Wielebny Neraniel krzywił się z niezadowoleniem. Stał przed fundamentami kościółka. Doły były wykopane i zarzucone kamieniami. Spory piec wapienniczy stał obok, nieco zapadnięty w ziemi, o przechylającym się kominie. Wokół niego piętrzyły się kopce kamienia wapiennego. Pozbawiona trawy gleba znaczyła miejsca dojrzewania wapienia palonego, które miało zostać użyte do zaprawy. I to tyle, bo drużynnik Wolnej Twierdzy, Vigo Munsfeld, kazał rzemieślnikom budowlanym zająć się stajnią.
Neraniel patrzył na opuszczony plac budowy i żuraw z przeciwwagą, który zbudował cieśla wczesną wiosną. Nie przydał się i pewnie się nie przyda, bo nie było czym go zabezpieczyć przed zimą. A zima zbliżała się szybkimi krokami.
Wielebny westchnął, odwrócił się i zaczął schodzić ze wzgórza, lawirując pomiędzy chatami. Zapatrzony był we własne trzewiki, toteż nie zauważył orszaku zbliżającego się do osady przy Wolnej Twierdzy. Najpierw usłyszał, a potem zobaczył nadciągających. Dopiero, gdy wyszedł na główną ulicę.
Jechało nią trzech konnych, prowadząc ze trzy tuziny zbrojnych, za którymi podążał ciągnięty przez dwa konie wóz. Jeden z konnych miał czerwoną tunikę na kolczudze i szyszak z nosalem. Drugi jeździec miał na sobie prosty, workowaty habit, na co narzucił pelerynę z kapturem, w którym tonęła głowa. Ale trzeci przypominał koguta wśród kur. Miał sutannę w ciemnym burgundzie z haftem w złote krzyże i winorośle, na co zarzucił pelerynę z aksamitu, z wysokim kołnierzem, podszytą futrem kuny, spiętą ozdobną broszą.
Wielebny Neraniel cofnął się, schodząc na skraj drogi, a kolorowy jegomość wstrzymał orszak na jego widok. Nachylił się ze swojego wielkiego fryzyjczyka pytając o coś mężczyznę w habicie.
– Neraniel – tamten odpowiedział.
– No tak – odparł kolorowy jegomość.
Zeskoczył z wierzchowca, rozpostarł ręce w przyjacielskim geście i ruszył w stronę wielebnego Neraniela.
– Wielebny Neraniel! – krzyknął z daleka uśmiechając się, jak żołnierz, co do burdelu wlazł.
Jeden z jego zbrojnych podbiegł szybko złapać cugle fryza, mimo, iż potężne konisko stało spokojnie. Kolorowy mężczyzna rozłożył szerzej ramiona. Świnia z kwikiem wybiegła na drogę, wprost pod nogi kolorowego jegomościa. Ten zaplątał się nogami o zwierzaka, zachwiał i przewrócił. Świnia uciekła. Dwa dziatki zatrzymały się, odrzuciły kije, którymi ów wieprzka dźgały i na bosych nogach uciekły na powrót tam, skąd wylazły.
Wielebny Neraniel, choć mężczyzny nie znał, podbiegł, by mu pomóc.
– O, tempora! O porci! – kolorowy paw wśród kruków jęknął, pozwalając sobie pomóc. Otrzepał się i uśmiechnął na powrót rozkładając ręce. – Wielebny Neranielu! Mon sauveur! Czyż to nie symboliczne? Czyż to nie znamienne?
To mówiąc, kolorowy mężczyzna uściskał Neraniela, całując go w policzek jeden, potem drugi. Neraniel był tak zaskoczony, że nie zdążył nawet zdziwaczałego natręta odepchnąć.
– O beata manusquae me sustinet! Jestem Gervais, arcywielebny! Prosto z Ordenslau przybywam, aby was oto zaszczycić swoją obecnością.
