- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.2

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.2

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.2

– Do jego szlachetnej arcywielebności, jaśnie stąpającego Otillearda Braye Frazevres.

Wielebny Neraniel włożył palec do ust i przygryzł opuszek. Nachylił się nad trzęsącą się w jego pulchnej dłoni karteczką i zmrużył oczy.

– Na bogów, Neranielu! – jęknął starosta Romoateaux, wznosząc do góry ręce. – Samiście to pisali! Jeśli teraz macie problem z rozczytaniem, co ma z tym zrobić jego arcywielebność Frazevres?

– Obawiałem się, że miejsca może mi braknąć – jęknął wielebny.

– Bez zasady, co widać – mruknął Romoateaux, nalewając mszalnego wina tak w swój, jak i w złoty puchar wielebnego. – Ponad połowa pergaminu nie zapisana.

– Może powinienem przepisać to, litery większe stawiając? – spytał wielebny Neraniel.

Starosta cmoknął, wyłuskał mu z ręki schnący jeszcze list i przyjrzał się koślawym literom.

– Hym, hum – mruknął, czytając. Mrużył oczy, zbliżał i oddalał kartkę od twarzy. – Zawiadamiam, że prace na świątynią zamarły jak pod śniegiem… tak, tak. Hmm. Tutaj o moim wstawiennictwie, no mało. Niezbyt wylewnie. Więcej by się przydało i pochlebniej bardziej. No, ale niech będzie. Przesada też wskazana nie jest, a i skromność moją w tym opisie nieco widać. Niech będzie. Co tam dalej?

– Butny i nieokrzesany, z praw robiący sobie bardzo niewiele, jeżeli cokolwiek. Podejrzewam praktyki nieczyste i sumienie skalane, brudne jak krowi zad. Czym innym tłumaczyć opór i czynne odmawianie pomocy przy budowie, tak.

Romoateaux odłożył kartkę i spojrzał na wielebnego.

– A wiecie, że oficjalnie drużynnik nasz pan Vigo ogłosił, że stajnie budował będzie dla koni? Stąd rekwiruje zebrane kamień i drewno, jak łańcuchy i wszelkie budowlane akcesoria. Bo bezpieczeństwo świątyni jako priorytet sobie stawia!

– Konie? – zdziwił się wielebny z oburzeniem. – Konie ważniejsze od duszy ludzkiej, dla tego barbarzyńcy!

Romoateaux chrząknął, dodając do słów wielebnego swoje poważne oblicze. Potem na powrót wpatrzył się w list i zaczął czytać.

– Dodać muszę, iż postępowanie drużynnika naszego wielce jest niepokojące. Chociaż lata swoje u boku księcia spędził w służbie, czemu dzięki, tuszę, posadę swą dzierży, czas ten na jego duszę czyszcząco nie wpłynął. Chociaż żołnierzem może być względnie kompetentnym… No tego nie musiał wielebny wspominać – mruknął starosta, odkładając list. – Toż wielebny się na sprawach miecza znać nie może, jakże to się wypowiadać w tej materii, dla osoby ducha nieprzeniknione niby mgła. Tym bardziej, że pochlebny ma to wydźwięk. To trzeba zmienić.

Wielebny splótł palce dłoni, zastukał o siebie kciukami i zrobił smutną, pełną skruchy minę. Widać wytrenowana to była poza.

– Dalej – mruknął starosta Romoateaux, podsuwając papierek na powrót pod oczy. – Dusza jego pełna jest zwątpienia a w sercu zdaje tlić się płomień herezji. Pokory próżno w nim szukać, tak pychą jest wzdęty, iż przesłaniać mu może słowo stwórcy naszego, jedynego i słusznego. Słowa jego jadem ociekają, które do mnie, osoby duchowej kieruje, kłamliwe są i krzywdzące jego oskarżenia bezpodstawne i z palca wyssane za każdym razem, gdy w słowach kultury próbuję przypomnieć mu o prawej ścieżce boskiej sprawiedliwości.

