- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.3

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.3

W poprzednim odcinku: Nic wartego uwagi.

 

Źle się dzieje w osadzie przy Wolnej twierdzy: nietypowe morderstwo, typowe pijaństwo, drużynnikowi świeczka nie działa.

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.3

Vigo Munsfeld obudził się w złym humorze. Wszystko wydawało się zwyczajne, bardzo codzienne. Rutynowe. Wstał z łóżka zanim jeszcze pobudziły się koguty, ubrał się, zanim przyszła Jagda, która co rano oporządzała jego komnatę. Było mu zimno, wilgotno i nieprzyjemnie, gdy patrzył przez okno na kłębiące się w oddali chmury i ciemne lasy.

A jednak czuł pod skórą, że coś się nie zgadza.

Ubrał długą przyszywanicę i założył na to swój skurzany kaftan pikowany z utwardzonej skóry, bo miał on mnóstwo pasów i klamr. A Vigo, gdy ścisnął się nim, miał wrażenie, jakby było mu cieplej. Na to założył swój płaszcz z kapturem natarty łojem i tłuszczem tak, że śmierdział nieco padliną, ale był w dużym stopniu nieprzemakalny. Trochę tak, jakby to smród stawiał wodzie odpór.

Wydał rozkazy i wszedł na wieżę bramną, z której rozpoczął swój poranny obchód obronnej palisady. Część żołnierzy turlała kolczugi w beczkach ze żwirem by oczyścić je z rdzy. Felczer z dwoma pomocnikami opalali promienie strzał, kowal szykował formę do odlewania nowego rodzaju grotów. Część żołnierzy poszło do lasu za opałem, część za zwierzyną, a część na objazd osady.

Większość rzeczy wydawała się normalna. Standardowa, zwyczajna i pospolita. Nudna wręcz jak dzień po dniu, jak każdy jeden wschód i zachód słońca. A jednak od trzech dni nie widział Felicji. Jej twarz nie ukazała mu się w ogniu świecy.

Vigo zatrzymał się, oparł o żerdzie palisady i urękawicznioną dłonią potarł po wygolonej twarzy, w którą bez zarostu było mu chłodniej, niż zwykle.

Poprzedniego wieczora, po nieudanej próbie kontaktu wściekł się i prawie poszedł zatłuc świecarza. Prawie. Świeczka, choć wyglądała paskudnie, wykonana była według specjalnego przepisu, z dodatkami, zapewniającymi powodzenie rytuału. A ponieważ rytuał nie powiódł się, Vigo uznał, że świecarz omyłkowo lub celowo zrobił coś nie tak. Ale z drugiej strony, ta sama świeca działała cztery dni temu i wcześniej.

Pomyślał o tym dopiero, kiedy w drodze do świecarza, już z kiścieniem w ręku wpadł na Psarza. Hugon miał tego pecha, że nie podniósł głowy nawet słysząc grzechotanie łańcucha, na którym podrygiwała stalowa kula. Vigo uderzył psarza w brzuch, lekko, ale ciężko powiedzieć o lekkim uderzeniem kiścieńem. Tym się nie da nikogo trącić. Psarz walcząc o oddech płakał skamląc, jakoby dziwne zachowanie ogarów nie było jego winą. Że robił wszystko tak jak zawsze, ale od trzech dni po prostu dziwnie się zachowują.

Teraz, stojąc na parkanie, Vigo Munsfeld spojrzał na siedzącego w psiej zagrodzie Otto Grafa. Po całym dniu nie powinno z niego zbyt wiele pozostać. Tylko resztki mięsa na kościach. Tymczasem Otto patrzył na Viga, udręczonymi oczyma.

Psy się kuliły, Felicja nie pojawiała się w płomieniach, ktoś zatłukł trzech opryszków. Vigo zastanawiał się, czy może coś wydarzyło się w trakcie święta sianokosów?

