Alfond Galande siedział w głównej izbie Przybytku Thibaulda. Spoczywał przy długim stole, za dwóch towarzyszy mając opojów siedzących naprzeciw siebie. Pomimo wczesnej pory – było ledwie po południu – zmęczeni, oparli ręce na lepkim od piwa blacie a na rękach oparli głowy jak lustrzane odbicia siebie nawzajem. Pochrapywali, chrząkali i parskali jak buszujące w chlewie świnie, uzupełniając jeden drugiego.
Alfond czuł, że przestał się już czerwienić, ale gdy Alfida weszła do izby znów poczuł piekące policzki. Wcześniej nawiedził jej niewielką celę, gdy się kąpała. Pukał, zaprosiła, więc wszedł. Zupełnie nieprzygotowany rozdziawił wtedy gębę i patrzył, jak niezbyt się kryjąc poprawiała wciąż mokre piersi pod opaską.
– Nie stercz tam, mości panie zbrojny – powiedziała wówczas. Całkowicie skupiona na sobie nie zaszczyciła go spojrzeniem. I dobrze, bo pewnie wyśmiałaby jego buraczane poliki. – Zamknij drzwi, bo przeciąg i opowiadaj, co tak nagli?
Miała wtedy na sobie tylko lniane spodnie farbowane chyba sadzą, bo tak były czarne, obszyte świńską skórą tam, gdzie najszybciej przecierały się podczas jazdy konnej. I ten cienki materiał ledwie kryjący kobiece wdzięki.
Tak, Alfond znów rozdziawił gębę i żałował, że ogolił twarz pozostawiając jedynie wąs. Wyglądał pewnie jak czerwona wisienka.
Alfida odebrała gliniany kufel od stojącej za kontuarem kobiety i ruszyła w jego stronę. Miała na sobie już swoją ciemną tunikę z długimi połami, brygantynę z elementami kolczymi i czarny, rozpięty płaszcz, który falował za nią, gdy szła. Szeroki, skórzany pas przerzuciła sobie przez ramię, a przytroczone do niego sak, kołczan, miecz i strzały grzechotały z każdym jej krokiem. Sam wdzięk – pomyślał Alfond. Ale i tak oczyma wyobraźni widział wciąż tę oblepiającą piersi opaskę i czerwienił się jak młody szczyl. Bywał już z kobietami i nigdy się nie spodziewał, że z jakąś się zwiąże. Może to, jak zaimponowała mu w walce sprawiło, że serce opuściło gardę i rozmiękło mu, a myśli zasnuła mgła młodzieńczego podniecenia.
Alfida usiadła naprzeciwko Alfonda, trzaskając kuflem o blat.
– No i jak tam, panie zbrojny? – spytała, uśmiechając się. – Lepiej się pan poczułeś? Cóż to za wieści pilne? Może starosta obudził się już z niedźwiedziego snu i postanowił nam fatygę wynagrodzić?
Alfond rozmasował twarz, żeby ukryć nieco pąsy, po czym napił się gęstego piwa, które zakupił wcześniej.
– Proszę – wskazał duży, cynowy talerz, na którym leżał ciepły jeszcze królik, nieco rozgrzebany i pajda chleba, chaotycznie pookrawana. Było jeszcze kilka plastrów sera i jagody. Alfida wytarła wygięty nóż o pelerynę i zabrała się za wycinanie mięsa.
– Starosta Romoateaux, z tego co wiem, wyprysnął był z łoża jakiś czas temu, by gości w osadzie powitać. Łażą teraz gdzieś wokoło, pewnie kościółek poszli oglądać.
– Kościółek? – mruknęła Alfida, mlaskając, po czym wpakowała sobie do ust oderwany kawałek chleba. – Nie widziałam żadnego kościółka. To były te pilne wieści?
Alfond prychnął.
– Nie widziałaś, bo kościółek, póki co, jest tylko obietnicą. Ale starosta oprowadza gości, bo z tego, com posłyszał, to jakieś osobistości kościelne są, wielebne i duchowe.
– Mhm – mruknęła, z pełnymi ustami.
