Vigo Munsfeld obudził się z bolącą głową, i nie było to efektem połowy opróżnionego antałka, a burzy odbywającej się pomiędzy jego uszami. Zastanawiał się, co zrobić z ludźmi wysłanymi wraz z opolnikiem do strażnicy. Zastanawiał się, co zrobić z potrójnym morderstwem. Co z jednym z miejscowych rzezimieszków, którego psy po nagłym ozdrowieniu zagryzły i ponad wszystko: co począć z wielebnym Armenem. Jak bardzo miał ochotę napsuć mu krwi po jednej tylko rozmowie, tak jego zapał ostygł nieco po rozmowie z wiedźmą. Bała się, to wiedział na pewno. Co więc powinien zrobić z nią? I jak potraktować kwestię Dusznicy, czymkolwiek to było?
I dlaczego ja? – pomstował w myślach, opinając się obciążonym mieczem pasem, za który wcisnął kiścień. Sprawy duchowe to kwestia wiedźm i kapłanów, druidów i reszty tego przeklętego matactwa. Dlaczego to robactwo plugawe pchało mu się pod stopy?
Schodził zamyślony, owinięty szczelnie płaszczem jak skrzydłami nietoperz, gdy ktoś zawołał go z kuchni.
– Panie drużynniku!
Vigo zatrzymał się i zobaczył jak Stoff Hageller przerywa posiłek, by do niego podbiec. Pozwolił mu na to.
– Długo was nie było, panie Hageller – mruknął, wciąż zaspany. – Zaczynałem się już martwić o waszą skórę. Rad jestem w zdrowiu witać, w ciepłych murach. Coście tam czynili?
Bo rzeczywiście był rad. Przynajmniej jeden problem rozwiązał się sam.
– Przybyliśmy pod strażnicę, wprost na pole bitwy wjeżdżając. Ciała we wstępnym rozkładzie, tak tego pana Ręki, naszych, którzy do niego dołączyli i inszych jeszcze. Widziałem barwy Ghissen, ale też kilku wolnych najemników, nawet górala jednego, jak i ludzi Kruczego Cienia. Wyglądało na to, że bandyci potyczkę wygrali, ale ciężkie musiały być ich straty.
– A więc Gahbert de Neveu, Prawa Ręka księcia robale podkarmia?
– Tak jest. Udaliśmy się na zwiad, doszło do walki, podczas której przebiliśmy się przez bramę strażnicy.
– Szturmowaliście strażnicę?
– Brama to była w rozsypce, jak najęta przez opolnika kobieta imieniem Alfida Jahn przepowiedziała. Ale wdarliśmy się i do samej strażnicy, sił ni krwi nie szczędząc. Szczęście było po naszej stronie, a i wcześniejsza walka z panem Ręką też na niekorzyść bandytom weszła. A strażnicę zdobyliśmy.
– Strażnicę nad Błotnicą? – zdziwił się Vigo. – Zdobyliście?
– Zdobyliśmy, a sam Kruczy Cień poległ tanio skóry nie sprzedając – powiedział Stoff Hageller, spoglądając na swoje dłonie. – O, jedną dłoń rannych i dwie nieszczęśników, którzy słońca już nie zobaczą. Spaliliśmy ich, chociaż opolnik, co żaden z niego opolnik, chciał zakopywać w ziemi podle nowej wiary, jak kot gówno.
Vigo Mundsen zaklął.
– To kto wrócił?
– Ja z rannymi, pan opolnik i jego najemnicy. Koeler, rodzina handlarzy uznali, że lepiej im będzie w insze strony się udać.
Vigo zmarszczył czoło i podrapał się w zamyśleniu po policzku. To by znaczyło, że w Strażnicy nad Błotnicą zostało dziewięciu konnych włóczników. A to było stanowczo zbyt mało, żeby tę strażnicę obsadzić i utrzymać.
