- Opowiadanie: aTucholka2 - Tz'akat ha-nefesh

Tz'akat ha-nefesh

Opowiadanie opublikowane w magazynie Esensja.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Tz'akat ha-nefesh

Chlup.

Ciężkie łapsko czarnego owczarka uderzyło w dno kałuży. Masywne cielsko sunęło środkiem bazarowej alejki. Drobny deszcz oprószał lśniącą sierść diamentowym pyłem. Srebrny łańcuch oplatający umięśnioną klatkę brzęczał z każdym krokiem. Przechodnie dyskretnie umykali na boki, rzucając w stronę bestii zlęknione spojrzenia spod krawędzi parasoli.

Nagle pies zatrzymał się. Uniósł pysk, zastrzygł uszami; na jednym miał bliznę – rozcięcie sięgało od trójkątnego końca do połowy długości, na kształt wężowego jęzora. Nozdrza psa zadrgały. Źrenice rozszerzyły się na szerokość tęczówek barwy bursztynu. Wiedziony zapachem podszedł do blaszanej budy z mięsem. Na chodniku pod okienkiem stały skrzynki z kośćmi wołowymi. Zanurzył zęby w jeszcze oblepionej ścięgnami kości udowej. Zagruchotała w jego szczęce.

– Ej!

Przez okienko wychyliła się ulana morda rzeźnika. Na widok psa zbladł, jednak wściekłość po chwili wygrała z przestrachem. Boczne drzwi budy otwarły się z kopniaka. Zakrwawiony fartuch ledwo opinający pękaty brzuch powiewał na wietrze, gdy sprzedawca pędził w stronę złodzieja.

– Oddawaj!

Chwycił leżący luzem odłamek asfaltu, zamachnął się w stronę psa i już miał w niego cisnąć, gdy zwierzę przystanęło kilka kroków przed nim, znieruchomiało, napięte jak skała, i powoli obróciło w jego stronę pysk. Gorący oddech buchał z nozdrzy, opływał ściskaną w zębach kość. Z głębi gardzieli wydarł się niski, zduszony pomruk, przetoczył się po zalanej deszczem ulicy jak samotny grzmot zza horyzontu, zapowiadający burzę.

Kamień upadł głucho na asfalt. Sprzedawca przełknął ślinę, przebiegł wzrokiem po gapiach. Wałęsający się bez celu kupujący odwrócili wzrok, nagle nad wyraz zainteresowani kłódkami w plastikowych koszyczkach, kiściami przejrzałych owoców czy zwisającymi spod zardzewiałego blaszanego daszku pstrokatymi koszulkami.

Nagle znikąd uderzył go w pierś jakiś zwitek. Zanim tłuste ręce zerwały się, by go złapać, u stóp rzeźnika, na dziurawym asfalcie, wylądowało pięćset tysięcy złotych w pięciu niebieskich zwitkach banknotów. Szmery bazarowego gwaru zamarły, zgarbieni kupujący rzucili ciekawskimi spojrzeniami przez ramię.

Poły czarnego płaszcza zatrzepotały, naszyte w rogach srebrne ćwieki błysnęły jak rybie łuski. Nie starała się wymijać ludzi – samoistnie schodzili jej z drogi. Grube podeszwy skórzanych butów z pełnym impetem rozbryzgiwały błoto kałuż, które miały nieszczęście stać jej na drodze. Rogi kołnierza, oszronione drobnymi, srebrnymi ćwiekami leżały ciężko na piersi. Kaptur nasunięty na pochyloną głowę pozwalał dojrzeć jedynie zadarty nos i pełne usta, odcinające się na bladej skórze różem przebrzmiałych malin.

Wysunęła z kieszeni dłoń, zanurzyła chude palce w sierść między sterczącymi uszami owczarka. Spod kaptura dobiegło ciche cyknięcie; pies potulnie położył uszy. Ruszyli dalej, odprowadzani szmerami zaniepokojonych rozmów i ciskanymi w nich wścibskimi zerknięciami.

Minęli stragany objuczone tandetnymi ubraniami, blaszane budki świecące w jesiennym półmroku agresywnymi neonami i warzywniaki jak forty obstawione skrzynkami pełnymi na wpół zwiędłych warzyw. Obojętni na uwagę tłumu snującej się jak duchy szarej biedoty. Dopiero gdy skręcili za zakrętem, alejka odżyła i wybuchła brzęczeniem tłumionego niepokoju.

Za bramą bazaru, na spękanym chodniku poprzetykanym uschłym perzem, niepoddający się w walce o przeżycie nędzarze sterczeli przy rozłożonych na ziemi kocach upstrzonych najróżniejszą drobnicą, jaka tylko przez kogokolwiek mogła być uznana za wartą chociaż aluminiowej złotówki. Osierocone, postrzępione misie o zmatowiałych szkiełkach oczu leżały oparte o kanciaste futerały starych aparatów z nikogo nieobchodzącymi rolkami zdjęć. Jak pokot śledzi rzędami leżały srebrne sztućce, starannie wyeksponowane kosztem stłoczonych za nimi w wiklinowych koszykach cynowych widelców, łyżek i stępiałych noży. Gdzieś flakon na wpół zużytych perfum, gdzie indziej pożółkłe książki o startym tytule. Koszule bez guzika na piersi, sznury wyszczerbionych korali. Pojedyncze kolczyki, popękane bransoletki. Wyłożone zamszem zakurzone pudełka z nic niewartymi orderami na przypinki.

Zgarbieni nad lichym dobytkiem nawet się nie poruszyli, gdy minęła bramę, zwolniła i ruszyła w ich kierunku. Zdecydowany, szybki krok przeszedł w powolny, momentami wahający się nad zatrzymaniem. Łańcuchy oplatające pierś wilczura pobrzękiwały. Zsunęła kaptur; brązowo miedziane włosy rozwiał wiejący w dół ulicy wiatr. Wielkie, ciemne oczy omiotły zbiorowisko bibelotów. Stojący najbliżej niej handlarz wyprostował się, uniósł na nią wzrok i uchylił usta, żeby ją zaczepić. Uniosła nieruchomą dłoń. Zamilkł. Pokręciła głową. Zmrużyła oczy. Odsunęła włosy za lekko odstające uszy. Ruszyła dalej.

Krok za krokiem, ostrożnie, jakby po polu minowym. Ze wzrokiem wbitym w tylne łapy towarzysza, migające za rozkołysanym puszystym ogonem. Sprzedawcy unosili na nią podejrzliwe spojrzenia, zerkali pytająco po sobie, wzruszali ramionami, wydymali spękane usta.

Szła dalej. Wolno, coraz wol…

Nagle but znieruchomiał w powietrzu, z piętą o włos od koślawej płyty chodnika.

Obróciła się w stronę sprzedającego. Gruby mężczyzna z krzywo zabliźnioną raną na policzku zmarszczył brwi. Spojrzał na nią pytająco spod obwisłych powiek.

Omiotła wzrokiem rozłożone na kocu bibeloty. Wstał, wyprostował się. Rozchylił usta, żeby coś powiedzieć. Syknęła. Przyłożyła palec do ust. Znów odgarnęła kosmyki rozwianych włosów za uszy… Kucnęła. Wbiła wzrok w stojącą tuż za jego wełnianymi butami żelazną skrzynkę z zardzewiałym zamkiem. Koślawa linia wosku świecy sunęła wzdłuż szczeliny pod wiekiem. Wskazała na nią palcem.

– Wezmę to, co jest w środku.

Handlarz pokręcił głową.

– Nie mogę jej otworzyć – odparł przepitym basem.

Kopnął pudełko. Dziewczyna wzdrygnęła się, przycisnęła dłonie do uszu.

– Męczę się z tym gównem od tygodnia. Wiesz, dziecko, znalazłem to w jednej z piwnic na Pradze, wciśnięte za poluzowaną cegłę. Klucza nie ma, a nawet, jakby był, to ten zamek… Sama widzisz. Nie da się do tego dostać…

– Wezmę to, co jest w środku – warknęła twardo.

– Kiedy ja nie wiem, czy coś tam w ogóle w środku… – powiedział mężczyzna i znów szturchnął skrzynkę.

– Przestań – prawie wrzasnęła, przymykając oczy i krzywiąc twarz. Zasłoniła włosami uszy. Naciągnęła kaptur.

– Ile?

Handlarz zmierzył ją wzrokiem podejrzliwie. Ukradkiem wymienił spojrzenia z innymi sprzedawcami obok. Niezrozumiały szmer przebiegł między nimi jak prąd.

– Miljon – rzucił bezczelnie i wyszczerzył pokruszone sczerniałe zęby.

– Pinćset – Sięgnęła do kieszeni. Powiódł łapczywym wzrokiem za jej dłonią.

– Miljon dwieście – zarechotał.

– Czterysta.

– Dwa miljony.

Owczarek zacisnął szczękę na kości. Po ulicy przetoczyło się głuche gruchnięcie.

– Ćśś – szepnęła przez ramię.

W zaciśniętej garści ściskała banknoty zmięte jak śmieci. Rozluźniła palce, mężczyzna zajadle usiłował odcyfrować nominały pośród zagięć.

– Niebezpiecznie jest mówić o pieniądzach większych, niż warte jest twoje życie – powiedziała i wykrzywiła połowę ust w złośliwym uśmiechu.

Rozprostowała plik banknotów – kilka niebieskich, parę żółtych, jeden zielony. Uśmieszek spełzł z twarzy sprzedawcy. Wyciągnął łapsko ku pieniądzom.

– Skrzynka – zażądała, cofając rękę.

Charknął pogardliwie. Z całej siły kopnął metalowe pudełko. Minęło ją o włos. Potoczyło się, zgrzytając donośnie, po chodniku, na środek brukowanej drogi.

Kość wypadła z pyska owczarka na moment, zanim ryknął wściekle i rzucił się przez pokryty drobnicą koc ku gardłu nieznajomego.

Dziewczyna szarpnęła za oplatające jego pierś łańcuchy. Sprzedawcy z piskiem rozpierzchli się za bramy bazaru.

– Koniec końców – wyszeptała, pochylona nad trupio bladą twarzą sprzedawcy – nawet najmniej warte życie należy szanować.

Pies wyszczerzył zęby tuż przy gardle handlarza, pierwotny warkot zadrżał w gęstym powietrzu. Posłusznie pozwolił się odciągnąć z powrotem na chodnik. Jego pani uniosła pięść z banknotami i odchodząc, krok za krokiem, w stronę skrzynki, rzuciła ku niemu ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek miał jeszcze od niej usłyszeć:

– Bo, mimo wszystko, każde coś jest warte.

Wiatr wyszarpywał banknoty spomiędzy palców i ciskał wymiętymi zwitkami w dół ulicy. Zza bram bazaru wyskoczyli sprzedawcy i rzucili się w pogoń za uciekającymi pieniędzmi.

 

• • •

 

Brązowe oczy dziewczynki pobłyskiwały w półmroku dziecięcego pokoju. Iskierki światła księżyca skakały po ich szklistej powierzchni z każdym panicznym drgnięciem. Z całych sił wciskała palce w uszy, jednak nie dawała rady zagłuszyć wrzasków matki, ciskanych w nią wyzwisk ojca ani głuchego uderzenia ciała o kuchenną podłogę.

