Chłopak obudził się z bólem głowy. Siadł na posłaniu i oparł łokcie o kolana. Wciąż był senny, lecz wiedział, że już nie zaśnie. Całą noc zmagał się z marą. Od wieczoru, kiedy spadł pierwszy od pół roku deszcz, a powietrze stało się ciężkie i duszne, coś przerywało mu sen.
Dym z paleniska snuł się nad polepą, drażniąc krtań. Z wszelakich szpar ciągnął chłód.
Nie miał przy sobie nikogo, kto ogrzałby go w zimne noce i poranki.
Świat, zamknięty między zagrodą dla kóz a chatą, domagał się przestrzeni i wolności. Świat z baśni, które matka opowiadała mu przed snem, gdy Lami był dzieckiem. Szczenięce lata odeszły jednak bezpowrotnie. Tak samo jak ona. Po śmierci męża, demon zalągł się w piersiach kobiety i dusił przez pięć lat, by w końcu pokonać.
Chłopak przetarł dłońmi oczy. Powinien pójść ze stadem, wzdrygał się jednak na samą myśl.
„Wstawaj! Twój ojciec i dziad, i pradziad byli pasterzami. A ty może chciałbyś od razu na dwór sułtana? Jeremi!” – Słowa matki, zakończone dziwnym imieniem z północy, których magiczna moc podrywała syna z posłania i wyganiała z chaty, wciąż tkwiły w głowie, lecz już nie miały dawnej siły.
Dla tej kobiety, a przede wszystkim dla świętego spokoju, syn schylał kark i doglądał trzody. Wychodził o brzasku, wracał o zmroku. Od śmierci ojca nigdy nie usłyszał od matki dobrego słowa. Ta, która kiedyś opowiadała mu bajki na dobranoc, stała się niemal obcą mu osobą. Czyż jednak mógł się sprzeciwić? Wszak to ta zrzędliwa niewiasta wydała go na świat i odkarmiła własną piersią. Powinien czuć synowską wdzięczność.
Pierwszych dni samotności nie pamiętał. Czas przeciekał między palcami. Czuł żal do całego świata, może gniew. Gdy Jusuf, odległy krewny, przyprowadził mu córkę, by pomagała w obejściu i ogrzała w zimne noce, odesłał ją z powrotem. Nie wiedział jak się zachować przy ośmiolatce. Był o sześć lat od niej starszy. I był już mężczyzną. Rozumiał, że Nukhet jest mu przeznaczona, tylko, że kiedy na nią patrzył, ogarniała go jakaś niechęć. „Skoro prorok mógł” – tłumaczył sobie – „i ty, Lami, możesz. Keyhan doczekał się gromadki dzieci, choć Asena nie była starsza od Nukhet, kiedy wziął ją za żonę.” Zaciskał pięści, próbując się przełamać, i rezygnował. Nukhet była drobna i lękliwa. Przez dwa dni wypowiedziała może cztery słowa. Bał się, że zamiast ona nim, on nią będzie musiał się opiekować.
Omal nie rzucił się na Jusufa z pięściami, kiedy uparty krewniak wrócił z córką i skargą. Bez słowa patrzył, jak mężczyzna bije dziecko, a potem gna przed sobą, jak jakieś zwierzę.
Wieczorem ukląkł przy cedrze i modlił się długo do Boga. I do matki. Wiedział, że nie uwolni się od krewniaka, zatem wcześniej czy później będzie musiał ulec i przyjąć Nukhet. Potrzebował jakiejś wskazówki, wsparcia, jakiegokolwiek znaku.
Pod wieczór niebo rozpłakało się deszczem, a nocą przyszły złe sny. Przewracał się z boku na bok. Nie mógł zasnąć. Szept z mroku przywoływał go imieniem, którym zwracał się do niego ojciec: Lami. Przyzwyczaił się do swych dwóch imion, choć używał zazwyczaj jednego.
I tak do dziś.
Musiał wstać i pójść do kóz, pognać stado na step. Inaczej zwierzęta zdechną z głodu.
Zwlókł się z leża i wyjrzał na zewnątrz.
– Nukhet? – Aż się odchylił ze zdziwienia.
Siedziała na ziemi, w deszczu, ociekając wodą. Bez wątpienia przysłał ją tu rodzic. Być może nawet wygnał, aby pozbyć się kłopotu. Była trzecią córką, którą Jusuf sprzedał ojcu Lamiego za dwie kozy, gdy ta miała trzy lata. Wówczas chłopak myślał, że ojciec szykował dziewczynkę sobie na żonę… Tymczasem Ozur zmarł.
– Wstań – rzekł, byle coś rzec.
Wstała posłusznie. Bez słowa.
– Wejdź.
Weszła do chaty.
„Przeklęty niech będzie Jusuf i ród jego!” – Lami spojrzał bezsilnie w zachmurzone niebo.
Kiedy wreszcie przestanie padać?
Opuścił wzrok. Na podwórzu porobiły się kałuże, woda płynęła strumykami. W zagrodzie, pod daszkiem z trzciny, tłoczyły się kozy. Od pięciu dni… Jeśli nie zajmie się nimi, zdechną. Nie chciało mu się nic.
Miał zamiar wejść do chaty, gdy ujrzał kobietę. Stała obok cedru, na grobie matki. Wydawało mu się, że przed chwilą nikogo tam nie było, lecz nie był pewien. Zajęty był Nukhet.
„Zwę się Tiamat” – obca myśl pojawiła się w głowie chłopca. Rozglądnął się niepewnie.
„Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy.”
– Aaa… – Głos utknął chłopcu w gardle. Wpatrzył się w nieznajomą. Oprócz ich dwojga nikogo innego nie było na podwórzu. Kto zatem mówił?
„Podejdź.”
Zrobił to, czując, że nie może odmówić. Coś obcego zalęgło się w głowie. Coś, czego nigdy wcześniej nie czuł. Zatrzymał się ze dwa kroki od nieznajomej.
Kobieta była dużo wyższa od Lamiego, chuda. Zza nikabu wyglądały czarne oczy. Choć stała w deszczu, czador wydawał się suchy. Pachniała trzciną i tatarakiem. Czasem, gdy mocniejszy wiatr powiał od bagien, podobną woń miało powietrze.
– Pani? – mruknął chłopak.
Nieznajoma przyłożyła palec do skrytych pod chustą ust.
„Nie musisz mówić, bym cię słyszała, Lami. Wiem, o czym myślisz i co czujesz. Jesteś jak otwarta księga. Znałam twą matkę, Iomi, i ojca, Ozura.”
„Kim jesteś?”
„Jestem, kim jestem, a jestem tu po to, by cię ostrzec. Tu, gdzie stoisz, już niebawem nie będzie skrawka suchej ziemi. Musisz stąd odejść.”
„Dlaczego?”
„Za parę dni wyleją rzeki, a czarna woda pochłonie wszystko stąd po horyzont. Idzie powódź, Lami, jakiej nie pamiętają najstarsi.”
„Skąd o tym wiesz?” – zawahał się przed kolejnym pytaniem. – „Jesteś wiedźmą z bagien?”
„Tak.”
Chłopak cofnął się odruchowo. Wiedźma z bagien, tu? Od lat straszono nią dzieci. Nawet dorośli czuli respekt przed panią z moczarów, mimo, iż nikt nie widział jej od lat.
„Nie bój się mnie, Lami. Nie zrobię ci krzywdy. Musisz zabrać Nukhet i odejść.”
„Dokąd?”
„Na północ. Jak najdalej stąd. Tam, gdzie będziesz bezpieczny.”
„Co ze stadem? Co z chatą? Matka i ojciec, i dziadowie… Dlaczego przyszłaś? Dlaczego mi to mówisz? Nie znam cię. Nie wiem, kim jesteś. Może to kłamstwo?”
„Jeśli zostaniesz, zginiesz. Wybór należy do ciebie.”
„Nie wiem, dokąd pójść. Nigdy nie byłem dalej niż szły stada.”
„Będziesz wiedział, kiedy dojdziesz. Poprowadzę cię, póki zdołam.”
Niebo przecięła błyskawica, później rozległ się grzmot.
Chłopak otarł twarz.
„Chyba rzeczywiście nie zanosi się, by zaraz miało przestać padać” – pomyślał.
„Nie przestanie” – potwierdziła wiedźma. – „Ani dziś, ani jutro. I jeszcze przez wiele dni i nocy, dopóki pozostanie skrawek suchej ziemi. Bogowie rozgniewali się na ludy Kayi.”
„Dlaczego ?”
„Tego nie wiem, Lami. Zamysły bogów są nieodgadnione. Pospiesz się. Musisz wyruszyć przed zmrokiem. Inaczej zginiesz. Takie jest twoje al–qadr.”
Kobieta pokłoniła się ziemi i drzewu, odwróciła się i nagle, bez słowa pożegnania, znikła w deszczu, jak cień albo złudzenie. Tylko jej zapach, choć być może była to woń bagien, niesiona coraz silniejszym wiatrem, pozostał w powietrzu.
Chłopak przetarł dłońmi twarz i włosy. Spojrzał w niebo. Miał odejść. Zostawić dom rodzinny i całą spuściznę i odejść. Bo tak powiedziała kobieta, której wcześniej nie widział na oczy. Najpierw stracił ojca, potem matkę, teraz przyszła kolej na resztę. I sny.
Bolały go oczy z niewyspania i od dymu w chacie. Bolały go kolana, bo przez ostatnie dni nie ustawał w żarliwej modlitwie. Co dostał w zamian? Czy to właśnie była odpowiedź, na którą czekał?
Wolałby gorejący krzew, jak jeden z proroków. Wtedy, by wiedział, że Bóg do niego przemówił.
Oczy zapiekły od łez.
Rozejrzał się i z rezygnacją poczłapał ku chacie. Rozmokła ziemia chlupała pod stopami. Kozy meczały w zagrodzie.
