Słońce chyliło się ku widnokręgowi, ale wciąż jeszcze świeciło mocno, rzucając skośne promienie na dziurawy gościniec. Droga była wiekowa, usiana wyrwami, padłymi konarami drzew i kępami traw tak gęsto, że miejscami prawie niepodobna było przejechać. Po obu stronach opadającego w dół gościńca wznosił się stromo stary, mroczny bór sosnowy. Słońce, pełgające wesoło po drodze nie miało tu wstępu. Okolica była dzika i nawet pomimo pięknej pogody – ponura. Z ciemności, spośród padłego na ziemię, brązowego igliwia dochodziły ciche chroboty, piski i szum, a gdzieś daleko pomiędzy pniami zawodziło coś jękliwie, oczekując na nadejście nocy.
Nagle, jak za ucięciem noża, wszystko umilkło i zastygło w bezgłosie i bezruchu – jedynie tu i ówdzie wiatr potrząsał suchą gałęzią, a gdzieś w oddali spadła szyszka. Nienaturalna cisza nie trwała długo, zaledwie parę chwil, bo oto z góry szlaku dał się słyszeć narastający tętent i łoskot. Coś się miało zadziać, coś bardzo niezwykłego jak na to miejsce i czas.
Hałas narastał stopniowo, a gdy stał się już bardzo bliski i wyraźny, zza zakrętu w górze gościńca wypadł wysoko załadowany, zaprzężony w dwa rosłe konie wóz. W szaleńczym pędzie otarł się o dorodną sosnę rosnącą przy drodze i nie zwalniając kontynuował jazdę w dół z ogromną prędkością, podskakując dziko na dziurach i wybojach. Na koźle siedział, czy może raczej walczył o to, żeby zeń nie spaść, ubrany w długi płaszcz woźnica. Był to czarnobrody, młody człowiek lat około dwudziestu. Wściekle popędzał konie, krzycząc dziko i chlaszcząc je lejcami po zadach. Drugi pasażer, długowłosy i niebieskooki chłopak w podobnym wieku, trzymał się kurczowo pakunków na wozie i jednocześnie próbował wymierzyć z kuszy w kierunku z którego przybywali. Po krótkiej chwili zza zakrętu wysypał się pościg – pięciu konnych, sądząc po sylwetkach – ludzi i krasnoludów.
Strzelec przyłożył łoże kuszy do policzka, mimo że na trzęsącym się wściekle wozie groziło to utratą oka lub kilku zębów. Prawie natychmiast wypuścił bełt w stronę ścigających. Jedynym efektem strzału był chóralny, radosny okrzyk od strony pościgu – jeźdźcy popędzili konie jeszcze bardziej, chcąc wykorzystać chwilę, w której chłopak będzie napinał kuszę.
– Trafiłeś? – Krzyknął woźnica, nie odrywając wzroku z drogi przed nim. Wjechali w głęboką dziurę. Wozem rzuciło w dół i w bok, o mały włos nie spadł z kozła.
– Niby jak? – Głos jego towarzysza można było określić rozmaicie, ale na pewno nie jako spokojny. – Omijaj te cholerne dziury, sucza twoja mać!
– Zamknij się i lepiej celuj! – Oczywiście, woźnica wjechał w kolejną dziurę. Długowłosy strzelec uderzył dolną szczęką o górną tak mocno, że mógłby przysiąc, iż usłyszał trzask pękającego zęba. Zaklął ponownie, a potem pogrzebał między pakunkami i wyjął drugą, już napiętą kuszę. Szybko założył bełt.
– Czekajcie, skurwysyny – mruknął do siebie, przymykając oko, żeby lepiej wycelować. – Tego się nie spodziewaliście, co?
Ścigający byli teraz dużo bliżej, a wóz akurat nie wpadł na żadną przeszkodę, toteż kolejny strzał dosięgnął celu. Jeździec, którego dzieliło od uciekających najwyżej trzydzieści kroków, oberwał nisko, w brzuch. Momentalnie zleciał z siodła, pociesznie fikając nogami. Pozostali jakby nieco zwolnili, zdziwieni, że kolejny strzał padł tak szybko. Chłopak na wozie stęknął z zadowoleniem i zabrał się do naciągania cięciwy, co w chwiejącym się dziko wehikule wcale nie było łatwe.