– To wspaniałe zwycięstwo – mruknął. I kolejny problem – pomyślał. – Kiedyście zjechali, panie Hageller? Po nocy?
– Zdobylim koni, będą dwie dziesiątki, a do tego rzędy, zbroje i broń, które na wóz załadowaliśmy. Byłbym zajechał przed nocą, wczoraj jeszcze, ale Błotnica wylała i straciliśmy na objeździe.
– Dobrze. Bardzo dobrze – mruknął Vigo. – Pożyw się, panie Hageller i wypocznij, bo widzę, żeś zdrożon. Po południu wysłucham dokładnego zdarzeń opisu.
Hageller uśmiechnął się i powrócił do jedzenia, z dwoma towarzyszami i trzema służkami. Vigo opuścił twierdzę i wszedł na palisadę, jak zwykł był robić. Poranek był chłodny, przy ziemi zalegała cienka warstwa mgły niczym kołdra otulająca trawę. Mleczna zasłona gęstniała, całkowicie kryjąc początki lasu w oddali, pozwalając jedynie najwyższym drzewom wystawić korony.
Vigo sapnął i spojrzał wzdłuż palisady. Od zewnątrz przylegał do niej teren, na którym powstawała jego stajnia. Grube bele o osmolonych końcach wkopano już w ziemię, a środkiem przyszłego budynku usypano rampę, mającą pomóc w tworzeniu więźby dachowej. Trzeba będzie powiększyć dziedziniec – pomyślał. Włączyć stajnię w obręb murów i palisady. Oczyma wyobraźni widział już dwie wieże strażnicze w narożach nieistniejących jeszcze fortyfikacji. To była przyjemna wizja. Niestety, oczyma wyobraźni wielebny Neraniel, podobnie jak opolnik Romoateaux, widzieli kościółek.
Vigo obrócił się w kierunku wzgórza, na którego łagodnym zboczu rozrosła się osada. Prace tam już ruszyły i choć chwilowo stanęły, niechybnie w przyszłym roku ruszą z nową siłą. Nie miał nic przeciwko tym smutnym mnichom, żeby tylko nie uważali, że wszystko im się odgórnie należy.
A najgorsze, że faktycznie było tych kleryków coraz więcej.
A on był coraz słabszy. Dziesięciu dobrych ludzi poległo w bezsensownym szturmie na strażnicę, której nie da się utrzymać. Cóż za pech, nieroztropność i pośpiech niefartowny – warczał w duchu.
A potem jego spojrzenie opadło na przyjezdnych żołnierzy, których dwuosobowy patrol zobaczył w pobliżu przytułku. Gdyby tak nimi obsadzić strażnicę, kilka jego problemów rozwiązałoby się za jednym zamachem.
Vigo uśmiechnął się.
***
Kiedy Vigo wszedł do głównej izby w przybytku Thibaulda okazało się, że goście albo już tam byli, albo jeszcze. Pięciu piechurów rozłożyło się na jednej z ław. Przy drugiej śniadanie spożywali wielebny Neraniel z ubranym w kolorowe ciuszki mężczyzną, który jak Vigo przypuszczał, był acrywielebnym Gervaisem. Obok siedział przygarbiony kapturnik Armen. W izbie było ciepło, w powietrzu unosił się zapach jajecznicy na szczypiorku i chlebowego zakwasu.
Vigo podszedł, odchrząknął i przysiadł się naprzeciwko Armena.
– Powitać, w ten rześki poranek przyszedłem – mruknął Vigo. – Przemyślałem naszą rozmowę i do wniosku doszedłem, iż wielce była niestosowna. Są problemy, które zaprzątają mi głowę sprowadzając czasami do nerwów, a i wy pewnikiem wymęczeni byliście długą drogą.