Nukhet stała tuż za drzwiami, w kałuży wody, która z niej ściekła. Lami minął dziewczynkę bez słowa i siadł na posłaniu. Bił się z myślami. Tiamat tkwiła cierniem w głowie, słowa drążyły umysł.
Rzeczywiście ten deszcz wydawał się inny. Nigdy wcześniej nie padało tak długo. Czasem przez miesiąc spadło ledwie kilka kropel, a ziemia nagrzewała się jak ogień. Obumierały trawy i drzewa. Zdarzało się, że by nakarmić stado, Lami wędrował dalej, niż powinien. Nierzadko nie zdążył wrócić do chaty przed nocą. Potem słuchał narzekań matki, która nie potrafiła zrozumieć spóźnienia. Zasypiając, zastanawiał się czy martwiła się bardziej o niego, czy o kozy.
Uniósł głowę i spojrzał na dziewczynkę. Powinien odesłać ją do Jusufa, lecz jeśli wiedźma mówiła prawdę, czyniąc to, skaże Nukhet na pogardę lub nawet niewolę, a tego nie chciał. Nic nie zawiniła.
„Ech, po co ojciec kupił to dziecko? Po co?”
„Panie, czy jest to odpowiedź na moje modły? Panie, dlaczego obarczasz mnie tym brzemieniem? Panie, odezwij się!” – Dua sączyła się z ust Lamiego, bez nadziei, że zostanie usłyszana.
Mimo żarliwych modlitw, Allach wciąż milczał.
Wyruszyli w południe. Lami wybrał ze stada najdorodniejszego kozła, na którego załadowali kilka rzeczy, według chłopaka niezbędnych do wędrówki, i najtłustszą kozę, by mieć mleko, a w razie potrzeby mięso. Resztę zwierząt chłopak przepędził na cztery wiatry, z nadzieją, że któreś ocaleje. Były zbyt wielkim ciężarem, by mógł wziąć je w nieznane.
Zagryzł zęby, opuszczając obejście. Bo choć nie trzymało go tu nic, czuł, że jeśli się zawaha, zostanie.
Dlatego, nie oglądnął się ani razu, zapominając o Nukhet i kozach. Z abają narzuconą na głowę, parł przed siebie i przez deszcz, jakby umykał stadu demonów.
Obejrzał się dopiero, kiedy w piersiach zabrakło tchu i uznał, że odeszli wystarczająco daleko. Zaczekał na prowadzącą zwierzęta dziewczynkę, pozwalając, by go wyminęła, i poczłapał z tyłu. Nie rzekł słowa. Męczyła go myśl, co dalej? Nie dość, że opuścił ziemię przodków i zostawił stado, to jeszcze miał dziecko na karku. Głowa pulsowała ze zmęczenia.
Powinien odmówić sunnę przed wyruszeniem, pożegnać stare kąty, ledwie rzucił okiem na krzyż na grobie matki. Może to i dobrze, że źle go traktowała?
Ponoć pochodziła z odległej północy, z krainy zwanej Lechistanem lub Lehce. Ojciec złapał ją na arkan, jak dziką klacz i oswoił, przysposabiając do roli kobiety plemienia Kayi. Dał nowe imię: Iomi. Ponoć też przez nią nie miał innych żon. Być może naprawdę ją kochał, choć ostatnimi laty często się sprzeczali.
Lami uśmiechnął się do wspomnień.
Zawsze wyróżniał się wśród rówieśników. Bielszą cerą, urodą, postrzeganiem świata. Chciał być dmuchawcem unoszącym się na wietrze, nie zaś wrośniętym głęboko w ziemię cedrem. Opowieści matki przynosiły sny, które kazały mu wierzyć, że nie skończy, jako pasterz kóz. W tajemnicy przed ojcem, matka nauczyła go mowy północnego ludu. Uczył się niechętnie, nie rozumiejąc, po co, jednak nie zbuntował się.
Po śmierci Ozura porzucił wszelką nadzieję na odmianę doli. I nie myślał o innym życiu, aż do dziś.
„Takie jest twoje przeznaczenie” – powiedziała wiedźma. Czyli jakie?
Iść, gdzie oczy poniosą? Czy odnaleźć lud matki?
Tak naprawdę nic innego nie przychodziło mu do głowy. Mógł wrócić, lecz bał się, że słowa wiedźmy były prorocze. Nie ostrzegła przecież bez powodu. Poza tym miał przed sobą tajemnicę, którą sercem pragnął odkryć. Poznać. Rozwikłać. Gdzieś tam musiały być odpowiedzi na wszystkie pytania. Gdzieś tam był lepszy Allach.
Nukhet oglądała się od czasu do czasu, łowiła zadumane spojrzenia Lamiego. Chciała zapytać, dlaczego chłopak przegnał kozy i dokąd szli, lecz nie miała odwagi. Cieszyła się, że są razem. Lami wydawał się być dobrym człowiekiem. Przez cały dzień ani razu nie podniósł na nią ręki. Mówił, co prawda, niewiele, ale to Nukhet nie przeszkadzało. To nawet lepiej, że milczał. Bała się, że odeśle ją do ojca. Modliła się za chłopaka i za siebie, a nawet za przepędzone kozy.
Allach był wielki i dobry. Jak Lami. Nie zapomną o niej. Nie zostawią w stepie na zatracenie. A ona zrobi wszystko, by się odwdzięczyć. Bo choć była małą dziewczynką, to umiała już dużo i potrafiła ogrzać mężczyznę w zimne noce. Nie będzie ciężarem.
Pod wieczór zatrzymali się na postój. Lami rozbił mały namiot, a Nukhet wydoiła kozę i dała chłopakowi ciepłego mleka. Potem wepchnęli zwierzęta do jurty i sami wleźli za nimi. Ciepło zwierząt i ich własne, a także zmęczenie sprawiło, że przytuleni usnęli.
Lami zapadł się w chorobliwe majaki. Ujrzał siebie kopiącego dół obok cedru, w pobliżu poidła dla kóz, a potem proszącego w modlitwie o wybaczenie dla tego, co zrobi później: odchodząc, wbił w rozmokłą ziemię krzyż, znak matczynej wiary, której musiała się wyrzec pod wpływem ojca.
Wiedział, że obrazi Allacha, lecz nie mógł odmówić ostatniej prośbie umierającej. I tak wkrótce wszystko miała pochłonąć woda.
Później ujrzał Keyhana bijącego Asenę i ją samą, jak przez mgłę; złorzeczącego Jusufa, z bukłakiem kumysu, którym poił Nukhet, by ją posiąść; Tiamat, chodzącą po wodzie; matkę, wyrywającą ze swego łona skrzeczącego demona i ojca pochylającego się nad niemowlęciem: nad Lamim, pierworodnym Uzura.
„Taki byłeś, taki jesteś, jaki umrzesz? Byłeś źdźbłem trawy na bezbrzeżnym stepie. Wyrwałam cię i wyprawiłam w drogę, z której już nie zawrócisz. Dałam ci skrzydła, byś mógł wzbić się nad ziemię.”
„Ty, czyli kto?”
„Twoje al–qadr.”
Chłopak szarpnął się niespokojnie, na chwilę otworzył oczy, lecz był zbyt zmęczony by wyjść ze snu.
Ujrzał Jusufa, wyrywającego z ziemi i depczącego w furii krzyż, a potem błyskawicę, która, przeciąwszy niebo, uderza w cedr. Jeden z konarów odłupał się od pnia i spadł na mężczyznę, roztrzaskując mu głowę. Zza drzewa wyszły dwie kozy i zaczęły zlizywać wodę z twarzy trupa. W ich czarnych ślepiach mignęła idąca między kroplami deszczu zakwefiona postać, a za nią rozlewające się coraz szerzej i szerzej, czarne wody.
Chłopak wyciągnął ręce, by zatrzymać cień, krzyknął w rozpaczy i obudził się w ciemności namiotu, z Nukhet przytuloną do boku.
Już nie zasnął. Leżał z otwartymi oczami rozmyślając nad dolą, a rankiem powiadomił dziewczynkę, że jej ojciec zmarł. Pokiwała w odpowiedzi głową, nie pytając skąd o tym wiedział. Zrozumiał. Jeśli sny mówiły prawdę, Jusuf zasłużył na śmierć.
Po złożeniu obozu, odmówili krótką sunnę i wyruszyli w drogę.
*
Po czterech dniach deszcz ustał, a w południe dnia piątego, natknęli się na obozowisko pasterzy. W splecionych z cierniowych gałęzi zagrodach stały wychudzone owce i kozy. Dzieciaki baraszkowały z psami. Z kątów wyglądała bieda.
Chłopi przyjęli wędrowców z boskim imieniem na ustach i ugościli ciepłym posiłkiem. Na pytanie skąd i dokąd idą Lami odparł, że uciekli przed powodzią, a idą tam, dokąd poprowadzi Allach. Wspomniał też, że odejdą, gdy tylko odeśpią zmęczenie, co spotkało się z przychylnym zrozumieniem. Nikt nie powiedział wprost, że są niewygodnym ciężarem, chłopak jednak wyczuł, że gościnność była pozorna. Dostrzegł też spojrzenia kierowane na zwierzęta, które ze sobą wiedli.
Ledwie zmrużyli oczy, Lami usłyszał Tiamat. „Idź za mną” – szepnęła. Szła po wodzie, a nad jej głową fruwały czarne ptaki. Bagna wyglądały jak wymarłe, czarne pałki tataraku uginały się pod własnym ciężarem, suche kikuty drzew straszyły nagością. Na jednej z wysepek stała grupka ludzi. Wiedźma zatrzymała się za ich plecami.
„Patrz i słuchaj.”