– Jeszcze czterech! – Krzyknął za plecy, mocując się z korbą.
– To cholernie dużo!
– Nie narzekaj, było więcej! – cięciwa wskoczyła w zapadkę. Osadził bełt w łożu, splunął.
– To wszystko twoja…
Nie słuchał więcej. W końcu istniały lepsze momenty na darcie kotów. Strzelił po raz kolejny i o dziwo – znowu trafił! W piachu wylądował tym razem krasnolud ze zgruchotanym przez ciężki bełt mostkiem.
– Hehe, dwa razy pod rząd! Dwa razy!
– Co? – Spienione konie coraz głośniej chrapały ze zmęczenia, woźnica nie dosłyszał.
– Nigdy nie trafiłem w nic dwa razy z rzędu!!
– Co??
– Gówno! – na przechwałki również nie było czasu. Pozostali ścigający nie zamierzali odpuścić, utrata towarzyszy tylko zwiększyła ich zaciekłość. Jeden z bandytów, dosiadający najlepszego konia, był już tuż, tuż za wozem, już wyciągał rękę by się go chwycić, gdy jego wierzchowiec trafił kopytem w norę. Przednia noga pękła mu z upiornym trzaskiem, a jeźdźca wyrzuciło niby z katapulty i cisnęło o pień starej, przydrożnej sosny. Zostało dwóch – dobrze!
Popatrzył na zbliżających się jeźdźców i na kuszę, ocenił szanse. Nie zdąży, nie ma mowy. Odrzucił ją pomiędzy pakunki, podniósł miecz, stanął w rozkroku i balansując z trudem, zawinął nim nad głową dla dodania sobie animuszu.
– No, chodźcie, kobyle dzieci!
Pewnie go nie usłyszeli, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Jeden z oprawców zajechał z lewej, natarł swoim żelazem. Chłopak sparował i sam pchnął, wychylając się mocno. Nie trafił, w tym czasie druga postać, wysoka i muskularna kobieta nadjechała z prawej strony i przeskoczyła zręcznie z konia na wóz. Momentalnie złapała równowagę i zaatakowała bardzo nieładnie wyglądającym nadziakiem. W tym momencie wozem zatrzęsło i przerażający przyrząd tylko cudem rozminął się z głową chłopaka, który upadł do tyłu, między pakunki. Zanim się wygramolił, bandyta jadący z lewej również wskoczył na wóz.
– Jak idzie? – Wrzasnął woźnica, kompletnie nieświadomy niekorzystnego rozwoju sytuacji. Jego towarzysz chciał odkrzyknąć, że idzie wspaniale, ale został nagle porwany w powietrze – to ta wielka kobieta odrzuciła nadziak i wzięła go od tyłu za ramiona. Jej towarzysz, ledwo utrzymując równowagę na chwiejącym się dziko wozie, walnął go na odlew pięścią w ciężkiej, jeździeckiej rękawicy. W oczach wybuchło mu jasne światło. Zanim odzyskał ostrość widzenia, na twarzy wylądował mu kolejny cios i znów tysiąc słońc rozbłysło w jednej chwili.
– Fysssmienicie… – wybełkotał tylko niewyraźnie, wypluwając krew z ust pomiędzy jednym ciosem a drugim. W ogólnym rejwachu nikt nie miał szans go usłyszeć. Ten, który go bił, miał nielichą parę w łapie. „Kolejne uderzenie pewnie pośle mnie do piachu…”
Niespodzianka.
Dokładnie w chwili, w której drab wysprzęglił pięść do kolejnego ciosu wóz najechał na gruby, leżący w poprzek gościńca sosnowy pień. Wehikuł z całą zawartością podskoczył o dobre pół sążnia w górę, tylna oś złamała się od uderzenia, a wystraszone nieoczekiwanym zajściem konie jeszcze bardziej wytężyły siły, ciągnąc pozbawiony dwóch kół pojazd w dół drogi. Tymczasem w wyniku nieoczekiwanego zdarzenia pięść draba minęła swój cel i wylądowała z głuchym łupnięciem na twarzy kobiety, posyłając zaskoczoną delikwentkę prosto w błoto gościńca. Upadła na bok, głową do przodu i nie poruszyła się więcej. Bandyta ryknął wściekle.