– No, no. Kalumnie wielebnemu bardzo się zgrabnie udają. Nie przeczę – pochwalił starosta, z nieukrywanym podziwem.

– Drużynnik tolerować zwykł ponadto praktyki diabelskie, a wręcz przychylnym okiem im przygląda. Wspomnieć tu potrzeba tak o nierządzie, jak i całym nierządu domem, z którego do tej pory znaków pogańskich i nieboskich podobizn nie zdarto, a z grzechu nie oczyszczono.

Romoateaux odłożył list, nie czytając do końca.

– Właśnie, w sprawie przybytku mości szacownego Thibaulda Herstoffa można by jednak nieco przychylniej się wypowiedzieć. Wszak… Ech, jak by to? Prości ludzie prostych rozrywek potrzebują. Tego, no. Wielebny, czas na mnie – powiedział wstając i masując się po brzuchu. – W napadzie złości swej drużynnik na moją osobę próbował swoje obowiązki przerzucić. Po namyśle jednak stwierdzam, że lepiej nad przedsięwzięciem pieczę mieć osobistą.

– Chwalebne to, zaprawdę – powiedział wielebny Neraniel.

– Zostawiam więc waszą wielebną mość. Poprawcie pismo, o moim zaangażowaniu też nie zapomnijcie napomknąć. Obowiązki wzywają. Przyślę gońca.

To mówiąc dopił i odstawił puchar. Zerknął z nadzieją na resztkę wina mszalnego, z którego musiał zrezygnować. Jak by to wyglądało, żeby dopić całość, nie pozostawiając nic do obrządku. Wstrzemięźliwość jest cnotą, a Romoateaux o sobie jako pełnym cnót człowieku myśleć lubił.

 

***

 

Thibauld Herstoff nieboszczykiem był został prawie pięćdziesiąt lat temu, lecz syn jego jurnym był mężczyzną w równym stopniu, co niewiernym. Zasiał swe nasiona w niejednej chłonnej glebie i pewnie kontynuowałby podboje, gdyby mu bandyta nogi sztachetą nie połamał tak, że wdała się w kończynę marskość. Familia, którą pozostawił rozeszła się po świecie i dobrze, bo w większości kłótliwe to były i zajadłe pomioty.

Co jednak stary Thibauld Herstoff dobrego po sobie zostawił, to zajazd. Przybytek ten powstał, jako miejsce odpoczynku dla handlarzy i karawan w okolicach Wolnej Twierdzy podróżujących. Długi, dwupiętrowy dom kamienno-drewniany Mieścił trzy spore izby z czasem połączone w jedną, część mieszkalną familii i dobudowanych później bud, w której mieściła się niewielka kuźnia i spora piwowarnia. To i dwie szopy okalał niewysoki mur, zwieńczony drewnianą palisadą. Do wnętrza prowadziły dwie, szerokie bramy z drewnianymi wieżami bramnymi.

Teraz wokoło budowli wyrosło sporo chat, okrąglaków, domów i szałasów, ale sam przybytek nie stracił części swego obronnego charakteru.

Trzy połączone izby tworzyły oberżę, prowadzoną przez Agnes Wohler, która oddała się mężowi pijakowi. Straciła przez to nazwisko, rychle potem męża nie dorabiając się potomstwa. Mimo tego matrymonialnego błędu cieszyła się zdrowym rozsądkiem, bo oberżę prowadzić potrafiła. To nie ona jemu, a jej brat, Sydeman Herstoff, dopomagał.

Z jedynej kamienistej ulicy Wolnego Miasta starosta Romoateaux skręcił w nieobsadzoną i wiecznie otwartą bramę przybytku. Dziedziniec zastawiony był kilkoma wozami i całą masą pchanych lub ciągnionych ręcznie wózków handlarzy, pielgrzymów i ciekawskich okoliczników, przybyłych na święto sianokosów, a ich ilość niechybnie była dla Agnes Wohler powodem do dumy i radości. Dla niej, dla jej brata i oczywiście ich sakiewek, chociaż starosta Romoateaux podejrzewał z zazdrością, że to już nie sakwa nawet, a szkatuła tym, co Agnes tuli do snu.