Każdy odgłos zza zamkniętych drzwi przeszywał jej drobne ciało, zaciskał mocniej powieki, wbijał palce w uszy, aż paznokcie wrzynały się w policzki. Wciśnięta w kąt między łóżkiem a szafką, najdalej od drzwi, jak tylko się dało, rozpaczliwie znosiła ból serca łomoczącego w jej chudej piersi jak szczur wydrapujący sobie drogę ucieczki.

Krzyk matki, urwany w połowie przez odgłos uderzenia o ścianę. Cichy, ledwo słyszalny oddech, a w nim szept błagający o koniec. Czasem chciała, żeby mama się nie broniła. Być może wówczas wszystko trwałoby krócej.

Nieznośna cisza ciągnęła się w nieskończoność. Szurnięcie butów, skrzypnięcie krzesła. Oddalające się kroki. Trzaśnięcie drzwiami. Urywany oddech. Dziewczynka puściła obolałe uszy, podniosła się na nogi. Nasłuchiwała. Znów kroki. Powolne. Przeciągające się szuranie. Coraz głośniejsze. Wskoczyła do łóżka, wcisnęła się pod kołdrę i obróciła twarzą do ściany. Drzwi uchyliły się ze zgrzytem.

Udawała, że śpi, oddycha spokojnie, wcale nie drży. Nic nie widziała, nic nie słyszała. Cień na ścianie kołysał się lekko na tle światła padającego z korytarza. Po chwili drzwi się zamknęły, a w domu zapadła cisza. I tylko zza okna docierał szum drzew targanych listopadową wichurą.

 

• • •

 

Chlup… Chlap. Chlup… Chlap.

Kalosze dziewczynki zanurzały się w błocie. Szła leśną drogą, na wpół ściętą porannym przymrozkiem. Na horyzoncie, za poszarpaną, czarną linią lasu, nocne niebo przejaśniało się na różowo. Ziewnęła przeciągle; chmura oddechu owionęła blade od braku snu policzki. Na końcu drogi, pod wiatą przystanku, tuliła się do siebie dwójka zmarzniętych dzieci.

Odsunęła mankiet rękawiczki,. Zabawkowy zegarek z tarczą w kształcie kociego pyszczka i wskazówkami odchodzącymi od nosa jak wąsy wskazywał za pięć siódmą.

– Uuuu. U.

Przystanęła. Za zardzewiałą siatką ogrodzenia, między rozpadającymi się budynkami, stała buda, a w niej – skulony czarny szczeniak. U jego szyi wisiał łańcuch przymarznięty do skutej lodem kałuży. Z samego środka zwiniętego w kłębek psa sterczało naderwane ucho przypominające wężowy język.

– Uuu-u.

Przydreptała do ogrodzenia, łapczywie uczepiła się siatki.

– Pst. Psst!

Ucho drgnęło, psi łeb wysunął się ze splotu i uniósł w poszukiwaniu źródła dźwięku.

Odskoczyła od kraty. Nogi ugięły się pod nią, z gardła wybrzmiał zdławiony pisk.

Przez środek łba przebiegała ropiejąca rana. Odcinała się czerwienią na tle czarnej sierści; zakończona na przekrwionym, opuchniętym oku.

Zdrowe oko szczenięcia błysnęło, pies poderwał się na cztery łapy i rzucił ku wpatrzonemu w niego dziecku. Łańcuch zgrzytnął, uwolnił się spod lodu i napiął. Kolczatka werżnęła się w szyję. Zwierzę jęknęło. Walczyło z bólem, usiłując podejść choć o krok bliżej, lecz łańcuch trzymał się mocno budy.

Z jednego z budynków rozległy się ciężkie kroki. Pies podkulił ogon i wcisnął się w najdalszy kąt budy. Dziewczynka rozejrzała się dookoła – kawałek dalej ogrodzenie zwieńczone było szarą bramą. Podbiegła do niej, szarpnęła za skrzydło. Kłódka zgrzytnęła. Drzwi budynku w głębi otworzyły się i ze środka wyszedł zgarbiony mężczyzna w postrzępionych, brudnych ubraniach.

Zatkała uszy i puściła się pędem błotnistą drogą w stronę przystanku. Byle jak najszybciej zniknąć. Jak najmniej usłyszeć. Nie myśleć o tym, co się za jej plecami właśnie zaczyna dziać.

 

• • •

 

Grudniowy mróz ścinał szyby dziecięcego pokoju, malował w kątach spirale z igiełek. Dziewczynka kuliła się pod łóżkiem z latarką w ręku, wtulona w pluszowego misia. Krzyki matki wstrząsały jej ciałem, przebijały się przez zatkane palcami uszy. Ojciec wrzeszczał, lecz słowa zupełnie nie dawały się zrozumieć.

Nagle podłoga zadrżała. Ciężkie kroki dudniły po domu. Wcisnęła się głębiej pod łóżko. Zgasiła latarkę. W szczelinie pod drzwiami pręt żółtego światła mrugał w rytm kroków. Klamka jęknęła. Oddech dziewczynki zamarł w płucach, ciemność zawirowała przed oczami.

Coś uderzyło z całej siły w drzwi i osunęło się na podłogę. Dziewczynka podkuliła bose stopy; cienka koszulka nocna drgała na dygoczącym ciele.

– Uciekaj!

Głos matki rozdarł grudniową noc. Dziewczynka wyczołgała się spod łóżka. Podbiegła do okna, szarpała za klamkę, aż przymarznięta okiennica odskoczyła. Lodowate powietrze owiało ciało dziecka. Wskoczyła na parapet i wbiła wzrok w ziejącą mrozem groźną noc. Tuż pod ścianą domu leżała wysoka zaspa nawianego przez wichurę śniegu.

Zerknęła przez ramię na drzwi podskakujące w futrynie, trzymane w zamknięciu tylko dzięki zasuwce nad klamką.

– Uciekaj!

Zacisnęła palce na zabawkowej latarce i skoczyła w zaspę. Wygrzebała się ze śniegu i puściła pędem przez ośnieżone pole, w stronę ciągnącego się za nim gęstego lasu. Nogi grzęzły w trzeszczącym śniegu po kolana, stopy kaleczyły się o grudy zamarzniętej ziemi.

Obejrzała się – daleko, na linii horyzontu, majaczył żółty kwadrat okna jej pokoju. Wcisnęła dłonie pod pachy. Nogi pulsowały z bólu, palce u stóp zdrętwiały bez czucia. Mróz wyziębiał płuca. Zapaliła latarkę; wątłe światło rozlało się po czarnych pniach. W oddali lśniły czerwone ślepia dzikich zwierząt. Weszła między drzewa. Igliwie wrzynało się w przemarznięte stopy. Im głębiej zapuszczała się w las, tym więcej odgłosów osaczało ją z każdej strony – pohukiwanie sów, trzepot skrzydeł ptaków panicznie wzbijających się do lotu, gałęzie pękające pod nieostrożnymi krokami. Szła dalej. Dziwny ciężar na płucach sprawiał, że coraz trudniej było jej oddychać. Stopy wlokły się bezwładnie po igliwiu, zaplątywały w wystające korzenie, ale mimo krwawiących ran, nie czuła już bólu.

Zatrzymała się na skraju lasu; tam, gdzie szosa oddzielała gęstwinę drzew od pól pokrytych zaspami po horyzont. Rozejrzała się dookoła, lecz nigdzie nie było ani jednego domostwa, żadnego snującego się po niebie dymu z komina, ani jednego samotnego okna zawieszonego w granatowo szarej ciemności.

Osunęła się po pniu przydrożnego drzewa i zwinęła w zaspie. Podkuliła nogi pod siebie, objęła kolana rękami. Wiatr wiejący od pola smagał jej przemarzniętą twarz. Przetarła łzawiące oczy. Płytki, urwany oddech zwalniał z każdym następnym haustem mroźnego powietrza.

Wtem na końcu szosy błysnęły dwa reflektory. Słabe światła podrygiwały, rozświetlając dziurawą drogę. Z dala dochodził szum pędzącego auta.

Uchyliła powieki. Jak przez mgłę, daleko między drzewami, majaczyły zbliżające się ku niej światła samochodu. Serce szarpnęło. Usiłowała podnieść się z miejsca, wybiec na drogę, lecz ciało odmawiało posłuszeństwa. Patrzyła, jak światła rosną, podskakują na wybojach, aż wreszcie obrosły kanciastym, lśniącym cielskiem karoserii cadillaca. Silnik warczał coraz głośniej, auto było już parę drzew od niej, gdy zwolniło.

Toczyło się ku niej, przyczajone, aż wreszcie koła o srebrnych tarczach zatrzymały się tuż przed dzieckiem.

Otworzyła usta. Chciała pisnąć, prosić o pomoc. Wydać jakikolwiek dźwięk. Jednak z jej płuc wypłynął jedynie dymek ciepłego powietrza.

Tylne drzwi otworzyły się, na pokryte zamarzniętym błotem pobocze rozlało się czerwone światło. Uniosła głowę, zmrużyła oczy. Z wnętrza samochodu wysunął się długi łeb rottweilera. Sterczące pionowo piki uszu drgały, stalowy łańcuch nabitej ćwiekami kolczatki pobłyskiwał, brzęcząc w rytm sapania. Zwierzę zeskoczyło ostrożnie na szosę, stawiając wielkie łapy na asfalcie z niezwykłą gracją. Wzdłuż olbrzymiego cielska ciągnęły się pręgi delikatnie zarysowanych żeber; czarna, aksamitna sierść lśniła srebrzyście w świetle księżyca. Krok za krokiem podchodził coraz bliżej skulonej w zaspie dziewczynki, wymieniając ciekawskie spojrzenie z jej – pełnym przerażenia. Błyszczący psi nos zatrzymał się o centymetr od bladego czoła, gorąca para z płuc zwierzęcia owionęła jej głowę, zapach wpół strawionego mięsa uderzył ją w nozdrza.

Nagle skórzana smycz napięła się, pies posłusznie położył szpiczaste uszy wzdłuż karku, cofnął się z powrotem do auta na sekundę, zanim ku dziewczynce wysunęła się delikatna męska dłoń.

Jej spojrzenie przykuła spinka przypięta do śnieżnobiałego mankietu, migocząca jak diament. Dziewczynka próbowała podnieść się z ziemi, lecz nogi miała jak z drewna. Bała się, że zaraz samochód odjedzie, zniecierpliwiony kierowca przeklnie tylko pod nosem i ostatnia nadzieja pryśnie.

Ale dłoń wisiała dalej nieruchomo w powietrzu. Cierpliwie. Wyczekująco.

Chwyciła szorstki pień drzewa i zbierając wszystkie siły, wstała. Krok za krokiem wybrnęła z zaspy, przydreptała na ugiętych kolanach ku uchylonym drzwiom auta. Położyła dłoń na ciepłej, miękkiej ręce nieznajomego, a ten chwycił ją delikatnie, jakby do wnętrza zapraszał nie brudną sierotę, a księżniczkę na wydaniu.

Drzwi otworzyły się szeroko i oczom dziewczynki ukazał się ciemnowłosy mężczyzna o gładkiej, lekko opalonej skórze, łagodnych oczach i wąskich ustach wygiętych jedną tylko stroną w zapraszający, dżentelmeński uśmiech. We wnętrzu samochodu roznosił się słodki, korzenny zapach, pod sufitem wiły się wstęgi dymu. Naprzeciwko nieznajomego siedziały dwa psy, tak jednakowe, że nie byłaby w stanie powiedzieć, którego gęsty oddech wciąż czuła na sobie.