– Trzymaj się, Rady! – Krzyknął do tyłu brodaty woźnica, manewrując lejcami tak, by w pełnym pędzie ominąć kolejny pień. Jego przyjaciel nie zamierzał tracić czasu na odpowiedź, tylko z całej siły kopnął wpatrzonego w ciało towarzyszki draba w krocze. Porządny, okuty niklem but z kwadratowym noskiem stał się prawdziwym narzędziem zagłady. Drab zrobił zeza i opadł na kolana. Nazwany Radym chłopak splunął krwią za burtę wozu i już miał wysłać swojego oprawcę do krainy wiecznych snów precyzyjnie wymierzonym kopnięciem w skroń, gdy pojazdem zachwiało tak mocno, że zamiast skończyć walkę padł przed odzyskującym zmysły wielkoludem jak długi. Jego przeciwnik całą siłą woli opanował dojmujący ból klejnotów i wyszarpnął z cholewy wielki, paskudnie wyglądający nóż – niemal puginał.
– No, to teraz cię mam, kurwi synu… – wycharczał. Rady patrzył jak uzbrojone w ramię oprycha unosi się do góry… Wydawało mu się, że czas zwolnił w tym momencie, a on sam porusza się przeraźliwie ślamazarnie. Żegnając się z życiem, ślepo namacał jakiś podłużny kształt, leżący pomiędzy pakunkami. Zadziałał instynktownie – zacisnął na nim palce i z całej siły wraził go w bok szyi przeciwnika. Pod drabem złożyły się nogi i padł zupełnie jak drzewo podcięte od dołu siekierą drwala. Rady ponowił cios, potem jeszcze raz i jeszcze… Stopy bandyty wyprężyły się, a pięty zatłukły po skrzyniach i pakach. Leżący błysnął białkami oczu, a z ust rzuciła mu się jasna krew. Uniesiony wściekłością i przerażeniem chłopak uderzył jeszcze kilka razy, i dopiero gdy miał pewność, że jest bezpieczny spojrzał na narzędzie mordu – był to bełt od kuszy, jeden z tych, które rozsypały mu się pomiędzy pakunki podczas długiego pościgu. Przetarł ubabraną w swojej i cudzej krwi twarz i odchylił się do tyłu, ciężko dysząc. Jego przyjaciel dalej popędzał konie jak szalony. Okaleczony wóz sunął w dół gościńca, podskakując i chwiejąc się na boki, wzbijając za sobą tumany kurzu błyszczące złoto w skośnych promieniach zachodzącego słońca.
***
– Taaak, proszę ja was, cny Rabelinie i partykularnie mnie miły Radagaście, wszystko wygląda jelegancko i prawilnie – Burarbur wszedł do izby, kołysząc obfitym brzuchem i roztrącając piętrzące się na stole śmieci. Umościł się na szerokim krześle. – Towar dowieziony w całości, choć, przyznać muszę, wóz tęgo dostał po dupie. Należność zaraz wypłacę ze szkatuły. Radbym wiedzieć, co tam się stało na szlaku? Bandyci?
– Bandyci. – Raby i Rady odpowiedzieli jednym głosem. Popatrzyli na siebie z niesmakiem, a potem znów utkwili oczy w krasnoludzie.
– A gdzie, proszę was, doszło do tak przykrej koincydencyi?
– Czego? – tym razem tylko Rady się odezwał. Jego towarzysz prychnął z odrazą, skrzyżował ręce na piersi i zrobił obrażoną minę.
– Spotkania. Przypadku. Interferncyi…
– Dobrze, już, rozumiem! – Chłopak podrapał się po spuchniętym policzku. Twarz bolała go jakby trafiła kowalowi pomiędzy młot a kowadło. – Siedem mil przed Jelenicą, na wschodniej przełęczy.