– Zapraszamy – powiedział Neraniel, uśmiechnięty oszczędnie z niespotykaną u niego powagą. Vigo pomyślał, że sporo wyższości musiało na niego spłynąć z arcywielebności. – Zapraszamy w towarzystwo, panie drużynniku na Wolnej Twierdzy. Oto, jeśli pan jeszcze nie spotkał arcywielebność, oświecony i bywały pan Gervais, który aż z Ordenslau jadąc, łaskawie u nas zawitał. A to wielebny Armen.
– No wiem – mruknął Vigo.
– Przyjemność cała, po mojej stronie zapewniam, panie kawalerze, poznać i zobaczyć. Sporom o panu nasłyszał opowieści wszelakich, monsiuer Vigo! – powiedział Gervais.
– Opowieści? – mruknął Vigo zaskoczony i niezbyt zainteresowany.
– Posłyszałem, iźli stajnie budujecie dla wierzchowców swoich, czyż nie tak? – spytał Gervais.
– Nie kryję – mruknął Vigo, nie kryjąc również i swojego niezadowolenia.
– Słuszne to i chwalebne, zaprawdę – powiedział Gervais, uśmiechając się. Zaraz jednak oparł się na blacie i zmarszczył brwi w udawanym przesadnie zamyśleniu. – Stajnia ta jednak służyć będzie koniom, których macie w liczbie, rzekłbym, niewielkiej. Świadom jestem, iż kawaleryja wasza równych sobie nie ma, ale czymże jest kilka tuzinów konnych, wobec bożej woli? W czymże konny oddział pomoże, jeśli pan nasz wszechmocny i wszechwładny stwórca odwróci swe spojrzenie i ukarać postanowi? Czy wasze oddziały staną wobec powodzi? Lub pożogi, domy trawiącej? C’est impossible. Nie stanie, bo i jak mogłyby. N'est-ce pas?
– Jaki, znowu pas, przeklęty? – wzruszył się Vigo. – Po ludzku gadajcie, zaklinam was, mości panie oświecony.
– Nie bluźnijcie, cher monsieur! Dalecy bądźcie od zaklinania, błagam was.
– Cher? – spytał Vigo. – Świątobliwości, bardziej lub mniej, mówcie tak, abym was zrozumiał. I bez mataczenia, w czym jesteście, jak widzę, świetnie obeznani!
– Wybaczcie światowość, obytym jestem człowiekiem. Nie zwykłem ukrywać blasku cywilizacji, który, gdy człowieka porazi, to weń pozostaje. Com rzec chciał, prawiąc w sposób prosty i dla gminu zrozumiały, to, że kościół pierwszeństwo mieć winien nad stajnią.
– Stajnia będzie, jak i latryna i murowane psie budy, jeśli tego zachcę, panie monsieur niczym niewiasta pachnący!
– Psie budy? Protège-nou stout-puissant! – jęknął Gervais, nie przerywając nakładania kolejnej już porcji jajecznicy na talerz.
Armen, choć w kapturze, przyjrzał się Vigo Munsfeldowi, a on sam poczuł, że faktycznie nieco się zagalopował.
– Drużynnik człowiekiem jest porywistym, a język jego cięty! – wtrącił się wielebny Neraniel chwiejnym głosem. Zdobył się na karcące spojrzenie. – Na pewno nie przedkłada pan psów nad zbawienie!
– Och, oczywiście, że tak – mruknął Munsfeld. – Wybaczcie, zbytnio się rozsierdziłem. Człowiekiem jestem ostatnio bardzo zajętym
– A jakież to sprawy, jeśli spytać mogę, tak zaprzątają pana głowę? – spytał Armen, włączając się niespodziewanie do rozmowy. – Bo widzę, iż preokupują pański rozsądek poważnie, rozdrażnienie szybkie powodując.
Vigo zrobił niezadowoloną minę. Uznał, że dość powiedział, by przepraszać.
– Ot chociażby nękający tak podróżnych jak i osady okoliczne bandyci, którzy z początkiem roku swe rajdy zaczęli prowadzić ze Strażnicy nad Błotnicą. Ludzie to podli i drapieżni, chociaż rozsądkiem wykazują się, nadmiernie poddanych księcia nie trzebiąc. Grabią tak kosztowności jak i zapasy ostatnimi czasy, niechybnie do zimowania się przygotowując.