Chłopak wyjrzał zza ramienia kobiety. Wśród dyskutującej gromadki rozpoznał gospodarza, który użyczył wędrowcom jurty, innych nie pamiętał. Rozmawiali o Lamim, Nukhet i o ich zwierzętach. Kłócili się, czy zabrawszy kozy przepędzić gości, czy sprzedać handlarzom niewolników. Większość opowiadała się za sprzedażą. Ostatnie lata nie były łaskawe dla klanu. W potyczkach stracili kilka kobiet i kilkunastu mężczyzn, a pustynni rozbójnicy i dzikie zwierzęta przetrzebili stada. Byli słabi, zmęczeni i zdesperowani. Chłopiec z dziewczynką wydawali się łatwym łupem.
„Obudź się Lami. Wstań!” – Krzyk poderwał w powietrze chmarę wron.
Chłopiec siadł i przetarł oczy. Przez chwilę wsłuchiwał się w odgłosy nocy, po czym potrząsnął Nukhet. Przyłożył palec do jej ust i każąc być cicho, wymacał torby podróżne i pociągnął dziewczynkę za sobą. Wypełzli z namiotu i niemal na oślep, bo noc była wyjątkowo ciemna, podkradli się do zagrody, przy której stały kozy. Lami odwiązał zwierzęta.
Opodal zaskamlał pies, podbiegł do chłopca i otarł się o jego nogi. Polizał dłoń. Lami pogłaskał zwierzaka po łbie, przejechał przez grzbiet, szepnął do ucha kilka słów. Nukhet podsunęła rękę pod pysk psa, wpychając zwierzęciu kawałek placka.
Chłopiec położył dziewczynce dłoń na ramieniu. Nie musiał mówić. Nukhet chwyciła sznur i poszła za Lamim.
Pies poczłapał z tyłu.
O brzasku byli już daleko od osady, lecz mimo niewyspania i zmęczenia, chłopak nie zarządził postoju. Bał się pościgu i pojmania. Zostawiali za sobą na tyle wyraźny ślad stóp i kopyt, iż podejrzewał, że grupka dorosłych mężczyzn mogła bez trudu ich dogonić i uwięzić.
Zatrzymali się dopiero w południe, w cieniu samotnej akacji. Posilili się i ugasili pragnienie. Pies legł obok dziewczynki. Był starym, chudym kundlem o wielkich ślepiach i sterczącej sierści. Wyglądał jak dziecięca zabawka, sklejona z kilku rodzajów gliny. Lami miał ochotę przegnać przybłędę, lecz jednocześnie, kiedy patrzył na Nukhet, głaszczącą zwierzaka, było mu żal. Nigdy nie miał psa.
Patrząc na oboje przysnął.
Obudziło go wrażenie czyjejś obecności. Uniósł powieki i zerwał się na nogi odrzucając, liżącego mu twarz, czworonoga. Oparł się o pień. Nukhet spała zwinięta w kłębek, kozy oskubywały gałązki drzewa. Słońce chyliło się ku zachodowi.
Rozejrzał się w popłochu, lecz choć nie dostrzegł nikogo, rozbudził dziewczynkę i wcisnął tobołek do ręki. Zarzucił wór na plecy, chwycił powróz i ruszył przed siebie. Był zły. Mogli być już daleko, a zmitrężyli kawał dnia. Co będzie, jeśli ktoś ruszył śladem? Bał się. Bardziej nawet o Nukhet, niż o siebie. Sama myśl o handlarzach niewolników wywoływała zimny dreszcz.
Nie zatrzymywali się aż do wieczora. A kiedy już się zatrzymali, ledwo Lami rozstawił namiot, pies zaczął skamleć, patrząc w stronę, z której szli. Chłopiec pogłaskał łeb kundla i wpatrzył się wraz z nim. Nie czekał na marne. Na krańcach widoczności pojawiło się światełko. Bez wątpienia ktoś rozpalił ognisko. Ktoś, kto nie musiał, lecz mógł podążać za nimi. Strach podpowiadał, by uciekać jak najdalej.
Nukhet wzięła w swoją dłoń Lamiego.
– Musimy iść – rzekła.
– Wiem – odparł.
Złożyli namiot i poszli.
Nad ranem natrafili na zdeptaną przez owce pustynię, co mogło oznaczać, że gdzieś w pobliżu znajdowała się osada. Lami wziął to za dobry znak i ukląkłszy, podziękował Allachowi. Dostrzegł szansę na zmylenie pościgu. Po krótkim namyśle ruszył śladami zwierząt i szedł, dopóki nie uznał, że wystarczająco splątali tropy. Wówczas skręcił na zachód. Bojąc się, że pasterze mogą być zaprzyjaźnieni z klanem, który ich ścigał, wolał uniknąć spotkania z ludźmi, których nie znał.
W południe zarządził postój. Dzień był wyjątkowo upalny i dalsza wędrówka mogła źle się skończyć. Nukhet słaniała się na nogach, a kozy ledwo szły. Nawet kundel miał dość.
Skryli się w niewielkiej rozpadlinie, nad którą Lami rozłożył daszek. Oddali pokłon Allachowi, zjedli i legli przy sobie. Niemal natychmiast oboje zmorzył sen.
Przespali cały dzień i pół nocy.
Tym razem Tiamat nie pojawiła się w snach chłopca. Była na tyle daleko, że jej władza nad nim powoli zaczynała słabnąć. Nad równinami rozciągającymi się wokół bagien wciąż padał deszcz. Woda wlewała się do osad, porywała zwierzęta i ludzi: miały ich zginąć tysiące. Nieznany od setek lat żywioł pokazał swe mroczne oblicze i zbierał ofiary, nie okazując litości tym, którzy znaleźli się na jego drodze. Nawet Tiamat, zamknięta w swej samotni, przyglądała się bezradnie.
*
Tak jak step przeszedł w pół pustynię, tak i pustynia stała się równiną. Po miesiącu, Lami z Nukhet i kozłem, bo kozę musieli zjeść po drodze, a pies zdechł, doszli do miasta u podnóża góry, które zwano Brusa.
„Czy to tu?” – zapytał w myślach chłopak, choć wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi. Spoglądał na górę i na mury, na pozłacane dachy strzelistych wież, które zdawały się być dziełem samego Allacha i nie czuł nic, prócz zmęczenia. Powinien odmówić modlitwę dziękczynną, nawet nie ugiął kolan. Nikt tu na nich nie czekał, a zatem i nie będzie witał. Nie znali nikogo, komu mogliby zaufać czy oddać się w opiekę. Co będzie, jeśli znów natrafią na złych ludzi?
Lami nigdy nie był w mieście, jedynie ojciec czasem opowiadał, że to gniazda zła. Matka twierdziła, że Uzur plótł banialuki, przez co spory o to, kto miał rację ciągnęły się całymi dniami. Chłopak nie potrafił rozstrzygnąć, które z rodziców mówiło prawdę.
Dziś stał u wrót odpowiedzi.
Brusa. Wróg czy przyjaciel? Drzwi do lepszego świata czy pułapka?
Tłum ludzi i zwierząt zmierzał pylistą drogą, przypominając dwa monstrualne węże, które aż prosiły, aby zostać przez niepołkniętym. Lami wziął w swoją dłoń dziewczynki i ruszył, aby dać się pożreć.
Weszli w gwar głosów, zapachy zwierząt i ludzi, pył wzbijany setką stóp, kopyt i kół. Wozy toczyły się powoli, ciągnięte przez ospałe woły. Poganiacze krzyczeli na zagradzających przejazd ludzi. Beczały owce i dzieci. Ponad morzem głów, niczym wyspy, niosły swe garby, a czasem i swych właścicieli, znudzone wielbłądy.
Jedni zmierzali ku miastu, inni je opuszczali. Jedni błogosławili Boga, inni pomstowali.
Kończył się ramazan, święto Allacha i wszystkich ludzi dobrej woli.
Z wież minaretów dobiegał modlitewny śpiew muezzinów.
Lami, trzymając za rękę Nukhet, parł ku ciemnej czeluści bramy. Paszcza węża wabiła i przerażała zarazem. Ciekawość pchała naprzód, strach przygniatał, spowalniając chód.
„Czy to tu?” – Pytanie nie chciało opuścić chłopca. Wiedźma powiedziała, że będzie wiedział, kiedy dojdzie. Nie wiedział. Rozglądając się, szukał znaków i podpowiedzi. Nie dostrzegał nic.
Cieszył się, że nie był sam. Mimo chwil zwątpienia, które nawiedzały go wielokrotnie przez ostatni miesiąc, bliskość Nukhet dodawała mu odwagi. O dziwo, dziewczynka nie była wcale ciężarem.
Nagle oboje objął cień: mury, za którymi schowało się słońce.
Lami przystanął. Jakiś mężczyzna wpadł mu na plecy, potem kolejny. Ktoś wrzasnął coś w niezrozumiałym języku.
Nukhet pociągnęła towarzysza.
Czy tak wyglądały wszystkie miasta? Czy dlatego Uzur zwał je gniazdami zła?
W całym swoim życiu Lami nie widział tak wielu ludzi i zwierząt w jednym miejscu. Przeraziła go ciasnota i tłum, a zachwyciły minarety i budowle z cegły i piasku, które zdawały się sięgać nieba. Nie mógł się napatrzeć.
Jego życiem był step: znał go i rozumiał; tu zaś zetknął się z czymś, co plątało w głowie i gdy myślał o tym, które z rodziców miało rację, nie potrafił odpowiedzieć. Zapomniał o Nukhet i koźle i dopiero, kiedy dziewczynka pokazała mu przecięty sznur, na którym wiedli zwierzę, oprzytomniał z zapatrzenia. Było już jednak za późno. W jednej chwili zostali tylko z tym, co nieśli na plecach.