Konia oczyścił, osiodłał, miecz przypasał dla ozdoby i kiścień wcisnął sobie za pasek dla bezpieczeństwa. Jako, że jechał z nim dziwak Abdon, kawalerzysta o łysej prawie głowie, z której wyrastał tylko fragment włosów, kiścień nie był mu potrzebny. Abdon odstraszał nawet szablozębne koty, grasujące z rzadka po okolicznych lasach.

Zanim jeszcze opuścili Wolne Miasto, wjechali na starostę Romoateauxa, wyjątkowo z siebie zadowolonego.

– Drużynniku, jakim rad widzieć was akurat, gdy do was zmierzam! – powiedział starosta Romoateaux.

– Nie teraz, opolniku – mruknął Vigo Munsfeld.

– Przyszedłem po dwa tuziny konnych, które mi pan obiecał – powiedział starosta, uśmiechając się szeroko i nieco tylko przeinaczając rozmowę, która miała miejsce nad trupami.

– Co?

– Tuzin konnych. Niechaj będzie moja strata. Obiecanych, jak pan pamięta…

– Pamiętam, do cholery! – warknął Vigo, po czym splunął na drogę. – A moje słowa ni wiatr, ni gnojówka. Panie Abdon, proszę zebrać tuzin i dołączycie do opolnika Romoateauxa. Widzę was na powrót nie dalej, niż za księżyc. A teraz z drogi, nie mam czasu – warknął.

Spieszyło mu się. Droga na czarny szczyt Sierpnicy była długa i na wpół dzika, jeśli więc się nie pospieszył, byłby wracał po zmierzchu, a tego wolał uniknąć. Mógł też przenocować na szczycie i wrócić ano, ale tego wolał uniknąć jeszcze bardziej.

Dziw brał, że droga w ogóle tam wiodła. Sierpnica, czy też Hakowa Góra była miejscem unikanym. Wiecznie zanurzona w cieniu, nawet, jeśli południowe niebo pozbawione było chmur. Wyrastała otoczona równiną, jak pryszcz. Wielki i nabrzmiały, potrójny pryszcz.

Vigo Munsfeld nie chciał tam jechać. Ale cóż innego miał począć?

 

***

 

 Vigo wjechał w rzadki las pewien, że drogę zna. A nawet jeśli nie, to wystarczyło jechać pod górę. Zgubił się. Sierpnica była owiana złą sławą, niedopowiedzianą tajemnicą i mgłą. Ta ostatnia otuliła Vigo Munsfelda tak ciasno i szczelnie, że miał wrażenie, iż zmysły postradał. Nigdy wcześniej nie widział tak gęstych oparów. Gdy uznał, że cała nadzieja prysła, mgła jak się pojawiła tak znikła. Siedział w siodle, a las przed nim jakby przerzedzał się. Koń parskał i rzucał łbem okazując niezadowolenie, ale jakby sam wiedział, gdzie leźć.

W końcu las całkowicie rozstąpił się ukazując niewielką polanę. Łysy szczyt, z którego Vigo siedząc na grzbiecie zwierzęcia wdział cały widnokrąg. Polanę otaczały pokręcone krzewy i mnóstwo skołtunionych badyli dzikiej róży. Trawa rosła tutaj krótka, soczysto zielona i wiecznie mieniąca się rosą. Nie było tam ani kwiatu, ani chwast nic nie obrastał, ani mech czy koniczyny, tak powszechne wszędzie indziej. Tylko trawa i on, na swoim koniu. Sam.

Czekał. Wiedział, że tak trzeba, okazać się, dać zobaczyć i ocenić. Siedział więc patrząc na swojego wierzchowca, który jakby obrażony nie pożywiał się trawą, chociaż czynił to przy każdej nadarzającej się okazji.

I nagle nie był sam.

Zamrugał, nie kryjąc zdziwienia. Zrobił to w nadziei, że powiekami zetrze iluzję przesłaniająca mu rzeczywistość, ale wyglądało na to, że z jego oczyma było wszystko w porządku.