– Nie jest to problemem Prawej Ręki księcia, by o mieszkańców i osadników się troszczyć i dobra ich doglądać? – spytał kpiąco Armen.
– Wieści najnowsze otrzymałem, wedle których Prawa Ręka, w osobie Gahberta de Neveu, poległ w walce z siłami Czarnego Kruka, przywódcy bandytów. Gdy stąd wyruszał ponad pięć tuzinów zbrojnych wiódł ze sobą, a o kilka dalszych osad zawitać zamierzał i chętnych zaciągnąć. Sami więc widzicie, że problemem ów wyrzutek jest niemałym.
– C’est effrayant – mruknął Gervais, potakując z poważną miną. Dla potwierdzenia obejrzał się na wielebnego Armena, który zdawał się nie zareagować w ogóle, schowany bezpiecznie pod swoim głębokim kapturem.
– Sest! – jęknął Neralniel, próbując naśladować Gevaisa. – Toż tam udał się nasz starosta!
– Tak, to prawda. Muszę was uspokoić, panowie duchowni, że starosta nie dość, że przeżył, to jeszcze w pełni zdrowia nocą wrócił był do nas, wracając z wyprawy.
Gervais uśmiechnął się, wskazał widelcem drużynnika i pomachał nim.
– Panie Vigo, okrutnie pan z nami pogrywa. Manipuluje pan moimi uczuciami z wprawą aktora, zaprawdę!
– Mam więc problem taki, że utrzymać strażnicy nie jestem w stanie, nie obecną liczbą żołnierzy. A warownia stoi w pełni zaopatrzona. Obawiam się, że nim śniegi spadną nie uda nam się ściągnąć posiłków, a nim stopnieją, w jej murach znów zagnieździ się jakieś rozbójnicze plugastwo.
– Możecie zrekrutować ludzi z okolicznych osad? – spytał Gervais, mlaskając. – Na pewno, w swej światłości, pan nasz znajdzie jakieś rozwiązanie tego problemu.
– Ależ zesłał – powiedział Vigo, uśmiechając się.
– Z pana dramaturg jest naprawdę utalentowany – powiedział Gervais, udając, że właśnie opuszcza go napięcie. – Jakie to rozwiązanie?
– Wy, panie arcywielebny, rzecz jasna.
Gervais, zakrztusił się aż, po czym zakaszlał.
– Co pan powiedział? – jęknął charcząc, próbując oczyścić gardło. W końcu znalazł puchar z mlekiem i popił.
– Wy! To was, panie arcywielebny, wraz z towarzyszami pan mi zesłał, rozwiązując przy tym wszystkie problemy za jednym zamachem! Do Ordenslau przed śniegiem możecie nie zdążyć, ale jeśli trzeba oddam konnych do eskorty. Wasi żołnierze mogą przezimować w Strażnicy. To potężny gmach, ale trzy tuziny piechoty powinny dać sobie radę z jej utrzymaniem.
– C’est impossible!
– Oczywiście równie dobrze mogą i panowie tam przezimować. – powiedział Vigo udając, że dopiero to rozważa. – Zapewniam, że jedno ze skrzydeł komnaty ma pałacowe i przestronne, choć obecnie za stan mebli ręczyć nie mogę.
– Nie jesteśmy tu z powodu strażnicy, ani bandytów, ani nawet nie z uwagi na świątynię, którą robaki zeżrą i pleśń obrośnie nim zostanie wzniesiona – syknął Armen. Cicho, uszczypliwie i wyjątkowo pewnością siebie jak na kogoś, kto nie przewodzi wyprawie.
– Oświećcie mnie wtedy cóż powodem waszej obecności jest w tym miejscu?