– Boś chciał skrócić sobie drogę, psia mać – mruknął Rabelin, sztyletując wspólnika spojrzeniem.
– Myślisz, że jak zrobisz taką obrażoną minę to wyglądasz poważnie? Otóż nie, wyglądasz wtedy jak małe dziecko z biegunką!
Gospodarz podniósł brudne dłonie w uspokajającym geście.
– Zaiste, przykry to stan rzeczy. – Pokiwał głową ze zrozumieniem, robiąc mądrą minę. – Na przełęczy siedzi banda Jobsta, łupią przemytników jak leci, doszło do tego, że z zachodu już prawie nikt tamtędy nie jeździ, chyba że większą kupą. Już trzy miesiące, jak tam zapadli. Wyście jechali od wschodu, wiedzieć wam nie było skąd… No, aleście cali i zdrowi, poobijani jeno ździebko. Cieszyć się wypada! Zabawicie u mnie aż umówimy przerzut na wschód?
Przybysze rozejrzeli się po otoczeniu. Izba, jak i cały budynek z przyległościami był własnością ich rozmówcy. Zarówno w pomieszczeniu, które ten uważał za swój kantor, jak i w pokojach dla gości, stajni, wspólnej sali oraz obejściu panował nieopisany wprost bałagan. Wszędzie piętrzyły się puste butelki, resztki jedzenia, stare, śmierdzące skóry, osmolone garnki, przetarte rzemienie, popękana broń, pogięte blachy, połamane meble, potłuczone kufle… – słowem, wszystko, co tylko może przyjść na myśl, gdy pomyśli się o bałaganie. Oraz całkiem sporo rzeczy, które na myśl przyjść nie mogły, a dla znalazcy stanowiłby nie lada zaskoczenie.
Nad tym całym chaosem czuwał gospodarz, znany powszechnie wśród przemytniczej braci jako Burarbur – handlarz i paser, uważający się w swoim wysokim mniemaniu za właściciela faktorii kupieckiej. Burarbur nawet jak na krasnoluda był nietypowy – patrząc na niego można było dojść do wniosku, że żywi się głównie padliną i wodą z rynsztoka, myje się w deszczu, a śpi w błocie albo w beczce po piwie ustawionej za jakąś podłą karczmą. Co tu dużo mówić, wyglądał jak żul i pachniał tak, jak żul pachnieć powinien. Spod szerokiej, miotlastej i skołtunionej brody wyglądała dwójka czujnych oczu, czarnych jak węgielki i kluchowaty, sinoczerwony nos. Światło, wpadające do izby przez brudne okno odbijało się w łysej, pokrytej plamami wątrobowymi czaszce. Ktoś kto widziałby go po raz pierwszy, mógłby go uznać za proszalnego dziada i dać jałmużnę lub kopa w słabiznę, zależnie od indywidualnego stosunku do żebraków.
Jakże jednak wielka byłaby to pomyłka – Burarbur był jednym z lepiej zorientowanych i najpopularniejszych paserów w tej części Pogranicza. Przez jego ręce przechodziły niewyobrażalne wprost sumy pieniędzy, a jego wygląd i warunki, w jakich bytował były kwestią jego własnego wyboru i przyzwyczajeń, nie zaś konieczności. Rady i Raby znali go nie od dziś, wiedzieli o tym dobrze. W swojej „faktorii” stary krasnolud prowadził przy okazji coś w rodzaju zajazdu dla przemytników, więc nie zdziwiła ich propozycja noclegu. Radagast uśmiechnął się szeroko, a zaraz potem wykrzywił obitą twarz, bo nadwerężona żuchwa od razu dała o sobie znać.
– Chętnie skorzystam, Rabarbar. Jeśli tylko masz coś na ząb, zimną gorzałę i jeśli znajdzie towarzystwo do kości…
– Ja ci kurwa dam Rabarbara! – Łysy krasnolud nastroszył gniewnie brodę. Końcówki wąsów podeszły mu prawie pod czarne oczy. – Nazywam się Burarbur, zapamiętaj to sobie wreszcie, gówniarzu!