Z gąszczu pokręconych, iglastych krzewów wyszła dziewczyna. Miała na sobie zwiewny kaftan w kolorze jasnej zieleni z ozdobnymi wzorami kwiatowymi w kolorze ciemnego brązu. Tam, gdzie powinna znaleźć się podszywka były tylko jej nagie łydki i bose stopy, a krótkie rękawy odsłaniały jej łokcie i przedramiona. Buzię miała owalną, miłą i przyjemną, pokrytą masą ledwie widocznych piegów. Włosy blond wpadające jakby w czerwień splotła sobie w długi, gruby warkocz, którym bawiła się podchodząc.

Vigo przestał gapić się jak tępe cielę dopiero, gdy jego koń parsknął, wierzgnął, spróbował się wyrwać lub chociaż odskoczyć. Uspokoił się, gdy dziewczynka zatrzymała się, a jemu udało się odsunąć na większą odległość.

– To ty? – Vigo spytał, marszcząc oczy.

Po reakcji zwierzęcia wiedział, ale i tak spytał, takie na nim wrażenie wywarła. Zeskoczył z siodła i puścił wodze luźno.

– Ja, to ja. Podobnie jak ty, to ty – powiedziała dziewczyna, wysokim głosem odpowiednim dla dziecka.

– Nie rozpoznałem – mruknął, podchodząc powoli. – Wyglądasz inaczej, niźlim zapamiętał.

– Lepiej? – spytała

Vigo zatrzymał się.

– Jesteś młodą dziewczynką?

– Widzisz to, co rozpoznajesz jako młodą dziewczynkę – powiedziała, uśmiechając się. Przekrzywiła głowę i zamrugała, wciąż bawiąc się warkoczem. – Nie jestem nią i dobrze o tym wiesz. Czy to świadczy o tym, że tak naprawdę nie patrzysz oczyma?

– Patrzę na ciebie i wiem co widzę – mruknął Vigo. I wiedział z kim rozmawia. Z tą samą, wredną wiedźmą, która owczą skórę przybrała, by się z niego naigrywać.

– Dlaczego przybyłeś?

– Bo gdy patrzę w płomień, tylko płomień widzę – powiedział z goryczą unosząc głos.

– Czyż nie tak powinno być?

– Nie to mi obiecałaś!

– Kochasz tę swoją Felicję? – spytała dziewczynka. Mina jej spoważniała, ale miał wrażenie, że jej spojrzenie stało się jakby bardziej drapieżne.

– Oczywiście, że tak. Nie ulega to wątpliwości. 

– A czy mnie lubisz? – spytała, przekrzywiając głowę. Jej wargi rozciągnęły się w zadziornym, kokieteryjnym uśmiechu.

Wzruszył ramionami.

– Nie rozumiem, do czego dążysz.

– Do uzyskania odpowiedzi na zadane pytanie. Pytania to do siebie mają, że choć nie zawsze, często domagają się odpowiedzi.

– Po odpowiedzi, to ja tu przyszedłem.

– Nie dostaniesz odpowiedzi, bez pytań. A czasami nie zadasz pytania, bez poprzedzenia go odpowiedzią. Strasznie ciężko się z wami rozmawia. Jakby niektóre słowa nie mieściły się w głowie, utknęły w gardle i nie mogły wydostać się z ust. Inne wylatują za to w zbyt wielkiej ilości nie poprzedzone nawet chwilą zastanowienia. Jak to jest? Lubisz mnie, czy nie?

– Lubię – burknął, obrażony.

– A księcia? Co powiesz o księciu?

Vigo znów wzruszył ramionami, ale zdradził go kwaśny grymas na twarzy. Dziewczynka uśmiechnęła się na jego widok.

– Książę, to książę, miłościwie nam panujący pajac. Jak oni wszyscy. Nie wiesz tego aby? Chcesz tylko usłyszeć to z moich ust wypowiedziane?