Neraniel rozdziawił gębę nie wiedząc zupełnie, co mógłby powiedzieć. Tym bardziej, że połowy wypowiedzi nie zrozumiał. Zbrojny konny spoglądał na niego ze znudzoną miną, a mnich w habicie wręcz pogardliwie. Gervais wydawał się jednak wulkanem pozytywnej energii.
– Droga zdawała się pełna niebezpieczeństw, ale dzięki niech będą łaskawemu panu, j’arrive! Bo uszom naszym doszło, iż niejaki watażka Bernham Kottwerth Kruczym Cieniem się mianujący panoszy się po okolicach siejąc niepokój, postrach i herezję – powiedział Gervais, po czym zniżył głos. – Tak, słyszałem o tym, jak to się zaszył w pobliskiej twierdzy a świadom zimy nadchodzącej jego poczynania pewnie bardziej swawolne się staną, niźli do tej pory. Celem zapasów zebrania, oczywiście.
– Tak – bąknął Neraniel. Zakrzyczany i onieśmielony nie miał pojęcia, gdzie mógłby się schować. I w jaki sposób. – Ma się rozumieć.
– Jestem toteż ciekaw, jakie środki zaradcze przedsięwziął drużynnik na Wolnej Twierdzy – mruknął Gervais. Zbliżył się do wielebnego i objął go ramieniem. – Wybaczcie, że to powiem, ale ta niezależność Wolnej Twierdzy i częściowe tylko księciu miłościwie nam panującemu posłuszeństwo jest dość obrzydzające. A sam drużynnik Vigo wydaje się osobą bezczelną i butną. Och, tyle spraw i tyle tematów! Musisz mnie wszędzie oprowadzić i ze wszystkim zaznajomić.
– Oczywiście – bąknął Neraniel, przytłoczony.
– Ale oczywiście, pierwej powinności, potem przyjemności. Proszę rozlokować zbrojną kompanię, oto dotarliśmy do celu naszej wędrówki! – Krzyknął Gervais w stronę swoich ludzi, po czym na powrót nachylił się nad Neranielem. – Przybywam oczywiście z łaską, ale i winem. Nie samą modlitwą człek żyje, n’est-ce pas?
Neraniel nie zrozumiał końcówki. Ale zrozumiał wino i oblizał się.
– Moje progi skromne, niskie i niegodne, znaczy się. Może poprowadzę waszą arcywielebność do przybytku Thibaulda Herstoffa?
– Hersoffa? Nie znam, ale prowadź, prowadź Neranielu i proszę, mów mi po imieniu. Wszak jako fraes in finde nie musimy między sobą się tytułować, prawda?
– Finde, tak. Finde – wymamrotał wielebny Neraniel nie mając pojęcia, co to może oznaczać. Uśmiechnął się, skłonił i wskazał drogę – Tędy.
– Proh dolor! A cóż to, za okropność? C’est Terible! – wzburzył się arcywielebny, gdy przechodzili obok zbożowego pajaca.
– Nic takiego – jęknął Neraniel. – To taka tutejsza tradycja, związana z końcem zbiorów.
– Tak, wiem. O zgrozo, wyobraźcie sobie, Neranielu, że głowa oświecona kościoła naszego, jedynego w wierze prawdziwej, skłania się ku uznaniu tych guseł. Zatrważające, acz politycznie uzasadnione. Nie może ponoć kościół zbyt szybko pielić herezji z łbów nieoświeconych, bo nie gotowe one są pełni wiary przyjąć na raz. Jednym kęsem, permettez-moi de dire cela de cette manière.
Neraniel skrzywił się nie wiedząc, czy czasami nie został właśnie obrażony.
– To tutaj – powiedział, wskazując bramę przybytku Thibaulda. – Jedyne to miejsce godne waszej osoby, lecz ze skazą – przyznał rozumiejąc, jaki błąd popełnił.
– Skazą? – zdziwił się arcywielebny Gervais.
– Domostwo spore i bogate a usługi świadczy zaprawdę wszelkie. Niestety, o zgrozo, również te… No cielesne!
