
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ryan stał na rogu Trockiej i Małkowskiego opierając się o jedną z lamp. Ze spokojem obserwował rzeszę ludzi przechodzących w wyznaczonym im miejscu. To, jak ta szara masa daje się manipulować naprawdę go dziwiło. Wszyscy byli jednakowo ubrani; w jakieś garnitury, zniewoleni krawatami, każdy niósł ze sobą walizę pełną papierów. Splunął na chodnik. Nienawidził korporacji.
Jego papieros powoli tracił smak, bateryjka wbudowana w środku wyczerpywała się. Nie palił tych przestarzałych petów „z dymkiem”. Zawsze powtarzał, że elektroniczne papierosy są lepsze od tych naturalnych, bo nie zatruwają dymem ani nie są rakotwórcze. Niestety były drogie, więc za każdym razem gdy schodził do podziemi, ludzie patrzyli na niego spode łba. Szczerze mówiąc, nie dbał o to.
Spojrzał do góry. Było chłodne, jesienne popołudnie. Ciemne chmury na ołowianym niebie zapowiadały deszcz. Mężczyzna ubrany był tak samo jak wczoraj:
skórzana kurtka, opaska na czole, wytarte jeansy. Tak bardzo wyróżniał się z tłumu. W świecie umundurowanych biurokratów, prawników i innych tego typu urzędasów on traktowany był jak margines. Dlatego ludzie przechodzący obok rzucali mu wrogie spojrzenia, a on odpowiadał im nie mniejszą nienawiścią.
Pieprzona szara masa, pomyślał już któryś raz z rzędu.
Pora działać. Rzucił zużytego peta na ziemię i powolnym krokiem wszedł na przejście dla pieszych. Jak wypraktykował wcześniej, było to idealne miejsce na
uprawianie jego skromnego zawodu. Szybko wypatrzył ofiarę, przyspieszył kroku i „niechcący” wpadł na ubranego w garnitur mężczyznę.
– Ojej, bardzo przepraszam – bąknął Ryan, udając zakłopotaną minę.
– Nic się nie stało – skłamał urzędnik. Rozmowa była zakończona.
Kilka dziarskich kroków później Ryan z uśmiechem przeliczył ilość gotówki w nowo zdobytym portfelu. Nie zdążył schować swojego łupu do kieszeni, gdy
okradziony mężczyzna nagle odwrócił się i zawołał:
– Złodziej! Łapać go! Łapać złodzieja!
Zaklął w myślach. Znowu mu się nie udało.
Jakby znikąd pojawiła się trójka Strażników Porządku. Paralizatory w ich rękach nie wyglądały zachęcająco.
Bez zastanowienia pobiegł awaryjną drogą ucieczki, przez boczną ulicy Małkowskiego. Skręcił w zaułek. Przeskoczył balustradę zniszczonych schodów,
zanurkował do jednej z opuszczonych klatek schodowych. Tam spokojnie zszedł po drabince w dół, do podziemi. Odetchnął. Nowe implanty w nogach sprawdzały
się znakomicie. Stopy już nie bolały nawet przy najtrudniejszych skokach.
– Patrzcie, kogo nam przywiało! – Zawołał stary Berg widząc mężczyznę wchodzącego przez śluzę. – Co tam dzisiaj przyniosłeś?
Ryan niedbale wyrzucił zawartość kieszeni na biurko posiwiałego technika. Obok wyeksploatowanego monitora nagle zalśniły dwie karty kredytowe, srebrny
pasek od zegarka i …
– A co to takiego?
– Radon 3000. Daj małemu, ucieszy się.
Berg odłożył przezroczystą torebkę pełną kolorowych kapsułek na biurko. Zmierzył Ryana podejrzliwym spojrzeniem i spytał:
– A ty co taki zmachany?
– Goniły mnie blaszaki – wyjaśnił krótko.
Starszy mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem. Rozparł się na fotelu przy komputerze i wyjął spod biurka podłużny przedmiot.
Koperta.
Położył ją na stole bacznie obserwując Ryana. Znał to spojrzenie, staruszek go sprawdzał. Jednak nie zaszczycił go spodziewanym pytaniem „co to?”.
– Dzisiaj znalazłem to w wejściu do podziemi.
