- Opowiadanie: Adimetra - Pogromca

Pogromca

To moje pierw­sze opo­wia­da­nie i, co tu dużo mówić, mam na­dzie­ję, że wam się spodo­ba. Przy oka­zji dodam tylko od sie­bie, że bar­dzo dziw­ne opo­wia­da­nie wy­bra­łam jako de­biut. 

Od dawna chcia­łam do­łą­czyć do tych, któ­rzy tu pu­bli­ku­ją, bo sporo czy­ta­łam i je­stem pod wra­że­niem każ­de­go z nich. 

Bar­dzo dzię­ku­ję każ­de­mu kto ze­chce prze­czy­tać!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pogromca

Mika szła lasem, nio­sąc wi­kli­no­wy ko­szyk w zmar­z­nię­tej dłoni. Raz na jakiś czas otrze­py­wa­ła głowę jak zwie­rzak i zrzu­ca­ła śnie­żyn­ki, które z wielką chęcią przy­kle­ja­ły jej się do wło­sów. Miała wy­jąt­ko­wo dobry humor, więc, nie krę­pu­jąc się, gwiz­da­ła we­so­łą me­lo­dyj­kę i pod­ska­ki­wa­ła: z pra­wej nóżki na lewą, z lewej na prawą.

Gdy do­tar­ła do domu, za­czy­na­ło się ściem­niać, a oj­ciec zdą­żył wró­cić – jego osio­łek wy­cią­gnął głowę ze staj­ni i po­ka­zał Mice pysk pełen siana. Uśmiech­nę­ła się i pod­bie­gła do boksu z wy­cią­gnię­tą ręką. Na imię miał Kasz­tan; sama mu je nada­ła, nie­ste­ty była też je­dy­ną osobą, która je sto­so­wa­ła. Oj­ciec po pro­stu gwiz­dał na osła, matka nie mó­wi­ła nic – za­zwy­czaj zresz­tą nie mu­sia­ła się nim zaj­mo­wać.

Ostu­ka­ła bu­ci­ki i we­szła do domu. W kuch­ni stała mama. Miała rów­nie czar­ne włosy jak Mika, które za­ple­cio­ne w dwa war­ko­cze spły­wa­ły po jej ple­cach. Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się, a jej cie­płe, brą­zo­we oczy padły na dziew­czyn­kę, która od razu po­de­szła się przy­tu­lić.

– Po­lew­ka. Ze żbika – po­wie­dzia­ła mama i się­gnę­ła po drew­nia­ną mi­secz­kę.

– Mniam.

Gdy łyżka do­tar­ła do dna, a Mika prze­łknę­ła ostat­nie­go ziem­nia­ka, drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł oj­ciec. Wy­glą­dał jak drwal, mimo że pra­co­wał w por­cie – wiel­ki, zwa­li­sty, z równą, gęstą brodą i groź­nym spoj­rze­niem. Ścią­gnął kurt­kę, po­ca­ło­wał mamę i usiadł obok dziew­czyn­ki. Wi­docz­nie po­szedł jesz­cze do są­sia­dów, któ­rzy miesz­ka­li na ko­lej­nej po­la­nie.

– Mam złe wie­ści – po­wie­dział po­waż­nie. Żadna z nich mu nie prze­rwa­ła. – W mia­stecz­ku wy­bu­chła cho­ro­ba, coś w ro­dza­ju żo­pacz­ki, ale z ta­ki­mi bą­bla­mi na skó­rze, pa­skud­ne. Mówią, że da się to wy­le­czyć, ale ja tam nie wiem. Wi­dzia­łem za to całe ko­lej­ki do lecz­ni­cy i trupy. To nie wy­glą­da do­brze.

Mil­cza­ły. W końcu ode­zwa­ła się mama.

