Mika szła lasem, niosąc wiklinowy koszyk w zmarzniętej dłoni. Raz na jakiś czas otrzepywała głowę jak zwierzak i zrzucała śnieżynki, które z wielką chęcią przyklejały jej się do włosów. Miała wyjątkowo dobry humor, więc, nie krępując się, gwizdała wesołą melodyjkę i podskakiwała: z prawej nóżki na lewą, z lewej na prawą.
Gdy dotarła do domu, zaczynało się ściemniać, a ojciec zdążył wrócić – jego osiołek wyciągnął głowę ze stajni i pokazał Mice pysk pełen siana. Uśmiechnęła się i podbiegła do boksu z wyciągniętą ręką. Na imię miał Kasztan; sama mu je nadała, niestety była też jedyną osobą, która je stosowała. Ojciec po prostu gwizdał na osła, matka nie mówiła nic – zazwyczaj zresztą nie musiała się nim zajmować.
Ostukała buciki i weszła do domu. W kuchni stała mama. Miała równie czarne włosy jak Mika, które zaplecione w dwa warkocze spływały po jej plecach. Kobieta odwróciła się, a jej ciepłe, brązowe oczy padły na dziewczynkę, która od razu podeszła się przytulić.
– Polewka. Ze żbika – powiedziała mama i sięgnęła po drewnianą miseczkę.
– Mniam.
Gdy łyżka dotarła do dna, a Mika przełknęła ostatniego ziemniaka, drzwi się otworzyły i wszedł ojciec. Wyglądał jak drwal, mimo że pracował w porcie – wielki, zwalisty, z równą, gęstą brodą i groźnym spojrzeniem. Ściągnął kurtkę, pocałował mamę i usiadł obok dziewczynki. Widocznie poszedł jeszcze do sąsiadów, którzy mieszkali na kolejnej polanie.
– Mam złe wieści – powiedział poważnie. Żadna z nich mu nie przerwała. – W miasteczku wybuchła choroba, coś w rodzaju żopaczki, ale z takimi bąblami na skórze, paskudne. Mówią, że da się to wyleczyć, ale ja tam nie wiem. Widziałem za to całe kolejki do lecznicy i trupy. To nie wygląda dobrze.
Milczały. W końcu odezwała się mama.
– Skąd to przyszło? – Jej głos drżał. Wiedziała, że jeśli ktoś ma zachorować, to zachoruje ona; wiedział to też ojciec, a nawet Mika. Miesiąc temu, po infekcji, kilkumiesięczny członek ich rodziny – malutki Teg – zmarł. Nie miałoby to na mamę takiego skutku, gdyby nie to, że było to ostatnie dziecko, jakie mogła urodzić. Po zakopaniu trumny na cmentarzu popadła w melancholię – ciągle spała, a kiedy się budziła, to tylko po to, by po raz kolejny zalać poduszki łzami. Nie jadła, przez co strasznie schudła i osłabła. Kilka dni temu udało jej się to pokonać, ale jeśli w miasteczku szalała jakaś choroba, wyczerpane ciało nie było w stanie z nią walczyć.
– Nikt nie wie. Po prostu się pojawiło. – Ojciec wstał, wzdychając głęboko. – Chodź, Miko, porąbałem drewno, pomożesz mi je poznosić.
Dziewczynka przytaknęła, a jej dobry humor zniknął, zastąpiony niepokojem i strachem. Ubrała kurtkę, wysokie buty i czapkę, którą wydziergała dla niej babcia, po czym wyszła na wieczorny chłód.
Polana, na której znajdowała się ich chatka, była na skraju lasu. W lecie kwitły tutaj płaczące kwiaty i medaliiki, na wiosnę pojawiały się dywany fioletowego mchu, a w zimie roiło się od fisaa-anata, czyli delikatnie świecących, błękitnych grzybków, które były tak trujące, że zjedzenie fragmentu wielkości jej paznokcia prowadziło do śmierci.