– Przepraszam, Barburbur. To jak będzie z tym jedzeniem, gorzałą i kośćmi?
Gospodarz uniósł zrezygnowany wzrok ku brudnej powale.
– Czasem zastanawiam się, Rady, czy ty po prostu jesteś głupi, czy udajesz takiego, mnie osobiście na złość. Znajdą się, jak zwykle. Rabelin, reflektujesz? – Spojrzał na czarnobrodego, siedzącego nadal z obrażoną miną. Raby potoczył wzrokiem po izbie, z trudem hamując obrzydzenie.
– Dzięki, Burarbur, ale jak zwykle nie. Wybacz, pójdę gdzieś, gdzie siedzący nie przylepia się do krzesła. Straszny flejtuch z ciebie.
– Jak sobie chcesz – mruknął krasnolud, z trudem odklejając od stołu kufel stojący w kałuży zastygłego tłuszczu. – Odpocznijcie, transport nazad zorganizuję wam w jakie dwa, może trzy dni.
Wyszli przed budynek faktorii i stanęli w błocie po kostki. Z części budynku, w której znajdował się zajazd, dobiegał gwar i wesołe śpiewy. Z balkonu nad ich głowami nagle zleciał kompletnie pijany mężczyzna. Upadł twarzą w końską kupę, na szczęście po chwili przewrócił się na wznak i tak zasnął, trzepocząc zanieczyszczonymi wąsami. Z góry dobiegł ich tubalny, zbiorowy śmiech. Rabelin popatrzył na śpiące indywiduum. Zmarszczył nos.
– Nigdy nie zrozumiem, co ty widzisz w takiej zabawie.
– Raby, rozluźnij się w końcu trochę! – Rady klepnął brodacza po plecach. – Musisz być zawsze taki sztywny? Jakby ci ktoś włożył w dupsko sulicę?
– Ktoś musi – warknął jego towarzysz. – Jakbym polegał tylko na tobie to dawno byśmy gryźli piach! Też mi wspólnik, do jasnej kurwy! Tylko kości i chlanie ci w głowie!
– Nie zapominaj, kretynie, kto uratował ci życie na przełęczy! A wóz byłby cały do tej pory, gdybyś lepiej powoził!
Rabelin zbielał jak ściana i nadął się okropnie.
– Wóz byłby cały, jakbyśmy jechali bezpieczną trasą, jak chciałem! – Wycedził. – Nikt by nas nie napadł! Ten cholerny skrót to był twój pomysł! – Obrócił się plecami do towarzysza i ruszył wzdłuż brudnej ulicy, ciamkając błotem i gnojówką.
– I gdzie leziesz? – Dobiegło go wołanie Radego.
– Umyć buty. I naprawić wóz, bo ty w życiu byś o tym nie pomyślał! – odkrzyknął, nie odwracając głowy i nie dbając o to, czy towarzysz w ogóle go usłyszy. Rady patrzył jeszcze przez chwilę za oddalającym się wspólnikiem, a potem machnął ręką i wszedł z powrotem do przybytku Rabarbara. Barburbura… Burarbura.
***
W osmolonym palenisku wesoło buzował ogień, a w zawieszonym nad płomieniami poobtłukiwanym kotle bulgotało coś smakowicie. Sala biesiadna „faktorii” Burarbura była równie brudna i zagracona co reszta jego dobytku, a w dodatku cuchnęła potem, brudnymi szmatami, mokrymi butami i bogowie wiedzą czym jeszcze. Zebrane towarzystwo bawiło się w najlepsze, przepijając u łysego krasnoluda mnóstwo zarobionych w pocie czoła pieniędzy. Pieniędzy, które, swoją drogą, sprytny Burarbur wcześniej im wypłacił za przywieziony towar, wiedząc dobrze, że duża część złota wróci do niego z powrotem zanim przemytnicy znowu wypuszczą się na szlak. Rady, rozparty wygodnie na ławie za stołem zbitym z grubo ciosanych bali, właśnie skończył opowieść o przygodzie na przełęczy.