Ryan z zaciekawieniem obejrzał kopertę. Była cała biała, płaska, nie było tu mowy o żadnej pułapce. Ktoś zamaszystym ruchem napisał na niej „Ryan”.Szybko
rozerwał klej trzymający papier i wyjął krótki liścik. Przeczytał na głos:
Mamy dla ciebie propozycje. Bądź jutro o północy w twoim ulubionym miejscu. Nie pożałujesz.
Kot.
Odłożył kawałek papieru na stolik i zamyślił się.
– Kot? Co to znaczy? To podpis? – Spytał bardziej siebie niż siwobrodego technika.
– Znasz kogoś o takim pseudonimie? – podjął po chwili, tym razem już do drapiącego się po głowie Berga. Staruszek znał podziemie jak własną kieszeń, więc
musiał wiedzieć.
– Nigdy nie spotkałem się z kimś o takim imieniu – odpowiedział powoli. – Może to jest znak rozpoznawczy, jakieś umówione hasło, symbol?
– Nie jestem pewien. Jeszcze druga sprawa. „W twoim ulubionym miejscu” jak myślisz, czy chodzi im o fontannę przy Wileńskiej?
– Przesiadujesz tam prawie codziennie – przyznał Berg.
– Prawda.
Nastała cisza, wobec której słychać było nawet najcichsze pobrzękiwanie much na powierzchni. Ryan zgodnie ze swoim zwyczajem wyjął z kieszeni papierosa i
włączył silniczek mechanizmu. Poczuł błogi, kojący smak nikotyny.
W takich chwilach łapała go pewna melancholia. Miał już niemiłe doświadczenia związane z gangami, a był pewny, że chodzi właśnie o to. Ktoś chciał go
zwerbować do bandy, lub, co gorsza, wyrównać rachunki za jego poprzednie mieszanie się do nieswoich spraw.
Gdyby jednak to okazało się prawdą, takie spotkania odbywałyby się w ukryciu, w podziemiach, a nie na powierzchni, gdzie panuje silna i nieznosząca
sprzeciwu władza.
– Ryan… na pewno chcesz tam iść? – Usłyszał.
Spojrzał na technika. Mimo że jego twarz pokrywała gęsta sieć zmarszczek, to wciąż potrafił wykrzesać z siebie to troskliwe, opiekuńcze spojrzenie.
Dopalił zaczętego papierosa i schował go do kieszeni. Drobne bateryjki mogły się jeszcze przydać.
– Nie wiem, Berg – westchnął. – Chcę chociaż sprawdzić, o co im chodzi. Idę się przespać.
Staruszek nie odezwał się ani słowem. Odprowadzał go wzrokiem gdy ten otwierał drzwi do piwniczki, pozwalając mu odpocząć przed jutrzejszym dniem.
***
W jego głowie kłębiły się niespokojne myśli. Zabłądził. Wiedział tylko jedno – znalazł się w parszywej dzielnicy. W opuszczonych kamienicach i klatkach
schodowych brudne kobiety oddawały się jeszcze brudniejszym mężczyznom. Mijając upstrzone rysunkami ściany, zauważył podejrzanego człowieka chowającego się
pod schodami budynku. Zanim go minął, zobaczył w jego ręce jakiś ostry przedmiot.
Właśnie wtedy usłyszał przejmujący szloch. Kobiecy, bezbronny płacz dochodził od jednego ze ślepych zaułków, których pełno było w tej okolicy. W moment
zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało, i z zaciekawieniem wkroczył w wąską uliczkę. Było ciemno, ale mimo to dało się zauważyć przykry obrazek.
Przy ścianie zniszczonego budynku kuliła się młoda kobieta. Łzy gładko spływały po jej policzku, coraz bardziej rozmazując makijaż. Rozpięta bluzka
odsłaniała obłe kształty. Na widok zbliżającego się mężczyzny szybko przyciągnęła kolana do piersi i głośno zaszlochała.
– Nic ci nie zrobię – zapewnił ją. – Wszystko będzie dobrze.
Przykucnął obok, a ona odwróciła głowę w inną stronę. Przez ułamek sekundy widział jej twarz. Zdążył uchwycić jej piękne oczy koloru ametystu.