– Ojcze? – zagadała Mika, gdy po raz kolejny brała do rąk drewno. – A czy takie choroby nie przechodzą tylko w lecie?
– Najwyraźniej nie – odpowiedział krótko.
Pokiwała głową i skupiła się na pracy.
Nazajutrz obudziła ją rozmowa rodziców. Zazwyczaj nie miała problemu ze spaniem, gdy ktoś hałasował, jednak tym razem poczuła dziwny przypływ energii i od razu wyskoczyła z łóżka.
– Boję się, Joieh. – Usłyszała głos mamy. – Jakbyśmy mogli odciąć się od miasteczka…
– Dobrze wiesz, że wtedy stracę pracę i każdy z nas umrze z głodu.
– A może zamieszkałbyś w miasteczku na czas tego paskudztwa? Nie przyniósłbyś tego do domu?
– I kto będzie dawał wam jedzenie? W zimie ani niczego nie złapiecie, ani nie zerwiecie. Nie da się odciąć od miasteczka. Nawet jeśli mielibyśmy umówione miejsce, w którym przekazywałbym wam jedzenie, to naprawdę myślisz, że na tym jedzeniu nie będzie choroby?
Rozległo się przeciągłe westchnięcie i poruszenie. Mika przez szparę dojrzała, jak ojciec przytula mamę.
– Tio, wiem, że się boisz, ale będzie dobrze.
Chwilę stali w milczeniu – na tyle długo, że dziewczynka zdążyła w połowie się ubrać.
– Martwi mnie jeszcze jedna rzecz. Tydzień temu Mika znowu bawiła się z leśnymi duchami. – Ojciec pocałował mamę w głowę i usiadł za stołem.
– Boże, jakbyśmy nie mieli wystarczająco zmartwień. Myślisz, że to jakieś szaleństwo umysłowe? Widzi jakieś cuda… Pamiętasz, miałeś ją zabrać do świątyni?
– Przecież zabrałem ją. Kapłanka powiedziała, że jak się nie uspokoi, to trzeba będzie siłą…
Mika zadrżała w swoim pokoju. Dobrze wiedziała, co to znaczy „siłą” – wepchnięcie w jej oczy nożyc, by przeciąć coś w głowie. Po takim zabiegu stałaby się warzywem. Tak radzono sobie z szaleńcami. Myślała jednak, że swojej rodzinie może ufać. A może faktycznie zwariowała?
Dokończyła ubieranie i weszła do kuchni. Ojca już nie było – wyszedł chwilę wcześniej. Mama powitała ją ciepło i podała jej wczorajszą polewkę na śniadanie.
Mijał dzień za dniem. Ojciec wracał ze strasznymi wieściami – to piekarz zachorował, to przyjaciel rodziny Diita, to szef portu. Liczba ofiar tajemniczej choroby, którą w miasteczku nazywano „pogromcą”, rosła z dnia na dzień. Mice odwołano szkołę, więc teraz spędzała cały czas w domu, pomagała mamie i czasem bawiła się w lesie z Tajio, Katoi i Luni. Zabawa pozwalała zapomnieć o chorobie i żyć jakby nigdy nic.
Jednak pewnego dnia nastała środa, kilka dni po zimowym przesileniu. Mika obudziła się i, tak jak co dzień, ubrała się w ciepłą, wełnianą spódnicę, podkolanówki i koszulę. Gdy weszła do kuchni, już wiedziała, że coś było nie tak.
Mamy nie było.
Pełna niepokoju zajrzała do sypialni i zobaczyła ją – spała zakopana w pościeli, wystawała tylko twarz, nienaturalnie blada. Mika krok po kroku podeszła do łóżka. Oczy mamy otworzyły się, ukazując żółte białka i ból.
– Mamo – załkała dziewczynka, zdając sobie sprawę, co to znaczy.
