Hasła: sezam, klątwa, gaj.
Hasła: sezam, klątwa, gaj.
– Moi rodzice zawsze mawiali: „Krocząc dolinami rozpaczy, stań na chwilę i spójrz za siebie. W minionych trudach odnajdziesz siłę, którą w sobie nosisz. Tylko twoja wola zdołała je pokonać”. Przez lata odrzucałam te słowa, pogrążona w rozpaczy. Dzisiaj nawiedzają mój splątany umysł niczym duchy, rozbrzmiewając głośnym, bezlitosnym echem. Poddana rozpaczy pozwoliłam, by serce toczyło nieustępliwe boje z wichurami żalu, pozostawiając w nim nikłe iskry nadziei. Walczę z przeciwnościami przekornego losu, nie pozwalając zgasnąć ostatkom tego, co rodzice pielęgnowali we mnie przez lata. Nie zatracę swojej iskry – podwalin mej nadziei i wiary w lepsze jutro. Choć wiem, że minione dni nie powrócą, to z uśmiechem zbuduję własną przyszłość. Tego pragnęli, ponad własne życie i wszelkie kosztowności. Pewnego dnia ponownie ich spotkam na słodkich polach sezamu.
Po tych słowach nad zgromadzonymi zapadła nieprzenikniona cisza, jakby czas na kilka chwil zamarł. Parę osób pochyliło głowy, ocierając łzy utraconych chwil, inni – objęci ramionami – łkali bezlitośnie nad stratą. Stojąc nad trumną poczułam ciepło– bezcielesną obecność rodziców. Każdy powiew wiatru, skrzypiący o liście wydawał melodię rozpaczy – hymn nieznanego jutra. Procesja ruszyła w stronę grobu. Każdy krok owijał zranione serce cierniami. Ludzie szli w milczeniu, takim, jakiego dotąd nie znałam. Trumna została opuszczona, a ciernie oplatające serce pognały wraz za nią. Ranę na sercu sączyła krew, jednak każda chwila je opatrywała swoją łaską. Poczułam wdzięczność za życie i kochających rodziców. Powoli wyciągając dłoń, położyłam na trumnie ostatnie kwiaty, obiecując sobie nie zatracić ostatnich iskier. Podnosząc głowę ujrzałam słońce i błękitny nieboskłon sięgający po horyzont. Poczułam wolę walki, niepowstrzymany zew spełnienia ostatnich marzeń rodziców – marzeń o dobrobycie osiągniętym ciężką pracą.
Wróciłam styrana na farmę, pragnąc zaznać wytchnienia po dniu owianym w tragedię. Nie zdążyłam dojść do drzwi, gdy zza moich pleców niepostrzeżenie rozbrzmiał ciężki, męski głos. Zdziwił mnie, nie przypuszczałam, że ktoś mnie śledził. Zwrócona w stronę nadawcy ujrzałam niezgrabnego mężczyznę. Miał brązowe włosy o widocznych zakolach, wydęty brzuch i zgarbioną sylwetkę – nie widziałam go wcześniej.
– Kim jesteś? – zapytałam, zirytowana samą jego obecnością.
– Zapłata, droga damo – odparł złowrogim tonem.
– Zapłata, za co?
– Twoi rodzice pożyczyli ode mnie pokaźną sumkę. Lepiej oddaj po dobroci… zanim sam wybiorę inną opcję – dosadnie odsapnął, zbliżając do mnie dłoń.
– Inną opcję?
– Jesteś młoda, powabna… idealny nabytek do mojego klubu – oparł suchą dłoń na mym ramieniu. – To jak będzie? Chcesz, żeby długi zniknęły, tonąc w luksusach? Jeśli dobrze to rozegrasz, zostaniesz moją ulubienicą.
Przyparł mnie ręką do ściany, zbliżając twarz.
– Nie zbrukasz mnie! Myślisz, że możesz mnie zastraszyć? Proszę – straciłam więcej, żyjąc, niż stracę, umierając! – krzyknęłam oburzona, uderzając intensywnie dłonią w jego poszarpany policzek.