Obejrzał ją. Mimo licznych siniaków na kolanach i ramionach, szramy przy ustach, posklejanych włosach, była niezwykłej urody. Takiej kobiety nie spotykało
się na ulicach najbiedniejszej dzielnicy miasta, Melvonu.
– No już, spokojnie – wyciągnął ku niej rękę, lecz dziewczyna najwyraźniej nie umiała się opanować. Odepchnęła jego dłoń. Mężczyzna cierpliwie spróbował
jeszcze raz, wtedy popatrzyła mu w oczy. Było to spojrzenie mówiące „nie potrzebuję pomocy od kogoś takiego jak ty”, ale już po chwili gorzko zapłakała i w
końcu pozwoliła się objąć ciepłym ramieniem. Pozwolił jej się wypłakać. Trwało to długo, lecz trwająca noc nie zamierzała się szybko skończyć. W końcu
postanowił przerwać nieprzyjemną ciszę:
– Jak ci na imię?
– Samanta.
Piękny był to głos. Zawierał wszystko; szczęście, smutek, gniew, miłość, pogardę.
– A więc chodź, Samanto, zaprowadzę cie do mojego domu.
Kobieta utykała. Wziął ją pod ramię i razem zeszli w dół ciemnej ulicy, szukając wejścia do podziemi, gdzie życie toczyło się własnym rytmem.
***
Miała piękny sen o ptaku, którego skrzydła mieniły się kolorami tęczy. Otworzyła oczy. Znajdowała się w małym pomieszczeniu bez okien. Leżała na łóżku, w
czystym ubraniu, umyta. Musiała stracić przytomność. Usiadła na prześcieradle i spróbowała zebrać myśli. Co się stało?
I nagle wszystko do niej powróciło. Przypomniała sobie ból, okrucieństwo mężczyzn których przecież znała. Był też ktoś inny, ktoś kto się nią zaopiekował.
To w jego mieszkaniu się znajdowała.
Lampa zawieszona pod sufitem świeciła bladym światłem. Blaszane drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna, który spotkał ją wczoraj. Obdarzył Samantę
lekkim uśmiechem. Jednak gdy oglądał jej posiniaczone kolana jego spojrzenie stawało się inne. Oczy płonęły mu wtedy żywym ogniem.
– Dzień dobry, Samanto. – Przywitał ją ciepłym głosem. Podał jej kubek gorącego, mętnego napoju i usiadł na krześle obok. – Nie przedstawiłem się. Jestem
Ryan Coethern, ludzie nazywają mnie Brzytwą. Jak się czujesz?
Kobieta miała mętlik w głowie. Brzytwa. Skądś znała to imię. Łyknęła nieco podanego jej napoju i poczuła, jak ciepło powoli rozpływa się po jej ciele.
Westchnęła. Nie mogła tu zostać, to oczywiste.
– Wszystko mnie boli. – Wyszeptała. – Ale jakoś trzeba żyć dalej. Dziękuję za ratunek. Nie chcę nadużywać twojej gościnności, Ryanie Coethern. Muszę…
Odstawiła kubek na stolik. Wstała, kulejąc zrobiła krok w stronę drzwi, ale nagle coś ją zatrzymało.
– Nic nie musisz. Usiądź.
Jego głos był uprzejmy, ale stanowczy. Posłuchała.
– Kto ci to zrobił?
– Nie wiem, to nieważne… znajdę sobie inny dom, sama ich sprowokowałam… zresztą…
– Spytałem kto.
Samanta wzdrygnęła się. Ten człowiek chciał dla niej dobrze. Czemu miałaby mu nie powiedzieć? Wbiła zawstydzony wzrok w mętną herbatę.
– Było ich trzech. Manglesh, Samael, Yhir. Wszyscy z Czwartej Ulicy. Oni tylko trochę przesadzili… to ja jestem winna…
Mężczyzna imieniem Ryan uspokoił ją gestem dłoni.
– Już nie będą cie niepokoić.
Po tym nie mówiąc nic więcej wstał i wyszedł z pokoju. Samanta pokręciła głową, położyła się na łóżku. Co on chce zrobić? Co ja zrobiłam? Czy powinnam mu
to mówić?