– Nie martw się… wyjdę z tego – powiedziała chropowato, lecz w jej głosie nie było nadziei.
Mika wybiegła z pokoju i zakryła oczy, z których kropla po kropli wylewały się łzy. Nie chciała płakać głośno – chciała być dzielna – ale nie była w stanie. Szlochała, a z zakatarzonego nosa spływała rozwodniona wydzielina.
Poczuła dotyk i otworzyła oczy. Mama, opatulona w kołdrę, trzęsąc się okropnie, ocierała jej katar.
– Mamo, idź do łóżka! – powiedziała zawstydzona. Czuła się strasznie: osamotniona, przerażona, zgubiona.
Kobieta pokiwała głową, wcisnęła jej w dłoń wilgotną chusteczkę i wróciła do pokoju. Mika usłyszała ciężki kaszel i poczuła jak ściskają się jej wnętrzności.
Nie była w stanie tego wytrzymać. Ubrała się i wyszła do lasu. Miała nadzieję, że tak dobrze jej znane drzewa pozwolą jej zapomnieć – jak dobrzy przyjaciele zabiorą część bólu, a może nawet dadzą nadzieję. Szła przed siebie, nie przystając, zaczerwienionymi palcami muskając korę drzew. Mówiła do nich wszystko, co tylko przyszło jej na myśl.
Gdy zaczęło się ściemniać, zdała sobie sprawę, że jest daleko od domu. Bardzo daleko. A jednocześnie wypełniał ją spokój. Znała tę część lasu, ale bojąc się, że po całkowitym zachodzie słońca nie pozna drzew, ruszyła biegiem.
W brzuchu burczało jej – zauważyła, że cały dzień nic nie jadła – biegła więc dalej, czując lodowate podmuchy na karku, płomienie na policzkach i ostre szpile wbijające się w płuca.
Mrok ogarnął las i zmusił ją do zatrzymania. Wiedziała, że noc w zimowym lesie jest skrajnie niebezpieczna. Mogła zamarznąć albo skończyć rozszarpana przez wygłodniałe drapieżniki.
Skostniałymi palcami uformowała kulkę śniegu i wcisnęła ją sobie do ust – może to pozwoli żołądkowi na chwilę dać jej spokój.
Rozejrzała się i zobaczyła duże, iglaste drzewo. Nie miała pojęcia jakie, ale z radością wślizgnęła się pod nie i przywarła do pnia. Tu nie było śniegu, więc była nadzieja, że nie zamarznie. Wiedziała tylko, że nie może zasnąć, bo może już się nie obudzić.
Z każdą godziną było coraz zimniej i coraz bardziej chciało jej się spać. Ziewała, ocierała dłonie o siebie, wkładała je pod pachy. Na nic – czuła, jak powoli traci kontrolę. Gdy minęła czwarta godzina, zasnęła.
Śniły jej się straszne rzeczy: mama z żółtymi białkami i krwiożerczym uśmiechem, tata pokryty czerwonymi pęcherzami, nawet Kasztan powoli przestający się ruszać. Czasami wybudzała się, gdy nadchodził koszmar – niestety nie tym razem. Czuła się jak w labiryncie bez wyjścia, gdzie za każdym zakrętem czai się nowy potwór.
Gdy po raz kolejny doświadczyła strasznych wizji, pojawiło się coś. Duch. Nie widziała ich od dawna, ale dobrze wiedziała, kiedy jakiś do niej przychodził.
Był to wysoki mężczyzna, od którego biło ciepło i życzliwość. Łysy, z długą brodą splecioną w warkoczyk. Wyciągnął półprzezroczystą dłoń w jej stronę – Mika chwyciła ją bez namysłu.
– Mika, Mika, nasza mała Mika. Jak to się stało, że teraz cię ratować trzeba? – powiedział ciepło. – Za chwilę się obudzisz. Idź przed siebie – duchy poprowadzą cię do domu.