Na drewnianej podłodze tańczyły trzy kobiety w kolorowych sukniach i czarnych kamizelkach, przyjemnie wypychających im biusty pod długie, spocone szyje. Romoateaux zgorszyłby się tym widokiem na pewno, gdyby tylko pałętał się gdzieś obok wielebny Neraniel. Ale wielebnego tam nie było całe szczęście, więc starosta nie spuszczając mokrego spojrzenia z tancerek i ignorując rzępolącego paskudnie lirystę powoli podryfował pod długi szynk.

Musiał chwilę poczekać, aż w końcu Bianna, niziutka i pulchna blondyneczka o pięknych oczach podeszła i uśmiechnęła się.

– To, co zwykle, panie starosto?

– Tak jest. Oczywiście – powiedział.

Jak na złość zamiast się uśmiechnąć, do tych okrągłych oczu, winne opary wezbrały w nim i omal dziewczynie w twarz nie beknął. Zwodnicze te mszalne siuraki – pomyślał.

Od razu zobaczył Andersona Kulawego, którego wysłał tutaj wcześniej z misją zbierania drużyny, ale przez chwilę miał ochotę mitrężyć, odpoczywać, nasiąkać alkoholem i cieszyć oko ślicznym tańcem dziewek. Ojej, nasiąkać alkoholem? – pomyślał. Nie, chodziło tylko o zebranie sił i wspomożenie umysłu w pracy, która jeszcze go czekała, przepędzenie marskości z członków i senności z całego organizmu! W końcu jednak Anderson kulawy go zauważył, jął machać zamaszyście łapskami, a gdy to nie pomogło wstał i zaczął ponawiać swoje harce, chybocząc się na swoich prostowanych na beczce nogach.

Tego Romoateaux nie mógł już ignorować, zbytnio go to śmieszyć zaczęło. Przebił się do pomocnika przez rozbawioną ciżbę, a łatwym to zadaniem nie było. Całe szczęście miał tutaj kufel zarezerwowany dla jego starostowej osobistości, drewniany, lecz obity blachą, z uchem i klapką. Mało więc napoju uronił.

– Nie zauważyłem was, panie Anderson – skłamał starosta gładko i z uśmiechem. – Czy może jakieś powodzenie w naszej sprawie?

– Jam również rad ze spotkania, dobrodzieju starosto! – powiedział Anderson jak zwykle pełen entuzjazmu, którego miał w sobie niespożyte ilości. – Spieszę meldować, niestety, że ochotników nie przybywa nam zbytnio. Od czasu naszej rozmowy ich liczba nie uległa zmianie. Niestety.

– Od czasu naszej rozmowy? – zdziwił się Romoateaux. – Jeśli mnie pamięć nie myli, a nie spodziewam się tego, rozmawialiśmy dzisiaj rano o potrzebie najęcia partii. Siłą rzeczy nie było wówczas żadnego ochotnika.

– O tym dokładnie mówię, dobrodzieju starosto! Obawiam się, że stan rzeczy w tej mierze zmianie nie uległ. Pewnikiem wasza osoba, dobrodzieju panie, stan ten rzeczy odmieni. Tak słowo mądre jak i pełne prawości niejednego nawet miernotę na drogę chwały i waleczności sprowadzi, to nie ulega wątpliwości.

Romoateaux skrzywił się i cmoknął. Chciałby splunąć, ale na drewnianą podłogę było mu głupio. Wolałby klepisko.