Nagle przypomniała sobie, skąd znała jego imię. Brzytwa, był to pseudonim znanego w całym mieście złodzieja. Ludzie znali go z chaotycznej natury i częstej
brutalności. Trafiła kosa na kamień, pomyślała z goryczą.
Wciąż czuła ból głowy i potworne zmęczenie. Odwróciła się twarzą do ściany. Spróbowała zasnąć.
***
Ryan stanął przy fontannie pośrodku Verben, oparł się o jedną ze ścian podtrzymujących konstrukcję. Patrzył i obserwował. O tej porze wszystko było zimne i
mokre, łącznie z chodnikiem, kurtką mężczyzny i schowanym w jego prawej kieszeni Des Morte'm. Broń była naładowana, ale zablokowana. Obserwował. Czekał.
Próbował zebrać myśli, które krążyły w jego głowie przez cały dzisiejszy dzień. Nic z tego. Zbyt wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Wciąż nie wiedział,
czego może się spodziewać, czy się obawiać, czy podejść do sprawy z dystansem, czy może w ogóle nie powinien interesować się zaproszeniem od nieznajomego.
Przypomniał sobie krótką treść listu. Kot. Kim on jest? I czego od niego chce?
Od rozmyśleń wyrwał go głos zbliżających się kroków. Pewnych kroków, nie umknęło to uwadze mężczyzny. Trzy postacie wyłoniły się z cienia niespodziewanie.
Podeszły bliżej światła, pośrodku którego stał Ryan. Odziani w czarne kaptury tak, że nie mógł rozpoznać ich płci, stanęli w miejscu.
– Ryan Coethern, zwany Brzytwą? – usłyszał męski głos.
– Tak, to ja.
Mężczyzna, który zadał pytanie, zbliżył się. Był kimś ważnym; świadczył o tym ogromny medalion przewieszony przez szyję i skórzane, czarne rękawice,
których nie miała pozostała dwójka.
– Długo czekałem na to spotkanie – powiedział spod kaptura. – Nazywam się Reatre ve Tripi, ludzie nazywają mnie Kotem. Chciałem złożyć ci pewną propozycje.
Ale najpierw, odpowiedz mi na proste pytanie.
– Słucham z niecierpliwością.
– Co myślisz o implantach? Czy są one etyczne?
Ryan zmarszczył brwi. Nie spodziewał się takiego pytania od kogoś spotkanego po północy.
– Są etyczne – powiedział powoli. – Ludzie pomagają sobie wykorzystując technikę. Implanty wspomagające pracę kolan czy ramion są potrzebne. Są postępem i
nie powinny one budzić żadnych sensacji.
– Mówisz o tym bardzo otwarcie – przytaknął obcy. – Zapominasz jednak, że są zabronione. Nie czujesz się czasem zamknięty w klatce? Kiedy musisz zamontować
kolejny „postęp” w piwnicy lub ściekach? Nie irytuje cię to? Ja chciałbym to zmienić.
Ryan zamyślił się. Facet mówił mądrze, ale średnio mu ufał.
– Ale jaki ja mam w tym interes?
– Widzisz… – mężczyzna o imieniu Reatre oddalił się od reszty, stanął i popatrzył na Ryana. Było to bardzo szczere spojrzenie, z jakim od dawna się nie
spotkał. – Należymy do tajnej organizacji, mającej na celu znieść wszelkie ograniczenia w tej kwestii. A żeby to zrobić, należy przejąć władzę.
Ryan ze zdumieniem uniósł brwi. Słuchał dalej.
– Jak to zrobimy? Na podstawie twojego DNA stworzylibyśmy nowy archetyp człowieka. Homo Mechanus. Nowa rasa androidów. Tylko wyobraź to sobie: ludzie
silni, zdrowi, nie mający żadnych barier, mechanicznie ulepszeni. To jedyny sposób na przetrwanie naszego gatunku! Musisz nam pomóc!
W pewnym momencie Ryan pomyślał, że Reatre ve Tripi całkowicie oszalał.
– Nadal nie wiem, dlaczego to mnie potrzebujecie – odparł Brzytwa, który już nieco się pogubił.