– Insze za to wieści przynoszę – powiedział, biorąc do ręki kawałek sera. Obejrzał go, żeby nie patrzeć jak kobieta je. Bo nie jadła jak kobieta, nie jak taka typowa. Ale w zasadzie we wszystkim była nietypowa i może to właśnie go pociągało. – Drużynnik tutejszy, co na Wolnej Twierdzy panem, celebracje zarządził, by pogratulować swoim włócznikom udanego szturmu, zdolności wojskowych i pomyślunku bitewnego. Nas jako równych zaprasza.
– O, to miło z jego strony – mlasnęła. Potem zmarszczyła brwi, jakby nad czymś się zastanawiała. – To niezbyt, jak mniemam, typowe, co?
Alfond skrzywił się.
– Niekoniecznie. Zależy, co mu naopowiadał Hageller.
– Żeś pan jest, panie Alfondzie, bitny, mężny i strachu pan nie znasz, a pańskie szarże niczym rozpędzonego dzika, kładły przeciwników jak kosa zborze – powiedziała Alfida, wymachując w powietrzu swoim krzywym nożem.
Alfond starał się nie uśmiechnąć, ale te słowa przyjemnie go łechtały. Wiedział, że rozpędzony, z tarczą, jest niczym taran.
– Zapewne właśnie to. Pomyślałem, że możemy tam pójść… I sam nie wiem…
– Dobry pomysł – powiedziała, upychając spory kawał chleba do ust. Wstała energicznie grzechocąc ekwipunkiem, do ręki wzięła kawałek mięsa i mruknęła z pełnymi ustami: – Idziemy?
Istota pełna wdzięki i piękna, choć może nie subtelności – pomyślał Alfond, wstając.
Kuśtykał za nią, gdy sprężystym krokiem obeszła budynek i podeszła do niewielkiej zagrody. Pośród kilku koni stała jej czarna klacz, z ziołowym opatrunkiem owiniętym wokół szyi i masywnej piersi.
– Co to za rasa? – spytał zaciekawiony. Bo konisko też było piękne. Alfond tych zwierząt nie lubił, dopóki nie zobaczył, jak klacz odważnie wpada między wrogów, kąsa ich i kopie.
– Morgentau – powiedziała.
– Morgentau? – zdziwił się. – Myślałem, że tak się nazywa.
Alfida zamrugała, zmarszczyła brwi w chwili zamyślenia.
– Ach, tak jest w istocie. Nie wiem, co to za rasa – odparła, po czym wskazała na niewielki pagórek, tuż za miastem. – To oni? Goście starosty?
Alfond podążył za jej wzrokiem. Na wzniesieniu, tam, gdzie miała powstać świątynia, stało czterech mężczyzn. Rozpoznawał starostę i wielebnego Neraniela. Pozostali musieli być przybyszami.
– Tak, to oni – odparł. – I sporo piechurów przytaszczyli ze sobą. Byli wczorajszego wieczora w karczmie. Nie pamiętasz?
– Nie bardzo – mruknęła, wpatrzona w czwórkę w oddali.
– Dobrze się bawiłaś – skomentował Alfond.
Alfida prychnęła.
– Ano. O to przecież chodzi w życiu, czy nie tak, Alfondzie? O zabawę, doznania, ekscytację… – zmarszczyła się, w zamyśleniu, jakby szukała słów.
– Tak, to też – mruknął Alfond z uśmiechem, bo mu się podobała we wszystkim, co robiła. Nawet rozmawiała tak, że nie miał ochoty uciekać. Zaprawdę – pomyślał – byłby w stanie się związać, nie zważając, że miała te chwile wyjątkowo pozbawione umysłowej lotności. – Ale i nie tylko. Mój mistrz mówił: najpierw praca, potem nagroda.
Spojrzała na niego z uwagą, nie odzywając się jednak.
– Są jeszcze obowiązki, honor, wiara – kontynuował. – Zobowiązania i powinności wobec księcia, mocodawcy, rodziny. Człowiek powinien założyć rodzinę. Kiedyś…
Alfida wciąż na niego patrzyła, marszcząc brwi w charakterystycznym dla niej wyrazie zamyślenia. Nie była zbyt błyskotliwa, ale przecież nie to się liczy w kobiecie – pomyślał Alfond.