Przecisnął się do grajków, z których skrzypek robił, co mógł, na wypaczonym instrumencie, żeby ukryć rzępolenie na lirze swego kolegi. Za dwoma bębenkami siedział brzuchaty jegomość, któremu stan upojenia nie przeszkadzał o dziwo trzymać jednostajnego rytmu a dalej o ścianę opierał się czwarty grajek, dodający do kakofonii własne chrapanie.

– Starczy, panowie! – Romoateaux krzyknął widząc, że ich chaotyczna pieśń jest zapętlona w kółko. – Przerwa!

– No nareszcie! – krzyknął ktoś z głębi sali, gdy dźwięki powoli ucichły.

Starosta Romoateaux odchrząknął, a tancerki pospuszczały głowy, na które pospiesznie zaczęły narzucać chusty. Smutne – pomyślał. Wiedział, że to efekt zbyt częstego przebywania publicznego z wielebnym i ten właśnie efekt nazywał zgubną twarzą wiary.

– Zebrani! Mężowie tego miasta, dzielni osadnicy! Słuchajcie mnie, bo oto powiadam! – krzyknął.

– Ale że niby co? – ktoś burknął.

– Wiadomym niechaj będzie, że chętnych mężów poszukuję do wzięcia udziału w marszu na Strażnicę nad Błotnicą. Wyprawę, w której zahartują się młodzi, wykażą starsi! Misję, która nie tylko honorowa jest i obowiązkiem naszym być powinna, ale bogactwo i dumę przysporzy szczęśliwcom, których z was dobiorę!

– Przecież tam stoi Kruczy Cień! – powiedział cieśla. – Czy żeście oszaleli, starosto?

– To właśnie! – krzyknął piwowar, który najwyraźniej pracę na dziś skończył. No, chyba że pracą nazywał próbkowanie swoich dzieł. – Nie od tego konni w twierdzy? Nie od tego Prawa Ręka?

– Właśnie! Toż przed trzezma księżycami był tu jeden, z pięć tuzinów miał wojów, w tym jeden konnych! Razem z nim nasi przecie piesi ruszyli, samiście ich w drogę posłali, panie starosto! Czyżby on rady nie dał?

– Biada nam! – zakwiliła kobieta. – Toć jak pan Ręka ducha Krukowi oddał, to co z nami będzie?

– Stul, babo! Co ma być? Nas tu pod drużynnikiem Vigo nie tkną! – krzyknął pomocnik kowala, który z twierdzy dotarł aż tutaj za trunkiem.

– Sam ryj zawrzyj i nie otwieraj! Nie będziesz Anusi uciszał, koźla mordo ty wszawa!

Bardzo szybko ciepła krew zaczęła się rozchodzić pomiędzy zebranymi, wrzawa poczęła rosnąć a Romoateaux zrozumiał, że jeśli czegoś nie zrobi raz dwa będzie powodem mordobicia.

– Spokój! – krzyknął. – Spokojnie! Pochopnych wniosków nie wyciągajcie! Kruczy Cień został zgładzony, a strażnica, w której był osiadł, odbita!

– W takim razie na co nam tam leźć, panie starosto? Czyżbyście się napoili już ponad rozum? Bo głupoty jakieś gadacie!

– Bitwa była, jak powiadam, a Prawa Ręka na strażnicy stoi, ale siły jego nadwątlone! – krzyknął Romoateaux. Pojęcia nie miał, jak było naprawdę, ale kiedy już dotrą na miejsce, to przecież nie będzie miało znaczenia, prawda? – Naszym zadaniem będzie jeno z zaopatrzeniem ruszyć!

– Z czym? – spytał ktoś nieobeznany.

– Z prowiantem, matole! – wyjaśnił ktoś światły.

– Tedy za samą drogę w ochronie wozów w obie strony, gotów jestem zapłacić! – powiedział Romoateaux.

– No, to już rozumiem, jak mi do sakiewki gada! A ile?

– Cicho! A pan, panie starosto niech powie, skoro Kruczego Cienia nie ma a szajka jego w pył rozbita, jak powiadacie, to przed czym chronić ów wóz?