Przekleństwo wypełzło na usta chłopca, lecz nie wypowiedział go głośno. Albowiem złość mogła przynieść więcej szkód, niż pożytku. Zawrócił, wypatrując zguby, lecz nie dostrzegł kozła. Wiedział, że stracili zwierzę i tobołki z rzeczami osobistymi, które kozioł niósł na grzbiecie. W tym tłumie znalezienie czegokolwiek było niczym szukanie igły w stogu siana.
Pchani przez ciżbę, doszli do muru i siedli w jego cieniu. Dobrze było dać wytchnienie nogom i zaspokoić głód. Aby nie urazić Boga, Lami podzielił się kawałkiem suszonej koźliny z kaleką, który ustąpił im miejsca. Żebrak mógł mieć ze czterdzieści lat, był zarośnięty i cuchnął, nie miał obu nóg. Poruszał się, opierając na dłoniach. Szepcząc pod nosem, skinieniem głowy podziękował za mięso i natychmiast schował je w fałdach galabiji. Mówił dziwnym dialektem, którego Lami nie rozumiał. Porozumiewali się gestykulując, dopóki chłopak nie poczuł głowy Nukhet na swym ramieniu: dziewczynka zasnęła.
Sam również był senny, ciepło kleiło powieki, lecz wiedział, że nie może ulec słabości. Stracili kozła, kto wie, co mogłaby przynieść kolejna chwila nieuwagi?
Patrzył na ludzi. Na zwierzęta. Słuchał głosów. Koniec święta ściągnął klany z najodleglejszych zakątków. Rodzina Lamiego żyła na uboczu, tam gdzie wieści ze świata docierały niezwykle rzadko, dlatego chłopak większości sporów nie rozumiał. Na szczęście niektórzy wędrowcy mówili w języku Lamiego. Ponoć północne dzikie ludy podnosiły przygięte karki, gdzieś na południu trzęsienie ziemi pozbawiło dachu nad głowami tysiące ludzi, a na wschodzie niespotykana od stuleci powódź zalewała ziemię. Ponoć, bo byli też tacy, którzy wszystkiemu zaprzeczali.
Magiel głosów plątał myśli w głowie. Co było prawdą, a co kłamstwem?
Lami patrzył przed siebie i słuchał.
Tak szemrał deszcz odbijający się od strzechy. Tak tuptało, idące przez step, stado. Tak zbierały się na niebie burzowe chmury.
Gdzieś daleko…
Ojciec opowiadał, że miasta to siedliska zła, matka śmiała się, mówiąc, że całe dzieciństwo spędziła w mieście i było jej tam lepiej niż z Uzurem.
Wiedźma z bagien miała takie czarne oczy.
A ciało Nukhet było kościste i twarde. Kiedy się przytulała, Lami miał ochotę ją odepchnąć. Później się przywiązał. Wspólna wędrówka umocniła więź.
Gdybyż była starsza, kto wie?
Kaleka popatrzył na śpiącą parę. I on był kiedyś młody i wolny. Zanim nie trafił w ręce handlarza niewolników, a potem po próbie ucieczki stracił kulasy. Łza zakręciła się w oku żebraka. Otarł ją szybko i zacisnąwszy zęby, poczłapał w tłum.
Zastanawiał się, ile dostanie za dwójkę zagubionych sierot…
*
Gdzie jesteś, Nukhet?
Gdzie jesteś, Nukhet?
Nie ma cię i nie było…
Lami poderwał się na nogi. I odetchnął z ulgą. Ukląkł i przytulił dziewczynkę. Mocno, jak nigdy wcześniej.
Chciało mu się wyć.
Sny doprowadziły ich do Brusy. A także głos przewodnik, o którym Lami wciąż nie powiedział dziewczynce, bo i tak słuchała się go we wszystkim i nie zdawała pytań. A on nie wyjaśniał. Tak było wygodniej. Łatwiej. Do dziś. Do teraz.
Puścił małą.
Brzemię odpowiedzialności zaczynało uwierać bardziej, niż chciałby. Nigdy nie był tak daleko od domu, sam, bez wsparcia rodziców, bez znajomej bliskości stada. W samotne noce nawet widok zwierząt potrafił uspokoić. Tymczasem, będąc tu, nie wiedział czy wieczorem ujrzy te same gwiazdy.
Sięgnął do sakwy i wyjął kawałek suszonego mięsa. Rozerwał go na pół i część podał Nukhet, drugą ugryzł sam. Musieli zdobyć pokarm i znaleźć jakiś nocleg, by nie marznąć w nocy. Tylko jak? Najprościej byłoby zacząć żebrać, choć sama myśl wydawała się poniżająca.
Przez całe życie Lami wypasał stado lub pomagał w obejściu, nie potrafił robić niczego innego. Co potrafiła Nukhet? Z pewnością również nic. Była przecież jeszcze dzieckiem. On sam był dzieckiem. Wychowywali się wśród pasterzy i znali się tylko na tym, czym zajmował się klan. Czy to, co potrafili mogło być przydatne w mieście?
Zostali opuszczeni i zdani na pastwę losu. Oto, co dała im wiedźma.
Łzy pociekły policzkami chłopca. Nie powinni byli tu przychodzić. Bursa z całą pewnością nie była ich celem. Stracili kozła i większą część dobytku.
Zapadła noc i ochłodziło się na tyle, że musieli się przykryć. Lami nie widział sensu w opuszczaniu miasta teraz. I tak musieliby się gdzieś zatrzymać.
Usnęli wtuleni w siebie.
Zimno…
Lami uniósł powieki. Zaspał. Nie powiedział Nukhet, by go obudziła. Zapomniał, a ona zapewne o tym nie pomyślała.
Zerwał się nagle. Rozejrzał się. Dziewczynki nie było obok. Musiała obudzić się przed nim. Może poszła za potrzebą? Spojrzał na pozostawioną torbę. Sięgnął po nią i zajrzał do środka. Nic nie zginęło. Zresztą, oprócz odzienia na zmianę, miseczki i małego nożyka, nie było nic więcej. Kto mógłby się na to połasić?
Kilkanaście kroków na prawo leżało kilku ludzi. Żebracy. Czy mogli coś wiedzieć?
Lami wstał i podszedł do nich. Otaczający gromadę smród sprawił, że na chwilę wstrzymał oddech. Zapytał, czy któryś zwrócił uwagę na dziewczynkę, która przy nim spała. Kilku potrząsnęło głowami, zaprzeczając, kilku ledwie podniosło głowy. Jeden odburknął coś w języku, którego Lami nie znał.
Chłopak rozejrzał się bezradnie. Jeśli ruszy na poszukiwania, może minąć się z małą i będzie błądził przez cały dzień. Jeśli zaś zostanie, a okaże się, że grozi jej niebezpieczeństwo, któremu mógł zapobiec, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Mógł zostawić wiadomość dla Nukhet u żebraków, lecz im nie ufał. Niektórzy po prostu zachowywali się wrogo. Byli nowi w mieście, dlaczego ktoś obcy mógłby im pomóc? Nie wierzył też, że żaden z nich niczego nie zauważył. Przecież żebracy, oprócz kilku, nie byli ślepi!
Łzy zamgliły Lamiemu wzrok. Nie po to wiedźma wysłała ich w drogę, by teraz rozdzielić!
Szybko otarł oczy rękawem. Nie mógł ulec słabości. Nie teraz i nie tu. To, że Nukhet znikła, nie musiało oznaczać najgorszego.
Wziął torby i ruszył w miasto.
Tygiel ludzki wrzał nowym dniem. Kupcy rozstawiali kramy, inni próbowali przepchać się z towarem, wielbłądy wyciągały długie szyje, z ich pysków ciekła ślina. Kozy i owce, kury i przepiórki, klatki z gołębiami, węże wijące się w dłoniach zaklinaczy. Sprzedawcy pieprzu, cukru i soli i setek innych przypraw, od których kręciło się w nosie.
Targ. Święto sprzedawców, przekleństwo kupujących.
Wrzask niósł się wraz ze wzbijanym tysiącem nóg i kopyt pyłem.
Lami przedzierał się przez tłum, poddając się wrzawie. Czasem uszu chłopca doleciał znany dialekt, rozglądał się wówczas, próbując dostrzec, kto mówił, nie podjął jednak żadnych kroków. Bał się, że zwłoka oddali go od Nukhet. Za wszelką cenę musiał odnaleźć zgubę. Tylko ją znał, i tylko jej ufał.
Rozglądał się, lecz odnalezienie śladów dziewczynki, było niemożliwe. Nie wiedział ani dokąd się udała, ani czy dobrze idzie. Poza tym tłum zdawał się ciągnąć bez końca.
Brusa była dużym miastem. Zbyt dużym dla kogoś, kto nigdy nie był w mieście i nie potrafił się w nim poruszać. Dziesiątki ulic, tysiące ludzi, nieprzeliczone stada zwierząt. Co i rusz Lami wpadał na kogoś, albo ktoś go potrącał. Starał się uważać, jednak bez powodzenia. Nie miał oczu z tyłu głowy.
W południe poczuł głód, a zmęczenie ugięło mu nogi. Wyrwał się z tłumu i przysiadł pod ścianą jakiegoś domu. Wyjął z torby ostatni kawałek mięsa. Żuł powoli, powstrzymując łzy.
Znów naszła go myśl, że został oszukany. Był głupi. Dał się zwieść wiedźmie, a teraz zapłaci życiem. Nie powinien tu być, nie powinien!
Ojciec miał rację, mówiąc, że miasta są siedliskami zła. Jak można było żyć w tej nieustającej wrzawie? W tym smrodzie?
Piskliwy, obcy głos, wyrwał Lamiego z zadumy. Podniósł głowę i ujrzał, stojącego opodal wyrostka. Chłopak mógł być jego rówieśnikiem, mówił coś, ale Lami nie rozumiał, co.
– Nie jestem stąd – odparł. – Nie znam twego języka.