– Zdrowie panów fortuny! – krzyknął jakiś młody krasnolud, sądząc po kolorze nosa i policzków, pijący już trzeci dzień z rzędu, a potem z animuszem rozbił sobie kielich z rzezanego, zielonego szkła o podgoloną czuprynę.
– Ale że wam się udało, no, no… – Tomir, ogorzały, siwowłosy człowiek w nabijanej ćwiekami skórzanej kurcie pokręcił z podziwem głową. – Jobst siedzi na grani nad przełęczą już od dłuższego czasu. Tydzień temu wymordowali ekipę Nogawy. Nogawa ciągnął od nas do Grisham z ładunkiem krasnoludzkiej stali. Jobst nie żywił nikogo, przejął towar i gdzieś schował. Jak uda mu się go sprzedać to będzie mógł spokojnie bimbać sobie w jakimś miłym miejscu. Wystarczy mu na żarcie, picie i dziwki do końca życia!
– Figę! O, tak sobie poużywa! – Radagast zaprezentował wszystkim zgięty łokieć. Jak zwykle, gdy się napił, zmienił się w samochwała. – Z tych ludzi co ich miał pięciu gryzie piach, on sam pewnie też. A ci co żyją, pomyślą pięć razy zanim znowu na szlak wylezą, ućć… ućcz… uczciwych przemytników oprymować!
– Ja bym Jobsta nie lekce sobie ważył – mruknął stary Burarbur, siadając z rozmachem koło Radego. Moszcząc się na ławie niby kwoka na kupie jaj, przesunął brzuchem ciężki stół o dobrą stopę. Nie mogąc teraz odłożyć na odległy blat kufla z piwem, odgarnął brodę na bok i postawił naczynie wielkości małego cebrzyka na swoim wystającym kałdunie. – Skurwysyn to i menda jakich mało. Kiedyś parał się przemytem jak zacne, zebrane tu licznie towarzystwo. – Obecni w sali wznieśli w górę kufle, czary, czarki i kielichy z radosnym okrzykiem i napili się zdrowie gospodarza – ale po jakim roku albo dwóch wożenie kontrabandy Pograniczem widocznie mu zbrzydło, bo wziął się za rabunek. Jak grasował ze swoimi kmiotami na północy, to dla mnie był żaden problem, ale teraz zrobić coś trzeba będzie…
– Toż mówię – zacietrzewił się Radagast – że Jobst, mać jego chędożona, albo ziemię gryzie, albo połamał kulasy i dogorywa gdzieś tam przy szlaku. I że jam to, nie chwaląc się uczynił!
– Cichaj, gówniarzu – Skrzywił się stary krasnolud. Ściągnął kufel z brzucha i wziął pięć potężnych łyków. Odłożył niemal puste naczynie z powrotem na swoje miejsce i beknął gromko, aż zakołysały się wieńce czosnku wiszące u powały. – Cichaj mówię, boś nieopierzony chłystek jeszcze. Dopiero niecały rok wozisz towar i taki Jobst to cię między półdupkami zgniecie, jak zechce.
– Ale…
– Łajno kobyle, żadne ale. Słyszałeś kiedyś dykteryjkę o niedźwiedziu, co podtarł się zającem? Owóż wystaw sobie, on to niedźwiedź, a ty to taki zając właśnie. Pomagierów on ma na pęczki. Zatłukliście mu na przełęczy kilku chłopa albo i babę jakąś, to i się wam chwali, gratuluję ujścia z życiem. Wątpię jednakowoż, żebyście zaciukali samego Jobsta, bo on trochę za dobry na was w tym tańcu. Znajdzie sobie nowych ludzi, a tobie, Rady, i twojemu koledze lepiej nie jeździć już przełęczą. A najlepiej całkiem zmienić trasę, jedźcie na północ, na Bramę Czatownika, albo południem, na Szklarki. Powietrze tam zdrowsze dla was.