– Wielka szkoda… snułem o tobie fantazje – wzdychał. – Twoja strata. Za dwa tygodnie widzę cię ugiętą do moich stóp, oddającą 2000 g ziaren sezamu.
– Nigdy nie ulegnę przed takim bydlakiem! – krzyknęłam wzburzona. – Dostaniesz swoje 2 kg ziaren prosto w tą niewyparzoną mordę!
– Zobaczymy księżniczko, inaczej zobaczysz staruszków szybciej, niż sądzisz.
Zdruzgotana weszłam do domu, przeszukując wszystko, co mogło skryć jakikolwiek ślad po rodzicach. Sprawdziłam wszystkie skrytki – znalazłam jedynie 500 g cennych ziaren. Dla wielu ta suma wystarczyłaby do przeżycia przez wiele miesięcy, dla mnie jednak to zbyt mało, by wykupić własną wolność. Wciąż nie rozumiałam, dlaczego rodzice pożyczyli tak pokaźną ilość ziaren. Nie pływaliśmy w luksusach, ale też nie głodowaliśmy – typowa klasa średnia, dlaczego więc je chcieli? Odpowiedzi szukałam w książkach rodziców, miałam nadzieję odnaleźć najmniejszy trop. Większość z nich zawierała stare faktury i zdjęcia rodzinne, jednak jedna nie pasowała do reszty – wyglądała na nową, kurz o wiele słabiej ją pokrywał od reszty. Zajrzałam do niej i odnalazłam legendę o ziarnach, które przetrwają w najgorszych ziemiach – ziarnach rdzawego sezamu.
„W czasach niepamiętnych żadnemu kronikarzowi istniało niewielkie, lecz potężne królestwo – Regia Aurea, zwane również Królewskim Złotem. Przez wiele dekad słynęło ze swoich wpływów i dobrej woli; nieraz to właśnie ona ratowała jego obywateli przed głodem i śmiercią. Czasy ulegały zmianie, a królewski ród, chcąc coraz większej władzy, odszedł od pierwotnej idei – od złotego serca, które niegdyś prowadziło jego przodków.
Ostatnią władczynią upadającego królestwa była Liliana – urodą słodka, niczym zapach sezamu, słowem piękna jak lśniące ostrze, lecz sercem zimna jak jego stal. Spojrzeniem zapierała dech poddanym, a żaden z nich nie ośmielił się sprzeciwić jej woli… aż do czasu, gdy pewna mała wioska, osadzona w środku lasu, odmówiła płacenia daniny. Nie ze złej woli, jednak z biedoty – zabrakło im zbiorów sezamu, jedyne skarbu, jaki posiadali.
Lilianę nie interesowały tłumaczenia. Znała jedynie jedno prawo: posłuszeństwo albo śmierć. Nie chcąc – jak mówiła – osłabiać królestwa ich nędzą, wydała rozkaz, aby zabić każdego mieszkańca wioski. Rycerze wykonywali rozkazy bez najmniejszego zawahania. Gdy nastało słońce, ulice spływały krwią niewinnych, a wroga cisza była jedynym świadkiem tego bezlitosnego czynu.
Królowa nakazała zrównać wioskę z ziemią, a na jej ruinach zasiać sezam. Uznała, że jeśli żywi nie potrafili spłacić swego długu wobec niej, to martwi będą go spłacać, po wieków kres. Ziemia napojona cierpieniem mieszkańców wydała pierwsze kiełki, już po jednej nocy; drugie – przebijały kamień; trzecie… pochłonięte żądzą zemsty, zaczęły wić się w mrocznym, nienaturalnym rytmie.
Sezam spaczony grzechem królowej rósł w nieludzkim tempie. Niszczył wszystko i wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Nikt nie zdołał powstrzymać tej zemsty -ani modlitwy, ani stal, ani błagania. Gdy łodygi przebiły bramy pałacu, sięgając po samą władczynie, Liliana zebrała resztki swojej dawnej świetności, rzucając klątwę.
„Niech te nasiona nie niosą życia temu, kto po nie sięgnie.
Niech rdza ich smaku będzie ceną, za mój czyn.
Niech każdy kto je posiądzie, wpierw pozna me cierpienie.”