Wyrostek kiwnął Lamiemu, by szedł za nim. Chłopak przyglądał się chwilę młokosowi, po czym uznając, że nie ma nic do stracenia, podniósł się i ruszył za nieznajomym. Być może dowie się czegoś o Nukhet? Wyszli na główną ulicę, potem, po jakichś dwustu krokach, skręcili w mniejszą i jeszcze jedną. Lami zaczął się zastanawiać czy nie powinien zawrócić, nim nie jest za późno, odrzucił tę myśl, bo przecież nie miał przy sobie nic wartościowego, nikogo też nie znał, nie mógł się zatem nikomu narazić.
Zaułki, w które wchodzili, wydawały się być coraz ciemniejsze i węższe, ściany domów bardziej zaniedbane, drzwi przeżarte próchnicą. Mijani ludzie patrzyli spode łbów, bądź odwracali wzrok. Rozmowy cichły.
– Dokąd idziemy? – Lami zaczął się niepokoić.
Przewodnik odparł coś piskliwie i machnął przed siebie ręką. Choć nie zrozumiał pytania, musiał się go domyślić. Zresztą, nie wydawało się to trudne.
Lami obejrzał się za siebie. Nie potrafiłby wrócić na targ. Zbyt daleko odeszli. Pewnie, gdyby chciał, błądząc, odnalazłby drogę, jednak czy powrót mógł coś zmienić?
Zatrzymał się. A jeśli Nukhet wróciła i zaczęła go szukać? Przecież nie wiedział, gdzie poszła.
Wyrostek musiał wyczuć zawahanie, bo się cofnął do Lamiego i, żywo gestykulując, zaczął coś szybko mówić. Wyglądał, jakby się oganiał przed natrętną muchą. Lami mógł mu się teraz przyjrzeć z bliska. Chłopak był chudy i brzydki. Gdy mówił, widać było braki w uzębieniu, z ust rozchodził się dławiący odór. Nosił połataną w kilku miejscach galabiję. Stopy miał bose.
– Czego ode mnie chcesz?! – Lami podniósł głos. Już wiedział, że popełnił błąd. Zaufał komuś, kogo nie znał.
Obdartus zamilkł. Wydawał się zaskoczony nagłym wybuchem. Wpatrzył się w Lamiego, jakby ujrzał chłopaka po raz pierwszy i nagle krzyknął coś i ruszył biegiem w głąb uliczki. Lami zaczął biec również, w przeciwnym kierunku.
Musiał się zgubić, pobłądzić, bo choć wydawało mu się, że obrał właściwy kierunek, na jednej z uliczek zorientował się, że nie poznaje domostw.
Zawrócił.
Mimo ciepłego południa, poczuł, jak zimny pot rosi czoło. Spojrzał w górę, szukając słońca. Na dole zalegał cień, lecz tam, gdzie przesmyki wiodły z zachodu na wschód, słońce rządziło niepodzielnie.
Do Brusy doszli od południa. Skręcił w lewo.
Nie zaszedł daleko.
Było ich dwóch. Wyszli zza węgła, jakieś trzydzieści kroków przed Lamim. Potem pojawił się trzeci. Gdy się obejrzał, ujrzał za sobą trzech kolejnych. Wszyscy trzymali w rękach krótkie kije. Wśród nich był też ten, który wciągnął Lamiego w zasadzkę.
Nie był na tyle głupi, by nie zrozumieć, że stało się to, czego się obawiał i nie dopuszczał do myśli. Tylko, czego mogli chcieć? Nie miał nic, czym mógłby się wykupić.
Wyciągnął przed siebie otwarte dłonie.
– Nie jestem waszym wrogiem – rzekł, byle coś powiedzieć, bo nie wiedząc, czego chcą, nie mógł nic im zaoferować. Zresztą, i tak niczego cennego nie miał.
Któryś odpowiedział, lecz Lami nie zrozumiał. Nie spodziewał się, że zrozumie, ani że oni zrozumieją jego.
Zaczęli iść, skracając dystans. Zatrzymali się, będąc ze trzy kroki od młodzika.
– Czego chcecie? – zapytał, starając się, by głos nie zadrżał. Mimo niebezpieczeństwa nie czuł paraliżującego strachu. Jedynie niepokój. Jakby to, w co się wplątał było mu pisane. Wspomniał Tiamat. Powinna tu być i wesprzeć magią. Wiedział, że mu nie pomoże, nie zrobi nic, by powstrzymać zło.
Zacisnął pięści. Nie pokona wszystkich, ale przynajmniej pokaże obdartusom, że ma twarde ręce i nie jest tchórzem.
Wyrostek z przodu grupy wyciągnął rękę z kijem. Potrząsnął nim. Rzekł coś krótko, rozkazująco. Kiwnął głową, po czym się odwrócił i w asyście pozostałych poszedł uliczką.
Lami obejrzał się i ruszył za nim. Nie miał wyjścia. Zresztą, gdyby chcieli go pobić, okraść lub zabić, mogli zrobić to już teraz. Prowadzili go gdzieś, zatem, był im potrzebny żywy. Do czego? Po co?
Skręcili w najbliższą uliczkę, potem następną. Zatrzymali się przed drzwiami białego budynku. Prowodyr zastukał kołatką. Minęła dłuższa chwila, nim na progu pokazał się karzeł. Był brzydki, jak siedem nieszczęść. Z niedomkniętej gęby ciekła ślina, zmierzwione włosy lśniły od tłuszczu i brudu. Wzbudzał odrazę. Omiótł wzrokiem przybyłych i wpatrzył się w Lamiego, jakby próbował przejrzeć go na wylot. Rzekł coś i niespodziewanie podniósł głos. Zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami. Któryś z młodzików odpowiedział, czym musiał zaskoczyć karła, bo ten wykrzywił się paskudnie i nagle rozwrzeszczał na całe gardło. Banda rozpierzchła się w jednej chwili, zostawiając Lamiego na pastwę złośliwca.
Karzeł zamilkł, chwycił chłopaka za rękę i wciągnął do budynku.
Lami nie próbował stawiać oporu. Mimo mikrej postury, karzeł był bardzo silny. Przeszli korytarzem w głąb domostwa, aż nagle znaleźli się na otoczonym ścianami, placu. W cieniu jednej z nich siedział samotny człowiek. Mimo luźnej szaty wydawał się być mocno zbudowany. Mógł mieć lat czterdzieści, może ciut więcej. Czarne oczy zdawały się przeszywać na wylot.
Karzeł zatrzymał się kilka kroków przed nim i zaczął coś mówić. Nieznajomy wysłuchał go w milczeniu, co chwila zerkając na chłopca.
Nagle się odezwał, w głowie Lamiego.
„Skąd jesteś?”
„Z południa. Znad bagien Morii.”
„Z jakiego ludu?”
„Kayi.”
„Po co tu przyszedłeś?”
Lami zawahał się. Nie był pewien czy powinien wspomnieć o wiedźmie, skoro jednak rozmawiali bezgłośnie, mężczyzna mógł już wiedzieć o Tiamat.
„To moja al–qadr.”
Nieznajomy skinął głową, po czym zwrócił się do karła. Pokurcz przytaknął i gdzieś poszedł.
Chłopak i mężczyzna patrzyli na siebie w milczeniu, dopóki karzeł nie wrócił. Nie był sam. Towarzyszyło mu trzech wyrostków i…
– Nukhet?! – Lami nie potrafił powstrzymać się od krzyku.
„Stój!”– Głos w głowie osadził Lamiego w miejscu.– „Zapomnij o niej, kimkolwiek jest.”
„To moja, moja…” – zawahał się, kim właściwie była dla niego dziewczynka? Czy jeszcze towarzyszką podróży, czy kimś już więcej? Czy powinien zdradzić się z uczuciami? – „Dlaczego?”
„Bo takie są zasady i dopóki ich nie zrozumiesz, będziesz tylko psem do posług.”
„Nie jestem psem”.
„Zatem nauczę cię nim być.”
Lami zacisnął pięści.
„Dostosujesz się lub zginiesz” – usłyszał ostrzeżenie.
Wiedział, że nie ma szans. Wiedział, że nie wygra. Było ich zbyt wielu. Mieli pałki w dłoniach, zapewne też doświadczenie w poskramianiu takich jak on. Czekali na znak, by uderzyć. Czekali, kiedy zrobi ten jeden, bezmyślny krok.
W jednej chwili oklapł. Zrozumiał, że jeśli się nie podda, straci Nukhet, i być może siebie.
Spojrzał w niebo.
„Czy tego chciałaś? Czy to jest właśnie moje przeznaczenie?”
Nie doczekał się odpowiedzi.
*
Trzy złodziejskie klany rządziły w Brusie. Ten, do którego trafił Lami, zwał się Klanem Szakala. Stał się zatem szakalem, jednym z trybów prymitywnego organizmu zarządzanego przez człowieka o imieniu Tercan. Miał kraść i współpracować z innymi. Miał wypełniać polecenia starszych i nie odszczekiwać. Miał stać na czatach, robić tłum, wszelkimi sposobami przeszkadzać tym, którzy ruszyli w pościg za którymkolwiek z szakali.
Zaciskał pięści i zęby, dławił gniew, słuchał. Był zbyt słaby, by się sprzeciwić. Był również obcy. Nie znał miasta, nie wiedział więc, jak się w nim poruszać. Brusa miała tysiące zakamarków, tajemnych przejść i miejsc, do których nie docierało światło dnia. Szybko zrozumiał, że by się wydostać z niewoli, musi najpierw poznać drogi wyjścia.
Przystosowywał się, wiedząc, że nie ma innej możliwości. Czuł na sobie spojrzenia, czuł oddechy, złowieszczą obecność. Spał z innymi w ciemnym pomieszczeniu, z jednym okienkiem wychodzącym tuż nad ziemią. Razem było ich trzynastu. Poza tym karzeł i Tercan, na którego mówili Abn Awaa. Każdy miał jakieś zadanie. Dwóch przygotowywało posiłki, dwóch zbierało wieści, a reszta kradła. Ten owoce, ten pieczywo, tamten słodkości, kolejny kosztowności. Każdego wieczoru zdawali relację z tego, co zdobyli, widzieli lub usłyszeli.