Dziewczyna obróciła się zalotnie wokół własnej osi, po czym stanęła do niego bokiem.

– Albo li to kolejne z twoich sztuczek, wiedźmo? Wiesz, po co tu przyszedłem – warknął. Zrobił gniewny krok do przodu, ale opanował się, co podsumowała kolejnym uśmieszkiem. Nie przestawała bawić się swym warkoczem, a w ruchu jej palców dostrzegał coś zalotnego. – Świeczka nie działa a płomień nie pokazuje już mojej Felicji! To jest prawdziwy problem!

– Prawdziwym problemem jest to, że ją porzuciłeś, choć ją kochasz, słuchając księcia, którego nie poważasz. To tak, jakby pan słuchał podczas polowania psa, a nie na odwrót. I to ślepego.

– Nie służę żadnemu księciu! Jestem panem na Wolnej Twierdzy, co samo przez się mówi, że nade mną nikt władzy nie sprawuje.

– Tym bardziej pokrętna twoja logika, mój drogi panie. Siedzący na wolnej grzędzie, której nienawidzisz, z dala od ukochanej, którą tak lubujesz. Och, rozłąko, och niedolo! – zakpiła i zachichotała. – Czyż nie twoje to słowa, którymi zastępujesz poranną modlitwę?

Vigo znów zamrugał oczyma. Tym razem nie dlatego, że nie wierzył oczom, a że nie dowierzał w to, co usłyszał. Skrzywił twarz w grymasie złości.

– Nagana nie trafia do twojego mózgu, bo uszły pychą zaszły i samouwielbieniem – powiedziała, po czym spojrzała gdzieś, przed siebie unosząc dumnie brodę. – Świeca działa, o ile świecarz przepisu nie zmylił, składników nie pomataczył, proporcji nie poplątał albo i czego innego zwyczajnie nie popierdolił.

Dziwnie zabrzmiał ten inwektyw w ustach młodej i niewinnej istotki.

– Jeśli tak jest w istocie, pourzynam mu członki!

– Ani mu to pamięci do receptury nie wróci, ale sprawności tworzenia z tej swojej papki woskowej – powiedziała, wciąż wpatrując się gdzieś w dal. Nieustannie bawiła się końcówką warkocza, trącając go palcem o długim, zadbanym paznokciu. – Wziąłeś tę świeczkę, jak mniemam. Pokaż ją.

Vigo podszedł do konia, wyciągnął z juków szmaciane zawiniątko i wrócił do dziewczynki. zatrzymał się kilka kroków przed nią, rozwinął szmaciany kołtun i wyciągnął przed siebie.

– Zdolnym artystą ten twój świecarz jest i pomysłowym – mruknęła. Głos jednak zmienił jej się. Stracił ciepło i niewinność, których miejsce zajął chłód.

W jednej chwili pojawiła się tuż obok Viga. Munsfeld podskoczył wystraszony jej nagłą bliskością i odskoczył. Świeca upadła na trawę, a dziewczynka schyliła się po nią z szybkością atakującego węża. Albo raczej żmii – pomyślał Vigo, robiąc dwa kolejne, trwożne kroki w tył. Wytarł ręce o swój płaszcz, jakby z plugastwa je czyścił i rozejrzał się wokoło. Łysy szczyt góry był całkowicie pusty.

Wiedźma pozwoliła, by świeca wysunęła jej się z drobnych dłoni. Woskowy twór upadł w trawę, przeturlał się i zatrzymał pomiędzy jej stopami. Przez chwilę wiedźma wpatrywała się w tę bryłkę, po czym odwróciła gwałtownie i odeszła kilka kroków, patrząc w dal.

– Jest ktoś nowy w osadzie? – spytała.