– Skąd to przy­szło? – Jej głos drżał. Wie­dzia­ła, że jeśli ktoś ma za­cho­ro­wać, to za­cho­ru­je ona; wie­dział to też oj­ciec, a nawet Mika. Mie­siąc temu, po in­fek­cji, kil­ku­mie­sięcz­ny czło­nek ich ro­dzi­ny – ma­lut­ki Teg – zmarł. Nie mia­ło­by to na mamę takiego skutku, gdyby nie to, że było to ostat­nie dziec­ko, jakie mogła uro­dzić. Po za­ko­pa­niu trum­ny na cmen­ta­rzu po­pa­dła w me­lan­cho­lię – cią­gle spała, a kiedy się bu­dzi­ła, to tylko po to, by po raz ko­lej­ny zalać po­dusz­ki łzami. Nie jadła, przez co strasz­nie schu­dła i osła­bła. Kilka dni temu udało jej się to po­ko­nać, ale jeśli w mia­stecz­ku sza­la­ła jakaś cho­ro­ba, wyczerpane ciało nie było w sta­nie z nią wal­czyć.

– Nikt nie wie. Po pro­stu się po­ja­wi­ło. – Oj­ciec wstał, wzdy­cha­jąc głę­bo­ko. – Chodź, Miko, po­rą­ba­łem drew­no, po­mo­żesz mi je po­zno­sić.

Dziew­czyn­ka przy­tak­nę­ła, a jej dobry humor znik­nął, za­stą­pio­ny nie­po­ko­jem i stra­chem. Ubra­ła kurt­kę, wy­so­kie buty i czap­kę, którą wy­dzier­ga­ła dla niej bab­cia, po czym wy­szła na wie­czor­ny chłód.

Po­la­na, na któ­rej znaj­do­wa­ła się ich chat­ka, była na skra­ju lasu. W lecie kwi­tły tutaj pła­czą­ce kwia­ty i me­da­lii­ki, na wio­snę po­ja­wia­ły się dy­wa­ny fio­le­to­we­go mchu, a w zimie roiło się od fi­saa-ana­ta, czyli de­li­kat­nie świe­cą­cych, błę­kit­nych grzyb­ków, które były tak tru­ją­ce, że zje­dze­nie frag­men­tu wiel­ko­ści jej pa­znok­cia pro­wa­dzi­ło do śmier­ci.

– Ojcze? – za­ga­da­ła Mika, gdy po raz ko­lej­ny brała do rąk drew­no. – A czy takie cho­ro­by nie prze­cho­dzą tylko w lecie?

– Naj­wy­raź­niej nie – od­po­wie­dział krót­ko.

Po­ki­wa­ła głową i sku­pi­ła się na pracy.

Na­za­jutrz obu­dzi­ła ją roz­mo­wa ro­dzi­ców. Za­zwy­czaj nie miała pro­ble­mu ze spa­niem, gdy ktoś ha­ła­so­wał, jed­nak tym razem po­czu­ła dziw­ny przy­pływ ener­gii i od razu wy­sko­czy­ła z łóżka.

– Boję się, Joieh. – Usły­sza­ła głos mamy. – Jak­by­śmy mogli od­ciąć się od mia­stecz­ka…

– Do­brze wiesz, że wtedy stra­cę pracę i każdy z nas umrze z głodu.

– A może za­miesz­kał­byś w mia­stecz­ku na czas tego pa­skudz­twa? Nie przy­niósł­byś tego do domu?

– I kto bę­dzie dawał wam je­dze­nie? W zimie ani ni­cze­go nie zła­pie­cie, ani nie ze­rwie­cie. Nie da się od­ciąć od mia­stecz­ka. Nawet jeśli mie­li­by­śmy umó­wio­ne miej­sce, w któ­rym prze­ka­zy­wał­bym wam je­dze­nie, to na­praw­dę my­ślisz, że na tym je­dze­niu nie bę­dzie cho­ro­by?

Roz­le­gło się prze­cią­głe wes­tchnię­cie i po­ru­sze­nie. Mika przez szpa­rę doj­rza­ła, jak oj­ciec przy­tu­la mamę.

– Tio, wiem, że się boisz, ale bę­dzie do­brze.

Chwi­lę stali w mil­cze­niu – na tyle długo, że dziew­czyn­ka zdą­ży­ła w po­ło­wie się ubrać.

– Mar­twi mnie jesz­cze jedna rzecz. Ty­dzień temu Mika znowu ba­wi­ła się z le­śny­mi du­cha­mi. – Oj­ciec po­ca­ło­wał mamę w głowę i usiadł za sto­łem.