W jednej chwili szalejące pnącza zamarły, zatrzymując swoje żelazne łodygi nieopodal tronu. Nasiona niemal doszczętnie wyschły, a parę ocalałych władczyni schowała do złotej szkatułki. Jej stalowe serce, naznaczone klątwą pokryła rdza – wraz z nim nasiona przyjęły jej barwę.
Tak powstały nasiona rdzawego sezamu – pamiątka i echo grzechu ostatniej królowej Regia Aurea.
Mówi się, że wciąż spoczywają w mrokach przeklętego lasu, czekając na głupca, który odważy się je dotknąć… i spłacić dług wobec królowej.”
Na ostatnich stronach książki widniała mapa, wskazująca drogę do nasion. Prowadziła przez Lucus Animarum Perditarum – gaj zagubionych dusz. Niebezpieczne miejsce, którego nawet najśmielsi nie potrafili zgłębić. Podobno powracają tam dusze zmarłych, odstraszając wszelkich śmiałków.
Prawdę mówiąc, nigdy nie wierzyłam w legendy. Stałam przed wyborem między zbrukaniem swojego ciała, a opowieścią, która mogłaby skrywać choćby namiastkę prawdy… ta namiastka wystarczyła – podjęłam decyzje.
Następnego ranka spakowałam skromny prowiant i ruszyłam w drogę, w kierunku gaju zagubionych dusz. W sercu zapłonęła nadzieja – że odnajdę skarb, który uwolni mnie z oków długu, niespłaconego przez moich rodziców.
Wyruszając w stronę gaju, poczułam niepewność – nie wiedziałam, co zastanę na miejscu. Słyszałam wiele pogłosek: podobno droga jest mroczna, owiana mgłą zapomnianych win. Każdy, kto stąpał tą ścieżką, ujrzał coś innego; każdy uciekał przerażony, niezdolny sprostać własnemu sumieniu. Niedawna strata, wciąż tkwiła w sercu, teraz miały do niej dołączyć wyrzuty sumienia, Czy Podołam? Nie potrafiłam tego stwierdzić, jedno pozostało niezachwiane – nic mnie nie zatrzyma. Choćbym miała stracić własne życie, sprawię, by moi rodzice poczuli dumę.
Przywitał mnie las – piękne miejsce o gęstych drzewach i wysokich koronach, tworzących nad głową nieprzenikniony dach. Im dalej szłam w głąb, tym ciemniejszy las, a dawne piękno rozmył mrok. Wiatr wydawał szepty, nakazujące zawrócić, grożąc nieokreśloną karą. Drzewa obserwowały każdy ruch, cicho drwiąc z kolejnego śmiałka. Resztki światła nikły między koronami, zostawiając mnie na pastwę złudzeń. Między drzewami widziałam cienie – zjawy przeszłości, podążające za mną krok w krok. Strach ściskał pierś, a stopy ledwo stawiały kolejne kroki. Uczucie całkowicie mną owładnęło – czysty, paraliżujący lęk.
– Łucjo! Kochanie, co ty tutaj robisz? Zawróć do domu, nim bestia cię pożre – nakazał znajomy głos gdzieś w oddali.
– Szkrabie, dobrze wiesz, że nie wolno ci tak daleko chodzić. Wracaj do domu – drugi ton, znajomy, lecz teraz zimny i pełen ostrzeżenia, odbił się między drzewami.
Ignorowałam je, stawiając kolejne, mierne kroki. Zmęczenie zacisnęło stopy, zmuszając do krótkiego odpoczynku. Cienie obserwowały mnie uważnie, próbując skłonić do ucieczki. Zasnęłam na chwilę – tak przynajmniej myślałam. Upływ czasu zniekształcały drzewa, zasłaniając słońce, wieczna noc zapanowała wśród konarów, a mrok nie dawał wytchnienia.
We śnie ujrzałam rodziców – obrazy dawnego domu, cudowne chwile mojego dzieciństwa rozbłysły przed oczami niczym pękające bańki. Zawsze im współczułam, bo choć kochałam ich ponad wszystko jako niesforne dziecko wyrządzałam wiele krzywd. Wtedy błahe, lecz teraz raniły moją pierś. Nigdy nie przeprosiłam, nie okazałam skruchy, zawsze stawiałam własne pragnienie ponad ich spokojem. Ranieni każdego dnia, a mimo tego milczeli aż do śmierci.