– Nosisz w sobie nietypowy gen. Gen X, którego potrzebujemy do dalszego rozwoju naszych badań. Ten oto gen wymarł już większości u ludzi, lecz z
niewiadomego powodu w tobie nadal jest aktywny. Wystarczy, że użyczysz nam nieco swojej krwi i nasienia, a w zamian postaramy się zaoferować ci efekty
naszych badań.
Ryan zmarszczył brwi. W takich okolicznościach na pewno nie miał ochoty na użyczanie nikomu swojej krwi i nasienia. Uznał, że warto jednak dowiedzieć się
czegoś więcej.
– Pomysł ciekawy. Jak to wykorzystacie? Mówiłeś coś o przejęciu władzy.
– Implanty. Gen X pomoże nam w wytworzeniu nowego rodzaju implantów. Chipy instalowane w mózgu będą aktywować większe mechanizmy w innych częściach ciała.
Nasi żołnierze zostaną prawdziwymi maszynami do zabijania, z pomocą których łatwo zburzymy mury Świątyni. W końcu dorwiemy Mistrza za jego zbrodnie
przeciwko ludziom – zakończył Reatre z wyraźną pogardą w głosie.
Brzytwa milczał.
Szaleniec, pomyślał odruchowo. Chociaż nienawidzę ucisku systemu, to nie zamierzam doprowadzać do upływu krwi. Powinienem szybko się z tego wycofać.
– Muszę się nad tym zastanowić… dajcie mi czas.
***
– Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że znalazłem się między młotem a kowadłem – opowiadał Ryan. – Od dłuższego czasu byłem śledzony przez jakichś popaprańców w
mundurach, aż w końcu dostałem maila od BLS.
Jego ręka wciąż delikatnie gładziła włosy Samanty. Najwidoczniej sprawiało jej to przyjemność.
– Blaszaki – mruknęła. – Czego chcieli?
– Właśnie do tego zmierzam.
***
Spojrzał przez okno. Tu, w Dzielnicy Środkowej wszystko wydawało się być inne; wysokie, szare biurowce, szklane budynki, mieszanina betonu i tysiąca
luster. Starał się nie patrzeć na wielkie neony oraz kolorowe telebimy. Wszystko to bowiem głosiło jednakowe przesłanie: jesteśmy jednością, niesiemy
pokój, potrzebujemy cię. Aż rzygać się chce, pomyślał.
– Panie Ryan Coethern. – Odezwał się gruby mężczyzna znad biurka. Jego krótka szyja gubiła się w kołnierzu wychodzonego i poplamionego kaftana. – Od lat
obserwujemy pańskie poczynania. Mamy tu akta zbierane przez ostatnią dekadę.
Mężczyzna otworzył aktówkę leżącą na środku biurka, wziął jeden z papierów i zaczął czytać:
– Rozboje, kradzieże, napady, sześć zabójstw związanych z pańską osobą. W normalnych okolicznościach każdy taki przestępca zostałby poddany Dezynfekcji.
Ryan milczał. W jego głowie kłębiło się setki myśli. Patrząc przez okno zastanawiał się nad najszybszą drogą ucieczki z serca wysokiego biurowca.
– Ale… pan jest wyjątkowy. Potrzebujemy pana. Możemy…. – mężczyzna ciężko złapał oddech – wymazać te wszystkie nieprzyjemności z naszych akt.
– Do rzeczy, Panie Boefil – odezwał się Ryan nieco zniecierpliwiony.
Mężczyzna powolnym ruchem otarł pot z czoła.
– Dowiedzieliśmy się, że pewna… organizacja o charakterze socjalistycznym złożyła panu propozycję wstąpienia w ich szeregi. Byłem zmuszony podjąć się
odpowiednich kroków… aby do tego nie dopuścić. Byłaby to dla nas ogromna strata, nie tylko ze względu na pańskie… kwalifikacje, ale też na przydatność
dla naszej społeczności.
Mamy dla pana zadanie inwigilacji tej podziemnej sekty i szybkie dostarczenie nam informacji na jej temat. Zależy nam na czasie. Jeśli się pan sprawnie
uwinie, my usuniemy pańskie akta z naszych archiwów
– Co, jeśli się nie zgodzę?
– Wybuchnie wojna domowa.