– Miejsce z czarnego kamienia, o czarnej historii i praktykach czarnych, które mają tam miejsce.
Vigo zmarszczył się gniewnie. Tylko jedna była w okolicy budowla z tak charakterystycznego kamienia.
– Wolna Twierdza jest taka nie tylko z nazwy, ale i książęcego przyzwolenia. Na łamach paktu chronimy konwoje i dla handlarzy i kupców wszelakich jesteśmy bezpieczeństwa gwarantem. Czyżbyście na nią, jak i na wolny handel nastawać zapragnęli?
– Non, mes frères! – powiedział Garvais, z pełnymi ustami. Tłuszcz spłynął mu po brodzie, gdy unosił ręce w pojednawczym geście. – C'est un territoire extraterritorial, o czym wiemy, co szanujemy i poważamy, czyż nie tak?
– Extraterra, oczywiście tak właśnie w istocie jest – poparł go skwapliwie wielebny Neraniel.
– Toteż, co oczywistym, wielebny Armen wyrazić próbuje swe zainteresowanie architekturą. L'art de bâtir, czyż nie tak, wielebny? – powiedział Gervais uśmiechając się. Uniósł białą szmatkę i otarł brodę, dodając kolejną do swojej kolekcji tłustych plam.
– Wielebny Armen będzie o wiele bardziej usatysfakcjonowany Strażnicą nad Błotnicą, zapewniam to panom. Jej gmach jest ciekawy architektonicznie, jak i więcej walorów ma obronnych. Jeszcze bardziej zadowolony będzie książę tak z waszego wkładu w odbicie jak i utrzymanie samej strażnicy jak i wkładu w utrwalenie jego i kościoła władzy, i panowaniu w okolicy. Pozwoliłem już sobie napisać list do Prawej Ręki Bertholda w Ordenslau.
To mówiąc Vigo uśmiechnął się do zgromadzonych, wstał i wycofał się do wyjścia.
Romoateaux
– C'estteible – powiedział Gervais zadzierając głowę.
Stali przed monolitem. Ustawionym na sztorc, obrośniętym od północy mchem, zerodowanym, obłym kamieniem. Opleciony był sznurkami, z których zwisały inne z przywiązanymi ptasimi czaszkami, patyczkami, drewnianymi, pokracznymi rzeźbami i glinianymi podobiznami. Na kamieniu wyryto także masę symboli. Od spiralnych, przez wężowe kształty po kanciaste i toporne runy.
– Terible? – powtórzył wielebny Neraniel.
– To znaczy okropne – wytłumaczył Gervais, z pobłażliwym uśmieszkiem.
Romoateaux również uśmiechnął się z zakłopotaniem. Nie wyspał się, ale i jak miał spać, skoro goście w domu? Niemniej, chociaż z wizyty rad był, brak odpoczynku wcale najlepiej nie wpłynęło na jego zdolności intelektualne. Opowiedział już o chlubnym szturmie na strażnicę, pomijając mniej chwalebne szczegóły. Nie mógł za dużo pokolorować nie wiedząc, co goście zdążyli już posłyszeć, mógł natomiast pominąć fakt, iż większość czasu spędził stojąc przed gmachem, w którym się mordowali nie dobywając nawet miecza.
Armen podszedł bliżej i urękawicznioną dłonią poruszył kilkoma paciorkami.
– To ma ściągać tutaj złe duchy, chroniąc przed nimi wioskę – powiedział.
– Och, doprawdy? – zapiszczał Romoateaux.
– Tak. To niegroźne – mruknął Armen. Odsunął się od kamienia, obrócił w stronę Wolnej Twierdzy i wpatrzył w nią, splatając ręce za plecami.
– Si, niegroźne – powiedział Gervais, uśmiechając się i parskając dobrotliwym śmieszkiem, tak typowym dla idiotów. – Kościół tego nie pochwala. Stawiamy na przyciąganie dobra, zamiast odpędzać zło.