– Żarty się ciebie, wiedźmo, imają? – Vigo prychnął. – Trwa święto zbiorów! Ludzie śpią po opuszczonych chatach, a nawet kilka namiotów wyrosło. Połowy twarzy nie znam, tylu się tam pałęta niebożąt.

– No tak – mruknęła. – Wiem o tym. Rozpal tu ognisko.

– Tu? Może pod lasem?

– Dokładnie tutaj, gdzie teraz stoisz. Chyba, że siły cię opuściły albo ochota na odpowiedzi prysła. Jeśli jednak zdania nie zmieniłeś, kicaj po drwa. Spadów tutaj bez liku znajdziesz, ale spiesz się, nim cię noc zastanie. Nie chcesz pałętać się po moim lesie po ćmicy.

Vigo nie chciał. Wolałby wrócić, ale głupio było mu wracać z pustymi rękoma.

 

***

 

Zniknęła, gdy tylko się odwrócił. Rozpłynęła się w powietrzu albo uleciała.

W lesie faktycznie widział mnóstwo suchych gałęzi, podobnież pni rozchodzących się od wilgoci i omszałych. Problemem były gęste krzewy blokujące wstępu, przez które nie mógł przebić się za pomocą jedynie noża. W końcu się przedostał obdzierając się kolczastym pędem, a znosząc drwa zastanawiał się, czy wiedźma nie oszukała go i nie nawiała. Jędza była psotna, wiedział o tym, a nie miał humoru na dowcipy.

Udało mu się ułożyć kopiec. Rozpalił, przykucnął i czekał. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zerwał się chłodny, północny wietrzyk, w oddali majaczyły burzowe chmury zapowiadające mokry poranek. Vigo pozłorzeczył w myślach, w końcu jednak uspokoił się i zapatrzył w płomienie. Niejako z przyzwyczajenia.

– Nada się.

Drgnął, wystraszony głosem tak blisko siebie. Nie usłyszał, nie widział i nie poczuł wiedźmy.

– Skradasz się, wiedźmo, jak kot – mruknął.

– Kot? – zdziwiła się, przyklękając obok. – Czyżbyś nie lubił także kotów?

– A za co je lubić? Leniwe parszywce byczą się cały dzień, okazjonalnie jakiegoś gryzonia przyniosą w paszczy. A szczury latają po kątach tłuste i leniwe.

Dziewczyna rozłożyła przed sobą niewielką, kiepsko wyprawioną skórę, na której ułożyła starannie rzeźbione kamyczki, kawałki kijków i kości. A jemu podstawiła pod nos chochlę. Starą, metalową, pokrytą wżerami po rdzy, która z resztą nie była do końca doczyszczona.

– Cóż to? – spytał zdziwiony.

– Chochla – powiedziała z powagą.

– I co mam z tym zrobić? Gotujesz zupę na jakiś wiedźmi, nocny posiłek?

– Krwi tam upuść – poleciła.

Vigo Mundsen zdziwił się i rozejrzał, nie wiedząc samemu, czego szuka. Może potwierdzenia, czy dobrze słyszał.

– Słyszałeś? – spytała wiedźma. Ponaglenie i irytacja zupełnie nie pasowała do łagodnej, dziewczęcej twarzyczki.

– Sobie mam krwi upuścić?

– A może chcesz, żebym wierzchowcowi przyszłość wywieszczyła?

Nie. Oczywiście, że nie tego chciał. W zasadzie, to przyszłości też nie potrzebował oglądać.

– Świeca nie działa! Nie przyszedłem tu dla wróżb! Zrób tak, żeby świeca działała, bo od czterech dni nie pokazuje mi mojej Felicji, ani niczego innego.

Wiedźma spojrzała na niego, potem na chochlę, z pełną skupienia miną. Wyraz twarzy miała tak zamyślony, jakby cała pochłonięta była ciężką pracą mentalną, która nie przystoi kobietom.

– Krwi – powiedziała powoli i wyraźnie. – Upuść. Do chochli!