W ten sposób Tercan był najlepiej poinformowanym człowiekiem w mieście. I potrafił tę wiedzę wykorzystać. Bej, który władał Brusą ciągle toczył wojny. Za murami od świtu do nocy ćwiczyli niemi. Co kilka tygodni docierał transport brańców. Wiedza była niezwykle cenna i pożądana.
Lami próbował wypytać, co stało się z Nukhet, lecz nikt nie chciał udzielić odpowiedzi.
Przez pierwsze tygodnie chłopak mało spał. Mimo zmęczenia sen nie chciał kleić powiek. Rozmyślał. Pojawiły się też koszmary, w których próbował uciec z Nukhet, lecz zostawali schwytani przez Tercana. Odkrył w sobie lęk przed karą. Nie potrafił kraść, bo nigdy wcześniej nie kradł. Zresztą, gdzie i kiedy miałby się tego nauczyć?
Niepokój powodował, że był ostrożniejszy niż inni, a przez to nie przynosił wartościowych łupów. Na początku nikt mu nie czynił wymówek, potem tak. Na polecenie karła zmniejszono mu racje żywnościowe, później stracił liście palmowe, na których sypiał. Aż któregoś ranka obudził się i nie znalazł sandałów.
Zrozumiał, że jeśli nie pokona strachu, zostanie w Brusie na zawsze.
Pierwszy ceny łup trafił się Lamiemu przez przypadek. Znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie i nie zawahał się wykorzystać okazji. Zasadził się na kosz z pieczywem, kiedy na jednym z sąsiednich straganów wybuchł spór między dwoma krewkimi handlarzami.
Nie rozumiał wrzasków, bo kłócący się krzyczeli w jakimś dziwnym języku, przeczucie kazało mu jednak zaniechać wcześniejszego planu. Wmieszał się w tłum i przekradł pod stoiska zwaśnionych mężczyzn.
Nagle kłótnia się zaogniła. Spadły pierwsze ciosy. Ze stołów potoczył się strącony towar. Tłum zaczął wrzeć, zachęcając skłóconych do wzięcia się za łby. Posypały się zęby i polała krew. Włączyli się inni i nagle bijatyka ogarnęła kilkanaście straganów. Znikąd pojawili się szakale, chwytając, co lepsze kąski.
Zakotłowało się, w ruch poszły pięści i nogi, grzechot rozbitych mis i dzbanów dołączył do wściekłych wrzasków.
Lami obserwował bitwę, kuląc się po ścianą, i wówczas dostrzegł leżącą na ziemi sakiewkę. Musiała wypaść któremuś z walczących i leżała naprzeciwko…
Nie zastanawiał się. Być może była to szansa, na którą czekał. Być może Bóg wysłuchał modlitw? Skoczył ku znalezisku, schwycił zdobycz i rzucił się w tłum.
Nie zabiegł daleko. Jedna z pierwszych zasad Klanu Szakali brzmiała, by być niewidzialnym, zwłaszcza zaraz po udanej kradzieży.
Zwolnił i skręcił w najbliższą uliczkę. Potem kolejną i kolejną. Znał już na tyle miasto, by wiedzieć, gdzie się znajduje. Serce waliło jak oszalałe. Gdyby ktoś go złapał… Oparł się o ścianę, uspokajając oddech. Musiał zanieść zdobycz dla Tercana, jednak czuł jakiś opór przed zrobieniem tego. Sakiewka była ciężka, ładnie leżała w dłoni. Bez sprawdzania zawartości chłopak wiedział, że łup jest wart więcej niż jego życie. Życie jego i Nukhet. Pomyślał, że zaproponuje Tercanowi wykup dziewczyny i wtedy usłyszał znajomy głos.
– Tu jesteś. Szybko biegasz.
Mówiącym był Deha, chłystek, który wciągnął Lamiego w niewolę, a jednocześnie uczył złodziejskiego fachu.
– Nie szybciej od ciebie – Lami już wiedział, że powinien zapomnieć o wykupie. Deha był ostatnią osobą, której mógłby zawierzyć tajemnicę. Dlaczego w ogóle pomyślał, że będzie to możliwe? Przecież nie był na targu sam.– Chodźmy do Tercana.
– Nie jesteś ciekaw, co tam jest?
– Nie.
Deha zastąpił Lamiemu drogę.
– Daj, sprawdzę.
– Nie.
Deha chwycił dłoń Lamiego, próbując wyrwać sakiewkę. Zaskoczył go napotkany opór. W następnej chwili poczuł mocne pchnięcie, które sprawiło, że stracił równowagę. Padł na plecy.
– Powiem Tercanowi – zagroził Lami.
– Zdrajca – usłyszał w odpowiedzi.
– O tym też powiem.
Nie powiedział. Przez całą drogę do kryjówki zastanawiał się, co zrobić, aż wreszcie doszedł do wniosku, że zatarg z Dehą, w niczym mu nie pomoże, a nawet może zaszkodzić. Nie spodziewał się zresztą, by Tercan ukarał wyrostka za ciekawość. Sam był ciekaw.
Abn Awaa przyjął chłopaka na placu, gdzie zwykł medytować. Przez chwilę ważył łup w dłoni, po czym oddał zdobycz karłowi i kazał opowiedzieć, jak ją Lami zdobył. Słuchał z zamkniętymi oczami. Anie razu nie przerwał, o nic też nie zapytał. Na koniec przywołał karła i coś mu powiedział.
Pokurcz odszedł na chwilę. Gdy wrócił, niósł nowe sandały w dłoni.
– Przymierz.
Chłopak nie dał się prosić. Leżały idealnie. Wtedy też usłyszał w głowie pytanie Tercana.
„Często się modlisz?”
„Każdego wieczoru, panie.” – odparł bezgłośnie.
„Zdobyłeś cenny łup. Bóg obdarzył cię łaską. Czy masz jakieś życzenie?”
„Chciałbym zobaczyć się z Nukhet.”
Cisza.
„Dobrze. Zobaczysz ją. Odejdź.”
Lami pokłonił się. Nie wykupi Nukhet, lecz wreszcie się z nią spotka. Może nawet pozwolą im porozmawiać? Najważniejsze było to, że żyła. Reszta jakoś się ułoży.
– Powiedziałeś? – nagłe pytanie przerwało Lamiemu tok myśli.
– Zapomniałem – odparł, mijając Dehę. Nie chciało mu się z nim gadać.
*
Coś się po tym dniu zmieniło. Budząc się, bez problemu Lami znajdywał odłożone przed snem sandały, a na obiad znów zaczął dostawać pełną rację. Chłopaki wciąż nie szczędzili kuksańców, były to jednak bardziej poszturchiwania, niż uderzenia.
Brali go na miasto, nie zmuszali jednak do kradzieży rzeczy mało wartościowych, co miało miejsce wcześniej. Pozwalali, żeby obserwował, a potem wypytywali, co widział.
Minął tydzień, potem drugi.
– Kiedy zobaczę Nukhet? – któregoś dnia zapytał Saffeta.
– Kiedy przyjdzie pora – usłyszał odpowiedź.
Wiedział, że nic nie może zrobić, dlatego skłonił się i nie nalegał. W piwnicy, w której przechowywali żywność, do krwi obił pięści, z wściekłości waląc w mur. Nie poskarżył się jednak nikomu. Nikomu nie ufał. Tercan obiecał, że spotka się z dziewczynką, nie określił jednak, kiedy się to stanie. Gdyby go wówczas o to spytał, dziś nie miałby obdartych kłykci i żalu, że został oszukany.
Musieli ją gdzieś ukryć, lub może sprzedać, bo mimo ukradkowych poszukiwań, w kryjówce Szakali nie znalazł jej śladu.
*
Tak mijały kolejne dni i tygodnie. W końcu minął rok.
Lami nauczył się kraść nie gorzej od swych współtowarzyszy. Był niewidzialny i szybki, a na dodatek miał więcej szczęścia niż inni. Trzykrotnie w ciągu tego roku znalazł się w pobliżu zdarzeń, które przyniosły spory profit. Tercan wydawał się zadowolony z nabytku, choć tego nie okazywał i w żaden sposób nie nagrodził Lamiego. Sama możliwość przebywania wśród szakali była nagrodą.
Któregoś dnia, po porannym posiłku, do chłopaka podszedł Saffet.
– Chodź ze mną – rzekł.
Poszli w miasto. Karzeł nie tłumaczył, dokąd idą. Lami nie pytał. Jakiś czas krążyli ulicami. Saffet zajrzał do kilku domów, każąc Lamiemu zaczekać przed drzwiami.
Wreszcie ruszyli ku bogatszej części Brusy. Tam, gdzie domy miały własne ogrody i co roku bielone mury, a straż przechadzała się lekko i swobodnie. Szakale nie zapuszczali się te rejony, tak samo zresztą jak pozostałe klany, albowiem przyłapani na kradzieży tracili nie tylko dłonie, lecz często życie.
Zatrzymali się przy ogrodzeniu, w cieniu rozłożystej akacji.
– Tu zaczekamy – oznajmił karzeł, siadając na ziemi.
Chłopiec przysiadł obok. Nie pytał, na co będą czekać. Nauczył się już, że może zapytać o wszystko, ale nie zawsze otrzyma odpowiedź.
Był słoneczny dzień i ciepło kleiło powieki.
Dwukrotnie przeszli obok strażnicy, lecz, co wydało się Lamiemu dziwne, nawet nie przystanęli.
Przed południem otworzyła się jedna z bram i wyszło na ulicę kilku ludzi, z lektyką między sobą.
– Spójrz – głos karła wyrwał chłopca z uśpienia.