Gdy skończył mówić, świat zawirował. Dziewczynka usiadła i od razu uderzyła głową w drzewo.
– Au – jęknęła, wyczołgując się spod gałęzi. Mając w głowie słowa ducha, ruszyła w głąb lasu, gdzie – jak sądziła – jest jej dom. Przyszło jej do głowy, że może to wytwór jej wyobraźni, odpowiedź na wykończenie, ale sama z siebie by się nie obudziła. A w dodatku czuła krążące po ciele ciepło, którego nie potrafiła wytłumaczyć.
Zmuszając zesztywniałe ciało, ruszyła biegiem. Nie wiedziała, czy biegnie w dobrą stronę, ale biegła dalej.
Po jakimś czasie pojawił się duch – piękna, młoda dziewczyna z długimi włosami i delikatnymi rysami. Nad szeroko uśmiechniętymi ustami widniał pieprzyk.
– Nie tam, słoneczko. Chodź za mną – powiedziała i zaczęła sunąć w drugą stronę. Mika podążyła za nią. – Jestem Githler, pani tutejszych lasów. A ty, moja maleńka, zgubiłaś się. Pozwól, że odprowadzę cię do domu.
Mika szła, Githler unosiła się nad ziemią. W ten sposób przemieszczały się szybko. Jedynym światłem oprócz księżyca, który krył się za chmurami, były fisaa-anata. Dziewczynka odkryła, że im bliżej ducha, tym mocniejsze ciepło czuje.
– Ten duch, który pomógł ci wrócić do świata materii, to mój mąż, wiesz? Przystojny, prawda? – Githler zachichotała, zasłaniając usta dłonią. – Jest moim strażnikiem, pilnuje mojego lasu.
Mika pokiwała głową.
Gdy słońce wyszło zza horyzontu, a Mika zaczęła poznawać teren, Githler postanowiła ją opuścić. Zrobiła na śniegu piruet, wprawiając spódnicę w ruch, i dygnęła delikatnie.
– Wyślę za tobą moje ciepło, żebyś nie zamarzła, słoneczko. A! I jeszcze jedno! Prawie zapomniałam. Twoja mama jest chora, prawda? – Dziewczynka skinęła, a jej uśmiech zgasł – na wszystko w przyrodzie jest lekarstwo. To żadna nowa choroba. My ją dobrze znamy. To czakura, którą leczy się fisaa-anata. Zbierz jednego grzyba, zrób z niego napar i powtórz następnego dnia. Powtarzaj to przez trzy dni, a twoja mama wyzdrowieje. Bywaj, dziecinko!
Zniknęła, a Mika została między dwiema wielkimi, ośnieżonymi jodłami z pytaniem: zaufać sobie czy społeczeństwu?
W chacie było cicho i nieprzyjemnie. Ojciec jeszcze nie wrócił, a mama widocznie była w pokoju. Mika wsłuchała się w tę niepokojącą pustkę i aż się wzdrygnęła, gdy buty pacnęły o posadzkę.
– Mika? – Usłyszała głos, który wydał jej się obcy, bardziej skrzek niż głos.
– Tak, to ja! Pewnie się martwiliście, bardzo przepraszam, po prostu… – Stanęła w wejściu do pokoju mamy i zamilkła.
Kobieta miała twarz usianą czerwonymi bąblami. Niektóre popękały, zostawiając krew, osocze i różowe mięso.
– Pójdę spać, ale porozmawiamy później, dobrze? – powiedziała mama, choć widać było, że każde słowo jest męką.
Dziewczynka pokiwała głową i zamknęła drzwi. Wiedziała, co musi zrobić, jeśli choroba tak się rozwinęła…
Wybiegła boso na śnieg, załadowała go do wiaderka, a na koniec delikatnie oderwała błękitnego grzyba. Serce biło jej jak szalone. Musiała zdążyć, zanim ojciec wróci.