– Rodzina, no tak – mruknęła.
Z jakiegoś powodu posmutniała.
– Jakie masz plany, jak już dostaniemy zapłatę? – spytał.
Znów obdarzyła go tym nieco zamglonym spojrzeniem.
– Niebawem zima – powiedział. – Spadną śniegi, dogi staną się nieprzejezdne. Trzeba gdzieś osiąść i przesiedzieć. Pomyślałem, że możemy zapłacić któremuś z tutejszych.
– Dobry pomysł, Alfondzie – powiedziała, uśmiechając się.
Zabawa
Vigo wlazł na sam szczyt Wolnej Twierdzy.
Jej budowa przypominała raczej opasłą baryłkę zwężającą się ku górze, obrośniętą wykuszami i niewielkimi balkonami o ułamanych blankach. W pewnym sensie bezkształtna, co było wyraźne właśnie tu, na szczycie. Mur miał szerokość leżącego mężczyzny i nie był okręgiem, ale dziwnym, zaokrąglonym wielokątem.
Skoro to miało być święto Wolnej Twierdzy, postanowił wciągnąć na maszt proporzec, który łopotał teraz na wietrze, a jego długie wstęgi lizały blanki.
W dole widział całą osadę oraz swój dziedziniec, na którym bawili się jego konni. Na dwóch rusztach opiekały się sarny. Wczesnym rankiem wysłał drużynę na polowanie, ale ogary robiły, co mogły, aby dowieść swojej bezużyteczności. Skomlały, kotłowały się tuląc do siebie i psarz ledwie zaciągnął te kundle do lasu. Podobno tam nieco się uspokoiły, ale węszyć, nieroby, nie zwęszyły niczego. Będą musieli zadowolić się wypłoszoną sarniną. Vigo zastanawiał się, czy nie zakuć Hugona, psarza i nie przegonić go na smyczy po kniejach.
Potem zauważył trzech zbrojnych arcywielebnego Gervaisa, powoli snujących się polem. Patrolowali okolice, jak im dowódca kazał, pewnie, żeby się nie pospali, bo o bójki tych zniewieściałych paniczyków nie podejrzewał. O nie, do tego trzeba przecież być choć trochę mężczyzną.
– Moje okolice sobie patrolują – mruknął Vigo ze złością.
Cały czas zastanawiał się, jak się ich pozbyć. Nie dlatego, że chciała tego wiedźma. Nie, po prostu nie lubił nowości. Lubił swój porządek, rutynę i spokój.
Palcem w rękawicy zeskrobał grudkę ptasiego guana, która odprysnęła od czarnego kamienia i poleciała w dół, na bawiących się żołnierzy. Dojrzał też parę najemników. Vigo uśmiechnął się gorzko. Dobrze – pomyślał. Bawcie, się, jedzcie i pijcie. Pijcie przede wszystkim, niech umysły zajdą wam trunkiem. Mam bowiem dla was małą niespodziankę.
Usłyszał kroki na schodach i czyjeś sapanie.
– Panie drużynniku – jęknął goniec. W tak młodym wieku powinien mieć o wiele lepszą kondycje – pomyślał Vigo. – Pan opolnik Romoateaux przybył, o rozmowę wyprasza. Zwyczajem na dziedzińcu czeka.
Vigo jęknął. Spojrzał w dół i wypatrzył postać opolnika. Ten pomachał mu ręką. Vigo minął gońca i wszedł na kręte, ciasne schody. Jego obcasy stukały głucho o drewniane stopnie, a łańcuch kiścienia grzechotał, gdy schodził powoli. W końcu wyszedł na dziedziniec.
– Panie opolniku Romoateaux! – Vigo powitał gościa, rozkładając ramiona. – Rad jestem pana widzieć w zdrowiu po szturmie na strażnicę, o którym wiele słyszałem.
– Naprawdę? No cóż, szczęśliwie wyszedłem z opresji cały i zdrowy – powiedział Romoateaux.