– Jak mawiał mój nauczyciel: Fiat vinum et pax. A opojem był, wybacz mi panie, niezmierzonym. Nie jedyne jednak człowiekowi potrzeby ducha, albowiem zaspokajać powinien swoje podniebienie i… No i resztę ciała, et c'est tout.
Neraniel nie zrozumiał słów. Ale znaczenie pojął i uśmiechnął się.
– Cetut, oczywiście, wasza arcywielebność. Dobrze, żeście się zjawili – powiedział. – Pewnikiem listy moje czytaliście?
– Listy? – zdziwił się Gervais. – Ach, tak. Listy, oczywiście, że tak. Chociaż pewnym jesteście świadomi, żem człowiekiem zajętym jest i wielce preokupowanym wszelakimi sprawunkami. Ale o tym później – powiedział, otwierając drzwi. Ciężki zapach wymiocin i alkoholu owionął obu wielebnych. Gervais zamknął oczy i uśmiechnął się, delektując wyziewem.
Vigo Munsfeld
Vigo Munsfeld odsapnął i zamknął oczy. Twarz Felicji zniknęła już, a płomień powrócił do naturalnych kształtów. Vigo przedłużał jednak tę chwilę, utrzymując powidok świetlistej twarzy na powiekach. Ile tylko się dało. Nawet dochodził w tym do pewnej wprawy, ale i tak było tego za mało.
Otworzył oczy i wstał, by odsłonić okno. Potem dopiero wrócił do stołu i palcami ugasił świecę. Małą już i zdeformowaną. Potrzebował nowej. Potem spojrzał na swoje przedramię. Na wewnętrznej części miał długie rozcięcie.
– Dziwka – burknął.
Wiedźma uśpiła go, a gdy się ocknął rana już była, a on sam czuł się zmęczony i wyczerpany. Był tak opadły z sił, że z ledwością wspiął się na konia. Połowy drogi powrotnej nie pamiętał i do Wolnej Twierdzy trafił raczej wierzchowiec, niż on.
Nie wiedział, ile krwi mu upuściła, ale efekty przyniosło. Świeca działała i to było najważniejsze.
Wsadził kiścień za pas, bo lubił dźwięk obijających się łańcuchów, owinął się płaszczem i opuścił komnatę. Zszedł krętymi schodami i zajrzał do kuchni. Było tam kilka stołów i spory ruszt na środku pomieszczenia. Przy jednym ze stołów siedziała Jagda i ochmistrzyni Rudd, szeptając nad rozkruszonym serem.
– Donieś mi drew, proszę.
Obie wstały i skłoniły się.
– Oczywiście, panie drużynniku – powiedziała Jagda z przyjaznym uśmiechem.
Vigo nie zwrócił na to uwagi. Spieszno mu było do gości, do których nie wyszedł z powitaniem.
– I jak, przyjechali już? – spytał przechodząc obok Marasza, chociaż odpowiedź znał. Widział orszak, gdy przed godziną zasłaniał okno.
Żołnierz zasalutował i ruszył za Munsfeldem.
– Tak jest. Trzech konnych i tyleż tuzinów piechoty. Do tego wóz.
– I gdzie są? – spytał Vigo, otwierając bramę, po czym wyszedł na dziedziniec.
– Jeden z konnych, pewnie jakiś religijny fircyk z wielebnym do przybytku Thibaulda zawędrowali. Zbrojni rozsiedli się na drodze jak krowy na pastwisku i czekają.
– Czekają? Na co niby? – spytał Vigo, zatrzymując się na środku dziedzińca.
– Myślę, że na pana, drużynniku. Prosili wstępu, ale bez pozwolenia brama zawartą została – powiedział Marasz. Jego ton świadczył o zdenerwowaniu. Marasz zawsze, gdy nie wiedział co zrobić stawał się agresywny. To czyniło z niego tak dobrego żołnierza, jak fatalnego człowieka w każdej innej niż walka sytuacji.