***
Uwielbiała jego delikatność. Uwielbiała sposób, w jaki drapał ją po plecach i masował szyję. Gdy przestał mówić, była nieco zawiedziona, że masaż się
skończył.
– Znalazłem się w potrzasku – zakończył swoją opowieść.
– Dlaczego mi to mówisz? – Spytała po chwili milczenia.
– Bo… bo jesteś jedyną osobą, która się dla mnie liczy. Nie chcę ryzykować życia z myślą, że mogę cię zostawić…
Spojrzała mu w oczy. Było w nich wszystko; niepewność, szczęście, miłość, opiekuńczość, smutek.
– Co mam teraz zrobić? Komu pomóc? Kogo odrzucić? I jak mam to rozegrać? Przecież nie mogę tak po prostu …
– Ciii…
Dotknęła jego twarzy. Szrama przy oku wcale jej nie przeszkadzała. Serce zabiło jej mocniej. Objął ją rękoma, ujął, przytulił. Złączyli się w długim
pocałunku, którego nic nie mogło przerwać. Ryan wiedział, że jeżeli miał dla kogoś żyć, to tylko dla niej. Wiedział również, co powinien uczynić. Nic –
zupełnie nic.
***
Ryan nie był sam. Obok niego stała kobieta, Samanta. Tak jak Adam i Ewa w pewnej zapomnianej książce, postanowili się zbuntować i uciekli. Rożnica polegała jednak na tym, że uciekli z piekła, a nie raju.
Stojąc na platformie ukradzionego Vertena obserwowali dymiące się miasto. Wieści szybko się rozchodziły; lider opozycyjnej partii, Reatre ve Tripi szturmem
zaatakował gmach Bezpieczeństwa Narodowego i ogłosił się nowym prezydentem miasta. Stało się to jednak za szybko, bo służby BLS wkrótce pojmały go i
straciły. Wybuchły pierwsze od kilkunastu lat zamieszki. Na to czekali wszyscy sprzeciwiający się systemowi. Podziemie otworzyło się, a miasto dotknęła
anarchia.
Ale to już nie było dla nich ważne. Uciekli. Teraz był tylko Ryan, Samanta i niosący ich poduszkowiec, który zmierzał w stronę zachodzącego słońca.
Tego rodzaju opowiadanie pisałem pierwszy raz, więc wybaczcie za błędy. Szczerze mówiąc, bardzo przyjemnie się to pisało. Opowiadanie trafiło na konwent Falkon 2010, być może znajdzie się osoba, która tam była. Dziękuję za komentarze i oceny.
Ciekawe, rzeczowe, wciągające. Nie rozumiem o jakich błędach piszesz, ja niczego takiego nie zauwazyłem, choć z drugiej strony spostrzegawczością nigdy nie grzeszyłem:). Tobie się przyjemnie pisało, a ja czytając miałem podobne odczucia. Pozdrawiam.
Mastiff
Jutro wypowiem się szerzej, bo ziewanie jakoś nie idzie w parze z czytaniem i pisaniem.
Ryan stał na rogu Trockiej i Małkowskiego (...).
Brak konsekwencji w nazewnictwie. Miasto, czy też jedna z dzielnic — Melvon. Osoby — imiona angielskie lub całkowicie obce. Ulice — polskie nazwy...
Obserwował rzeszę ludzi przechodzących w wyznaczonym im miejscu, patrzył natomiast z pogardą. Nienawidził marionetek.
Można się domyślać, że obserwował ludzi przechodzących przez jezdnie w miejscach do tego przeznaczonych. OK. Ale co ma do tego pogarda dla marionetek? Czy przestrzeganie przepisów drogowych czyni z ludzi marionetki? Gdyby dalej w tekście była mowa o jakimś sposobie sterowania ludźmi, narzucania im zachowań, no to jeszcze jeszcze jakoś by się to tłumaczyło, ale niczego takiego nie zauważyłem. Więc Ryan po prostu nienawidzi ludzi za przechodzenie na pasach? Kiepski powód, czyniący z Ryana głupkowatego dziwaka...
Poza tym „patrzył natomiast” — co tu robi spójnik przeciwstawiający treści? Bez sensu...
Jego papieros powoli tracił smak, bateryjka w miejscu filtra wyczerpywała się.