Vigo zmarszczył się z niesmakiem. Zdjął z lewicy rękawicę, nożem nakłuł palec i wycisnął rubinową kroplę. Oboje zajrzeli do chochli, po czym spojrzeli na siebie. Vigo nagle zlękniony, wiedźma bez wyrazu.

– Wydawać by się mogło, pan drużynnik Vigo Mundsen człowiek odważny, nie byle cherlawy pędrak. Śmiało, kilka kropel.

Vigo niechętnie wycisnął z siebie jeszcze więcej życiodajnego płynu. Wiedźma dosypała do chochli proszku, zgniotła jakiś zasuszony liść, po czym włożyła chochlę do ognia i pochyliła nad nią pilnując, by nie przypalić sobie warkocza. Trwała tak, z przymkniętymi oczyma, ledwie zauważalnie poruszając wargami. Vigo czekał w napięciu, przypatrując się wiedźmiej twarzyczce. Zdawała się inhalować jego krwawe opary. Ze zdziwieniem zauważył, jak ogień przygasa, chociaż wcześniej powstał już żar, a na nim było sporo grubszych już patyków, które powinny płonąć coraz mocniej. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie dorzucić, ale bał się przeszkodzić.

– To twój wróg ci dopomoże, ale przyjaciel przeszkodzi – mruknęła.

Otworzyła oczy i odchyliła się do tyłu.

– Nie da się jaśniej? – spytał rozeźlony. – Twe przepowiednie brzmią jak bełkot umysłu alkoholem zaćmionego.

– Jeśli powiem ci dokładnie, co się zdarzyć ma, co powinno, co pisane i konieczne, zaczniesz przeciwdziałać brnąc pod prąd, zruszając rzeczy, które zdarzyć się muszą. – powiedziała beznamiętnie. – Może nawet zmienisz bieg wydarzeń, by stwierdzić, że przepowiednia nic wartą nie była. Lepiej więc przedstawić przyszłość w sposób nieuchwytny do czasu, gdy będzie nieodwracalna, a moje słowa staną się oczywiste.

– Pokrętne twoje tłumaczenia sugerują, że tak przedstawiasz przyszłość, żeby odczynić ich się nie dało. Tyle są warte te majaki co miecz pęknięty czy strzała złamana. Jaką wartość mają twoje wymysły wiedźmo? Czy do czegoś się w ogóle przydajesz?

– A ty?

Vigo sapnął, wstał i rozmasował uda.

– Spraw po prostu, żeby świeca działała.

– Nie będzie, póki w mieście jest Dusznica. To wiele spraw wyjaśnia, anomalie tłumaczy, niepowodzeń jest powodem – powiedziała wiedźma, szepcząc, jakby mówiła głównie do siebie. Znów zrobiła zamyśloną minę. – Dusznicy pozbyć się musisz. Skąd ona przylazła?

– A co to jest Dusznica?

– Nie łatwa to sprawa ją wypędzić. A już na pewno nie z miasteczka. Im więcej ludzi, tym jej łatwiej. Wystarczy zasadniczo, żebyście się tam mordować przestali, ale jak mniemam to akurat ciężko ludziom przychodzi. Jeśli nikt śmiercią gwałtowną nie umrze…

– Co tam mruczysz pod nosem?

– Zima idzie – powiedziała wyraźniej i rozchmurzyła się. – To pomoże.

– Czego się dowiedziałaś z krwi? – pytał Vigo. – Mów głośniej.

– Krew niczego nie mówi – odparła wiedźma, w końcu wyraźnie. Do tego spojrzała na Vigo. – Musisz znaleźć Dusznicę. Jeśli ona odejdzie, świeca będzie działać.

– To po co musiałem się kaleczyć? – spytał.

– Przyjdę po zapłatę przy kolejnej pełni. Będziesz wiedział. – To mówiąc wstała i przygładziła kaftan. – Śpij.

Zasnął.

Koniec
Nowa Fantastyka