– Bardzo dobrze zrobiłeś, panie Marasz! – powiedział Vigo. – Jeszcze proszę mi powiedzieć, czy wydarzyło się cokolwiek, o czym powinienem wiedzieć?
– Nic. Spokój, panie drużynniku. Konni z patrolu wrócili, ale nic wartego uwagi nie raportowali. Teraz oporządzają zwierzęta.
– Martwi mnie trochę ten nasz opolnik – mruknął Vigo, drapiąc się po kilkudniowym zaroście. – Stoff Hageller jechał z nimi, żadnej wieści nie dał?
Marasz nabrał powietrza, po czym wypuścił je z rezygnacją, zaprzeczając głową.
– No dobrze. Zdecydujemy co z nim zrobić jutro – mruknął Vigo.
Spojrzał jeszcze raz na psiarnię. Hugo czekał na resztki z kuchni, a psy warczały i szczekały wściekle. Zniknął ich marazm, tak samo jak powróciła moc świeczki. Vigo zaczął się zastanawiać, czy to jest aby ze sobą powiązane.
Świętowanie sianokosów się skończyło i wielu przyjezdnych wróciło już do swoich nor, pochowanych z dala od traktów. Może faktycznie któryś z tych leśnych brudasów rozsiewał jakieś uroki tak, jak twierdziła wiedźma?
Przeszedł przez furtę w bramie na plac przed parkanem i ruszył ulicą przed siebie, tym razem powoli. Dwóch mężczyzn od razu go zauważyło i pospieszyło w jego stronę. Jeden z nich miał czerwoną tunikę upapraną błotem, którą zarzucił na długą kolczugę, a o udo obijał mu się kawaleryjski topór z nadziakiem. Drugi mężczyzna miał na sobie prosty, workowaty habit, na co narzucił pelerynę. Jego twarz kryła się w cieniu głębokiego kaptura.
– Dzień dobry waszmości! – odezwał się ten pierwszy. – Drużynnik Vigo Mundsen, jak mniemam?
– Wieczór prawie – mruknął Vigo zwalniając. Było dopiero późne popołudnie, ale słońce zachodziło już coraz szybciej, a dni były coraz krótsze i zimniejsze. – Ale mniemasz pan, panie nieznajomy ni z twarzy, ni z opisu, całkiem trafnie.
– Proszę o wybaczenie! Zach Mirand, dowódca ochrony jego arcywielebności Gervaisa. A to wielebny Armen – powiedział Zach kłaniając się płytko i wskazując towarzysza w kapturze. Kaptur drgnął, co mogło oznaczać, iż wielebny również schylił oszczędnie głowę. – Aż z dalekiego Ordenslau przybywamy, licząc na gościnę. Powiedziano nam, żeby do pana właśnie się zgłosić, zakwaterowania szukać.
– Naprawdę? – zdziwił się Vigo. Obejrzał na czarne mury Wolnej Twierdzy, jakby oceniając jej pojemność, po czym znów przyjrzał się Zachowi. – Ciekaw jestem, któż wam tak nakłamał?
– Przepraszam. – Zach uśmiechnął się niepewnie. – Nie bardzo rozumiem.
– To fatalnie, że pan nie rozumie, ale wytłumaczę. Zakwaterowaniem zając mógłby się op… – Vigo ugryzł się w język i odchrząknął. – Starosta Romoateaux, który wybył niestety.
– Wybył? Naprawdę? To znaczy, że go tu nie ma?
– Wybył. Naprawdę – powiedział Vigo, uśmiechając się kącikiem ust. – To zaprawdę znaczy, że go tu nie ma, albowiem nie jest obecnym, czy też nieobecnym jest. A Wolna Twierdza, to niestety, nie oberża.
Teraz Zach odchrząknął. Zrobiło się niezręcznie.