– Och, no tak – powiedział wielebny Neraniel, rozpromieniając się.
– A, jeśli nie uczynię pytaniem despektu: cóż w tym za różnica?
– Różnica w tym, do kogo pan przemawia – powiedział Romoateaux, nachylając się. Jego głos przybrał niższy i pełny powagi ton. – Czy krzyczy pan do zła, by odeszło, czy też w stronę dobra o pomoc. A nie da się pozostać nieskalanym, jeśli ze złem się pertraktuje.
– Tak, oczywiście – powiedział Romoateaux, tak jakby to nie on spytał, a odpowiedź była dla niego znana od początku. – Może więc pozostawimy tę skałę i przejdziemy dalej. Bo tutaj zaraz zaczyna się sad. Mamy sporo jabłoni, których część owocuje bardzo późno. O, stąd widać, na niektórych wciąż są jeszcze owoce. Macie panowie ochotę?
– Jest pan starostą, monsieu. Proszę oprowadzać! – powiedział Gervais.
– Monsieur? – spytał wielebny Neraniel.
– To znaczy: proszę pana. Taki zwrot grzecznościowy.
– Ach tak, no oczywiście! – Neraniel pawie zaklaskał.
– Interesująca postać, ten wasz drużynnik – mruknął Armen.
– Tak – jęknął Romoateaux. – Gruboskórny bardzo, miły niezbyt. Ale to dobry człowiek.
– Wiem – powiedział Amen.
– Tak?
– Jest w tym jednak coś niepokojącego.
– To bardzo przewrotna postać. Dobry z niego wojskowy. Twierdza jak i obsada urosła pod jego panowaniem – powiedział starosta, po czym zmoknął, krzywiąc się z niezadowoleniem. – Ale jest też bardzo oporny. Kiedyś doszedłem do wniosku, iż gdy chcielibyście, aby was na ten przykład wcześniej od kura rano obudził, trzeba go prosić o spokój i długi sen.
– O tak – potwierdził Neraniel, kręcąc głową z dezaprobatą. – Wówczas niechybnie wymyśli jak człowieka na nogi postawić zanim jeszcze słonko na niebie postanie.
– A jednak w niektórych kwestiach to nie działa – podsumował Romoateaux.
– A ta strażnica? – zainteresował się Gervais.
– Schildwachte?
– Tak się nazywa?
– Schildwachte bei Stumpfblume, czyli Strażnica nad Błotnicą. Tak się miała nazywać, ufundowana przez możnego Dursberga – powiedział Romoateaux. – To spory gmach postawiony na skalistym cyplu, otoczonym przez kanion Błotnicy właśnie. Do dwustu żołnierzy bez problemu pomieści, chociaż ukończona nie została. Jeden gmach jeno stoi, z trzech naw się składający, spiętych dwoma wysokimi wieżami, z których piękny widok na całą okolicę. Wieże te już zadaszone, ale dostrzegalnia, która miała stanąć na jednej z nich pozostała w planach. Niestety, kiedy Dursberg umarł był bezdzietnie, a majątek jego rozszedł się pomiędzy żony i urzędy, budowę zaniechano. Część dachu kryta gontem, a część, niestety, w ogóle. Sam krótki mur i budynek bramny zyskał jedynie fundamenty, na których obecnie wzniesiono mizerną palisadę.
– Może udamy się zobaczyć? – powiedział Gervais. – Jak pan sądzi, panie Armen?
– Nie widzę problemu – mruknął wielebny Armen, zamyślony nad czymś poważnie. – Chociaż pan drużynnik na tę chwilę interesuje mnie bardziej. Wiem, że to dobry człowiek i widzę, że uparty.
– No rozmowa się panom, że to delikatnie ujmę, nie udała – zauważył Gervais. – Mężczyźni, a wojskowi szczególnie, muszą wykazać się niejednokrotnie nieugiętą, wzorową postawą i twardym charakterem. Często przeto szorstkość mylą z powagą, brak manier za objaw siły biorą zapominając, że wszak ludźmi jesteśmy wszyscy księcia, narzędziami pana naszego jedynego i cel przyświeca nam ten sam. Osobiście hołubię zasadzie Prima con la parola, poi con la spada.