– Boże, jak­by­śmy nie mieli wy­star­cza­ją­co zmar­twień. My­ślisz, że to ja­kieś sza­leń­stwo umy­sło­we? Widzi ja­kieś cuda… Pa­mię­tasz, mia­łeś ją za­brać do świą­ty­ni?

– Prze­cież za­bra­łem ją. Ka­płan­ka po­wie­dzia­ła, że jak się nie uspo­koi, to trze­ba bę­dzie siłą…

Mika za­drża­ła w swoim po­ko­ju. Do­brze wie­dzia­ła, co to zna­czy „siłą” – we­pchnię­cie w jej oczy nożyc, by prze­ciąć coś w gło­wie. Po takim za­bie­gu sta­ła­by się wa­rzy­wem. Tak ra­dzo­no sobie z sza­leń­ca­mi. My­śla­ła jed­nak, że swo­jej ro­dzi­nie może ufać. A może fak­tycz­nie zwa­rio­wa­ła?

Do­koń­czy­ła ubie­ra­nie i we­szła do kuch­ni. Ojca już nie było – wy­szedł chwi­lę wcze­śniej. Mama po­wi­ta­ła ją cie­pło i po­da­ła jej wczorajszą po­lew­kę na śnia­da­nie.

Mijał dzień za dniem. Oj­ciec wra­cał ze strasz­ny­mi wie­ścia­mi – to pie­karz za­cho­ro­wał, to przy­ja­ciel ro­dzi­ny Diita, to szef portu. Licz­ba ofiar ta­jem­ni­czej cho­ro­by, którą w mia­stecz­ku na­zy­wa­no „po­grom­cą”, rosła z dnia na dzień. Mice od­wo­ła­no szko­łę, więc teraz spę­dza­ła cały czas w domu, po­ma­ga­ła mamie i cza­sem ba­wi­ła się w lesie z Tajio, Katoi i Luni. Za­ba­wa po­zwa­la­ła za­po­mnieć o cho­ro­bie i żyć jakby nigdy nic.

Jed­nak pew­ne­go dnia na­sta­ła środa, kilka dni po zi­mo­wym prze­si­le­niu. Mika obu­dzi­ła się i, tak jak co dzień, ubra­ła się w cie­płą, weł­nia­ną spód­ni­cę, pod­ko­la­nów­ki i ko­szu­lę. Gdy we­szła do kuch­ni, już wie­dzia­ła, że coś było nie tak.

Mamy nie było.

Pełna nie­po­ko­ju zaj­rza­ła do sy­pial­ni i zo­ba­czy­ła ją – spała za­ko­pa­na w po­ście­li, wy­sta­wa­ła tylko twarz, nie­na­tu­ral­nie blada. Mika krok po kroku po­de­szła do łóżka. Oczy mamy otwo­rzy­ły się, uka­zu­jąc żółte biał­ka i ból.

– Mamo – za­łka­ła dziew­czyn­ka, zda­jąc sobie spra­wę, co to zna­czy.

– Nie martw się… wyjdę z tego – po­wie­dzia­ła chro­po­wa­to, lecz w jej gło­sie nie było na­dziei.

Mika wy­bie­gła z po­ko­ju i za­kry­ła oczy, z któ­rych kro­pla po kro­pli wy­le­wa­ły się łzy. Nie chcia­ła pła­kać gło­śno – chcia­ła być dziel­na – ale nie była w sta­nie. Szlo­cha­ła, a z za­ka­ta­rzo­ne­go nosa spły­wa­ła roz­wod­nio­na wy­dzie­li­na.

Po­czu­ła dotyk i otwo­rzy­ła oczy. Mama, opa­tu­lo­na w koł­drę, trzę­sąc się okrop­nie, ocie­ra­ła jej katar.

– Mamo, idź do łóżka! – po­wie­dzia­ła za­wsty­dzo­na. Czuła się strasz­nie: osa­mot­nio­na, prze­ra­żo­na, zgu­bio­na.