Koszmar nie ukazał ani jednej dobrej chwili – tylko te najgorsze, jakby same cienie wybierały spośród wspomnień to, co miało mnie zaboleć najmocniej. Wszystko, co zobaczyłam powstało wskutek mojej woli, moich wyborów. Gaj nie pozwalał na zapomnienie.
Nagle dotarł do mnie delikatny dźwięk, cichy jak oddech nieba – głos moich rodziców. Jego dźwięk przełamał ciemność, rozproszył koszmar niczym światło przedzierające chmury. Po obudzeniu zauważyłam mgłę, otulającą moje padnięte ciało. Gęstą, jak winy, które nosiłam od lat. Nie widziałam dalszej drogi, jedynie pustkę.
Szepty powróciły, głośniejsze i bardziej złowrogie, jakby coś nienamacalnego pragnęło wygnać mnie z gaju za wszelką cenę. Wśród nich słyszałam znajome głosy – głosy rodziców. Czułam na barkach ciężar swoich grzechów, ich niewypowiedziany ból, zawiedzenie, które przedzierało moją duszę. Zamarłam, pogrążona w rozpaczy.
Spojrzałam za siebie i ujrzałam ścieżkę prowadzącą ku wyjściu z lasu. Na moment prawie uległam wizji końca cierpienia. Lecz serce nie pozwoliło mi zawrócić. Pamiętało okrutne chwile i dobre, ból i radość, zawiedzenie i dumę, przypomniało – i jedno, co przetrwało wszystko: bezkresną miłość rodziców.
Dawnych krzywd nie mogłam cofnąć, lecz wracałam do nich raz za razem, błagając o przebaczenie. Mgła i las próbowały wypaczyć moje wspomnienia, odebrać uczucia, pragnęło pozbawić mnie nadziei i siły, którą przyrzekłam chronić. Jednak kruche serce wypełniła jasność dawnych chwil, odbierając bluźnierczym szeptom moc.
Rodzice nigdy nie skrzywdzili mnie za życia – więc dlaczego mieliby to uczynić po śmierci? Wiedziałam już, że to jedynie złudzenie. Pułapka. Gra. Iluzja, ponad którą stąpam bez obuwia. Znam ból utraty, ciężar winy i echo własnych błędów. Przetrwam.
Powstałam, zapominając o zmęczeniu i ruszyłam naprzód, w stronę drogi wskazywanej na mapie. Każdy krok osłabiał mgłę, czyniąc ją rzadką, niemal niewidoczną. Mgła z każdym krokiem bladła, aż zniknęła całkowicie, ukazując świat ponownie.
Przede mną ukazał się krajobraz, o pięknie niemal nierzeczywistym – pola sezamu, rozrośnięte wzdłuż jasnej polany. Słodka woń wypełniała płuca, a ja bez opamiętania pognałam w stronę złocistych łanów.
Rodzice opowiadali mi dawniej baśń o Erze Złota i Klejnotów. Mówili, że świat niegdyś emanował dobrodziejstwami natury, skąpany w słońcu i dobrodziejstwie, wypełniony polami sezamu. Ludzie zbierali ziarna, przerabiali na niezliczone wyroby, a handel kwitł – bez lęku, bez głodu, bez biedy. Sezam rósł wszędzie, darowany przez ziemie jak błogosławieństwo.
W tamtych czasach deficytem było nie ziarno, lecz to, co dziś uznawano za bezużyteczne – złoto i klejnoty. Błyszczące ozdoby, niepotrzebne do przetrwania, a mimo to budzące podziw i pożądane nade wszystko. Z czasem ludzie, owładnięci żądzą bogactwa, porzucili pola sezamu na rzecz krwawych wypraw. Mordowali bliźnich, a następnie ich ograbiali, zdobywali to, co błyszczało, nie zwracając uwagi na koszty.