– Prima spada? – spytał Neraniel, oczekując wyjaśnienia. Ewidentnie spodobało mu się rzucanie niezrozumiałym bełkotem na lewo i prawo.
– Najpierw słowem, potem mieczem, drogi Neranielu – wyjaśnił Gervais, któremu ewidentnie spodobało się brylowanie słówkami i objaśnianie ich znaczenia.
– To bardzo dobra zasada, o której człowiek miecza potrafi często zapomnieć – mruknął Armen. – Panie starosto Romoateaux, problem widzę w panu drużynniku. I nie chodzi mi o to, że szorstkim jest człowiekiem, a ciemność, którą wyczuwam w Wolnej Twierdzy. Mogę się mylić, ale muszę to zbadać. Może udałoby się panu wpłynąć na drużynnika Vigo Mundsena, by pofolgował nieco, język swój uszczypliwy stępił i bramy rozwarł? W gościnę zaprosił, po murach oprowadził?
Romoateaux jęknął. Nie zapowiadała się łatwa rozmowa.
Sprawozdanie – Stoff Hageller
– Stało się jasnym, że wróg na piętrze zasadzić się planował, schody obwarował których para na przeciwległych nawach twierdzy. Wyróżnić zaciągniętego pod komendę przez pana opolnika Alfonda Galanda muszę, który w walce w tej ciasnocie murowanej wykazał się zawziętością i umiejętnościami. Nie stanęlibyśmy, bez niego.
– Poznałem go – mruknął Vigo Mundsen. – Widać, że wojaczką para się czas jakiś, co po samej broni i zbroi wnieść mogę.
– Przełom, to dopiero pani Alfida Jahn uczyniła, również najemna – powiedział Stoff Hageller. – Ona to na piętro dostała się konno, a jej zwierzę piękne i szalone zdawać się mogło krwi łase nie gorzej niż nasze ogary.
To mówiąc skrzywił się z niesmakiem. Vigo Mundsen spojrzał w okno, z niezadowoloną miną. Psy bowiem, chociaż powróciły czas jakiś temu do życia, znów apatia ogarnęła i otępienie. Jakby cała ich brutalność znikła, a zamiast agresji pojawiły się strach i przerażenie.
– To znaczy, jak są zdrowe – dopełnił swoje porównanie Hageller.
– Poczekaj, coś zaczynam rozumieć – powiedział Vigo.
Ogary ożywiły się po wyjeździe Romoateaxa z partią, którą uzbierał. Gdy Vigo wrócił z wiedźmiej góry były już całkiem zdrowe, a nieszczęśnik Otto zamknięty w kojcu, o którym Vigo zapomniał, był już całkiem pogryziony.
– Kto z zaciężnych wrócił? – spytał.
– Troje, panie drużynniku. Wspomniani Alfond Galande i Alfida Jahn, do tego łucznik Kristoffson. Ten to darmozjad, niczym nie wsławił się zupełnie.
– Rozumiem – mruknął Vigo. – No dobrze, co więcej możesz mi o strażnicy powiedzieć?
– Niewiele. Obrońcy byli już mocno pocięci, gdy ich doszliśmy. Ale była później pewna osobliwość – mruknął Hageller, nachylając się nad stołem.
– Mów – mruknął Vigo, naśladując ruchy żołnierza. – Bez wstydu.
– Na trzecim piętrze ledwie kogo bić było. Ranni sami, ledwie chodzić mogli. Pocięliśmy strażników, sprawdziliśmy wieże i zeszliśmy na dół, by dokładniej pobitych przejrzeć – powiedział Hageller uśmiechając się tajemniczo. Potem jednak spoważniał. – Na górę weszliśmy dopiero z panem opolnikiem Romoateauxem. On nic nie poznał, ale ja widziałem, że rannych, których pozostawiliśmy przy zdrowiu, pocięto, żeby szybciej się wykrwawili.