Dłoń mężczyzny powiodła ją do wnętrza. Dziewczynka z bijącym sercem wdrapała się na skórzaną kanapę, a gdy tylko usiadła, zapraszający sięgnął ku klamce drzwi i zatrzasnął je. Cadillac ruszył z piskiem opon, wbijając ją w oparcie.

Ciepło powoli wypełniało wnętrze auta. Przemarznięte dłonie rozgrzewała coraz cieplejsza krew, płuca oddychały coraz głębiej. Dwa pyski rottweilerów, oparte o skrzyżowane łapy, leżały leniwie na kanapie, niby zajęte własnym zmęczeniem, ale co i rusz ciskające w nią iskry ciekawskich spojrzeń.

Mężczyzna otworzył stojący między kanapami barek, wyjął kryształową szklankę i nalał na samo dno odrobinę trunku o herbacianej barwie i gryzącej woni spirytusu, przełamanej zapachem suszonych owoców.

– Pij – powiedział basowym głosem na granicy szeptu.

Spoglądała to na niego, to na trunek, walcząc to z poczuciem konieczności posłuszeństwa, to z przeświadczeniem, że nie powinna.

– Powinnaś – dodał, roztoczył dobrotliwy uśmiech i pokiwał głową. – Wystarczy niewiele.

Chwyciła szklankę, zacisnęła powieki i wypiła naraz gorzki, kwaśny napój. Blada twarz wykrzywiła się z obrzydzenia. Mężczyzna zaśmiał się cicho pod nosem, zabierając szklankę z jej ręki.

– Nic ci nie będzie – mruknął i, ku jej zdumieniu, oparł się o podłokietnik na drzwiach z drugiej strony, wbił wzrok za okno i zupełnie nie zwracał na nią uwagi.

– Nic ci się złego nie stanie. Odmrożenia przejdą ci za parę godzin i nawet z gorączką nie zostaniesz. Oczywiście, o ile zdecydujesz się pozostać w samochodzie. Jeśli będziesz wolała wysiąść, zostaniesz odstawiona w to samo miejsce, a auto nigdy więcej się przy tobie nie zatrzyma.

Naciągnęła brudną koszulkę nocną na kolana. Wcisnęła się między kanapę a drzwi, zawstydzona swoim nędznym, ledwo zakrywającym ciało ubiorem.

Mężczyzna odchrząknął, nie patrząc w jej kierunku zupełnie.

– Paimon! – rzucił ostro. Jeden z psów w mig podniósł się na baczność, wystrzelił uszami ku sufitowi, wbił wyczekujący wzrok w swojego pana.

Ten uniósł dłoń i machnął niedbale w stronę pasażerki. Zwierzę podniosło się, wskoczyło na kanapę między nich i posłusznie położyło przednie łapy i pysk na jej kolanach.

Zanurzyła zmarznięte dłonie w krótkiej sierści, przyłożyła skostniałe palce do gorącego cielska. Czuła jak krew rozmarza w jej żyłach, coraz cieplejsza płynie pod zziębniętą skórą, rozgrzewa stopy, plecy, uszy, twarz. Co chwila nieśmiało zerkała na siedzącego obok mężczyznę, lecz ten nie zwracał na nią uwagi, wpatrzony za okno w zamyśleniu. A gdy wreszcie przemówił, dziwne pytanie zadane lodowatym głosem przyprawiło ją o ciarki.

– To czym zasłużyłaś na to, że skończyłaś, prawie zamarzając na śmierć w przydrożnym rowie?

Uniosła wzrok na jego kamienną twarz. Czarne oczy wpatrywały się w nią nieruchomo. Wyczekująco.

Zacisnęła palce na psiej sierści. Kurtyna splątanych włosów oddzieliła ją od pytającego.

– Przecież musiałaś zrobić coś złego – dorzucił słowa wyjaśnienia. – Żadni rodzice nie pozwalają własnemu dziecku zamarznąć na śmierć. Dziecko musi być czemuś winne.

Przełknęła ciężko ślinę, chropowate gardło zapiekło.

– Niemożliwym jest, ażeby bogowie przestali kochać dzieło stworzenia bez powodu.

Sierść psa gładko ślizgała się pod jej palcami, spokojne psie oddechy spływały po zmarzniętych nagich łydkach. Pokręciła głową.

– Nic nie zawiniłaś?

Aksamitny głos balansował na granicy szeptu i dźwięczności. Wzruszyła ramionami na moment, zanim poczuła na prawym z nich ciepły oddech, a tuż przy jej uchu rozległ się szept:

– Dla porzuconego przez boga każdy może zostać bogiem.

Odwróciła głowę ku szybie. Zimowy las przemykał za przyciemnionym oknem auta tak szybko, że śnieg, czarna linia lasu i granat nieba wyglądały jak rozmazane pasma farby. W niewyraźnym nocnym krajobrazie usiłowała wyłowić jakiś znajomy punkt – może budynek, przystanek – ale widok zlewał się w ścianę półmroku. W oddali zamajaczyły żółte prostokąty okien. Zniknęły, gdy tylko auto skręciło w ośnieżony las, gęsty jak labirynt.

– Niech mnie pan wypuści – wydusiła słabym głosem.

Nieznajomy pstryknął palcami. Szyba szoferki opadła. Dziewczynka niemal krzyknęła ze strachu, gdy we wstecznym lusterku zobaczyła oszpeconą bliznami, odrażającą twarz kierowcy. Jego oczy przesłaniała mleczna powłoka, jakby nie miały źrenic ani tęczówek. Rzucił ku niej mrożące spojrzenie spod krzaczastych brwi. Ukradkiem chwyciła klamkę, mimo szaleńczego pędu samochodu, gotowa wyskoczyć na asfalt.

– Zatrzymaj się – rozkazał mężczyzna. Auto zahamowało z piskiem opon tak gwałtownie, że leżący na jej kolanach pies ześlizgnął się na podłogę

Nieznajomy pochylił się ku niej tak blisko, że poczuła słodkawy zapach jego potu. Gdy zawisł na ułamek sekundy tuż przed jej twarzą, rzucił jej dobroduszny uśmiech, położył dłoń na jej ręce i pchnął. Do wnętrza auta wlało się lodowate powietrze pachnące sosnowym lasem.

Spojrzała na niego pytająco. Psy wychyliły ciekawsko nosy, uniosły łby, podążając za unoszącym się w mrozie zapachem.

– Widzisz to światło? – szepnął, wskazując palcem prześwit między drzewami i wątłe żółte światełko migające jak iskra niedogaszonego żaru. – Wystarczy, że nie spuścisz go z oka, a dotrzesz do domu.

Chłód zmroził jej dopiero co rozgrzane ciało, ściął pot na skórze. Zerkała to na światło, które wskazał jej nieznajomy, to na jego łagodną twarz. Ciepły psi oddech otulał nagie zziębnięte łydki. W głowie szumiał jej dopiero wypity gorzki napój.

– Chcę się tylko pożegnać – wyszeptała z nutą usprawiedliwienia.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Nigdy więcej nie spotkamy się na żadnej drodze, którą obierzesz, jeśli teraz wysiądziesz.

Twardo wypowiedziane słowa zmroziły ją. Wychyliła się na siedzeniu, spojrzała na spiętrzone w rowie hałdy śniegu. Jeszcze przed chwilą wydające się przyjaznym, słabe światełko zza lasu teraz z pełną mocą uświadomiło jej, dokąd ją przez ciemność zaprowadzi.

Szarpnęła klamkę. Drzwi się zatrzasnęły. Auto ruszyło dalej.

Nieznajomy podał jej kryształową szklankę z napojem herbacianego koloru, o zapachu nieprzyjemnie świdrującym w nosie.

– Za drogi w jedną stronę – powiedział nieznajomy i stuknął w nią swoją szklanką.

Paimon wdrapał się z powrotem na siedzenie między nimi, ułożył łeb na jej udach. Pociągnęła krótki łyk, gardło zapłonęło. Kichnęła. Oparła szklankę o falujący spokojnym oddechem czarny grzbiet psa.

– Ma pan coś do jedzenia? – wyszeptała przez piekące gardło.

– Ile masz lat?

Uniosła na niego wzrok. Wnętrze auta wirowało jej przed oczami.

– Sześć – odpowiedziała. – I pół.

Pies leżący na jej kolanach musiał wyczuwać jej szybko bijące serce. Zanurzyła dłoń w szorstką sierść. Pod palcami jego napięte mięśnie wydawały się skałą.

– Za sześć i pół roku dasz mi człowieka – rozległ się niski, lodowaty głos mężczyzny. Dziwny tembr postawił jej włosy na rękach. – Sama go spotkasz. Wybierzesz. I oddasz go mnie.

– Nie rozumiem…

Pokręcił głową. Kącik ust zadrgał, lecz oczy dalej nieruchomo wpatrywały się w migające za przyciemnioną szybą ośnieżone pnie drzew.

Zacisnęła palce na szklance. Knykcie pobielały. Ciepły napój zadrżał.

– Dokąd jedziemy?

– Przyprowadzisz mi złego człowieka.

Spojrzała na niego. Obrócił ku niej twarz bez żadnego wyrazu. Intensywny wzrok zdawał się przebijać ją na wylot.

– Za sześć i pół roku. Wtedy zobaczymy się znowu…

– Nie.

Zmarszczył brwi.

Wyciągnęła ku niemu szklankę. Sięgnął po butelkę, pokręciła głową.

– Nie.

Zmierzył ją wzrokiem i zabrał szklankę z jej ręki. Paimon wyczuł jej serce wyrywające się z piersi. Podniósł łeb. Uniósł pysk na wysokość jej twarzy.

Spojrzała mu prosto w oczy. Szpiczaste uszy psa podniosły się czujnie. Drgające wargi obnażyły białe kły. Duszne powietrze zamarło na moment.

Po chwili pies opuścił wzrok i potulnie ułożył łeb na jej nogach. Przeniosła zimny, zdecydowany wzrok na nieznajomego.

– Dam go panu tej nocy.

 

• • •

 

Samochód zajechał przed zardzewiałą bramę. Zanim silnik umilkł, oślepiające reflektory oświetliły na moment nędzne ceglane ściany budynków, potem auto znieruchomiało i pogrążyło się w ciemności.

Paimon zerwał się na równe nogi. Oba rottweilery, jeszcze chwilę temu senne, siedziały teraz na baczność, wpatrzone czujnie w swojego pana.

Szyba między nimi a szoferką opuściła się z cichym szmerem. Twarz kierowcy mignęła w lusterku na moment, zanim wyciągnął ku pasażerowi parę czarnych skórzanych rękawiczek.

Mężczyzna chwycił je z delikatną gracją i wsunął na blade, szczupłe dłonie, gdy nagle znienacka wyciągnął ku niej rękę i położył palce na jej powiekach.

– Nigdy nie patrz.

Usłyszała, jak drzwi się otwierają. Lodowate powietrze opłynęło jej rozgrzaną skórę. Autem zakołysało lekko, gdy obaj mężczyźni wysiedli. Szorstka sierść psów prześlizgnęła się po jej kolanach, gdy oba posłusznie wysiadły razem z nimi. Dwie pary drzwi trzasnęły. Została sama.

