pojedynczy, obcy stukot metalu o metal.
– Ilu was tu jest? – warknął.
Sylwetki w drzwiach, czarne, bez twarzy – same lufy.
Na ułamek sekundy wszystko zamarło.
– Sprzedaliście nas – wysyczał.
Podniósł pistolet o cal. Więcej nie zdążył.
Stłumiona seria rozdarła ciszę.
Romero osunął się na podłogę, uderzając ramieniem o krawędź stołu nawigacyjnego.
Jego krew rozlała się po mapie Zatoki Perskiej.
***
Świt był mętny, wręcz brudny. Słońce wschodziło przez warstwę pyłów i dymu, barwiąc niebo na kolor wypalonej cegły.
Pacific Crown wchodził powoli na tor podejścia do portu wojennego – bez cywilnej bandery na maszcie, bez zgody radiowej, ale w eskorcie dwóch szybkich łodzi oddziału Gromowa.
Na kei czekały dźwigi i ciężarówki, wszystko w kolorze pustynnego piasku. Żołnierze stali w dwóch szeregach, jak na paradzie – tylko twarze mieli inne: zmęczone, czujne, w oczach zamiast dumy – zwykła koncentracja.
Pułkownik Hadi al-Rashid i major Karim przyjechali z Bagdadu wojskową terenówką. Wysiedli bez pośpiechu. Nie było powitania, nie było salutów – tylko krótkie skinięcia głową.
– Ładunek? – zapytał Hadi.
– Zabezpieczony, panie pułkowniku – zameldował major Gromow. – Cała załoga zlikwidowana. Statek czysty. Ładunek w stanie nienaruszonym.
Podeszli do bocznej rampy.
Dwie torpedy Mark 45 ASTOR, obwiązane taśmami, jak dwie bestie uwięzione w metalowych klatkach. Żółto-czarne symbole promieniowania na nosach wyglądały jak oczy.
Karim poczuł, jak czoło zaczyna mu lekko wilgotnieć.
– To naprawdę one… – wyszeptał.
– Ładować – odparł Hadi chłodno.
Dźwigi uniosły torpedy powoli, z jękiem stali. Powietrze drżało od pracy hydrauliki. Ciężarówki stały poniżej, otwarte plandeki, przygotowane zagłębienia mocujące wyłożone materiałem amortyzującym.
Mark 45 opadły do wnętrza naczep, jak dwa sarkofagi opadające do krypt.
Stalowe zamki szczęknęły. Plandeki opadły.
Na burtach ciężarówek nie było żadnych oznaczeń.
– Eskorta? – zapytał Hadi.
– Dwie kompanie zmotoryzowane. BTR-60 na czele, Ural-375D zamykają kolumnę – wyliczał major. – Na niebie para Mi-24P z Al-Taqaddum, bliskie wsparcie. Nad nimi – para MiG-23, z bazy w Nasirijji w wysokiej osłonie.
Pułkownik skinął głową.
Silniki zawyły. Kolumna ruszyła, zostawiając za sobą port i wodę, która kryła ich tajemnicę.
Mi-24P wystartowały chwilę później. Dwa brzydkie, kanciaste śmigłowce, uzbrojone po zęby, zawisły nad konwojem jak brązowe drapieżniki. Ich wirniki siekły powietrze w rytmie, który czuło się nawet w klatce piersiowej.
Wyżej, prawie niewidoczne gołym okiem, zatoczyły krąg dwa MiGi-23, małe srebrne trójkąty na zmatowiałym niebie.
Hadi patrzył, jak konwój znika na linii horyzontu, w stronę wnętrza kraju – tam, gdzie mapy cywilne kończyły się na nic nieznaczących nazwach, a zaczynały kody obiektów.
– Do Obiektu 17? – spytał cicho Karim.
– Dołączą do skrzyń z Hai Lu 7… i będziemy mieć alternatywę dla Babylonu – pułkownik zacisnął palce na zimnym rancie barierki i odwrócił się w stronę odlatujących śmigłowców.