Ziemia, niegdyś urodzajna, przesiąkła krwią ofiar i łupieżców. Pola sezamu zwiędły, a każda próba zasiewu kończyła się tak samo – nicością. Nie rosło tu już nic. Żaden pęd, żadna łodyga rośliny uprawnej nie zdołała przebić ziem, która pamiętała jedynie śmierć.
Inne kraje, z obawy przed własnym upadkiem, odcięły wszelki handel i kontakt z naszym narodem. Bały się, że skażenie, które pożarło nas, sięgnie też ich ziem. Zostaliśmy sami, porzuceni, skazani na powolne obumieranie.
Społeczeństwo, niegdyś tak beztroskie, zgasło jak świeca pozbawiona tlenu. Nową walutę – niczym w odległych czasach minionych wieków – stanowiły nasiona sezamu. Niewielkie, kruche, lecz cenniejsze od złota i klejnotów.
Tak wyglądał nasz upadek. Naród, który pragnął mieć wszystko, został z niczym.
Na widok pól ogarnęło mnie zwątpienie. Dlaczego te rośliny nie obumarły jak tamte, dlaczego ziemia nie przesiąkła grzechem przodków? Miałam wrażenie, że to kolejna iluzja – pokusa stworzona dla chciwych, tych, którzy napychając worki sezamem zawrócą i ostatecznie znów zostaną z niczym.
Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam ziaren. W jednej chwili prawda stanęła przede mną: to nie sezam. To jaja wszy roślinnej. Te stworzenia infekują łodygi, składając na nich potomstwo, a gdy młode wychodzą na świat, pożerają roślinę do samych korzeni, nie zostawiając nawet suchej łodygi. Ktokolwiek już po nie sięgnął, z pewnością pożałował swojej chciwości.
Ruszyłam dalej przez pola, aż w oddali dostrzegłam zniszczoną bramę z napisem: Lucus Animarum Perditarum.
„A więc to jest gaj” – pomyślałam.
Las skrywał go za własną złowrogością. Wyglądało na to, że wioska ukryta jego wnętrzu swoim bólem zaraziła również drzewa. Teraz tworzyły ułudę miejsca, do którego każdy pragnie trafić – gaj obiecywany, lecz przesiąknięty przekleństwem.
Niepewnym przekroczyłam granicę prawdziwego gaju. Otuliła mnie zieleń o odcieniu mięty, drzewa w kolorze szafranu, owiane białymi jak śnieg listkami. Miejsce wyglądało niemal bosko – piękno ukryte głęboko za warstwą okrucieństwa, która go strzegła.
Spojrzałam na mapę i dostrzegłam dziwny napis: „Czystość zostanie nagrodzona, zaś mrok pochłonie twą duszę ponownie.” Znak pokrywał całą jej powierzchnie, pozostawiając jedynie przestrzeń na interpretacje.
Poszłam ścieżką ułożoną z miękkich liści i płaskich kamieni o lazurowym połysku. Po chwili dotarł do mnie zapach ciasta – słodki, kuszący, jak obietnica bezpieczeństwa. skusił mnie do podążania za nim. Podążałam za nim, aż ujrzałam ją.
Na końcu drogi siedziała niezwykła kobieta. Długie, jasne niczym gwiazdy włosy, spływające po jej bladym licu tworzyły wodospady, odsłaniając jedynie szmaragdowe oczy. Otaczała ją woń owoców i świeżo pieczonego ciasta. Miała na sobie niebieską suknię, zdobioną białymi akcentami, z rękawami tak długimi, że zdawały się sunąć po ziemi. Spoczywała na skale oświetlonej słońcem, jakby sama stanowiła jego część.
– Dotarłaś – przywitała mnie ciepłym uśmiechem.
– Kim jesteś? – zapytałam nie potrafiąc oderwać od niej wzroku.
– Noszę tyle imion, ile mi nadano. Jedne są piękne, inne ponure, lecz najczęściej mówią o mnie opiekunka – odparła, zasłaniając długim rękawem usta.
– Opiekujesz się tym gajem?
– Strzegę go przed cierpieniem, które zrodzono mu przed laty.
– Pomożesz mi? – mój głos zabrzmiał prawie błagalnie.