– Słuchy mnie doszły, że nawet w pobliże opresji się pan zbytnio nie dopychał – burknął Vigo. Nie uściskał starosty, którego opolnikiem przywykł nazywać. – Skoro więc nie bardzo macie się czym przechwalać, panie opolniku, ciekawość bierze cóż to was dzisiaj do mnie przywiało.
– Starosto – poprawił Romoateaux. – Starosto, nie opolniku.
Rozwydrzył się – pomyślał Vigo.
– Otóż z panem arcywielebnym Gervaisem, oraz wielebnym Armenem, który mu towarzyszy, rozmawiałem – kontynuował Romoateaux. – Wiele z tematów poruszyliśmy natury wszelakiej, tematów zawiłych i skomplikowanych, którymi nie będę panu, panie drużynniku Vigo, głowy zaprzątał. Z pewnością nie byłby pan zainteresowany.
Pomiędzy nimi przebiegły dwa koty, sycząc i miaucząc w ich mniemaniu agresywnie. Vigo patrzył przez chwilę za zwierzakami, które bez strachu przebiegły obok parkanu ogarów. I żaden z kundli nie zareagował. Kiedyś próbowałyby roznieść kojec, byleby tylko dorwać jakiegoś sierściucha.
– Słucha mnie pan? – spytał Romoateaux.
– Przyznam, że nie bardzo. Kilka słów mogło mi ulecieć. Proszę, niech pan powtórzy, skoro to koniecznie.
– Wielebny Armen nalegał, abym z panem porozmawiał w sprawie wizyty.
– Ach, rozumiem. Moja odpowiedź zmianie nie uległa, bo i niby dlaczegóż miałaby? Do twierdzy nie wlezie, koniec i kropka.
– Vigo, znamy się nie od dziś – powiedział Romoateaux. Podszedł bliżej i zniżył głos. – Wiem, że jesteś panem upartym, ale dobrym i rzetelnie wypełniającym swoje obowiązki. Równie prawym, co, niestety, upartym. Jak osioł upartym, zupełnie bez przyczyny. Ale czy na pewno potrzebny panu spór z arcywielebnym, a przez to i z kościołem całym?
– Ciekaw jestem takiego zainteresowania wielebnego strukturą obronną tego miejsca – powiedział Vigo i uśmiechnął się kwaśno. – Jeszcze skorym pomyśleć, tak się dobija, że fortyfikacyje chce przejrzeć, mury ocenić, bramy i furty w pamięci zapisać niczym szpieg jaki. Czyżby arcywielebny najechać miarkował Wolną Twierdzę?
– Martwi mnie ten człowiek, Armen, panie drużynniku – wyznał Romoateaux. – Nie wygląda na typowego wielebnego, za jakiego się przedstawia.
– I na mnie podobne zrobił wrażenie – powiedział Vigo, wchodząc mu w słowo. – Powiedzcie, skąd pewność, że w ogóle jest tym, za kogo się podaje? On i tej kolorowy fircyk, wesołek?
Romoateaux otworzył usta, żeby coś powiedzieć, potem zamknął je.
– A kim mógłby być? – spytał po dłuższej chwili.
– Dla mnie może być kimkolwiek. Powiedziałem, że wstępu do twierdzy nie ma i tak pozostanie.
– Powinien pan wiedzieć, co stwierdził. A powiedział ni mniej, ni więcej, że do twierdzy wejdzie i śledztwo przeprowadzi niezależnie od tego co ten… Niezależnie od pańskiej decyzji. Dodał, że na pański rozsądek liczy, choć obawia się, że jego nadzieje płonne.
– To ma być groźba? – warknął Vigo Mundsfeld. – Co za śledztwo chce tu przeprowadzać?
– To słowa wielebnego Armena, które prosił, abym panu przekazał. I tak, ma pan rację, nie brałem zbyt czynnego udziału w szturmie na strażnicę i wcale nie czuję się z tym źle. To pan i pańscy żołnierze są od tego, by rabusiów bić i karać, żeby ludzie tacy jak ja mogli ziemią i uprawą się zajmować, na handlu i wymianie się bogacić, takoż w spokoju żyć i rozwijać się.
– Wiem, że z pana nie wojak. Co za śledztwo, o którym pan wspominał?