Bateryjka w miejscu filtra? Czyli pełniąca rolę filtra? W „elektropapierosie” bezdymnym, jak zapewniasz w następnym zdaniu? Trzy niepotrzebne słowa sprawiają, że zdanie staje się, z powodu narzucającego się każdemu palącemu skojarzenia, bzdurne.
(...) ludzie patrzyli się na niego (...).
Zbędny zaimek zwrotny.
(...) wczoraj; skórzana kurtka, opaska na czole, wychodzone jeansy.
Przed wyliczeniem dwukropek, nie średnik. Wychodzone jeansy? Z wydeptanymi, rozdeptanymi butami Ci się nie pomyliły?
(...) biurokratów, prawników, urzędników i innych tego typu nędzników (...).
Nie poniosło Cię? Nędznicy? Zgoda, mogłeś mieć na myśli, że w oczach Ryana byli jakimś tam rodzajem nędzników, ale jeśli tak, to należało to zaznaczyć. Bo tak, jak jest, to trochę śmiesznie, trochę niemądrze brzmi...
Pieprzona szara masa, pomyślał dzisiaj już któryś raz z rzędu.
Po co to „dzisiaj”? Skoro tak o nich myślał, to chyba nie tylko tego dnia.
Jak zaobserwował wcześniej, (...).
Zaobserwował czy wypraktykował? Wcale nie taka drobna różnica.
(...) uprawianie jego skromnego zawodu.
Złodziejstwo można nazwać zawodem — ale czy skromnym? I dlaczego takim?
Wiedział, że ich pozornie niegroźne pałki służące do utrzymywania spokoju są pod napięciem i nie miał zamiaru sprawdzać, pod jak wysokim.
Niegroźne pałki. Jak wyglądają groźne pałki? Służące do utrzymywania spokoju. A może jednak do walenia po plecach, zebrach i tak dalej? Są pod napięciem i nie miał zamiaru sprawdzać, pod jak wysokim. A jeszcze nie zdarzyło mu się oberwać taką pałką?
Całe to zdanie jest do kitu. O paralizatorach coś słyszałeś, czytałeś? Tak? To po co takie zawiłe wywody? Nie chciał oberwać, nie chciał sprawdzać skuteczności pałek-paralizatorów, i po zawodach. Prosto, jasno.
(...) pobiegł ustaloną wcześniej drogą, przez boczną ulicy Małkowskiego.
Z kim i kiedy ustalił drogę ucieczki? Jedno słowo, a jaki kłopot... Czym jest, jak wygląda boczna ulicy?
Wystarczy tego dobrego, jeśli o szczegóły chodzi. Wypracowania dłuższego od całości tekstu tworzyć nie będę, zwrócenie uwagi i garść przykładów wystarczą. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Pomysł dość typowy, bohater i jego pewnego rodzaju przemiana wewnętrzna także. Byłoby to wszystko do przeczytania z przyjemnością i zainteresowaniem, gdyby nie — powiem wprost — sfuszerowanie tego i owego.
Reatre ve Tripi jest śmieszny i niewiarygodny. Ten medalion, rękawice, potem ta rozmowa pod latarnią przy fontannie... Jeżeli Reatre i jego organizacja chce dokonać i przewrotu, i „wyprodukować” superżołnierzy, do czego potrzebny jest materiał genetyczny Ryana, no to chyba nie tak i nie w tym miejscu powinni spiskować. Dalej: jeżeli już wiedzą, że Ryan jest nosicielem genu X, to znaczy, że przebadali materiał genetyczny, a więc już ten materiał zdobyli — na cholerę im Ryan potrzebny? Zreplikować nie mogą?
Rozmowa z urzędnikiem. Co ma podobnież socjalistyczny charakter ugrupowania Reatrego do przewrotu? Reatre nie powołuje się na żadną ideologię, operuje ogólnikiem. Czy jakiś tam (w domyśle) urząd śledczy, skoro wie od dawna o Reatrem, będzie złodziejaszka werbował na agenta, czy wcześniej swojego profesjonalistę wkręci do organizacji? A jeśli nawet tak dziwnie postąpi, to czy pozwoli Ryanowi na zaniechanie realizacji zadania?