– Pragniesz nasion. Ostatniego cierpienia tego miejsca. Źródła jego narodzin… i przyszłego końca.
– Jak mam je odnaleźć? Mapa przestała ukazywać drogę.
– Nasiona chronią gaj. Mokną w jego bólu, karmią moją siłę, skrywają go przed tymi, którzy nie są godni. Jeśli chcesz – możesz tu zostać. Jeśli jednak pragniesz je zdobyć… muszę osądzić twe serce.
– Nie chcę ranić tego miejsca. Ale nasiona to moja jedyna droga. Nawet jeśli mnie przeklniesz za moje zamiary, nie zawrócę. To cena mojej wolności… ostatni hołd dla rodziców.
– Zatem idź naprzód. Haj wskaże ścieżkę. Pójdę za tobą, jeśli pozwolisz.
– Oczywiście. Twoje towarzystwo będzie dla mnie darem. Od wielu dni niosę ten ciężar samotnie.
Poszłam wraz z Opiekunką wzdłuż ścieżki, którą wyznaczał gaj. Jej obecność niosła ukojenie, lecz jednocześnie budziła we mnie niepokój, jakby w powietrzu wisiało coś nieuchronnego. Pokazywała mi piękno tego miejsca: owoce o smaku ambrozji, drzewa tańczące lekko, jakby tańczyły w rytm cichego wiatru. Jednak każdy cud, który mi ukazywała, wywoływał jedynie kolejne ukłucia sumienia.
– Jak zamierzasz mnie ocenić? – zapytałam, nie mogąc dłużej znieść milczenia. – Czy czeka mnie kolejna próba? Ból większy niż ten, który już widziałam? Proszę… powiedz, co mnie czeka.
– Właściwie to nie ja ocenię twoje serce – odparła spokojnie. – Uczyni to skarb, którego pragniesz. Nasiona przesiąknięte gniewem, zemstą i cierpieniem. Aby je posiąść, musisz znieść ich ból. Utracić to, co królowa, by zrozumieć ich prawdziwą wartość. Klątwa, rzucona przed wiekami, nie zabija już…, lecz strzeże.
– Rozumiem. A więc, nie zdobędę nasion, dopóki nie doświadczę utraty równej tej, którą poniosła ona.
Gdy mówiłam te słowa, niebo na zachodzie zaczęło płonąć czerwienią. Nadchodziła pora, w której moje serce miało podlegać osądowi.
Przed zniszczoną bramą do pałacu stanęłam, pogrążona w myśleniu. Wkrótce miałam poznać werdykt – nie królowej, nie Opiekunki, lecz własnego wnętrza. Znałam siłę swojego serca, niewzruszoną potęgę…, lecz nie byłam pewna, czy znajdzie się w nim dość dobra. Czy pozostało we mnie cokolwiek, co mogło uczynić mnie godną?
Wszystkie te myśli wkrótce miały zamilknąć, rozwiane decyzją rdzawego sezamu.
Weszłam do pałacu, a rdzawe łodygi natychmiast zasłoniły bramę, zamykając mnie w jego wnętrzu niczym w klatce. Opiekunka uniosła dłoń i musnęła splątane pnącza, które pulsowały jakby żyły własnym życiem. Na jej dotyk zawyły cicho, po czym w chaotycznym szarpnięciu rozsunęły się, tworząc krętą ścieżkę, prowadzącą do tronu.
Szłam powoli, każdy krok brzmiał zbyt głośno w upiornej ciszy. Czułam, jak serce uderza o żebra – strach, niepewność, nadzieja i siła zmieszane w jedną obezwładniającą falę. Pałac dawno utracił blask, dawne zdobienia pokrywał kurz i rdza. Jednak tron wciąż stał na środku niczym świadek zbrodni.
Na nim spoczywały pozostałości Liliany – szkielet szczupły, delikatny, wciąż opleciony niebieskimi strępami królewskiej szaty. W wyschniętych dłoniach zaciskała złotą szkatułkę, jakby nawet po śmierci próbowała strzec swego ostatniego okruchu władzy.
Z lękiem, lecz i z determinacją otworzyłam ją.