– Macie jednak nieco szczęścia, drodzy panowie. Świętowanie końca zbiorów dobiegło… Końca właśnie. Pielgrzymi w większości nas opuścili, lub też właśnie wyjeżdżają. Mamy więc do dyspozycji przytułek. To tamta długa chata – powiedział Vigo, wskazując dom z bali na granicy zabudowań z ubytkami w słomianym dachu. Oczywiście możecie również zawitać w domu kupieckim, zwanym jako przybytek Thibaulda. Tam jest niewielka stajnia i spora wozownia. Z pewnością udostępni wam, jak i zbrojnym waszym miejsca.
– Za opłatą – mruknął Zach Mirand, krzywiąc się z niesmakiem.
– Ma się rozumieć.
– Jest jednak pewien problem natury obyczajowej – zauważył Zach. – Na piętrze ów przybytku, jak pan to nazwał, postrzegłem dość gorszące, jak by to powiedzieć…
– No burdel tam jest – powiedział Vigo, uśmiechając się.
– Dosadnie i celnie pan to nazwał – powiedział Zach, uśmiechając się głupkowato. – Nie przystoi to osobom duchownym. Na pewno znalazłoby się coś bardziej odpowiedniego.
– A wie pan, panie Vigo, że miłościwie nam panujący książę przyjął oficjalnie wiarę słuszną w jedynego stwórcę? – spytał wielebny Armen. Zrobił to bardzo cicho, tak, że trzeba było nastawić uszu, aby usłyszeć.
– A wie pan, panie Armen, że miot kurczaków urósł nam na tyle by już jaja nieść? – zakpił Vigo.
– Porównuje pan chrzest księcia do kurczaków? – spytał Armen?
– W żadnym wypadku! – Vigo uśmiechnął się. – Bo te jajka są naprawdę pyszne i bardzo mnie cieszą.
– Widzę – mruknął Armen. – Uwadze mojej nie uchodzą te słomiane baby, chochoły, rzeźby bożków wyklętych. Widzę symbole i runy wyryte na progach, widzę kolowrat na chacie za mną, a symbol żercy na tej jeszcze dalej.
Vigo odruchowo spojrzał na chatę zielarki, krzywiąc się z niesmakiem. Nie podobały mu się te nowe religie z wymuszaniem wstydu za rodowe praktyki, jakiekolwiek by one nie były. I nie podobał mu się Armen ze swoim cichym głosikiem domagającym się atencji i pretensjonalną postawą człowieka, któremu się wszystko należy. Jeśli Vigo rozporządzałby powietrzem do oddychania, Armenowi nie dostałoby się go zbyt wiele.
– Widziałem też kamień cienia, obwieszony glinianymi figurkami i ptasimi czaszkami. Ciekawi mnie, czy naprawdę wierzycie, że to odciągnie zło od wioski? – spytał Armen.
– Najwyraźniej tym razem się to nie powiodło – burknął Vigo.
Z tyłu jego ogary musiały wyczuć nadchodzący posiłek, bo rozszczekały się głośno i agresywnie.
– Jestem osobiście człowiekiem tolerancyjnym – kontynuował Armen. – Uważam, że powinniśmy przymykać oko na niektóre, niegroźne praktyki. Te pozbawione sensu zabobony, które swym istnieniem nie naruszają duchowego królestwa naszego pana. Jestem jednak w tym mniemaniu wyjątkiem. Głowa kościoła w Ordenslau wolałby dla pewności, jak to sam nazywa świętego spokoju, rozprawić się z wszelkim innowierstwem, a bluźnierstwo i zabobony wykurzyć z umysłów tak, jak się izbę odkurza. Niekoniecznie prośbą. A książę pochyla się tym słowom, przychylne ucho nadstawia.
Vigo lubił spokój i rutynę. Lubił swoje niezakłócone dzień za dniem, stałe jak niewzruszona tafla jeziora. A tu nagle zjawił się jakiś chłystek przemądrzały i nie dość, że wsadził mu w taflę jeziora spokoju brudny paluch, to jeszcze zamierzał do niego nasrać?