Ko­bie­ta po­ki­wa­ła głową, wci­snę­ła jej w dłoń wil­got­ną chu­s­tecz­kę i wró­ci­ła do po­ko­ju. Mika usły­sza­ła cięż­ki ka­szel i poczuła jak ściskają się jej wnętrzności.

Nie była w sta­nie tego wy­trzy­mać. Ubra­ła się i wy­szła do lasu. Miała na­dzie­ję, że tak do­brze jej znane drze­wa po­zwo­lą jej za­po­mnieć – jak do­brzy przy­ja­cie­le za­bio­rą część bólu, a może nawet dadzą na­dzie­ję. Szła przed sie­bie, nie przy­sta­jąc, za­czer­wie­nio­ny­mi pal­ca­mi mu­ska­jąc korę drzew. Mó­wi­ła do nich wszyst­ko, co tylko przy­szło jej na myśl.

Gdy za­czę­ło się ściem­niać, zdała sobie spra­wę, że jest da­le­ko od domu. Bar­dzo da­le­ko. A jed­no­cze­śnie wy­peł­niał ją spo­kój. Znała tę część lasu, ale bojąc się, że po cał­ko­wi­tym za­cho­dzie słoń­ca nie pozna drzew, ru­szy­ła bie­giem.

W brzu­chu bur­cza­ło jej – za­uwa­ży­ła, że cały dzień nic nie jadła – bie­gła więc dalej, czu­jąc lo­do­wa­te po­dmu­chy na karku, pło­mie­nie na po­licz­kach i ostre szpi­le wbi­ja­ją­ce się w płuca.

Mrok ogar­nął las i zmu­sił ją do za­trzy­ma­nia. Wie­dzia­ła, że noc w zi­mo­wym lesie jest skraj­nie nie­bez­piecz­na. Mogła za­mar­z­nąć albo skoń­czyć roz­szar­pa­na przez wy­głod­nia­łe dra­pież­ni­ki.

Skost­nia­ły­mi pal­ca­mi ufor­mo­wa­ła kulkę śnie­gu i wci­snę­ła ją sobie do ust – może to po­zwo­li żo­łąd­ko­wi na chwi­lę dać jej spo­kój.

Ro­zej­rza­ła się i zo­ba­czy­ła duże, igla­ste drze­wo. Nie miała po­ję­cia jakie, ale z ra­do­ścią wśli­zgnę­ła się pod nie i przy­war­ła do pnia. Tu nie było śniegu, więc była nadzieja, że nie zamarznie. Wie­dzia­ła tylko, że nie może za­snąć, bo może już się nie obu­dzić.

Z każdą go­dzi­ną było coraz zim­niej i coraz bar­dziej chcia­ło jej się spać. Zie­wa­ła, ocie­ra­ła dło­nie o sie­bie, wkła­da­ła je pod pachy. Na nic – czuła, jak po­wo­li traci kon­tro­lę. Gdy mi­nę­ła czwar­ta go­dzi­na, za­snę­ła.

Śniły jej się strasz­ne rze­czy: mama z żół­ty­mi biał­ka­mi i krwio­żer­czym uśmie­chem, tata po­kry­ty czer­wo­ny­mi pę­che­rza­mi, nawet Kasz­tan po­wo­li prze­sta­ją­cy się ru­szać. Cza­sa­mi wy­bu­dza­ła się, gdy nad­cho­dził kosz­mar – nie­ste­ty nie tym razem. Czuła się jak w la­bi­ryn­cie bez wyj­ścia, gdzie za każ­dym za­krę­tem czai się nowy po­twór.

Gdy po raz ko­lej­ny do­świad­czy­ła strasz­nych wizji, po­ja­wi­ło się coś. Duch. Nie wi­dzia­ła ich od dawna, ale do­brze wie­dzia­ła, kiedy jakiś do niej przy­cho­dził.

Był to wy­so­ki męż­czy­zna, od któ­re­go biło cie­pło i życz­li­wość. Łysy, z długą brodą sple­cio­ną w war­ko­czyk. Wy­cią­gnął pół­prze­zro­czy­stą dłoń w jej stro­nę – Mika chwy­ci­ła ją bez na­my­słu.