– A po to mało po lasach zbójców? – spytał Romoateaux. – Nawet na niedobitki z grupy Kruczego Cienia można się natknąć po lasach. Nędzne to jednak resztki, pobite i łatwej zwierzyny szukające.

– A po ile?

– Pięć denarów książęcych!

Zapadła cisza. Ktoś mruknął, że to z dwa tygodnie roboty, ktoś inny beknął.

– No, panie starosto, powiedzieliście, co powiedzieć było trzeba. Ładna nawet przemowa. A teraz…

– Siedem! Niechaj będzie moja strata! – krzyknął Romoateaux. – Znajcie, żem szczodry, choć wobec braku entuzjazmu nie powinienem. Dodam również moją osobistą wdzięczność, która pomocna może być w wielu kwestiach!

– A jakich na przykład?

– Różnych, spornych!

– Toż to się nie godzi!

– Godzi się, a i wielce jest sprawiedliwym, że ten, kto czynny udział bierze w pomocy ludziom w służbie jego książęcej mości, na jego uwagę i przychylność może liczyć, kiedy taka potrzeba najdzie!

Ktoś zaszemrał, ktoś mruknął, ale na to nagle ktoś wyszedł z tłumu.

– Jam chętny! – powiedział, unosząc prawicę.

Romoateaux uśmiechnął się w duchu. Jak to od razu widać, na kogo mieć baczenie należy. Kto ciemnym jest charakterem pierwszy zgłosi się na myśl o łaskawszym spojrzeniu, miast postępować prawie i sprawiedliwie każdego dnia.

– Cieszy mnie to niezmiernie! Pana godność? Proszę podać do Andersona Kulawego, który spisze was, dobry człowieku.

– Helmut – tamten powiedział. – Helmut z Nekhty.

– I ja się nadam. Jak nikt z łuku szyję – powiedział ktoś inny. – A zwą mnie Kristofson z Boelle!

– Kristofson z Boelle? Ty nie uszyjesz nawet szalika na drutach, jednooki draniu kłamliwy!

– Zmierzmy się! Który z was, pokraki bojaźliwe to powiedział? – Kristofson żachnął się. – Niestraszno mi krwi przelać, bom nie raz szył już w większych i znamienitszych, niż to Krucze łajno, przed którym trzęsiecie portkami!

– Dużo tej krwi przelewać miarkujesz? – mruknęła kobieta, siedząca na schodach wiodących na piętro.

Romoateaux zdziwił się tym widokiem, bo ubierała się po męsku, a siedziała na stopniach wiodących do burdelu, ni mniej, ni więcej. Poza tym niecodzienny to był widok białogłowy w spodniach i butach jeździeckich, jak i brygantynie.

– W chuj! – krzyknął Kristofson z Boelle, rozsierdzony okrutnie. Potem dopiero obrócił się, by dojrzeć, któż to pytanie zadał. – Wybacz, niewiasto.

– W takim razie ja też jadę – mruknęła.

Romoateaux chciał protestować, ale uznał, że to lepiej wpłynie na nabór.

– Cóż to? Dziewka więcej odwagi ma niźli wy? – zakpił.

Kątem oka zauważył, jak pierwszy z chętnych, Helmut z Nekhty stężał na twarzy i zesztywniał, widząc podchodzącą kobietę. Starosta byłby przysiągł, że mężczyzna popuścił ze strachu, gdy się do niego uśmiechnęła.

– Co wpisać? – spytał Anderson.

– Alfida Jahn.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Z kwestii technicznych wpadły mi w oko powtórzenia, np. wyrazu “krzyczeć” czy “swój” w rozmaitych formach, a także sprawy interpunkcyjne. :)

Pierwszej części nie znam; czytało się ciekawie, bohaterowie barwni i przedstawieni bardzo wyraziście. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

A dziękuję. 

Nowa Fantastyka