Wewnątrz leżały nasiona – ciemne niczym zakrzepła krew, o woni rdzy i czegoś nienazwanego, ciężkiego. Spoczywały nieruchomo, jakby czekały na mój dotyk.
Kiedy dotknęłam je opuszkami palców, w tej samej chwili powiał wiatr. Skąd? – nie wiedziałam. Nie było okien, nie było żadnego otworu. A jednak powiał. Powiał i porwał nasiona z mojej dłoni, krusząc je w drobny pył, który rozniósł się po sali niczym echo czyjegoś śmiechu.
Za plecami rozbrzmiał chichot – nienaturalnie cichy, a jednocześnie przenikliwy.
Obróciłam się.
Opiekunka stałą tuż za mną, jej uśmiech nie miał w sobie krztyny ciepła, okazywanego wcześniej. Usta miała jak rude jak rdza, spękane i zaschnięte… a na ich brzegach lśniły ślady krwi. Pod długimi rękawami dostrzegłam jej dłonie – blade, zniekształcone, pocięte drobnymi pęknięciami, jakby pnącza sezamu wyrastały prosto spod skóry.
Jej głos, spokojny jak łagodny szmer potoku, lecz niosący w sobie ciężar wieków, odbił się od ścian pałacu. Rdzawe pnącza reagowały na każde jej słowo, wyrastając spod ziemi.
– Tutaj umarłam za grzechy mego ludu. Pozostawiona na zawsze, tkwiąca w miejscu bez przyszłości. Ukarana, okryta hańbą, porzucona w niepamięć, tkwiłam wieki w tym miejscu, każdym dniem tracąc resztki swoich sił… czekałam na właściwą osobę
Gdy mówiła, powietrze w sali zgęstniało, jakby przestrzeń zaczęła się kurczyć. Czułam, jak chłód przeszywa mi skórę. Opiekunka powoli wyciągnęła dłoń; palce miała długie, nienaturalnie, porośnięte cienkimi włóknami sezamu i krwi.
– Nasiona oddzielające lasem gaj, dotąd nie pozostawiały nikogo.
W jej oczach mignęła iskra czegoś dawno zapomnianego – gniewu? żalu? rozpaczy?
– Ty, tkwiąca w nadziei, popychana żalem i rozpaczą po stracie…
Moje serce zadrżało. Widziała. Dostrzegała wszystko, co skrywałam na dnie.
– Całkowicie pochłonięta bólem… ty jesteś kluczem.
Salę przeszył nagły skowyt pnączy, jakby domagały się ofiary.
– Mapa stworzona przeze mnie, posiadająca fragment mojej duszy, cię tu zaprowadziła, by dopełnić moją klątwę.
Spojrzałam na mapę, którą wciąż ściskałam w ręce. Jej brzegi drżały, jakby oddychała. Linia, prowadząca mnie przez gaj, drgała jak żyła tętniąca pod skórą.
– Poznałaś ból… ciężar własnych czynów… teraz poznasz ostatni aspekt mego cierpienia: spętanie oraz śmierć.
Jej uśmiech rozszerzył się nienaturalnie, ukazując spróchniałe kły. Pnącza wokół nas zaczęły pełzać po podłodze, oplatając kostki moich nóg. Drżałam, ale nie mogłam się poruszyć.
Szkielet królowej na tronie zadrżał i zawył – jakby coś w nim wciąż żyło, jej dusza poruszyła kośćmi niczym marionetką.
Opiekunka pochyliła się ku mnie, jej piękną wcześniej twarz pokrywały pnącza sezamu, wychodzące niewielkich ran.
– By moja klątwa została zdjęta, ktoś musi zająć moje miejsce.
Pnącza zaczęły oplatać moje łydki, biodra oraz talię. Nie mogłam złapać tchu. Czułam ich chłód, ich ciężar, ich pragnienie.
– A ty… jesteś idealna.
Czułam, jak włókna sezamu wnikają w moje włosy, jak oplatają szyję, jak wciskają się w usta, dławiąc resztki oddechu. Świat wokół mnie stawał się bardziej odległy, rozmyty, jakby przykrywała go gęsta mgła.
Moje czyny zostały osądzone. Nie przez Opiekunkę.