– Nic więcej mi wielebny nie przekazał, rzekłem wszystko, com mógł. Liczę, że się panowie zmówicie i dojdziecie do porozumienia. A od siebie dodam tylko, że zimę czuć już w powietrzu, rychle śniegi spadną. Miejcie to na uwadze.
Romoateaux poklepał Viga po ramieniu, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku bramy.
Vigo odprowadzał go wzrokiem, a gdy opolnik zniknął za bramą, Vigo wdrapał się na palisadę. Jakbym mało miał problemów – pomyślał. Wielebny Armen czekał już na Romoateauxa i jego sprawozdanie. Po wysłuchaniu spojrzał w stronę twierdzy. Vigo nie widział jego schowanej w cieniu twarzy, ale i tak czuł jego wzrok na sobie.
Goniec
Vigo odszukał wzrokiem Marasza i przywołał go gestem. Barczysty wojownik wszedł do połowy wysokości schodów i zadarł do góry głowę.
– Weź dwa tuziny, zbrojne, miecze, włócznie i tarcze. Pojedziecie wieczorem w las tak, żeby widzieć wieżę.
Marasz skrzywił się, wszedł nieco wyżej i wyjrzał znad palisady.
– Aż tak źle, panie drużynniku?
– Może być różnie – odparł Vigo, drapiąc się po policzku. Wyczuł jakąś grudę, zaczął dłubać i w końcu wydostał gnidę. – Cholera.
– Może lepiej tego typa wpuścić. Niech sobie obejdzie dziedziniec, komu to wadzi? Długo to nie potrwa.
– Żartujesz sobie, panie Marasz? – spytał faktycznie zdziwiony Vigo. Zgniótł gnidę między paznokciami i zaczął na nowo pocierać zarost. – Najpierw wlezie na dziedziniec, potem zachce się takiemu to twierdzy zaglądać, a zaraz znajdziesz go pan grzebiącego po kufrach. Znam ja takich ludzi jak ten zakapturzony przybłęda. Wiecznie im mało, wiecznie źle. Wyciągają tylko łapska by brać i sprawdzają na ile im pozwolisz. W Dinicai byłeś, świątynię ich bożka widziałeś pan, Maraszu?
– Widziałem – mruknął Marasz, krzywiąc się ze zniesmaczeniem.
– Najpierwej pomóżcie, z uśmiechami i po prośbie, wesprzyjcie w budowie. Potem z wymogiem, bo co to, nie dokończymy? Już w połowie jesteśmy, już końcówka. A na koniec groźbą. Mam wrażenie, że ten ich bożek ma dwie twarze i co innego szepce kapłanom, a co innego chłopom przykazuje. – Vigo przestał się drapać i obejrzał paznokcie. W końcu przeszedł na drugi policzek i wznowił poszukiwania. – Czerwonej flagi wypatrujcie, panie Marasz, a wrócicie po ćmicy, jak już pewność nastanie, że się pod kocami pochowali.
– Rozumiem – mruknął Marasz. – A potem?
– Jeśli ustawią się przed bramą do forsowania, to ich zajedziesz spomiędzy chałup. Na kilka szybkich przejazdów tak, jak się podłogę ze śmieci zamiata.
– Ma się rozumieć. Pójdę po Jagdę.
– A po co? – zdziwił się Vigo.
– Ona przecież u pana drużynnika codziennie na miotle w tę i we w tę. Najlepiej będzie zaznajomiona, jak mnie się zdaje, z tematem – powiedział Marasz.
Vigo prychnął.
– Dobrze, że masz jeszcze humor do śmiechów.
Marasz zaśmiał się, sztywno, jak to zawsze on. A potem skupił wzrok. Vigo obejrzał się, spoglądając w tę samą stronę, by ujrzeć jeźdźca. Konny galopował, omijając chaty. Objechał część zabudowań i wpadł na sporą polanę, na której ludzie Viga Mundsena ćwiczyli zazwyczaj swe kawaleryjskie umiejętności, gdzie zwolnił nieco.
– Goniec – mruknął Marasz.
Vigo nie odpowiadał. Jeździec był gońcem, na koniu w derce, zakrywającej mu zad. Jednym z trzech koni oprócz zaprzęgowych, należącymi do orszaku arcywielebnego Gervaisa.