Nie odważyła się otworzyć oczu Wcisnęła się głębiej w fotel, podkuliła kolana pod brodę. W oddali rozlegały się coraz cichsze kroki. Skrzypnięcie bramy. Trzask skutych lodem kałuż.

Zatkała uszy, poruszała palcami tak, by szmer zagłuszał jakiekolwiek odgłosy zza auta.

Wtem dotarła do niej myśl, która przeszyła jej serce jak pocisk.

Szczeniak…

Zacisnęła zęby. Łzy popłynęły po policzkach. Najgorsze myśli i wyobrażenia wybuchały w jej głowie jedne po drugich. W oddali rozległ się zduszony krzyk, głosy podniesionej rozmowy. Wcisnęła palce w uszy tak mocno, że ból przeszył jej głowę. Uderzenie. Jedno, drugie. Przygryzła język, poczuła w ustach słony smak ciepłej krwi. Wrzask urwany wpół. Całe jej ciało zrywało się, żeby sięgnąć klamki. Uciekać w głąb lasu. Dziwne drgawki wstrząsnęły jej dłońmi. Cisza?

Nie. Kroki. Powolne, ciężkie. Narastały. Wbiła się głębiej w kąt fotela.

Drzwi otworzyły się gwałtownym szarpnięciem. Coś miękkiego i lodowatego wylądowało na jej kolanach. Otworzyła oczy. Pisnęła z przerażenia.

Na jej nogach leżała sztywna kulka czarnego futra. Zmatowiałe oczy przesłonięte były mgłą, siny język zwisał bezwładnie z pyska. Przez środek głowy, od czoła przez przekrwione oko po pysk, ciągnęła się krwistoczerwona rana.

Dziewczynka znieruchomiała. Krew szczeniaka ściekała po jej kolanach, wsiąkała w strzępy ubrania. Strąki czarnej sierści pozlepiane były grudami lodu.

Rottweilery wskoczyły do wnętrza, umościły się na podłodze. Szybki, gorący oddech psiska opłynął jej stopy.

Mężczyzna usiadł na siedzeniu obok, trzasnął drzwiami. Zsunął rękawiczki z dłoni, położył na wyciągniętej dłoni kierowcy. Mruknął coś niewyraźnie pod nosem, a wtedy silnik zawarczał, autem zatrzęsło. Światła reflektorów wystrzeliły na wyboistą, zamarzniętą leśną drogę. Samochód ruszył.

Zacisnęła trzęsące się dłonie na zwłokach szczenięcia. Paimon uniósł ciekawski pysk. Obwąchał zwisający bezwładnie psi ogon. Łkała cicho pod nosem. Bladożółte światło sączące się z sufitowych lampek rozbłysło w kryształowej szklance z trunkiem, którą nieznajomy wyciągnął w jej kierunku. Pokręciła głową.

Wzruszył ramionami i jednym haustem wypił całość. Wyciągnął ku niej dłoń, odsłonił zasłonę jej splątanych włosów i założył kosmyki za ucho. Dotyk jego ciepłych palców wzdrygnął jej ciałem. Bała się poruszyć. Cokolwiek powiedzieć. Jechać dalej. Wyskoczyć z auta. Uciec. Zostać.

– Przyniosłaś dzisiaj śmierć drugiemu człowiekowi – powiedział.

Przetarła łzy. Zerknęła na niego ukradkiem. Pod zaczerwienionym od mrozu policzkiem zadrżał grymas uśmiechu. Mężczyzna wyczuł na sobie jej spojrzenie, obrócił ku niej twarz. Z jego nieruchomych oczu znikła dobrotliwa łagodność, teraz zionęła z nich mroczna pustka. Dziwny dreszcz przebiegł dziewczynce po plecach.

– Uważasz, że jego życie było bezwartościowe?

Przytaknęła powoli. Mężczyzna przysunął się bliżej niej. Struchlała. Wyciągnął dłoń i położył na pysku szczenięcia. A wtedy…

Z początku myślała, że jej się tylko wydawało, gdy poczuła na kolanie pojedyncze uderzenie gdzieś z głębi zwłok. Potem drugie. Łapka szarpnęła w powietrzu. Ogonek drgnął, prześlizgnął się po wielkim, wścibsko niuchającym nosie Paimona.

Dłoń mężczyzny odsłoniła głowę szczenięcia. Nozdrza zadrżały. Powieki mrugnęły, jasnobrązowe oczy koloru trunku ze szklanki błysnęły jak szkiełka. Po ranie nie było ani śladu, zostało jedynie trójkątne sterczące ucho z końcem rozwidlonym jak wężowy język.

Dziewczynka pisnęła. Serce rozpaczliwie wyrywało się z piersi. Mężczyzna jeszcze raz podsunął jej pod nos szklankę. Na krawędzi odcisnął się brudny ślad jego ust, ale i tak posłusznie wypiła gryzący w gardło trunek jednym haustem. Wielkie szkliste oczy szczeniaka błyszczały coraz bardziej wraz z każdym panicznym rzutem na wnętrze samochodu, świat migający za przyciemnionym oknem, spływającą łzami twarz dziewczynki. Wzdrygnął się na widok dwóch leżących u jej stóp psów, każdy z pyskiem wielkości całego jego ciała. Wcisnął się w jej miękki brzuch, objęła go, gdy nagle…

Zakręciło jej się w głowie. Przed oczami zawirowały czarne płaty, powieki zaczęły się kleić. Usiłowała mocniej zacisnąć dłonie na futrze psiaka, lecz ręce zdrętwiały zupełnie.

Uniosła pytający wzrok na mężczyznę lecz on siedział odwrócony od niej, wpatrzony w przesuwający się za przyciemnionymi szybami krajobraz nocnego lasu. Zanim straciła przytomność, a jej ciało opadło bezwładnie na oparcie fotela, zdążyła dosłyszeć, jak pociągnął kolejny łyk ze szklanki i rzucił chropowatym głosem sam do siebie:

– Mimo wszystko każde jest coś warte.

 

• • •

 

Skrzynka przekoziołkowała przez całą szerokość brukowanej ulicy, a i tak pozostała w całości. Zamek za nic nie chciał się otworzyć. Deszcz siąpił coraz gęściej; miała wrażenie, że tuż nad blaszanymi dachami miast wisi ołowiowa chmura gotowa lunąć w każdej sekundzie. Przyspieszyła, psisko mielące w pysku resztki kości podbiegło kłusem, łańcuch zabrzęczał. Skręcili w bok praskiej uliczki, przeszli przez obskurną bramę na błotniste podwórze. Dzikie, wyłysiałe dachowce rozpierzchły się na ich widok i wskoczyły prosto na daszki rozpadających się garaży. Psisko uniosło pysk, wilgotne nozdrza zadrżały, gdy w lekkim powiewie chłodnego październikowego powietrza uniósł się zapach obiadu gotowanego w którejś z ciasnych klitek kamienicy.

Nagle dziewczyna syknęła z bólu. Jej twarz wykrzywiła się w brzydkim grymasie. Zacisnęła dłonie na uszach, zgięła się wpół. Skrzynka upadła u stóp postumentu błękitnej kapliczki.

– Zamknij się! – ryknęła i z całej siły kopnęła skrzynkę.

Zza rogu wyjrzała para ciekawsko wytrzeszczonych oczu. Umorusany chłopiec w podartym dresiku obserwował uważnie dziwną, zakapturzoną dziewczynę, wielgachne psisko obwieszone łańcuchami i zardzewiałą skrzynkę zanurzoną do połowy w kałuży pod kapliczką.

Nieznajoma zaklęła brzydko pod nosem, podniosła ubłoconą skrzynkę. W żółtym świetle lampek zawieszonych we wnęce kapliczki błysnęła jej wykrzywiona bólem twarz i zmarszczone brwi. Zaintrygowany chłopiec wodził za nią wzrokiem, aż przemknęła przez podwórze i zniknęła w ciemności wejścia do kamienicznej klatki.

Wtedy wyskoczył z ukrycia i puścił się pędem po jej śladach. Wślizgnął się bezszelestnie przez uchylone drzwi, rozejrzał po brudnym, obskurnym korytarzu pełnym strzępów gazet i ulotek, o ścianach pomazanych chaotycznym graffiti. Daleko po lewej, tuż przez zakrętem, mignął psi ogon. Chłopiec podbiegł cichutko i wyjrzał zza rogu akurat, gdy dziwna nieznajoma szarpała zaciętą klamką popękanych drzwi z płatami odłażącej żółtej farby. Wreszcie zamek zgrzytnął z donośną skargą i dziewczyna wraz z psem zniknęła za drzwiami.

Dzieciak wybałuszył oczy, zamrugał, potrząsnął głową. Dałby sobie rękę uciąć, że w ułamku sekundy, gdy dziwna pani przemknęła przez próg, dojrzał w tle rozłożyste liście roślin, błyszczące, kasztanowe meble, czarną, lśniącą podłogę. Wiatr potoczył się korytarzem, rozwiał mu grzywkę. W powietrzu uniósł się zapach papierosów i wody kolońskiej.

Rzucił się do drzwi, uczepił klamki obiema rękami; po chwili szamotaniny drzwi nagle puściły, chłopiec upadł, a na głowę spadły mu kije mioteł. Odrzucił je gniewnie na bok i znów wybałuszył oczy w niedowierzaniu, wpatrzony w malutki schowek wypchany po próg wieżami wiader, stertami pękatych worków na śmieci i pustych butelek po piwie.

– Co ty tu robisz?

Chłopiec podskoczył na dźwięk rozzłoszczonego kobiecego głosu. Zanim zdążył się rozejrzeć, oberwał kuksańca w kark.

– Mama, nie rozumiesz! Taka dziewczyna… Z psem…

– Ja ci zaraz dam dziewczynę z psem! – warknęła gruba, rozczochrana kobieta w brudnym kuchennym fartuchu i jedną ręką ściskając ramię syna, a drugą siatkę ziemniaków, ruszyła korytarzem, mamrocząc pod nosem jadowite wyrazy niezadowolenia. – W domu mamy dziewczynę z psem! I schabowe do utłuczenia!

 

• • •

 

Skrzynka stuknęła o mahoniową podłogę. Cokolwiek było w środku, zagrzechotało. Dziewczyna rozsupłała sznurowadła i ustawiła ciężkie skórzane buty obok pary zapadniętych wojskowych kozaków, krwistoczerwonych lakierowanych obcasów i błękitnych dziecięcych trampek. Zawiesiła płaszcz na haczyku z jeleniego rogu, rzuciła ku skrzynce nienawistne spojrzenie. Wielki pies spojrzał na nią prosząco, kucnęła obok niego i zdjęła łańcuch, a po chwili zwierzak ruszył za nią posłusznie za drzwi jednego z pokoi.

Niezgrabnie ściągnęła przyciasne dżinsy i czarną koszulkę, cisnęła nimi w kąt i rzuciła się na wielkie łóżko.

Cisza.

Owczarek wskoczył na łóżko, zwinął się w obwarzanek tuż przy jej nogach, wcisnął nos pod pęciny tylnych łap i łypnął na nią uważnie.

Zmarszczyła brwi.