Szybko napaliła w piecu, położyła na metalowej płycie żeliwny garnek ze śniegiem. Bała się używać noży, więc połamała grzyba palcami. Gdy woda zawrzała, wrzuciła trzonek i kapelusz.
Drzwi huknęły. Do środka wszedł ojciec, z podkrążonymi oczami, wyczerpany.
– Mika… dobrze, że jesteś. Co tam gotujesz? Kolację?
Pokręciła głową.
– Nie. To… lekarstwo dla mamy.
Jego oczy rozbłysły – nie nadzieją, lecz gniewem. Podszedł i nachylił się.
– Co ty wyprawiasz?! Żarty sobie robisz?! W takim momencie?!
Mika skuliła się. Milczała.
– Idę narąbać drewna – rzucił i wyszedł. Był roztrzęsiony. Ale ona miała nadzieję.
Wyciągnęła z wody grzyba, przelała wywar do kubka. Musiał trochę ostygnąć.
Czekała – wydawało jej się, że godzinami. Wrócił ojciec z drewnem, usiadł przy stole.
– Ojcze, ja naprawdę mam lek dla mamy. Zebrałam w lesie trochę… herbatę zrobiłam. Przecież jej to nie zaszkodzi bardziej… – wyszeptała, ledwo powstrzymując łzy.
Skinął głową. Ulga zalała dziewczynkę. Poczekała chwilę i poszła do mamy.
– Mamo, wypij to – kobieta rozchyliła usta, nie mając siły się sprzeciwiać. Mika poiła ją łyżeczka po łyżeczce.
– Stop! – Usłyszała krzyk. W progu pojawił się ojciec z wygotowanymi grzybami. – Napoiłaś ją tym?! – Nie słyszała jeszcze, by tak krzyczał. Rzucił grzyby na podłogę, chwycił ją za ramiona. – Czy ty chcesz ją zabić?!
– Ojcze, to jej pomoże!
Uniósł ją bez trudu, wciąż krzycząc, i zaprowadził do kuchni.
– Coś ty zrobiła! Wariatko! Już dawno wiedzieliśmy, że trzeba ci zrobić ten zabieg… może byś matki nie zabiła!
Mika wyrywała się, płacząc. Łzy spływały po policzkach i wsiąkały w koszulę ojca.
– Wynoś się z naszego domu! Już nie jesteś moją córką! – wyrzucił ją boso, bez kurtki, na śnieg.
Ale nie poczuła zimna.
– Głupcze, twoja córka właśnie uratowała twojej żonie życie! – Rozległ się ostry, kobiecy głos – groźny jak sztylet.
– Githler?
– Tak, słoneczko. Oczywiście, że to ja. Idź do swojej mamy. Zobacz, jak bąble znikają, jak gorączka ustępuje – powiedział miękko duch.
Mika podniosła się i wbiegła do chaty. Ojciec nie zatrzymał jej.
– Co? Czy ja już oszalałem? Kim jesteś, pani? – zapytał mężczyzna, jakby w przestrzeń.
– Twoja córka to najsilniejsze ogniwo twojego rodu. W niej gromadzi się moc. To ona widzi duchy, zjawy, demony i upiory. Ona przyszła na ten świat, by odkryć swoją moc i zacząć pomagać ludziom. Zeszła z nieba dla waszej barbarzyńskiej rasy. Taki był jej wybór. – Skrzywiła się z obrzydzeniem. – Nie zrozumiem go nigdy, ale to jej decyzja. Dlatego zostanie w tej chacie i zostanie uzdrowicielką. A ty sprawisz, by nie miała w życiu żadnych trudności. Będziesz dbał o jej szacunek i przebaczenie. Jest za dobra dla was wszystkich. Dbaj o moją siostrę, moją gwiazdkę.
Mówiąc to, Githler zniknęła, pozostawiając po sobie lekko świecącego, błękitnego fisaa-anata.