– Zmierza w kierunku Ordenslau – powiedział Marasz.
– Wiem – burknął Vigo, odprowadzając wzrokiem gońca, który powoli niknął w lesie.
A potem jego spojrzenie opadło na dwójce najemników. Miecznik o imieniu Alfond śmiał się właśnie, rozmawiając z dwojgiem włóczników, a stojąca obok kobieta, której imienia Vigo zapomniał, przysłuchiwała się popijając piwo, lub grzańca. Vigo w prawdzie imienia zapomniał, lecz w głowie wciąż błyskała mu relacja Stoffa Hagellea o przyhamowanej na umyśle wariatce, która w korytarze szturmowanej strażnicy wjechała konno.
– Zawołaj ją tu! – warknął do Marasza. – Tę kobietę!
Marasz zszedł po schodach bez marudzenia i ruszył w stronę najemniczki. Kroczył szybko, ale był człowiekiem dziwacznej budowy. W barkach szerszy był, niźli na nogach wysoki, stąd poruszał się dość powoli. Dlatego też niezbyt dobry był z niego konny, gdyż pomimo skróconych strzemion nie był w stanie uczepić się końskiego grzbietu.
Vigo śledził go i przyglądał mu się, gdy szepta do kobiety, popędzając go w myślach. Goniec zwolnił przed lasem, przeszedł do stępa przekonany zapewne, że przełożeni go nie widzą i zniknął w gąszczy.
– Panie drużynniku Vigo, oto Alfida Jahn – powiedział Marasz.
– Wzywaliście? – spytała kobieta hardo.
– Najemniczką jesteś, pani? Wejdź no tutaj, do mnie – powiedział Vigo, zachęcając ręką.
– Słyszałem, żeś szaloną jest wojowniczką, w najlepszym tego słowa znaczeniu – powiedział. O ile można takie znaczenie przypisać określeniu człowieka niepełnego rozumu – pomyślał. – Opowiadano mi o szarży na Strażnicę nad Błotnicą i pani udziale w tym przedsięwzięciu.
– Aha – mruknęła, napiła się i uśmiechnęła.
– Jak rozumiem praca się skończyła, i jako miecz najemny, czy tam łuk, jest pani otwarta na zlecenia. Czy się mylę?
Kobieta zmarszczyła się w zamyśleniu. Brew uniosła do góry.
– No, nie myli się pan, panie drużynniku.
– W takim razie mam dla pani wysokiej wagi zlecenie – powiedział Vigo. Ponieważ kobieta zatrzymała się w połowie schodów, zszedł niżej i usiadł na jednym ze stopni, żeby być bliżej. Wyjął sakwę z twardej skóry i poszperał w niej, po czym wyciągnął srebrnego dukata. Nie był cięty, wyglądał bardzo słusznie.
– Tam, w kierunku Ordenslau pojechał goniec z ważną wiadomością. Dostaniesz takich pięć, jeśli ta wiadomość wróci do mnie. Najlepiej, żeby goniec padł dość daleko stąd. Rozumiesz?
– Tak – powiedziała, uśmiechając się.
Vigo się zawahał, ale w tym momencie to był jego jedyny wybór. Nie mógł posłać nikogo od siebie. Skoro bowiem, wielebni tak szybko puścili posłańca, wiadomość mieli przyszykowaną. Więc twierdza też jest pewnie obserwowana, a przynajmniej on by tak zrobił.
– Masz tu więc jednego na wydatki. Resztę dostaniesz, gdy z wiadomością do mnie wrócisz. Bacz jednak, żeby nikt cię nie widział.
Wzięła od niego monetę, dopiła, postawiła kubek na jednym ze stopni schodów.
– Dobrze – powiedziała, znów się uśmiechnęła i opuściła twierdzę.
Vigo Mundsen potarł twarz. Marasz podszedł i nachylił się nad nim.
– A plan z psami? – spytał.
– Będzie musiał poczekać – mruknął Vigo.
– Ten chłop zbrojny jest.
– Nie – mruknął Vigo. – Zaczekamy.