– Mika, Mika, nasza mała Mika. Jak to się stało, że teraz cię ra­to­wać trze­ba? – po­wie­dział cie­pło. – Za chwi­lę się obu­dzisz. Idź przed sie­bie – duchy po­pro­wa­dzą cię do domu.

Gdy skoń­czył mówić, świat za­wi­ro­wał. Dziew­czyn­ka usia­dła i od razu ude­rzy­ła głową w drze­wo.

– Au – jęk­nę­ła, wy­czoł­gu­jąc się spod ga­łę­zi. Mając w gło­wie słowa ducha, ru­szy­ła w głąb lasu, gdzie – jak są­dzi­ła – jest jej dom. Przy­szło jej do głowy, że może to wy­twór jej wy­obraź­ni, od­po­wiedź na wy­koń­cze­nie, ale sama z sie­bie by się nie obu­dzi­ła. A w do­dat­ku czuła krą­żą­ce po ciele cie­pło, któ­re­go nie po­tra­fi­ła wy­tłu­ma­czyć.

Zmu­sza­jąc ze­sztyw­nia­łe ciało, ru­szy­ła bie­giem. Nie wie­dzia­ła, czy bie­gnie w dobrą stro­nę, ale bie­gła dalej.

Po ja­kimś cza­sie po­ja­wił się duch – pięk­na, młoda dziew­czy­na z dłu­gi­mi wło­sa­mi i de­li­kat­ny­mi ry­sa­mi. Nad sze­ro­ko uśmiech­nię­ty­mi usta­mi wid­niał pie­przyk.

– Nie tam, sło­necz­ko. Chodź za mną – po­wie­dzia­ła i za­czę­ła sunąć w drugą stro­nę. Mika po­dą­ży­ła za nią. – Je­stem Gi­th­ler, pani tu­tej­szych lasów. A ty, moja ma­leń­ka, zgu­bi­łaś się. Po­zwól, że od­pro­wa­dzę cię do domu.

Mika szła, Gi­th­ler uno­si­ła się nad zie­mią. W ten spo­sób prze­miesz­cza­ły się szyb­ko. Je­dy­nym świa­tłem oprócz księ­ży­ca, który krył się za chmu­ra­mi, były fi­saa-ana­ta. Dziew­czyn­ka od­kry­ła, że im bli­żej ducha, tym moc­niej­sze cie­pło czuje.

– Ten duch, który po­mógł ci wró­cić do świa­ta ma­te­rii, to mój mąż, wiesz? Przy­stoj­ny, praw­da? – Gi­th­ler za­chi­cho­ta­ła, za­sła­nia­jąc usta dło­nią. – Jest moim straż­ni­kiem, pil­nu­je mo­je­go lasu.

Mika po­ki­wa­ła głową.

Gdy słoń­ce wy­szło zza ho­ry­zon­tu, a Mika za­czę­ła po­zna­wać teren, Gi­th­ler po­sta­no­wi­ła ją opu­ścić. Zro­bi­ła na śnie­gu pi­ru­et, wpra­wia­jąc spód­ni­cę w ruch, i dy­gnę­ła de­li­kat­nie.

– Wyślę za tobą moje cie­pło, żebyś nie za­mar­z­ła, sło­necz­ko. A! I jesz­cze jedno! Pra­wie za­po­mnia­łam. Twoja mama jest chora, praw­da? – Dziew­czyn­ka ski­nę­ła, a jej uśmiech zgasł – na wszyst­ko w przy­ro­dzie jest le­kar­stwo. To żadna nowa cho­ro­ba. My ją do­brze znamy. To cza­ku­ra, którą leczy się fi­saa-ana­ta. Zbierz jed­ne­go grzy­ba, zrób z niego napar i po­wtórz na­stęp­ne­go dnia. Powtarzaj to przez trzy dni, a twoja mama wy­zdro­wie­je. Bywaj, dzie­cin­ko!

Znik­nę­ła, a Mika zo­sta­ła mię­dzy dwie­ma wiel­ki­mi, ośnie­żo­ny­mi jo­dła­mi z py­ta­niem: za­ufać sobie czy spo­łe­czeń­stwu?