– Panie Armen, wielebny przemądrzały, czy tak pan o gościnę prosi? Tak pan reprezentuje wiarę, jedną rękę niczym po jałmużnę wyciąga, w drugiej sztylet dzierżąc? Czy naprawdę pojawił się pan tutaj w swym zadufaniu oblicze pod tą szmatą chowając, żeby grozić i lżyć? – powiedział Vigo, coraz głośniej warcząc ze złości. – Pańskie słowa ociekają jadem, niczym wężowy pysk. Ma mnie pan za półgłówka, który taką kreaturę pod dach wpuści?
– Moja słowa nie były groźbą, lecz jako ostrzeżenie powinien je pan potraktować. – powiedział Armen, po czym ściągnął kaptur.
Jego głowę, pokrywały kępki krótkich włosów tam, gdzie nie była pocięta bliznami. Czaszkę przecinały bowiem dwie grube bruzdy, z czego jedna rozciągała się na źle zrośniętą brew, zdeformowany nos i górną wargę, której część była odcięta. Dziura zionęła wybitymi zębami. Vigo widział jednak gorsze rzeczy i zdeptany łeb o niczym dobrym o posiadaczu w jego mniemaniu nie świadczył.
– Wpuścić, to ja pana mogę, panie wielebny, co najwyżej do psiego kojca. Ktoś z resztą, z tego co widzę już próbował. Nie wyciągnął pan z tego lekcji?
– Jednak żyję – powiedział Armen, uśmiechając się zniekształconą gębą.
Lupanarów to pan nie lubisz ewidentnie z wzajemnością – pomyślał Vigo, uśmiechając się do własnego szyderstwa.
– Audiencja skończona – warknął, przepchnął się pomiędzy mężczyznami i ruszył przed siebie.
Wiedźma
Vigo Mundsen przeszedł przez drzwi wprawione we wrota Wolnej Twierdzy i obejrzał się na niską wieżę bramną. Była drewniana, jedynie wrota wprawione były w kolumny z czarnego kamienia. Cześć palisady wspierała się na niskim, kamiennym murze, który miejscami był kompletny, a miejscami rozerwany i zniwelowany.
Marasz podszedł do niego, ale nie odezwał się.
– Zmiana przekazana? – spytał Vigo.
– Już niebawem, panie drużynniku.
– Miejcie oko na tych przyjezdnych. Nie podobają mi się.
– Rozumiem.
Vigo potaknął. Poprawił antałek, który trzymał pod pachą i ruszył w stronę czarnej wieży.
Wszedł do swojej komnaty, omiótł wzrokiem puste pomieszczenie. Okna były zasłonięte grubymi przesłonami, ale od zachodniej strony wpadał zimny wiatr. Ściana obok, którędy po wieży rozprowadzano gorące opary z pieca kuchennego parowała delikatnie. W jego piecyku niewielkie płomyki skakały leniwie po kilku polanach, a naręcze suchego drewna leżało poukładane tuż obok.
Vigo uśmiechnął się. Odstawił Antałek na stół i wrócił, by zamknąć drzwi. A gdy znów obrócił się do pomieszczenia, zobaczył wiedźmę. Drgnął, nieprzygotowany. Ręka powędrowała za plecy a palce w skórzanej rękawicy zacisnęły się na rękojeści noża, który tam nosił.
Wiedźma przekrzywiła głowę. Jej złoty warkocz opadł z ramienia. Siedziała na stole a jej bose stopy dyndały powoli, jak szubieniczny sznur. Nie było na niej nawet cienia kpiącego uśmieszku, który zwykł tam gościć. Wielkie oczy lśniły.
– Vigo – szepnęła.
– Co tu robisz?
– Vigo, bądź mym obrońcą – powiedziała wiedźma.
– Jestem obrońcą – warknął. Puścił nóż, ale nie podszedł do niej. – Chronię szlaki handlowe, patroluję wysyłając konnych w trzy strony świata. Dbam o przejezdnych, handlarzy i kupców.
– A teraz robactwo zalęgło ci się tuż pod twoim ogródkiem. Chyba nie masz zamiaru tego tolerować? – spytała.