– Zamknij się… – wycedziła szeptem, zatopiła twarz w dłoniach i westchnęła głęboko.

Zeskoczyła z łóżka, podeszła do stojącego na komodzie radia i nacisnęła jeden z przycisków. Podajnik odchylił się ze skrzypnięciem, wyjęła kasetę, obróciła na drugą stronę i zamknęła go. Guzik ze startym białym trójkątem zapadł się pod jej palcem. Z głośników popłynął melancholijny szloch pianina.

Zgarnęła z nocnej szafki paczkę papierosów, wyjęła ostatniego, z rozdrażnieniem wywróciła oczami. Błysnęła iskra zapalniczki, żar zaczął zjadać koniec papierosa, dziewczyna wciągnęła gryzący dym i padła na łóżko z wpółprzytomnym wzrokiem wbitym w grafitowy sufit.

Cokolwiek targało jej duszą, Chopin i fajki zagłuszały to.

Bystre spojrzenie owczarka gasło sennie pod coraz cięższymi powiekami. Sterczący czujnie rozwidlony trójkąt ucha wzdrygał się raz po raz, łapy to wierzgały gwałtownie w wyobrażonym galopie, to podkulały się pod miękkie podbrzusze. Dziewczyna zmrużyła oczy i spojrzała na wskroś wijących się wysoko nad nią siwych wstęg dymu w wiszący nad drzwiami drewniany zegar w kształcie ósemki – na górnym okręgu złote wskazówki wskazywały za kwadrans druga na dolnym strzałka barometru opadała leniwie poniżej tysiąca. Czytała o tym w którejś z powieści Verne’a – pod koniec jesieni oznaczać to mogło tylko jedno. Zbliżają się mrozy.

Na szybko policzyła pozostałe jej kilka godzin, zanim będzie musiała znów dźwignąć skrzynkę i wyjść w ciemność nocy. Na spotkanie.

Pies zaczął mlaskać przez sen. Uniosła głowę, zerknęła na zwiniętego przy jej stopach czarnego wilczura, któremu śni się, jak wiele lat temu, gdzieś daleko stąd ssał pokarm matki, a całym jego światem było miękkie matczyne ciało.

Płaczliwy chopinowski nokturn ululał ich jak kołysanka, a gdy kaseta z trzaskiem oznajmiła koniec muzyki, dawno już pogrążeni byli we śnie.

 

• • •

 

Obudziła się z dziwnym, nieznanym wcześniej bólem głowy; miękki koc otulał ją aż pod brodę. Podniosła się niezgrabnie na łokciach, przetarła opuchnięte oczy. Jej przepocona koszulka nocna zniknęła, dłonie tonęły w przydługich mankietach jedwabnej koszuli. Coś drgnęło pod kocem. Podciągnęła się wyżej na poduszkach, gdy ręce zadrżały, w głowie zaszumiało, a przed oczami zawirowały czarne płaty. Spod koca wyjrzał kudłaty łeb czarnego szczeniaka. Podczołgał się wyżej i szybkim machnięciem długaśnego jęzora przejechał jej po twarzy.

– Eech!

Ścierała ślinę jedwabnym mankietem, gdy nagle dostrzegła w rogu ciemnego pokoju jakiś ruch. Wzdrygnęła się, wytężyła rozkołysany wzrok. Przez mgłę dojrzała wysokie okna zaciągnięte śnieżnobiałymi zasłonami rozpraszającymi jaskrawe światło dnia. Na tle jednej z nich skórzany fotel, a w nim – męską sylwetkę.

– K… kto…?

Bełkotliwe słowa z trudem przechodziły przez wyschnięte usta. Obcy odłożył na stolik książkę i ruszył w jej kierunku.

Był wysoki, chudy jak szczapa i zgarbiony. Usiadł na brzegu łóżka, ostrożnie, dystyngowanie. Odchrząknął. Szczeniak wczepiony w jej pierś warknął ku niemu ostrzegawczo, wyszczerzył urocze, krótkie kiełki.

– Już mnie nie pamiętasz, przyjacielu? – Rozniósł się kojący półszept. – Pamiętałeś mnie, gdy ci dokładałem na talerzyk mięsa do syta, a teraz już zapomniałeś?

Chłopak zanurzył delikatną dłoń w potarganej sierści między psimi uszami; cienkie, blade palce przypominały kobiece ręce.

– Kim…?

– Leż spokojnie – rzucił w jej stronę. Szczeniak powąchał jego dłoń i chyba przypomniał sobie, że dopiero co go karmiła, bo ułożył się pod nią potulnie.

– To ty mnie przebrałeś?

Prychnął śmiechem, pokręcił głową. Nagle spod koca rozległo się burczenie. Szczeniak poderwał łeb, uszy stanęły ciekawsko. Chłopak podszedł do komody i przyniósł talerz z paskudnymi kanapkami z wyschłym serem. Psi nos znikąd pojawił się tuż obok nich, jęzor już, już by dosięgnął obrzydliwego plastra sera, gdyby w ostatniej chwili kanapki nie uciekły mu sprzed pyska.

– Ty już się tak nażarłeś, że nie wiem, jakim cudem nie pękłeś – mruknął i pstryknął go w ucho.

Dziewczynka obrzuciła talerz pogardliwym spojrzeniem. Cokolwiek dostał do jedzenia pies, o wiele chętniej by to spałaszowała.

– Trochę wyschły, ale w końcu leżały tu od przedwczoraj.

Zmarszczyła brwi.

– Jak… długo…

– Oj, jeszcze długo – przerwał jej i odstawił kanapki na komodę. – Wieczorem wróci Rut, jeżeli… Wszystko pójdzie dobrze. Wymyje cię, przebierze.

Chłopak zabrał książkę ze stolika obok fotela i już miał wychodzić, gdy nagle w progu zatrzymało go niespodziewane pytanie wycharczane słabym głosem.

– Kim jesteś?

Zerknął na nią przez ramię. Wąskie usta wykrzywiły się w złośliwym uśmieszku.

– Czy ty przypadkiem nie wydałaś na śmierć drugiego człowieka dwie noce temu?

Ciemny pokój wypełniła cisza. Dreszcze przebiegły jej ciało. Zaczęła sobie wszystko przypominać, przed oczami migały obrazy – wnętrze samochodu, gryzący aromat piekącego trunku, dwa olbrzymie rottweilery u stóp. Kierowca. Pasażer.

– Żałujesz? – zapytał nieznajomy.

Ciężki oddech szczeniaka leżącego na jej klatce posłużył za odpowiedź, zanim sama zdążyła się zastanowić. Pokręciła głową.

Chłopak żachnął się pod nosem.

– Więc lepiej zastanów się, kim ty teraz jesteś.

Zniknął za drzwiami, już miał je zamknąć, gdy kiwnął brodą na psa niespuszczającego z niego ciekawskich oczu koloru bursztynu. Przez szczelinę rzucił w jej kierunku ostatnie słowa:

– Masz anioła stróża na resztę życia.

 

• • •

 

Obudził ją szelest, ciche stuknięcie domykanych drzwi, ledwo słyszalne kroki po skrzypiącej podłodze. Szczeniak zamerdał ogonem, uszy zniknęły pod przyjazną kobiecą dłonią obwieszoną złotymi pierścionkami.

– Ćśś – rozległo się uspokajające syknięcie, a chwilę potem wysoka lampa z abażurem przypominającym meduzę rozbłysła.

Przy łóżku klęczała kobieta o lekko przyciemnionej cerze, czarnych oczach i wydatnych, spierzchniętych ustach. Pieszczotliwym gestem odgarnęła jej strąki włosów ze spoconego czoła.

Wąskie zasłony łopotały leniwie, przez okna wpadał do środka chłodny wiatr przeplatany zapachem dymu z kominów. Nieznajoma zsunęła kaptur, kasztanowe włosy zalśniły w łunie lampy miedzianymi iskierkami. Sięgnęła do kieszeni czarnego płaszcza i wyjęła tabliczkę czekolady w granatowym opakowaniu z rysunkiem nieba upstrzonego gwiazdami, połaci śniegu, lasu w oddali i małego, przytulnego domku z żółtymi okiennicami.

– To ty mnie przebrałaś, tak?

Nieznajoma uśmiechnęła się pod nosem. Rozerwała papierek, sreberko pod spodem i połamała kostki czekolady. Dziewczynka podniosła się na łokciach, na widok słodyczy brzuch zacisnął się z głodu. Chwyciła garść i wpakowała do ust.

Szczeniak podczołgał się do nich i zanurkował jęzorem w sreberko. Kobieta ucałowała go w nos i odsunęła czekoladę.

– Jest tylko jeden moment, w którym psu wolno skosztować czekolady – powiedziała do niego. Wodził błyszczącymi oczkami za jej kiwającym palcem. – Tuż przed śmiercią. Bo żadne żywe stworzenie nie powinno umierać, nie znając jej smaku.

Dziewczynka pałaszowała kwadraciki mlecznej czekolady, jakby pierwszy raz w życiu jej posmakowała. Skręcający kiszki głód powoli ustępował miejsca nudnościom.

– Jak ma na imię? – Kobieta kiwnęła głową w stronę psa z położonymi smutno uszami.

Zapytana wzruszyła ramionami.

– A ty? – odparła w odpowiedzi, zupełnie nie przejmując się tym, że dzieciom nie wolno mówić z pełną gębą. Dorosłym też, ale im nikt uwagi nie zwraca.

– Mam na imię Rut.

Dziewczynka pośpiesznie przeżuwała czekoladę, aby grzecznie przedstawić się nieznajomej, gdy ta przyłożyła palec do jej umorusanych ust.

– Siedziałam przy tobie do rana, kiedy cię przynieśli. Nikt nie wiedział, jak masz na imię ani kim jesteś. Dokładnie tak, jak powinno być.

Szczeniak zniechęcił się czekaniem na kąsek czekolady, westchnął głęboko i zwinął się w kulkę z nosem pod pęcinami. Tylko nadszarpnięte ucho sterczało czujnie.

– Byłaś bardzo głośna przez sen – wyszeptała dziwnym, niespodziewanie poważnym głosem, świdrując ją wzrokiem.

– Chrapałam?

Rut pokręciła głową. Otworzyła usta, gdy nagle na jej twarzy pojawiło się zawahanie. Podeszła do okna, zatrzasnęła okiennice nieświadoma, że dziecięcy wzrok wodzi za każdym jej eleganckim, hipnotyzującym ruchem, jak to zdarza się dziewczynkom marzącym, że pewnego dnia również staną się kobietami z błyszczących okładek czasopism ich mam.

Rut uklękła u wezgłowia łóżka, oparła brodę o splecione dłonie. Złote pierścionki z czerwonymi, niebieskimi i zielonymi oczkami błyszczały w świetle lampy jak wystawa jubilera.

– Dusza jest najgłośniejsza, gdy ciało śpi – powiedziała cicho i twardo, jakby słowa ją raniły, jedne po drugim coraz głębiej. – Prawie tak głośna, jak wtedy, gdy ciała już nie ma.

Przez twarz dziewczynki przemknął grymas zdziwienia. Dziwne, nigdy wcześniej niesłyszane zdania zatrzymały jej rękę w pół drogi po ostatni kwadrat czekolady. Rut przechwyciła go zwinnie, owinęła sreberkiem i wsunęła do szuflady komody. Nagle złapała jej umorusaną dłoń i ścisnęła mocno. Za mocno. Dziewczynka wykrzywiła się z bólu.