W cha­cie było cicho i nie­przy­jem­nie. Oj­ciec jesz­cze nie wró­cił, a mama wi­docz­nie była w po­ko­ju. Mika wsłu­cha­ła się w tę nie­po­ko­ją­cą pust­kę i aż się wzdry­gnę­ła, gdy buty pac­nę­ły o po­sadz­kę.

– Mika? – Usły­sza­ła głos, który wydał jej się obcy, bar­dziej skrzek niż głos.

– Tak, to ja! Pew­nie się mar­twi­li­ście, bar­dzo prze­pra­szam, po pro­stu… – Sta­nę­ła w wej­ściu do po­ko­ju mamy i za­mil­kła.

Ko­bie­ta miała twarz usia­ną czer­wo­ny­mi bą­bla­mi. Nie­któ­re po­pę­ka­ły, zo­sta­wia­jąc krew, oso­cze i ró­żo­we mięso.

– Pójdę spać, ale po­roz­ma­wia­my póź­niej, do­brze? – po­wie­dzia­ła mama, choć widać było, że każde słowo jest męką.

Dziew­czyn­ka po­ki­wa­ła głową i za­mknę­ła drzwi. Wie­dzia­ła, co musi zro­bić, jeśli cho­ro­ba tak się roz­wi­nę­ła…

Wy­bie­gła boso na śnieg, za­ła­do­wa­ła go do wia­der­ka, a na ko­niec de­li­kat­nie ode­rwa­ła błę­kit­ne­go grzy­ba. Serce biło jej jak sza­lo­ne. Mu­sia­ła zdą­żyć, zanim oj­ciec wróci.

Szyb­ko na­pa­li­ła w piecu, po­ło­ży­ła na me­ta­lo­wej pły­cie że­liw­ny gar­nek ze śnie­giem. Bała się uży­wać noży, więc po­ła­ma­ła grzy­ba pal­ca­mi. Gdy woda za­wrza­ła, wrzu­ci­ła trzo­nek i ka­pe­lusz.

Drzwi huk­nę­ły. Do środ­ka wszedł oj­ciec, z pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi, wy­czer­pa­ny.

– Mika… do­brze, że je­steś. Co tam go­tu­jesz? Ko­la­cję?

Po­krę­ci­ła głową.

– Nie. To… le­kar­stwo dla mamy.

Jego oczy roz­bły­sły – nie na­dzie­ją, lecz gnie­wem. Pod­szedł i na­chy­lił się.

– Co ty wy­pra­wiasz?! Żarty sobie ro­bisz?! W takim mo­men­cie?!

Mika sku­li­ła się. Mil­cza­ła.

– Idę na­rą­bać drew­na – rzu­cił i wy­szedł. Był roz­trzę­sio­ny. Ale ona miała na­dzie­ję.

Wy­cią­gnę­ła z wody grzy­ba, prze­la­ła wywar do kubka. Mu­siał tro­chę osty­gnąć.

Cze­ka­ła – wy­da­wa­ło jej się, że go­dzi­na­mi. Wró­cił oj­ciec z drew­nem, usiadł przy stole.

– Ojcze, ja na­praw­dę mam lek dla mamy. Ze­bra­łam w lesie tro­chę… her­ba­tę zro­bi­łam. Prze­cież jej to nie za­szko­dzi bar­dziej… – wy­szep­ta­ła, ledwo po­wstrzy­mu­jąc łzy.

Ski­nął głową. Ulga za­la­ła dziew­czyn­kę. Po­cze­ka­ła chwi­lę i po­szła do mamy.

– Mamo, wypij to – ko­bie­ta roz­chy­li­ła usta, nie mając siły się sprze­ci­wiać. Mika poiła ją ły­żecz­ka po ły­żecz­ce.

– Stop! – Usły­sza­ła krzyk. W progu po­ja­wił się oj­ciec z wy­go­to­wa­ny­mi grzy­ba­mi. – Na­po­iłaś ją tym?! – Nie sły­sza­ła jesz­cze, by tak krzy­czał. Rzu­cił grzy­by na pod­ło­gę, chwy­cił ją za ra­mio­na. – Czy ty chcesz ją zabić?!