Wpatrzył się w grupkę i nagle zamarł. Czy go wzrok mylił? Nie. Poderwał się na nogi, lecz silne szarpnięcie zatrzymało go w miejscu.
– Tylko patrz – przestrzegł karzeł.
Jedną z idących osób była Nukhet. Starsza, jakby wyższa, cała na biało. Szła przy boku zakwefionej kobiety, z odsłoniętą głową, jak niewolnica. Zresztą, pewnie nią była. Minął rok. Bez wsparcia, nie przetrwałaby w mieście. Wyglądała dobrze. Znacznie lepiej, niż w dniu, w którym widział ją po raz ostatni.
Lami szarpnął się, lecz Saffet trzymał mocno.
Dziewczynka dostrzegła chłopca. Ich spojrzenia spotkały się. Na trochę. Nukhet szybko odwróciła głowę.
Lami chciał za nią krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Czuł, że nie poprawiłby tym ani swego ani jej położenia.
– Lepiej byś o niej zapomniał – rzucił karzeł. – Trafiła do dobrego domu. Jeśli będzie posłuszna, nie stanie się jej krzywda. A ty, nie bądź głupi. Abn Awaa ma na ciebie baczenie. Spodobałeś się. Może któregoś dnia przestaniesz być psem?
Lami zacisnął zęby. Nigdy nie był psem. To, że musiał przestrzegać reguł, nie oznaczało, że zaprzedał swą wolną wolę. Od roku przemierzał ulice Brusy, miał oczy i uszy szeroko otwarte. Być może właśnie nadszedł czas, by się uwolnić?
Nie. Zaprzeczył sam sobie. Nie bez powodu karzeł pokazał mu dziewczynkę. Poznał Saffeta na tyle, by wiedzieć, że kurdupel niczego nie robił przypadkiem. Planował coś, tylko co? Coś przeciwko niemu? Chciał go sprawdzić? W jakim celu?
Nic nie działo się bez wiedzy Abn Awaa, zatem to Tercan musiał zlecić Saffetowi, by pokazał Lamiemu Nukhet. Czyżby stracił do niego zaufanie?
– To dobry dom – powtórzył karzeł.
Lami nie wątpił, że tak było. Skoro nawet niewolnicy nosili piękne szaty… Tylko czy Nukhet była tam szczęśliwa? Czy nie działa się jej krzywda?
Sama wśród obcych…
Patrzył za nią, licząc, że się odwróci, spojrzy mu w oczy raz jeszcze. Wierzył, że będzie to znak, iż oczekuje pomocy.
Nie odwróciła się jednak nawet na chwilę.
– Chodźmy – Saffet pociągnął Lamiego za rękaw.
Poszli, w przeciwnym kierunku, niż Nukhet.
Chłopak nie mógł spać. Znów dusiła go zmora. Walczył z nią i przegrywał. Widmowe ręce zaciskały się na szyi, odbierając dech.
Wyrywał się, szarpał, krzyczał. Bez powodzenia. Nawet, jeśli udało mu się oswobodzić, to tylko na chwilę. Upiór bez twarzy pojawiał się znikąd i atakował. Był szybszy i silniejszy. Dokładnie wiedział, gdzie uderzyć. Miał twarz Tercana…
„Tiamat!”– Krzyk przerwał sen, podrywając chłopaka do siadu.
– Czego się drzesz? – wściekły głos, skądś z boku, uzmysłowił Lamiemu, że się obudził. I że nie jest sam.
– Wybaczcie – rzekł, kładąc się na powrót.
Rozmyślając, gapił się w mrok. Nukhet stała mu przed oczami, jak żywa. Na wyciągnięcie rąk… Nie musiała tak skończyć. Mógł ją pilniej strzec. Zaspał, zapominając, czym to grozi. Byli w obcym mieście, nie znali nikogo.
W oczach chłopaka zakręciły się łzy.
*
Dzień mijał za dniem. Jeden gorszy od drugiego. Żal siadł na piersi Lamiego i przygniótł. Stłamsił pragnienia. Gdziekolwiek chłopak nie poszedł, czuł na sobie czyjś wzrok. Deha niemal nie odstępował go na krok. Kilkakrotnie zapuścił się w rejony, dokąd iść nie powinien, lecz nie zdobył się na odwagę, by zgubiwszy ogon, ruszyć na poszukiwania domu, w którym więziono Nukhet. Wiedział, że jeśli nie uda mu się uwolnić dziewczynki, oboje zapłacą za nieposłuszeństwo.
Któregoś dnia, czując na sobie wzrok karła, zrozumiał, że się boi i że to strach trzyma go w Brusie. Zapłakał nad sobą i swą słabością. Pasąc kozy, nawet, kiedy zostawał na noc z dala od domu, a wycie drapieżców wywoływało na plecach zimne dreszcze, nie bał się tak, jak teraz. Kiedy przestał być sobą? Gdzie podział się dawny nieustraszony i dzielny Lami?
Czuł, że jeśli się nie uwolni, na zawsze pozostanie niewolnikiem.
Wieczorami zaczął obmyślać plany ucieczki. Rankiem, po ciężkiej nocy, zmuszał się do uśmiechu. Znów wróciły koszmary z pierwszych dni: postanowili uciec, lecz kiedy docierali z Nukhet do bram Brusy, czekał tam Tercan, ze śliniącymi się szakalami u nóg. Zwierzęta przypominały demony. Głodne i złe. Pazury darły piach, a piana kapała z pysków. Wystarczył gest, by skoczyły do gardeł.
Czy Abn Awaa zrobiłby z nich użytek? Sny nie dawały odpowiedzi na pytanie, lecz Lami był pewien, że tak. W oczach Tercana byli jedynie niewolnikami. A zbuntowany niewolnik wart był mniej niż bezpański pies.
Tiamat, gdzie jesteś?! – Krzyk rodził się w krtani chłopaka i zaraz umierał, zduszony lękiem, bólem, żalem. Ileż razy obwiniał się za błędną decyzję! Mógł w spokoju paść kozy, pod niebem pełnym gwiazd palić ogniska, przemierzać bezkres równin. Mógł być wolnym człowiekiem.
Dlaczego posłuchał się wiedźmy?
*
Ten sen był inny od poprzednich. Ten sen… Znów, jak zwykle, chłopak zakradł się do domu, w którym posługiwała Nukhet. Zmylił uwagę domowników i wyciągnął dziewczynkę za mur. Najpierw biegli, potem wmieszali się w tłum i nisko niosąc głowy, przedostali się pod jedną z bram.
Tercan czekał na nich na tronie z kości słoniowej, a u jego boków warowały wściekłe bestie.
Podeszli bliżej. I jeszcze bliżej. Powoli, by nie sprowokować demonów. Zły bulgot opuścił gardła zwierząt. Zaczęli biec.
Stwory poderwały się na łapy.
Nie mieli szans, by umknąć spod kłów. Abn Awaa zaczął się śmiać.
Lami pchnął dziewczynkę wprost pod rozwarte paszcze, a sam skoczył ku bramie i nagle znalazł się po drugiej stronie muru…
Obudził się zlany zimnym potem, ze świadomością, że jeszcze nie wszystko stracone.
Od spotkania z Nukhet minął miesiąc. Deha zaczął gdzieś znikać. Karzeł przestał się kpiąco uśmiechać. Tercan milczał.
Każdego ranka Lami wychodził na łowy, zdarzało się, że przynosił jakiś łup. Nic cennego, lecz wystarczało, aby nie słyszał wymówek, że się obija. Wciąż miał więcej szczęścia, niż rozumu. A może po prostu inni mieli na niego baczenie?
Nagłe zbiegowiska nie brały się przecież bez powodu.
Jednego z takich dni miasto obiegła wieść, że bej wybiera się na wyprawę wojenną, a Lami poczuł, że serce zaczyna mu gwałtowniej bić. Nie spał całą noc, zastanawiając się, czy zaskakująca reakcja ciała, nie jest znakiem, na który czekał. Bo przecież nie mógł czekać w nieskończoność.
O brzasku, po zmówieniu żarliwej sunny, wraz z innymi opuścił kryjówkę i udał się, by podziwiać orszak beja. Tłum kłębił się, szemrząc jak wezbrana rzeka. Weszli w nią i dali się ponieść, zapominając o swych złodziejskich obowiązkach. Nie czas był na nie.
Stu pysznie odzianych janczarów towarzyszyło władcy. Po lewej ręce szli solakowie, po prawej pajukowie. On sam wyglądał jak Bóg. Poddani padali na kolana i opuszczali głowy, kiedy przejeżdżał ulicami, by nie poraził ich blask bijący od majestatu.
– Orhan! Orhan! – niósł się szum wielu głosów.
Najgorliwsi modlili się z wzniesionymi ku niebu rękami.
Jakby sam Allach zstąpił między swych wiernych wyznawców…
Z pewnością dla niemych, szkolonych na przybocznych beja, był on Bogu równy.
Lami przyglądał się idącym i zazdrościł, bo mimo zniewolenia wydawali się chłopakowi bardziej wolni od niego.
Znad góry Uludag napłynęły nad miasto ciemne chmury. Nie padało od dwóch miesięcy.
Gdy ostatni janczarzy minęli bramę, spadły pierwsze krople deszczu. Tłum zaczął się rozchodzić.
Lami ruszył wraz z innymi. Przy jednym ze straganów, ukucnął i zarzucił na głowę chustę. Dołączył do wrzącej fali. Serce waliło mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi.
Nie miał planu. Nie potrzebował planu. Dzisiejszej nocy zrozumiał sny. Wreszcie pojął, że nie tylko strach trzymał go w mieście. Musiał zostawić przeszłość, by ruszyć ku przyszłości.
Minąwszy bazar podążył za kilkoma odzianymi bogato, energicznie gestykulującymi, mężczyznami. Miał nadzieję, że jeśli ktoś zwróci na niego uwagę, uzna, że jest niewolnikiem idących. Zaś dla szakali kimś, kto czai się na łup.