– Pewnego dnia nauczysz się słyszeć krzyk duszy.

Jej czarne oczy zaszkliły się nagle, głos pokrył nutą żałoby. Spuściła wzrok, a gdy znów go uniosła, jej usta wykrzywione były w wymuszonym uśmiechu.

– Jael – powiedziała. Pokiwała głową, sama do siebie, po czym powtórzyła, tym razem z żelaznym przekonaniem: – Masz na imię Jael. A przynajmniej taką mam nadzieję, że zrozumiałam je dobrze.

Podniosła się, pocałowała ją w czoło delikatnie, jakby muskała ustami płatki róży, i odeszła, żegnając się podłamanym głosem.

– Pewnego dnia będziesz musiała się nauczyć. Ale teraz śpij, dziecino. Śpij, póki snu nie płoszy ci tz’akat ha–nefesh.

 

• • •

 

Trzask drzwi zatrząsł ścianami, podłogą, łóżkiem. Owczarek podniósł łeb. Zawarczał, patrząc w stronę wejścia do pokoju, zjeżony na grzbiecie. Jael podniosła głowę, rozejrzała się po pomieszczeniu spowitym nocnym mrokiem. Z białej zasłony spływał blask ulicznej latarni. Zegar wskazywał dwudziestą pierwszą.

– Ćśś, to tylko Saul – mruknęła i pogłaskała nastroszony kark psa.

Niezgrabnie wsunęła nogi w nogawki wymiętych spodni. Naciągnęła koszulkę na rozgrzane od snu ciało. Bezszelestnie uchyliła drzwi, wyjrzała do przedpokoju. Skrzynka, teraz oblepiona wyschniętym błotem, nadal stała nietknięta obok rzędu butów – jej glanów, czerwonych szpilek i błękitnych dziecięcych trampek.

Odetchnęła z ulgą. Wyszedł. Bardzo dobrze.

Pomknęła boso na koniec korytarza, skręciła do kuchni, gdzie przywitał ją gryzący smród spirytusu. Na marmurowym blacie pod zasłoniętym żaluzjami oknem stała otwarta butelka wódki, przez zielononiebieski sztorm namalowany na etykiecie pruł starodawny żaglowiec. Zaklęła brzydko, zakręciła ją, szarpnęła klamką lodówki i wrzuciła butelkę na górną półkę. Chwyciła z kryształowej misy barwy absyntu pomarańczę, usiadła na lodowatej posadzce w szachownicę. Zatopiła zęby w owocu, zanurzyła kciuk we wgłębieniu.

Wzdrygnęła się, zacisnęła zęby. Uniosła gotowy do mordu wzrok w głąb korytarza. Pośrodku błyszczącej tafli mahoniowej podłogi stała zardzewiała skrzynka, plamy błota wyglądały w odbitym świetle latarni jak rozbryzgi krwi.

Wciągnęła powietrze z całych sił. Wierzgnęła głową, szarpnęła obierką owocu raz, drugi, ostrożnie, by nie przerwać spiralnego pomarańczowego węża. Twarz dziewczyny wykrzywiła się bólem, jakby blady policzek odebrał niewidzialny cios. Cisnęła wściekłym spojrzeniem w głąb korytarza.

Ogon wężyka oderwał się od owocu. Wgryzła się jak w jabłko, sok spłynął po przedramieniu. Kęs za kęsem pożerała pomarańczę, nie spuszczając wzroku z korytarza, gdy nagle upuściła ją, zwinęła się na podłodze i zatkała uszy rękami.

Zza drzwi jej pokoju wychynął kudłaty czarny łeb. Po korytarzu poniósł się odgłos pospiesznego truchtu, pazury stukały o drewno. Owczarek przydreptał do skulonej pani, trącił ją łapą.. Podczołgał się bliżej, brutalnie wcisnął pysk między jej przedramiona. Jęknął przeciągle z bezsilności.

– Mylisz się – wycedziła, patrząc przez łzy na skrzynkę.

Objęła psa, wtuliła się w ciepłą sierść. Wstała. Podeszła do zlewu, przemyła opuchniętą od snu twarz lodowatą wodą. Podniosła resztki pomarańczy, wrzuciła do kosza razem z wężową skórką. Wróciła do pokoju, pies grzecznie usiadł u jej stóp, gdy zakładała mu łańcuch.

Pokręciła głową.

– Mylisz się – syknęła.

Wsunęła ciężkie buty, narzuciła czarny płaszcz, naciągnęła kaptur. Podniosła skrzynkę i już miała wychodzić, gdy jej dłoń zawisła tuż nad mosiężną klamką. Psisko rzuciło jej pytające spojrzenie, odpowiedziała jedynie przymknięciem oczu.

– Mylisz się – wyszeptała, zaciskając drżące palce na szorstkiej rdzy skrzynki. – Wybór to ja już miałam.

Wróciła do pokoju. Szarpnęła szufladą komody i wyjęła z niej srebrne zawiniątko w kształcie kwadracika. Wsunęła je do kieszeni, a po chwili drzwi zamknęły się za obojgiem z trzaskiem.

Zirytowana kopnęła leżące w przejściu miotły. W półmroku odrapany korytarz wyglądał jeszcze upiorniej niż za dnia. Wyszła na błotniste podwórze; musiało padać, gdy spała, gdyż koleiny wypełnione były kałużami po brzegi. Zapuszczony dziedziniec kamienicy rozświetlały jedynie nigdy niegasnące lampki dookoła figurki Maryi w niebieskiej kapliczce. Łuna światełek odbijała się w czarnych kałużach jak w rozsypanych w błocie okruchach stłuczonego lustra.

– Ma! Patrz!

Przez kraty okna na parterze wystrzeliła dziecięca rączka. Jael przyspieszyła kroku, szybkimi susami przeskoczyła kałuże, ruszyła wzdłuż ściany; tam, gdzie kępy trawy przeszkadzały kałużom się rozrastać.

– Ma! To ta dziewczyna z psem! To ona! – darł się chłopiec wniebogłosy jakby od tego, czy uda mu się zwrócić na siebie uwagę całej Pragi, zależało jego życie.

– Uspokój się! Marsz do łóżka! – odparowała równie donośnie, tak samo chrapliwym głosem kobieta z głębi mieszkania.

– Ale to ona! To ona!

W mgnieniu oka obok chłopca w piżamie spod ziemi wyrosła gruba baba z głową pełną papilotów.

– Dziewczyny nigdy nie widziałeś? Ani psów? Ile ty masz lat!

– Ale to ona! Ta, co zniknęła!

– No chyba nie zniknęła, skoro tu stoi, nie?

Jael uśmiechnęła się zawadiacko spod kaptura i podeszła do kraty okna.

– Widziałeś mnie? – zapytała. – Widziałeś, jak znikam?

Chłopiec tak żarliwie pokiwał głową, że cud, że mu nie odpadła.

Wzruszyła ramionami. Zerknęła na jego matkę – ta wpatrywała się w nią małymi, czarnymi oczkami. Przez pokaźną tuszę i obwisłe policzki wyglądała jak nażarty chomik o blond włosach.

– Trzeba wierzyć dzieciom, gdy mówią, co widzą – rzuciła i mrugnęła okiem. – Przecież nie widzimy rzeczy, których nie ma, prawda?

 

• • •

 

Przeszła przez bramę na opustoszałą ulicę, pęd zimnego wiatru pachnącego deszczem zmroził jej skórę. Zacisnęła mocno pas płaszcza i ruszyła szybkim krokiem tam, gdzie nie sięgało światło chyboczących się na wietrze latarń ani mrugających neonów sklepów monopolowych. Z oddali nadjechał furkoczący polonez, kierowca bełkotał coś w jej kierunku. Posłała mu pogardliwe spojrzenie, jego twarz w ułamku sekundy odrobinę wytrzeźwiała. Prychnął sam do siebie, skręcił za róg i zniknął jej z oczu.

Zeskoczyła z koślawych płyt chodnika na wydeptany placyk z krzywo zaparkowanymi fordami i fiatami, odpryskami bogactwa bezzębnej biedoty. Ziemia nie uginała się już tak miękko pod podeszwami jej butów, jak jeszcze tydzień temu. Barometr miał rację, nadciągają mrozy.

Wykrzywiła się, przechodząc koło ciemnego zaułka, gdzie w kącie jakiś półżywy bezdomny mamrotał pod nosem. Zbiegła po wąskich schodkach do parku, fontanna szemrała ledwo dosłyszalnie. Jael minęła objuczoną torbami staruszkę; dzieciaka, co widząc ją już z oddali, skręcił między drzewa; siedzącego na ławce chłopaka skulonego wpół, z papierosem w palcach.

Zatrzymała się. Uniósł głowę. Jego oczy były tak puste, że…

– Mogę? – zapytała, kiwając głową na leżącą obok paczkę Caro z ostatnim papierosem.

 

• • •

 

– Zanim zaczniesz słyszeć donośny tz’akat, nauczysz się słyszeć ten najcichszy.

Rut złapała Jael za rękę, pierścionki uwierały dziewczynkę w drobne palce, jednak nie była w stanie ani na moment oderwać wzroku od hipnotyzującego widoku cmentarza jarzącego się tysiącami płomyczków zatrzaśniętych w wielobarwnych, szklanych zniczach. Między sterczącymi nagrobkami snuli się przygarbieni ludzie, jakby to nie żywi byli, a zmarłe dusze niemogące sobie odmówić odwiedzenia świata żywych, nacieszenia się tak niezwykłym widokiem. Zmrużyła oczy – płomyki zlały się w falującą łunę i w dziecięcej wyobraźni cały świat stanął w płomieniach.

– Najcichszy to ten, który da się jeszcze uciszyć zupełnie.

Znicz zagrzechotał w siatce, gdy ruszyły szeroką alejką między rzędami grobów. Wydziergany przez Rut szaliczek gryzł w szyję, ale Jael z grzeczności nic nie mówiła. Aromat wilgotnej ziemi mieszał się z zapachem dymu. Dopiero gdy weszły głębiej, ustąpił kwiatowej woni chryzantem.

– Wsłuchaj się.

– Przecież wsłuchuję – odparła Jael ze ściszoną skargą. – Ale słyszę tylko…

– Czuj to, co słyszysz.

Jednak jedyny dźwięk, który docierał do jej głowy, to szum górujących wysoko nad nimi drzew. Minęły parę staruszków szepczących między sobą; ktoś syczał ze złości pod nosem, walcząc z zacinającą się zapalniczką.

– Ale nie rozumiem – mruknęła dziewczynka i pociągnęła Rut za rękę, domagając się uwagi. – Jeśli tz’akat jest tym, co mówiłaś, czy to miejsce nie powinno dzisiaj nim dudnić?

Opiekunka pokręciła głową.

– Rozdzierający tz’akat mają za sobą.

Wałęsały się nieśpiesznie wąskimi chodnikami, poprzecznymi do głównych alejek. Jael zerkała na błyszczące zdjęcia zmarłych przyklejone do nagrobków. W migotliwym świetle łopoczących płomieni zdawały się robić do niej miny, a może nawet ją przedrzeźniać. Z nudów zaczęła bawić się w głowie w zgadywanie, kim oni wszyscy byli. Liczyła znicze, porównywała wielkość donic z kwiatami, usiłując dojść, kto za życia był bardziej kochany.