– Ojcze, to jej po­mo­że!

Uniósł ją bez trudu, wciąż krzy­cząc, i za­pro­wa­dził do kuch­ni.

– Coś ty zro­bi­ła! Wa­riat­ko! Już dawno wie­dzie­li­śmy, że trze­ba ci zro­bić ten za­bieg… może byś matki nie za­bi­ła!

Mika wy­ry­wa­ła się, pła­cząc. Łzy spły­wa­ły po po­licz­kach i wsią­ka­ły w ko­szu­lę ojca.

– Wynoś się z na­sze­go domu! Już nie je­steś moją córką! – wy­rzu­cił ją boso, bez kurt­ki, na śnieg.

Ale nie po­czu­ła zimna.

– Głup­cze, twoja córka wła­śnie ura­to­wa­ła two­jej żonie życie! – Roz­legł się ostry, ko­bie­cy głos – groź­ny jak szty­let.

– Gi­th­ler?

– Tak, sło­necz­ko. Oczy­wi­ście, że to ja. Idź do swo­jej mamy. Zo­bacz, jak bąble zni­ka­ją, jak go­rącz­ka ustę­pu­je – po­wie­dział mięk­ko duch.

Mika pod­nio­sła się i wbie­gła do chaty. Oj­ciec nie za­trzy­mał jej.

– Co? Czy ja już osza­la­łem? Kim je­steś, pani? – za­py­tał męż­czy­zna, jakby w prze­strzeń.

– Twoja córka to naj­sil­niej­sze ogni­wo two­je­go rodu. W niej gro­ma­dzi się moc. To ona widzi duchy, zjawy, de­mo­ny i upio­ry. Ona przy­szła na ten świat, by od­kryć swoją moc i za­cząć po­ma­gać lu­dziom. Ze­szła z nieba dla wa­szej bar­ba­rzyń­skiej rasy. Taki był jej wybór. – Skrzy­wi­ła się z obrzy­dze­niem. – Nie zro­zu­miem go nigdy, ale to jej de­cy­zja. Dla­te­go zo­sta­nie w tej cha­cie i zo­sta­nie uzdro­wi­ciel­ką. A ty spra­wisz, by nie miała w życiu żad­nych trud­no­ści. Bę­dziesz dbał o jej sza­cu­nek i prze­ba­cze­nie. Jest za dobra dla was wszyst­kich. Dbaj o moją sio­strę, moją gwiazd­kę.

Mó­wiąc to, Gi­th­ler znik­nę­ła, po­zo­sta­wia­jąc po sobie lekko świe­cą­ce­go, błę­kit­ne­go fi­saa-ana­ta.

Koniec

Komentarze

Sorry, nie! Najpierw słownik ortograficzny, ew. autokorekta, dopiero potem publikacja! Trochę szacunku dla czytelników, please!

Już tylko spokój może nas uratować

Oczywiście, Rybak3, bardzo przepraszam za to, zapomniałam zapisać zmiany jak poprawiałam tekst, już jest wrzucona dobra wersja. Mam nadzieję, że te błędy aż tak mocno cię nie zraziły.

Cześć! skoro debiut, to gratuluję. To nigdy nie jest trudne, jak mniemam. 

Zaczęło się bajecznie, potem powiało grozą, długo nic się nie działo i skończyło się baśniowo. Niezbyt lubię baśnie, ale przyjemna opowiastka.

Kilka rzeczy, które mi nie podeszły…

Raz na jakiś czas otrzepywała głowę jak zwierzak i zrzucała śnieżynki, które z taką chęcią przyklejały jej się do włosów. 

Może lepiej zabrzmiałoby “z wielką chęcią”? jakoś mi to zdanie nie pasuje…

Polana, na której znajdowała się ich chatka, była na skraju lasu.

To raczej naturalne dla polan, że są skrajem lasu otoczone?

W lecie kwitły tutaj płaczące kwiaty i medaliiki, na wiosnę pojawiały się …

Tam celowo jest “ii” ?

– ojciec pocałował mamę w głowę i usiadł za stołem.