– Kto ich pociął? – spytał Vigo.
– Nie wiem, panie drużynniku. My nie, bo i po co? Oni sami siebie? Ale rany mieli świeże o tu, na nadgarstkach albo tu, na nogach. Jakby o to chodziło, żeby się wykrwawić mieli.
– To dziwne – mruknął Vigo. Nie miał pojęcia, po co w ten sposób wrogów, nawet bandytów załatwiać. – Kto z nimi był? Kto to mógł zrobić?
– Nie wiem. Kiedy na górę wróciłem byli tam już nasi Udo i Hogbert, oraz ta pani najemna. Patrzeli tak dziwnie, więc i ja podszedłem i wtedy to zobaczyłem. A cała podłoga we krwi była. Dwóch jeszcze się ruszało, jak robaki, w komnacie całej we krwi. No i… – Hageller przerwał i zamrugał. – To nie było dobre, panie drużynniku. Chciałem dobić, ale tam wszystko we krwi. No i ich tam zostawiłem.
– A Romoateaux?
– A pan opolnik Romoateaux, to jak tylko ciało zobaczył to nos zakrył i uciekł od razu. Tylko, panie drużynniku, ja nie wiem, czy ja duchów nie obraził, zostawiając bandytów tam, żeby konali. Leżeli tam spokojnie, nikt nawet nie pisnął, ale ja czułem tam złe duchy.
– Złe duchy czułeś? – mruknął drużynnik. – Może który zły duch szczególnie charakterystycznego bąka puścił, żebyśmy go mogli wytropić i za otwieranie bandytom żył ukarać?
– Za pozwoleniem – mruknął Hageller. – Ja do staruchy chciałem. Tak na wszelki wypadek.
– Zaplanowałem uroczystość, na twoją między innymi cześć. Zamówione już jadło i pidło, na dzisiejsze popołudnie. Ale idź, panie Hageller. Tylko postaraj się wrócić szybko, żeby ci cokolwiek zostało.
– Tak, panie drużynniku. Dziękuję.
Gdy Stoff Hageller wyszedł, Vigo przeszedł się po komnacie, dorzucił polano do pieca oraz kilka mniejszych gałązek, bo ogień mocno już przygasł. Okrył się płaszczem i oparł o ścianę obok wykuszu okiennego. Ciepło zaczęło otulać mu plecy, a twarz owiewało chłodne powietrze. Czuć było już początki mrozów.
Osobliwość – pomyślał i pokręcił głową. Ktoś wykończył bandytów. Po co? A żeby darmozjadów w pętach nie ciągać po lasach i gąb ich parszywych nie karmić. Albo to z zemsty? Może któryś z najemnych większą zadrę miał do drani. Co za różnica?
Coś go jednak niepokoiło. Przypomniał sobie trzy trupy w stodole, kilka dni wcześniej. Czy oni też umieralni powoli? Związani nie byli, zakneblowani również nie. Było trochę krwi, ale bez przesady.
Stoff Hageller na pewno przesadzał z ilością krwi na podłodze, tego Vigo był pewien. Co jak co, człowiek jest pokaźnym baniakiem, można z niego sporo upuścić przebijając odpowiednio zawzięcie. Ale cała podłoga we krwi?
A potem Vigo spojrzał na wzgórze, na którym na skraju osady miał wznieść się kościółek. Stała tam ciemna, zakapturzona postać z rękoma złożonymi za plecami. Vigo nie widział twarzy, ale byłby przysiągł, że czuje wzrok Armena na sobie.
– Proszę cię, Vigo! Pozbądź się go – usłyszał w głowie. Nie był pewien, czy to tylko wspomnienie, ale gdy się rozejrzał, wiedźmy nie zobaczył.