Ale spacer zdawał się nie kończyć. Gdy dotarły do rzędu grobów, za którym sterczał mur cmentarza, westchnęła cicho z ulgi, przekonana, że zaraz wracają do domu.

– Nadal nic? – zapytała Rut.

Jael wzruszyła ramionami.

– Pustka? Tęsknota. Żałowanie… Złość na siebie. Złość, że samotność. Wracamy?

Rut zatrzymała się nagle. W rogu cmentarza, tuż obok blaszanej wiaty z kontenerami przepełnionymi zwiędłymi wieńcami, na ławeczce siedziała zgarbiona starowinka. Wpatrywała się w kopczyk oświetlony samotnym zniczem.

– Czujesz wibracje ha–nefesh – przytaknęła Rut, zerkając na nieznajomą kątem oka. – Jak każdy.

– Kiedy wracamy…? – przerwała jej zniecierpliwiona dziewczynka z manierą znudzonego dziecka.

Rut uklękła przed nią, zacisnęła dłonie na jej chudych ramionach zdecydowanie za mocno. Łagodność zniknęła z jej twarzy, czarne oczy zdawały się ciskać sztyletami. Jael zesztywniała w jej objęciach ze strachu.

– Musisz nauczyć się słyszeć – wycedziła Rut jadowicie z wyrzutem, ze złością. Z tłumionym przerażeniem. – On nie słyszy tz’akat. Musisz być przydatna.

– Przydatna…? – Uścisk sprawiał coraz większy ból. Usiłowała się wyszarpnąć, ale dłonie ścisnęły ją jeszcze mocniej. – A jeśli nie będę?

Na dźwięk tego pytania oczy Rut skamieniały, przez twarz przebiegł cień wahania. Uchyliła usta, lecz w ostatniej chwili się zawahała. Wyjęła z torebki znicz i zapałki i wcisnęła dziewczynce do rączki. Kiwnęła głową na nieznajomą w rogu muru cmentarza.

– Idź do niej – powiedziała, obróciła dziewczynkę i pchnęła tak mocno, że ta prawie upadła na chodnik. – I nie wracaj, póki nie usłyszysz.

Nogi zadrżały pod nią. Ściskała znicz i zapałki, jakby bez nich miała utonąć w smolistej ciemności. Niepewnie ruszyła przed siebie. Staruszka spostrzegła ją kątem oka; zerknęła, ledwo odwróciwszy głowę, po czym wróciła do wpatrywania się w biedny kopczyk.

Dziewczynka wiedziała, że powinna zapytać o pozwolenie, ale dziwny ciężar wiszący w powietrzu sprawiał, że słowa więzły jej w gardle. Uklęknęła przy płytkim grobie. Wyjęła zapałkę z żółtozielonego pudełka z kotkiem, iskra trzasnęła. Jael ostrożnie przechyliła znicz, poparzyła palce gorącym, pomarańczowym woskiem. Wreszcie ognik spłynął na knot. Postawiła lampion u szczytu kopczyka i bez pytania wcisnęła się na skrawek ławki, ramię w ramię ze staruszką.

Z początku jedyne, o czym myślała, to że jej znicz jest ładniejszy niż ten, który przyniosła ta dziwna pani. Czerwone szkło z wyżłobieniami przypominającymi cegły może i nie wyglądało jakoś bogato, ale z pewnością lepiej niż płytka gliniana miseczka z szarozieloną parafiną i knotem tak króciutkim, że przecież zaraz gotowy zgasnąć. Zerknęła przez ramię, przekonana, że Rut stoi co najwyżej dwa kroki od niej, ale ta zniknęła. Nie było jej ani na ścieżce, ani nigdzie między nagrobkami.

Z nudów zaczęła bawić się pudełkiem zapałek i wpatrywać w łopoczący leniwie płomyk swojego znicza, gdy nagle w jego łunie spostrzegła wbitą w kopczyk tarczę. Zmrużyła oczy, wytężyła wzrok, ale górna część była tak zardzewiała, że zupełnie nie do odczytania. Poniżej ciągnęły się szeregi cyfr… Siedemnaście, zero trzy, tysiąc dziewięćset dwadzieścia jeden… Dwadzieścia jeden, dwanaście, tysiąc dziewięćset… dwadzie…

Pudełko zapałek upadło na ziemię, patyczki się rozsypały. Zacisnęła dłonie na uszach. Krzyk nawet nie był zbyt głośny, zdawał się dochodzić zza ściany. Ale to nie moc stanowiła problem, a ociekająca po nim półzwierzęca rozpacz.

Jej małe serce waliło jak młot. Coś jednak było nie tak – na dźwięk tak rozdzierającego wrzasku ludzie powinni zbiec się natychmiast, choćby z czystej ciekawości. Rozejrzała się po postaciach wałęsających się między grobami – zdawało się, że nikt tego nie słyszał. Niemożliwe.

Oderwała dłonie od uszu. Zsunęła się z ławki, pozbierała zapałki. Momentami wydawało się, że w krzyku zaszyte są słowa, ale nie była w stanie ich zrozumieć. Zupełnie tak jak wtedy, gdy bawiła się radiem z komody i skakała po kanałach – nieraz przez mrowiący szum wypływały na wierzch szczątki znajomo brzmiących słów.

Ostrożnie spojrzała z ukosa na twarz staruszki. W świetle zniczy skóra wyglądała jak pomięty papier. Nawet wyzierające spod zwiędłych powiek oczy były mętne.

Wreszcie dosłyszała słowo, wyraźnie, jakby ktoś wrzasnął jej prosto do ucha:

„Dlaczego?”.

 

• • •

 

Żar oplótł końcówkę papierosa. Chłopak schował zapalniczkę do kieszeni wiatrówki, nieudolnie udając, że nie przeraża go widok olbrzymiego czarnego wilczura z rozwidlonym uchem i piersią oplątaną łańcuchami. Ukradkiem zerknął w stronę dziwnej dziewczyny, zmierzył wzrokiem pobłyskujące w świetle latarni srebrne ćwieki na rogach płaszcza. Mrużyła oczy, krzywiła się jakby z bólu. A gdy nagle wytrzeszczyła wielkie brązowe oczy błyszczące w cieniu kaptura, dziwny, pierwotny lęk przebiegł mu pod skórą.

Sięgnęła do kieszeni płaszcza. Chłopak wzdrygnął się, gotów do ucieczki, lecz zanim zdążył w półmroku zobaczyć, co ta trzyma w ręku, na jego kolanach wylądowała nowiutka, ofoliowana paczka marlboro.

– Nigdy nie ma powodu – rzuciła dziewczyna przez ramię, odchodząc z psem.

 

• • •

 

Na wpół pusty ikarus wlókł się po patchworkowym asfalcie, niezgrabnie usiłując wjechać ślimakiem na wiadukt. Zatrzymał się na przystanku, harmonijkowe drzwi się rozwarły, ale jedyna osoba na przystanku siedziała dalej, trzymając na kolanach pordzewiałą skrzynkę. Deszcz spływał z czarnego kaptura, w ciemności nie dało się nawet dostrzec twarzy. Olbrzymi, czarny owczarek leżał u jej stóp, z pyskiem na noskach ubłoconych glanów. Drzwi trzasnęły, autobus odjechał, pozostawiwszy ją samą pośrodku niczego.

Ilekroć z oddali dochodził szmer opon, warkot silnika, unosiła głowę. Zaciskała zęby. Wypatrywała. Zaciskała zziębnięte palce na sreberku z kostką czekolady. Zadrżała. Zbyt dobrze znajomy szmer silnika poniósł się przez noc. Para reflektorów cisnęła światłem na szosę. Pies uniósł czujnie łeb. Zerwała się. Stanęła tuż przed krawędzią zatoczki. Jak zawsze.

Czarny cadillac podjechał na przystanek powoli, przyczajony jak drapieżnik. Starała się nie patrzeć na twarz kierowcy. Tylne drzwi się otworzyły, wychynął przez nie szpiczasty łeb rottweilera. W zimnym powietrzu uniósł się kłąb pary z pyska i gryzący, korzenny aromat alkoholu.

Z głębi wyłoniła się męska dłoń. Zawisła oczekująco. Dziewczyna zgięła się z bólu, syknęła przez zęby. Palce mężczyzny machnęły ponaglająco.

Pasażer zerknął w jej kierunku spod krawędzi dachu. Uśmiechnął się szeroko. Lekko opalona twarz, kruczoczarne włosy zaledwie odrobinę muśnięte siwizną na skroniach, krótki, gęsty zarost. Jakby nie postarzał się o dzień.

Owczarek zawarczał, rottweilery odpowiedziały gardłowym ostrzeżeniem. Jael podała mężczyźnie skrzynkę i szarpnąwszy łańcuchy psa, odciągnęła go dwa kroki od auta.

Postawił skrzynkę na kolanach. Zardzewiałe zamki wyglądały jak przyspawane do żelaznej skrzynki. Przesunął po nich palcami. Zgrzytnęły.

Tz’akat umilkł.

 

• • •

 

– Przecież nie założę tak wyświnionego płaszcza – warknęła Rut, ze złością usiłując strzepać z połów psią sierść. – Że też jeszcze wczoraj było całkiem ciepło, a dzisiaj…

– Wyczyszczę ci – zaoferowała Jael, obejmując ramionami szyję owczarka.

– Już wystarczy, że mi buty pogryzł – prychnęła opiekunka. – A tego się nie wyczyści.

– Odkupię! Widziałam na wystawie ulicę dalej parę obcasów, pasowałyby ci! Czerwone, lakierowane szpilki…

– Czy cię popieprzyło? – syknęła Rut, usiadła bezsilnie na podłodze i przejechała dłońmi po twarzy. – Jesteś w stanie sobie wyobrazić mnie noszącą czerwone szpilki? Prędzej bym sobie nogi ujebała…

Jael, chcąc nie chcąc, wyobraziła sobie opiekunkę bez nóg, czołgającą się po mieszkaniu jak dżdżownica. Nie zdążyła ukryć mimowolnego uśmieszku, chowając twarz w sierści psa.

Rut cisnęła karcącym spojrzeniem i wycelowała w nią palec.

– Proszę się nie śmiać z mojego przeklinania – wycedziła. – I proszę, pannico, zapamiętać na amen, że ufa się tylko ludziom, którzy przeklinają. Jak ktoś nie przeklina, to albo perfekcyjnie panuje nad emocjami, albo ich nie ma. Jeszcze masz czas, żeby się tego w życiu nauczyć – dodała, nie wiedzieć czemu, oskarżycielsko celując w nią palcem. – Prędzej nałga ci prosto w twarz ten, kto ma mordę pełną kwiatów, niż ten, kto rzuca mięsem.

– Nie spóźnicie się? Saul czeka na podwórku…

Rut westchnęła, podniosła się, rzuciła ostatni raz okiem na płaszcz, zazgrzytała zębami.

– No nic – mruknęła. – Tak czy inaczej, dzisiaj zostajesz sama. I masz bojowe zadanie: nie wystawiać nosa za próg. Rozumiesz?

Dziewczynka pokiwała posłusznie głową.