Ojciec z dużej :-)

Mama powitała ją ciepło i podała tę samą polewkę na śniadanie.

Niby wiem o którą polewkę chodzi, ale pasowałyby bardziej “wczorajszą” czy coś… Samo “tą samą” jest pozbawione kontekstu.

W brzuchu burczało jej – zauważyła, że cały dzień nic nie

W brzuchu jej burczało…

Tu nie było śniegu, a chociaż ziemia była lodowata, dawała jej jakąś nadzieję.

To trochę bez sensu. co ma brak śniegu do nadziei?

Powtórz to trzy dni, a twoja mama wyzdrowieje

Powtórz trzy razy, albo przez trzy dni. Tak mi się przynajmniej zdaje :-)

 

Wszelkie uwagi wysoce subiektywne. Żaden ze mnie znawca…

Bardzo dziękuję za ten komentarz, ja za to jestem wielką fanką baśni, zwłaszcza tych dla dorosłych jak np. Neil Gaiman, jednak oczywiście rozumiem. Odnośnie skraju lasu, chodziło mi o to, że polanka znajdowała się na końcu lasu, nie wiem czy wiesz o co mi chodzi, medaliiki też były zabiegiem celowym, a co do reszty bardzo ci dziękuję, zaraz spojrzę co warto zmienić.

 

Witaj. :)

Gratuluję debiutu i to tak szybko po rejestracji, dziękuję także w imieniu całego Portalu za tyle miłych słów, zawartych w Przedmowie. :) 

Zachęcam do zerknięcia w dział Publicystyka – tam są, bardzo pomocne dla nas wszystkich, Poradniki, w tym: poprawności językowej, zapisu myśli i dialogów, a także – Drakainy – dla Nowicjuszy. :) 

W HP też mamy znakomite wątki, w których można pytać o kwestie merytoryczne, językowe, dialogowe i inne. :) 

Tutaj na pewno trzeba dokładnie przejrzeć i poprawić zapis dialogów, bo jest błędny. :)

Ważne, aby też unikać powtórzeń np.:

– Dobrze wiesz, że wtedy stracę pracę, a wtedy każdy z nas umrze z głodu.

Kobieta pokiwała głową, wcisnęła jej w dłoń wilgotną chusteczkę i wróciła do pokoju. Mika usłyszała jej ciężki kaszel i coś w jej wnętrzu skurczyło się boleśnie.

Kilka dni temu udało jej się to pokonać, ale jeśli w miasteczku szalała jakaś choroba, jej ciało nie było w stanie z nią walczyć.

 

Czasem są niepoprawne stylistycznie sformułowania, np.:

Nie miałoby to takiego skutku na mamę, gdyby nie to, że było to ostatnie dziecko, jakie mogła urodzić.

 

Na razie przebiegłam oczami opowiadanie tylko pobieżnie, popraw, co możesz, a postaram się jeszcze wrócić z dłuższym komentarzem co do samej treści. :) 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Dziękuję, bruce! Wydaje mi się, że poprawiłam wszystkie błędy jakie pokazałaś i bardzo się cieszę, że czuwają nade mną i moimi tekstami takie duszki. 

Poza tym, nie wiedziałam o poradnikach i jestem wdzięczna, że ktoś mnie oświecił. 

Pozdrawiam serdecznie i mam nadzieję, że faktycznie, jezcze tu wpadniesz.

Będę wpadać do Ciebie z pewnością, i ja dziękuję, powodzenia w dalszym pisaniu, pozdrawiam ciepło. heart

Pecunia non olet

Cześć, 

Całkiem udane opowiadanie. Takie baśniowe. Czasami miałem wrażenie, że robi się z tego bajka i to taka dla młodszych dzieci, ale to tylko wyłącznie moje odczucie i na dodatek przeszkadzało mi tylko trochę.

Co w tekście zwróciło moją uwagę?

Polewka. Ze żbika – Miłośnicy kotów Ci nie wybaczą :)

wepchnięcie w jej oczy nożyc, by przeciąć coś w głowie. – Grubo. Po czymś takim to chyba już nawet nie warzywo :)

 

 

 

 

Nowa Fantastyka