Ryan i Samanta uciekli. Dokąd? Czy w innych miastach panują krańcowo odmienne warunki? Wzorowa demokracja? Czy to miasto jest jedynym miastem na Ziemi?
I jeszcze raz Reatre. Za szybko ogłosił się prezydentem i za to go stracili. Za to czy za próbę przewrotu??
Tak kładzie się nawet najlepsze pomysły. Niestety — z punktu widzenia piszących niestety — są tacy czytelnicy, których interesuje nie tylko ilość strzałów i trupów.
Niby fajne... ale jednak nie.
Pod względem technicznym, tekst prezentuje się bez zarzutu, ale pod innymi względami bardzo wiele mu brakuje. Większość fabularno-logicznych lapsusów wymienił już AdamKB. Od siebie chciałabym jeszcze dodać parę słów o bohaterach. Dodam, że Reatre to moim zdaniem najmniejszy problem. Kiepskie postaci drugoplanowe jestem w stanie przełknąć bez problemu, jeżeli pierwszy plan jest dobrany jak należy. Tu niestety nie jest. Protagonista wkurzał mnie praktycznie od pierwszych zdań. Taki super-cool wyluzowany autsajder w koszulce "fuck the system" ze złotym sercem i ksywką "Brzytwa"... litości! A do tego jeszcze zgwałcona (ale "uratowana" post factum) ślicznotka, której jedynym zadaniem w fabule jest dalsze podkreślenie fajności głównego bohatera (bo nie dość, że dżentelmen to jeszcze ma teraz fajną laskę!). No po prostu masakra...
Rozumiem, że dopiero zaczynasz i to jest fajne. Bynajmniej nie chcę Cię zniechęcać. Wręcz przeciwnie - gdybym uważała, że nie masz talentu i nic z tego nie będzie, to bym nie produkowała teraz tego elaboratu. Nie jestem też żadną alfą i omegą - sama jestem tu w poszukiwaniu konstruktywnej krytyki. Podkreślam KONSTRUKTYWNEJ. Nie zjechałam Twojego tekstu z powodu ogólnej, życiowej frustacji lub innego peemesa. Mam trzy rady, które powinny pomóc:
1. Pisz dalej, bo masz talent
2. Jak chcesz tworzyć dobrego cyberpunka, poczytaj trochę klasyki - zacznij od Gibsona (nie Mela, tylko Williama)
3. Zanim stworzysz kolejnego protagonistę na swój wyidealizowany obraz i podobieństwo - wygoogluj "Mary Sue" i poczytaj co wyskoczy, choćby Wikipedię.
Naprawdę nie spodziewałem się takiego odzewu w komentarzach. Dziękuję za wytknięcie błędow, chociaż wiem, że niektórych po prostu nie da się tak łatwo poprawić. Problemy natury logicznej... no tak, mam z tym kłopot. Chciałbym tylko dodać, że nie miałem za dużo miejsca w tekście, aby odpowiedzieć na wiele pytań przez Was postawionych. Bardzo się cieszę, że różni ludzie zwracają uwagę na różne rzeczy. Postarałem się poprawić przynajmniej te wytknięte błędy. Co do Mary Sue - będę pamiętał żeby nie idealizować tak bohatera. No ale... zobaczymy co z tego wyjdzie, gdy znowu coś napisze.
Mam nadzieję, że mimo tych błędów nie zmarnowaliście czasu na czytanie. Pozdrawiam.
Pisz. Sięgaj po dobre wzory, czytaj i pisz. Innej drogi --- poza samorodnymi geniuszami --- nie ma.
Bardzo chętnie, bo to sprawia mi przyjemność. To również świetny sposób na wyrażanie się.
Widać, że próbujesz. I dobrze. Ten tekst, mimo że jeszcze słaby, już jest lepszy według mnie, niż "Kurier". Także coś tam drga. Pracuj, pracuj i jeszcze raz pracuj. Zwłaszcza, że - jak piszesz - sprawia Ci to przyjemność!
Lekko napisane opowiadanie, ale niestety, jak już wypunktowali przedmówcy, dość nieprzemyślane, przez co momentami mocno nielogiczne.
Nie zniechęcaj się. Trening czyni mistrza. Życzę kolejnych, lepszych tekstó.
Pozdrawiam.