Nie przez klątwę.
Nie przez królową.
Lecz przeze mnie samą.
Przez całą drogę kierowało mną pragnienie – tak głębokie i ostre, że nie widziałam nic poza nim. Chciałam ulgi. Chciałam naprawić to, czego naprawić nie mogłam. Chciałam zrozumienia, którego nigdy sobie nie okazałam. Patrzyłam na gaj, na jego łagodność, na jego cudowność – a widziałam cień, który rzucałam.
Pnącza zacisnęły się mocniej, wpełzając pod powieki.
Świat zgasł.
A wtedy poczułam… ciszę, nie chłód, nie strach.
Tylko ciszę.
Własny umysł spętałam wcześniej niż ciało. Zanim rośliny mnie pochłonęły, ja pochłonęłam siebie – wspomnieniami, żalem, lękiem. Ostatnia iskra, którą obiecałam zachować, ta niewielka świecąca gdzieś głęboko… zgasła we mnie zbyt wcześnie.
Ostatnie myśli, ostatni oddech, który już nawet nie był oddechem, lecz śladem dawnego życia, były jedynie szeptem:
„Przepraszam was, za niedochowanie iskry.”
Słowa odpadły ode mnie, jak płatki skruszonego kwiatu.
Osiadły na ziemi.
I nic nie odpowiedziało.
A jednak, w tej czeluści, kiedy pnącza wchłonęły każdy fragment mojego istnienia… coś drgnęło. Coś poruszyło się niczym tchnienie w popiele.
Coś, co nie należało ani do mnie, ani do królowej.
Coś, co dopiero miało nadejść.
Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,
ślad swój zostawiłam,
uważnie przeczytałam,
za udział podziękowałam;
bruce :)
Moje uszanowanie!
Po tych słowach nad zgromadzonymi zapadła nieprzenikniona cisza, jakby czas na kilka chwil zamarł.
Skoro pierwszy akapit to słowa bohaterki, należałoby wyróżnić je pauzą dialogową.
Proszę żyjąc– straciłam więcej, żyjąc, niż stracę, umierając!
Aż mi się w głowie zakręciło.
Znała jedynie dwa prawa: posłuszeństwo albo śmierć.
Ja tu widzę jedno prawo.
W jednej chwili szalejące pnącza zamarły, zatrzymując swoje żelazne pnącza nieopodal tronu.
Powtórzenie.
Szkielet królowej na tronie zadrżał, wydając odgłosy wycia
Masło maślane, sugeruję zmienić na “zadrżał i zawył”.
Podoba mi się baśniowa oprawa i podróż na wzór, nie wiem, “Czarnoksiężnika z Krainy Oz”? Zakończenie wpasowuje się idealnie w temat konkursu, jednak jest trochę przewidywalne. Również sama historia zasługuje miejscami na dopełnienie, zwłaszcza wątek ich śmierci i długu.
Najbardziej spodobała mi się sama legenda o złej królowej i niepokornej wiosce. Bardzo zgrabnie poprowadzona, a trochę mitów i legend przeczytałem i przyznam szczerze, że tę naprawdę czyta się jak prawdziwą.
Pozdrawiam serdecznie!
Szalom drogi czytelniku ^^
Zostały naniesione poprawki na wyżej wymienione fragmenty (Niewiem jakim cudem slowo żyjąc znalazło się w miejscu, w którym nie powiino, ale rozbawiło mnie trochę.)
Strasznie mi miło czytać dobre słowa o tej legendzie. Przyznaję, jestem fanem mitów i wszelkich wierzeń, dlatego taka opinia ogrzewa moje serduszko.
Może pomysł w porządku, ale wykonanie bardzo… początkujące. Dużo małych błędów, czasami literówki, czasami źle dobrane słowa, liczby zapisane cyframi zamiast słownie. Przede wszystkim za dużo melodramatyzmu i poetyckości, a to łatwo przeradza się w śmieszność. Jednak wierzę, że po poprawieniu warsztatu dramatyzm, o ile nie sztuczny, będzie twoją dużą zaletą, bo niektóre opisy i poetyckie porównania wyszły nie najgorzej.