– O co ci chodzi, wiedźmo?
– Nie nazywaj mnie tak – szepnęła, przyjmując smutną, urażoną minkę.
– Wpełzłaś tu, żebym i ciebie musiał nagle niańczyć? – burknął.
– Niańki to ty potrzebujesz, wielki Vigo Mundsenie, w świecy płomień wpatrzony. To ty już poza ogniem świata nie widzisz, nie ja. Ja widzę doskonale niejedno. A teraz widzę ludzi zimnych jak lód, który jak lód po sobie tylko zgliszcza i płacz potrafią zostawić. Którzy samym językiem potrafią człowiekowi mózg zepsuć i myśli splątać w węzeł, oczy zaślepić i krok zmylić. Oni z sąsiadów zrobią wrogów, z rodziny rywali a ze wszystkiego, co dobre, popiół.
– Moje oczy nie są niczym zaślepione – zadeklarował pewnie. – patrzę uważnie i widzę. Boisz się!
– On musi zniknąć!
– Facet ma facjatę jak worek treningowy, co świadczy o nim tyle, że lubi brać przez łeb. Nic więcej. Czego się boisz? Dlaczego tu przybyłaś?
– Proszę cię. Ty mnie poprosiłeś, a ja cię usłuchałam. Świeca działa, czyż nie tak?
– Sama powiedziałaś, że jest tu ktoś tam bez duszy. A teraz, kiedy przyjezdni rozjechali się po lasach świeca działa, bo nie ma jej kto zakłócać. To twoje słowa. Równie dobrze mogłem w ogóle się u ciebie nie pokazywać!
– Ty zgorzkniały niewdzięczniku! Ja ci o życiu i śmierci mówię, a ty nic, tylko twarz w płomieniach chcesz oglądać.
– Ja jestem niewdzięczny, ty pokrętna, kłamliwa obłudnico? – warknął podwijając rękaw. – A to niby co, za niespodzianka?
Wiedźma uśmiechnęła się. Uniosła dłoń i przygryzła zalotnie palec.
– Pamiątka – zamruczała.
– Urocza jak kiła. Nie, dziękuję.
– Dusznica wróci! I to wróci już niebawem! – zasyczała wrogo. – Wiem, bo ją czuję! Przybędzie tu i nie pomoże ci żaden wosk! I ja nie będę mogła ci wtedy pomóc, póki ten diabelski pomiot kaleczy stopami mą ziemię.
Vigo warknął niezadowolony i poprawił na sobie płaszcz. Podszedł do kominka, oparł się o ciepłe kamienie i dorzucił polano.
– Co to za Dusznica? – spytał. – Kto to jest?
– To ciężko wytłumaczyć – jęknęła.
– Ciebie zawsze ciężko zrozumieć. Co z nią? Co to za kolejne licho?
– To duch, to klątwa, to wiatr. To oddech śmierci, który unosi ciało.
– Przestań bredzić! – warknął.
Wstał, zdjął kufel z murku i zawahał się, ale w końcu podszedł do antałka, obok którego siedziała. W końcu go potrzebowała, nie powinien niczego się obawiać.
– To pasożyt – powiedziała. – Wypycha słabą duszę i gnieździ się na jej miejscu, czerpiąc z niej energię. Obłazi, obrasta i trawi. To pijawka, która wysysa życie, żywi się śmiercią.
Vigo skończył nalewać sobie piwa, podszedł do okna i odchylił kotarę, spoglądając na ciemności późnego wieczora i pochodnie w dole.
– To życiem czy śmiercią się żywi?
– Mówię, co czuję! – obruszyła się. – To jak na uczcie opisać zapach jednej, spośród tuzina nieznanych przypraw. Słuchaj odpowiedzi, skoro już uszanowałam, że pytasz.
Vigo mruknął i napił się z kufla.
– Spraw by zniknął, Vigo. Dla mnie i dla siebie!
– Niby jak, skoro…
Zaczął, odwracając się, ale spostrzegł, że pomieszczenie jest puste.