

Czas mój mijał, czułem, że stracony
Ostatnie w palcach liczyłem grosze
Z czasów, gdy byłem niezwyciężony
Dziś tylko mnie posłuchajcie, o to was proszę
Szedłem powłócząc nogami, poplamionym traktem
Krwią ostatnich snów i nadziei, aż te stały się ciałem
Po to by łatwiej je zamordować, zapomnieć iż były prawdziwe
Zostawić je martwe, zapomnieć, że były żywe
Lecz, gdy miałem już spaść ze skraju płaskiej ziemi
W przestrzeni, gdzie powietrze winno rozsadzić me płuca
Coś nagle, jakby znikąd, miota się… zieleni
To portal, to portal! Wyzwanie mi rzuca.
Wpadam w niego, jak w objęcia nagiej bogini
Kosmosu, co z obrotu planet odczuwa uniesienia
Ona złapała mnie i pieści, niemal do bólu
Mówi: rozbierz się już, mój piękny królu!
A ja spętany pnączami nadziei, sądzę, że to rozkosz
Że otrzymałem obietnicę szczęścia na nowo
Lecz zapomniałem o słowach złego pana
Kobieta, która cię spęta, nie dla ciebie wybrana
Lecz rozkoszy doznałem w łożach miłości
Poza światem latami
Nie miałem żadnej myśli
Tylko usta zamknięte ustami
I gdy chciałem pomyśleć, o swym losie ciężkim
Ona przychodziła i w poduszki mnie wciskała
Bym już nie myślał więcej
Tylko o niej
W uwięzi tkwiłem lat sto dwadzieścia
Objęła mnie kosmiczna siła niewieścia
Lecz przypomniałem sobie, że portal
Wywołać łatwo, lecz cierpieć trzeba
Więc, gdy ona znów próbowała
Ściągnąć ze mnie wierzchnie okrycie
Pomyślałem ze wstydem, jaka ze mnie zakała
Me ciało przecież, jest wstrętne nieskrycie
Gorąc miłosna z nas wnet opadła
A portal pojawił się w dziwnej postaci
Z trudem zmieściłem w nim choć część mego ciała
I moja dusza portalem,w otchłań się wybrała
I usłyszałem, jak serce bije
Nie moje, lecz czyjeś gdzieś blisko
Chciałem, by portal zabrał mnie znów
Lecz zamiast portalu, poczułem chłód
Jest nas setki płaczących, tęskniących, szepczących przek… zaklęcia.