– Choćby nie wiem co, choćby się paliło, waliło albo Ruscy przyszli, nie wychodzisz. Na pewno zrozumiałaś?

– Na pewno.

Drzwi trzasnęły za nią. Jael zeskoczyła z łóżka, wsunęła stopy w sandałki ze stokrotkami i przywarła do dziurki od klucza. Korytarz był pusty, w oddali dało się słyszeć pośpieszne kroki.

Szczeniak podrapał ją po nodze.

– Auć! – syknęła. Jej rozzłoszczony wzrok spotkał się z jego oceniającym spojrzeniem. – Przecież tylko patrzę, co się czepiasz! Patrzeć nie zabroniła!

Pies prychnął i wskoczył na łóżko. Rozwidlone ucho zastrzygło na moment, zanim drzwi trzasnęły za nią z hukiem.

Przemknęła przez klatkę na paluszkach. Ostrożnie zerknęła zza futryny drzwi wejściowych na dziedziniec. Saul i Rut minęli bramę, skręcili w lewo, w stronę parku. Puściła się pędem za nimi.

W chłodnym nocnym powietrzu czuć było tylko zapach spieczonej sierpniowym słońcem gleby. Wyschłe na wiór kępy perzu kładły się na spękanej ziemi, jakby modliły się do ukrytej w cieniu kapliczki Maryi o deszcz. Dziewczynka wybiegła na ulicę, dojrzała w oddali swoich opiekunów. Jak wytrawny szpieg, ilekroć zdawać by się mogło, że któreś z nich szykuje się do obejrzenia się za siebie, wskakiwała do zaułków, bram, wnęk kamienic. Całą długość parku pokonała, ukrywając się za pniami drzew. Raz po raz dorośli przechodnie zwracali na nią uwagę, pytali, gdzie są jej rodzice, ale ledwie odwracali wzrok, ona znikała im z pola widzenia.

Na moment straciła Saula i Rut z oczu; lepka ciemność z kilkoma zaledwie latarniami wzdłuż ulicy nie pozwalała sięgnąć wzrokiem zbyt daleko. Dziewczynka już, już miała odwrócić się na pięcie i wracać do domu, gdy wtem kątem oka spostrzegła dwie postaci stojące na przystanku, wysoko na wiadukcie. Wskoczyła za krzak, rozchyliła gałęzie. Obserwowała. Dziwne – na ten przystanek zajeżdżały autobusy tylko jednej linii, tej samej, której pojazdy zatrzymywały się też na przystanku tuż pod ich kamienicą. Jeśli chcieli pojechać autobusem, czemu po prostu nie…

Nagle ciemność rozcięły reflektory cadillaca. Auto zatrzymało się na przystanku. Nie widziała zbyt wiele, dostrzegła jedynie, jak dwójka opiekunów toczy z kimś żywiołową wymianę zdań. Na wszelki wypadek dziewczynka zacisnęła powieki, zatkała uszy, ale była za daleko, by dosłyszeć jakikolwiek tz’akat.

A gdy otworzyła oczy, zdążyła tylko zobaczyć, jak Saul wepchnął Rut do wnętrza samochodu. Drzwi trzasnęły, auto odjechało z piskiem opon.

Oddech zamarł w jej piersi. Serce zatrzymało się na moment. Nocny świat zawirował.

 

• • •

 

Zdołała dotrzeć do mieszkania zaledwie parę minut przed Saulem. Pies przywitał ją w progu, ledwie wpadła przez drzwi jak piorun. Rzuciła oszalałym wzrokiem po mieszkaniu. Wzrok padł na niepościelone łóżko – nie, nie może udawać, że śpi, Saul usłyszy – a raczej nie usłyszy – jej tz’akat. Złapała owłosiony płaszcz Rut, wbiegła z psem do pokoju i zamknęła za sobą drzwi.

W przedpokoju rozległy się pospieszne kroki, a po chwili drzwi jej pokoju uchyliły się i do środka zajrzała spocona twarz Saula.

– Co robisz? – zapytał.

Dziewczynka siedziała plecami do wejścia. Wzruszyła ramionami.

– Czyszczę płaszcz Rut – odparła. – Obiecałam, a zaraz powinna wrócić.

Czuła na sobie jego wzrok. Niepewny. Podejrzliwy. Usilnie zbierał słowa do kupy, próbował uszyć idealne kłamstwo.

– Obudź mnie, gdy wróci – rzucił i cicho zamknął za sobą drzwi.

 

• • •

 

Wieko odskoczyło. Mężczyzna wyjął złoty pierścień o grubej obręczy, z olbrzymim, diamentowym okiem. Wykrzywił się w uśmiechu zadowolenia, cyknął parę razy pod nosem. Zerknął z uznaniem na dziewczynę o kamiennej twarzy. Odchrząknęła.

– Czterdzieści lat – wymamrotała. – Czterdzieści lat śmierci.

Pokiwał głową.

– Chłopiec – rzucił, a wtedy powietrze zatrzymało się na moment. Latarnie mrugnęły na całej ulicy. Dziewczyna struchlała. Przez pobladłą, kamienną twarz przebiegł cień lęku.

– Jeszcze nie jest gotowy – odpowiedziała chwiejnym szeptem.

Mężczyzna wpatrywał się w nią z niejasnym uśmieszkiem. Intensywnie. Nieruchomo.

– Jeszcze nie teraz – wydusiła. Obracał pierścień w palcach, z uwagą, z iskrami rozkoszy w oczach. Kiwnął ku Jael i zatrzasnął drzwi. Dziewczyna westchnęła z ulgą, lecz wciąż stała sztywno, przeszyta niepokojem. Czekała, aż auto odjedzie. Zaraz powinni ruszyć. Odjechać. Za moment…

Wtem dziwny chłód opłynął jej ciało. Czarny płaszcz zaczął rozpadać się na popiół, buty rozpłynęły się pod stopami. Jael rozpaczliwie chwytała strzępy znikających ubrań, lecz te umykały spod jej palców jak dym.

– Nie! Nie! – krzyczała, gdy resztki ubrania rozpłynęły się w powietrzu. Przez moment myślała, że stoi zupełnie naga, lecz po chwili dojrzała zwisającą z niej brudną, poszarpaną koszulę nocną.

Wrzasnęła z całych sił. Zdarła z siebie ubranie i rozszarpała je na strzępy. Mogłaby przysiąc, że w powietrzu rozniósł się zapach lasu. Pod stopami przez moment zatrzeszczał śnieg, a zesztywniałe od mrozu nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Okno cadillaca opadło. Dziewczyna schowała się za wielkim, nastroszonym cielskiem owczarka, wtulona w jego sierść. Jednak wzrok mężczyzny zza szyby ani na moment nie zawędrował nigdzie poza jej wytrzeszczone z przerażenia oczy.

– Chłopiec – rzucił w jej stronę – zjawi się tu, gdy nadejdzie następny nów.

Auto odjechało z piskiem opon i zniknęło w ciemności za wiaduktem. Dziewczyna poczuła, jak nagie ciało z powrotem oblekają ubrania, jak poły płaszcza spływają po podkurczonych nogach, kaptur nasuwa się na głowę. Usiadła bezwładnie na ławce przystanku, blada jak papier. Zadarła głowę ku nocnemu niebu, skakała wzrokiem po gwiazdach prześwitujących przez woale chmury jej oddechu.

Jeszcze chwila, a zasnęłaby tam, gdyby pies nie przejechał pazurami po jej zmarzniętej dłoni.

Syknęła z bólu. Ruszyli w drogę powrotną.

 

• • •

 

Ledwie zamknęła drzwi, spostrzegła, że męskie kozaki i czerwone szpilki zniknęły. Cisnęła płaszcz na haczyk, zsunęła glany, zdjęła psu łańcuch. Chciała tylko rzucić się na łóżko, odpalać papierosa za papierosem i wpatrywać się w cienie przemykające w blasku latarni.

Ale w jej łóżku już ktoś leżał.

Owczarek uniósł na swoją panią pytający wzrok, odpowiedziała przyłożeniem palca do ust. Bezszelestnie zamknęła za nimi drzwi do pokoju, podeszła do komody i wrzuciła do szuflady sreberko z czekoladą.

Wślizgnęła się na łóżko i przytuliła do drobnego, chudego ciałka blondwłosego chłopczyka.

– Włączyłem twoją kasetę, gdy cię nie było – wyszeptał znienacka zaspanym głosem. – A potem zasnąłem. Nie przewinąłem na początek. Przepraszam.

– Śpij – odparła i pogłaskała go po głowie. – Jak lubisz słuchać, to słuchaj.

– Nie wiem, czemu – mamrotał dalej półprzytomnie – ale jak jej słucham, to tak się czuję, jakby gdzieś z głębi głowy, z ciemności, ktoś do mnie mówił. Dziwne.

– Dziwne.

– Gdzie byłaś?

– Śpij.

Owczarek przyczołgał się do nich i zwinął w kłębek w załamaniu jej nóg.

– Jak on ma na imię? – zapytał chłopiec, wpół śniąc.

– Czemu pytasz?

– Znów zapomniałem.

– Szofet – wyszeptała. – Sędzia. Jeszcze masz czas, żeby się tego nauczyć. Że każdy pies to sędzia.

– Dziwne imię. Dlatego nie mogę zapamiętać…

– Śpij, nie zapamiętuj.

– Czemu tak chcesz, żebym zasnął? Przecież doskonale wiem, że dzisiaj nie zmrużysz oka całą noc…

Narkotycznie zaciągnęła się dziecięcym zapachem blond kędziorków.

– Lubię słuchać, jak śpisz.

Koniec

Komentarze

Bardzo świetne opowiadanie. 

Za wyjątkiem pierwszych 3 lub 4 rozdziałów które są makabrycznie słabe.

Są bezdyskusyjnie słabe albowiem składają się z kalek i kodów kulturowych oklepanych niemiłosiernie. Nuda i nuda, symulakry do potęgi. 

 

Wczuję się w jedną z postaci Twojego opowiadania, wiesz tą od przeklinania. i tak:

 

– Pinćset – Sięgnęła do kieszeni. Powiódł łapczywym wzrokiem za jej dłonią.

– Miljon dwieście – zarechotał.

 

Kurwa, naprawdę musiał powieść “łapczywie” nie mógł innaczej? 

No i kurwa oczywiście musiał “zarechotać” no kurwa musiał, bo jakby nie zarechotał, to byś chyba pękła. 

Zajebałaś to prawie genialne opowiadanie. 

Jeszcze raz podkreślę że przeklinanie w moim komentarzu jest nawiązaniem do opowiadania w sensie do Rut.

No i ta naiwna dychotomia. W tej scenie dziewczyna “dobra “chłop” zły. Dziecinna dialektyka dobra i zła. Zwłaszcza jeśli chce się być psim sędzią. może powinien być psi kat (skoro narrator już wyrok wydał)

Reszta jest bardzo fajna, wciągająca i w ogóle super. Jak pozbędziesz się tych nudziarskich archetypów to kupię Twoją powieść.

Nie gniewaj się na mnie.

Aaaa no i wywal to ostatnie zdanie.

Jest banalne. A banał źle się kontrastuje ze świetnym pomysłem na opowiadanie.

Gdybym był Kmicicem, też bym spalił Wołmontowicze

Nowa Fantastyka