Nie zaszli daleko. W jednej z bocznych uliczek mężczyźni zatrzymali się przed wspaniale zdobioną bramą, po czym chyba mieli się rozstać, jednak po żywej dyskusji, wspólnie weszli do środka, i Lami został sam. Wiedział, gdzie się znajduje, nie był jedynie pewien, czy ktoś go śledził, a jeśli, to czy zgubił cień. Musiał zaryzykować.
Ta część miasta, w której był, leżała na granicy Klanu Szakali i Klanu Sowy, powinien się zatem pospieszyć. Rok działalności w Brusie pozwolił konkurencji opatrzyć się jego twarzy, zatem spotkanie z kimkolwiek od sów, mogło skończyć się różnie. Nie toczyli otwartej wojny, lubili się jednak opluć bądź obrzucać wyzwiskami, czasami też leciały kamienie.
Zaczął iść, szybko, rozglądając się ukradkiem. Wiedział, że już nie ma odwrotu. Dziś lub nigdy. Zresztą, jeśli Tercan się dowie, że chciał uciec…
Nie myślał o konsekwencjach. Naśnił się dość. Znał odpowiedzi, co się stanie, jeśli zrobi to, co właśnie zrobić zamierzał.
Uliczka, kilka osób, kilku mężczyzn, kobiety, dwoje dzieci. Nic niepokojącego. Kryli się przed deszczem.
Bielone mury, zdobione bramy, kwiaty w donicach.
Szersza ulica, mniej domów, wyglądające zza murów drzewa oliwne, kasztanowce, figowce, cedry i dęby. Rejon Brusy, na który szakale nie mieli wstępu. A może mieli, lecz przezornie omijali bokiem?
Tercan nie był tak wszechmocny, za jakiego się uważał.
Kolejna uliczka, węższa, pełna cieni. Niebezpieczna. W takich przesmykach łatwo się zasadzić na nieświadomą ofiarę. Zaskoczenie było jednym z głównych atutów złodziejskich klanów. Szakale rzadko atakowali bezpośrednio. Preferowali zamieszanie i targowy tłum, zdarzyło się jednak parę razy, że na polecenie Saffeta skorzystali z zacienionych przejść, by dopaść zwierzynę.
– Lami? Tu jesteś! Zapędziłeś się, ho, ho.
Głos zmroził chłopaka i zatrzymał w miejscu, niczym celnie wyprowadzony cios. Deha? Tu? Jednak nie zgubił cienia.
Podniósł głowę i wpatrzył się w twarz swego opiekuna, szpiega i prześladowcy. Chłopak stał jakieś trzydzieści kroków od Lamiego, opierając się niedbale o mur. Otwartymi ustami i wysuniętym językiem łapał krople deszczu.
– Nie chciałeś chyba uciec, co? – w pytaniu pojawiła się groźba, której tylko głuchy mógł nie usłyszeć.
– A ty? – Tym razem Lami nie zamierzał ustąpić. – Co tu robisz? To nie teren szakali. Może sam chciałeś uciec?
Deha parsknął śmiechem.
– Nieźle – ocenił, uspokoiwszy się. – Jednak się czegoś nauczyłeś, choć Saffet chciał cię oddać do niemych. Byłbyś janczarem jak się patrzy – znów śmiech, ostry, pogardliwy, a jednocześnie groźny.
– Mógł oddać. Tak samo, jak ciebie i resztę. Widocznie byłem mu potrzebny.
– Do czego? Nigdy cię nie lubił.
– On nikogo nie lubi.
Odpowiedź trafiła w sedno, bo Deha zawahał się nim odpowiedział.
– Zobaczymy, czy powiesz mu to w oczy. A nie radziłbym. Karzeł jest zawzięty jak mało kto. Potrafi się mścić.
– Ja też.
Twarz Dehy stężała. Rozmowa nie toczyła się po jego myśli. Nie spodziewał się oporu. Miał nowego za słabeusza, który tylko dzięki szczęściu przetrwał w klanie. Wciąż nie rozumiał, dlaczego Tercan zgodził się przyjąć Lamiego. Gdyby od razu go sprzedał, jak tamtą dziewczynę, nie byłoby dziś ani tej rozmowy, ani straconych miesięcy na naukę, szpiegowanie i opiekę.
Ech, zbyt dobrze go strzegł. Niepotrzebnie.
– Nudzi mnie ta rozmowa – rzucił, czując, że słowami niczego nie osiągnie. Był gotów użyć pięści. Lubił przepychanki. – Wracajmy.
– Droga wolna.
– Nie bądź głupi! Tercan cię zje, jak się dowie, że chciałeś uciec.
– A kto mu powie? Ty?
– Ja. Chyba, że pójdziesz po dobroci.
Lami rozejrzał się i nie ujrzawszy żywej duszy, ruszył z miejsca. Spodziewał się najgorszego i był przygotowany. Dlatego nie zawrócił, lecz poszedł wprost na Dehę. Nie bał się go. Już nie. Za plecami szakala była upragniona wolność. Właśnie gdzieś tam…
Deha doskoczył, gdy tylko Lami znalazł się w zasięgu. Złapał za galabiję i przyciągnął do siebie. Jęknął w tej samej chwili. Zwolnił chwyt, chwycił się za brzuch i spojrzawszy na ręce, cofnął o krok, dwa, aż oparł się plecami o mur. Jeszcze nie rozumiał, co się stało, lecz powoli, wraz z wypływającą spomiędzy palców krwią, zaczynał pojmować, a z każdą kroplą upadającą u stóp i rosnącym bólem, rósł też strach. Czy nowy go zabił?
Lami popatrzył na zakrwawiony nóż, schylił się i powoli wytarł ostrze o mokry piach. Potem zaczął biec. Stało się. Nie cofnie czasu, nie wyłga się wymówką. Nie żałował. Ktoś musiał zginąć. Był przygotowany na taką ewentualność. Nie zmartwiłby się, gdyby Deha okazał się szybszy. Miał jedną przewagę: zaskoczenie. Skorzystał z niego.
A teraz musiał wydostać się z miasta, albowiem w murach czekała śmierć. Pędził, jakby uciekał stadu diabłów.
Nikt nie krzyknął, aby się zatrzymał.
Tiaaamaaaat! – Wrzasnął bezgłośnie. I niespodziewanie usłyszał odpowiedź.
„Biegnij, Lami, biegnij!”
„Gdzie jesteś?” – zapytał.
„Biegnij!”
„Gdzie jesteś?”
„Biegnij!”
Oto jego al qadr. Odnalazł wreszcie drogę, którą dawno temu wskazała wiedźma. Brusa nie była mu przeznaczona. Tak samo jak Nukhet… Bo przecież nie strach trzymał go w mieście, lecz ona. W końcu to zrozumiał. Zrozumiał sny.
Zwolnił. Z opuszczoną głową wszedł w tłum i doczepił się do opuszczającej miasto karawany. Wśród stada kóz i pastuchów przekroczył bramę.
Chciało mu się wyć. Z radości i smutku. Czuł, że już nie wróci do miasta, a zatem nigdy nie ujrzy dziewczyny.
Zacisnął pięści. Skoro tego chciała wiedźma… Skoro taka była cena wolności… Zapłaci ją, bo przeszłość nie istniała.
Odwrócił się raz, daleko za murami. Otarł, spływającą po twarzy wodę, i spojrzał na wznoszącą się nad miastem górę, krzywiąc usta. Stracił rok życia, lecz żył, a świat stał otworem.
Skierował się na północ. Ku ziemiom, o których opowiadała mu matka.
Ku Lehce.
Gwidonie, bardzo się cieszę, że po długiej przerwie mogłam przeczytać Twoje opowiadanie.
„Lami” to całkiem inny świat, niepodobny do tego co pamiętam z Twoich dawnych dzieł, ale czytało się świetnie. Poruszasz tu inne problemy z którymi musi mierzyć się bohater, rzucasz mu pod nogi wiele kłód i stawiasz w sytuacjach niezwykle trudnych dla tak młodego człowieka, ale choć opisujesz sprawy dramatyczne, pozostawiasz nadzieję, że chłopiec znajdzie swoje miejsce.
„Skoro prorok mógł” – tłumaczył sobie – „i ty, Lami, możesz. Keyhan doczekał się gromadki dzieci, choć Asena nie była starsza od Nukhet, kiedy wziął ją za żonę.” → Rozumiem, że to zapis myśli, więc druga półpauza jest zbędna. Przed myśleniem nie stawia się półpauzy. Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu – ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie. Winno być:
„Skoro prorok mógł” – tłumaczył sobie „i ty, Lami, możesz. Keyhan doczekał się gromadki dzieci, choć Asena nie była starsza od Nukhet, kiedy wziął ją za żonę”.
„Dlaczego ?” → Zbędna spacja przed pytajnikiem.
Zagryzł zęby, opuszczając obejście. → Można zagryźć usta/ wargę, zębów zagryźć nie można.
Proponuję: Zacisnął zęby opuszczając obejście.
…ojca pochylającego się nad niemowlęciem: nad Lamim, pierworodnym Uzura. → Chyba miało być: …ojca pochylającego się nad niemowlęciem: nad Lamim, pierworodnym Ozura.
Czy ojciec Lamiego to Ozur czy Uzur? A może czegoś nie doczytałam…
Tak jak step przeszedł w pół pustynię… → Tak jak step przeszedł w półpustynię…
Szakale nie zapuszczali się te rejony… → Szakale nie zapuszczali się w te rejony…
Zwolnił chwyt, chwycił się za brzuch… → Nie brzmi top najlepiej.
Proponuję: Zwolnił chwyt, złapał się za brzuch…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
dzięki, pozdrawiam
Bardzo proszę. Serdeczności.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.