– Ale…
– No jak własną babkę kocham, nie wytrzymam z tym jego ale! Nie masz wyobraźni? To ja ci wyłożę jasno jak w mordę strzelił co teraz będzie. Weźmiesz towar, wrócisz się nazad i za pierwszym zakrętem Jobst cię dopadnie, urwie jaja przy samej dupie, wydłubie gały i zamieni miejscami jedne z drugimi! – Przestał się uśmiechać i popatrzył nieco poważniej na młodego przemytnika. – Rady, udałeś mi się, zrobiłeś dla mnie kilka kursów i dzięki tobie wzbogaciłem się nielicho. Szczerze cię polubiłem, dlatego raję z dobroci serca, bierz tego swojego kolegę – czyściocha i zapadnijcie razem w inne okolice na czas jakiś. Jobsta w międzyczasie ktoś utłucze, albo sam się stąd wyniesie, to sobie wtedy wrócisz i dalej będziem pracować pospołu.
Radagast, choć mocno już pijany, zamilkł. Słusznie zrozumiał, że kolejne „ale” nie poprawi w żaden sposób jego sytuacji, a co najwyżej wyczerpie cierpliwość starego brodacza. Poza tym szumiący miło w głowie alkohol skutecznie powstrzymał go od dalszych rozważań na temat okoliczności, w jakich się znalazł.
Gdy później starał się sięgnąć pamięcią do tego wieczoru, niewiele z tego, co wydarzyło się potem był w stanie sobie przypomnieć. Śpiewali chóralnie pieśni, tłukąc kielichami w stół, to na pewno. Wydawało mu się, że na stole tańczyła Nessa, czarnowłosa przemytniczka, wyciągnąwszy na wierzch nagie piersi, które przemiło kołysały się w rytm jej kroków. Pewien był, że jakiś czas potem tulił się do rzeczonych piersi i że otrzymał od Nessy fangę w nos, która posłała go prosto na podłogę. Później musiał jeszcze wstać, bo tańczył na środku sali, trzymając się za ramiona z dwoma innymi przemytnikami, a potem jeszcze tłumaczył siwemu Tomirowi jak bardzo go ceni i szanuje. Reszta nocy ginęła w zgniłozielonym tumanie, który przesłonił mu wszystko aż do rana.
***
Gdzieś w oddali zapiał kogut. Radagast mógłby jednak przysiąc, że wredne ptaszydło włożyło mu złośliwie przez ucho do czaszki cały łeb razem z grzebieniem i wydarło się bezpośrednio do środka. Ból był olbrzymi, wszechogarniający i tak nagły, że aż otworzył oczy.
Błąd, błąd, błąd!!!
Pospiesznie zamknął i zacisnął zaropiałe powieki, co wyzwoliło ponowną eksplozję bólu pod czaszką. Ciemność jest lepsza, ciemność nie rani go tysiącem ostrzy. Starał się leżeć spokojnie i nie dawać swojemu ciału najmniejszego powodu do kolejnych paroksyzmów. Niestety chwilę później kogut zapiał ponownie. Rady miał wrażenie, że tym razem pod czerepem, gdzieś od lewego ucha ruszyła mu do ataku chorągiew pancerna księcia Vragana Srogiego. Dwustu pięćdziesięciu zakutych w blachy rycerzy dosiadających oladrowanych rumaków ruszyło kłusem, potem galopem, a gdzieś w okolicy czoła jaśnie panowie pasowani wydali gromki okrzyk bojowy i poszli w cwał. Zderzenie z szarżującą od potylicy wrogą jazdą nastąpiło w okolicy prawego ucha. Rady jęknął głucho, żałując nie tyle faktu, że schlał się jak świnia, co tego, że w ogóle się urodził. Skulił się zdjęty boleścią i wyrżnął czołem o stołową nogę. Z początku nie bardzo wiedział, gdzie jest, dopiero po chwili uznał, że najprawdopodobniej leży przytulony do podłogi za ławą w sali biesiadnej. Wokół siebie słyszał odgłosy świadczące o tym, że nie jest sam. Gdzieś z prawej ktoś regularnie i równo pochrapywał, puszczając gazy drugą stroną pomiędzy jednym chrapnięciem a drugim. Z góry odezwał się cichy jęk. Mijały minuty, a Rademu było coraz gorzej. W końcu uznał, że jeśli nie napije się czegoś – najlepiej kwaterki wódki, a potem ze trzech kwaterek zimnej wody – to zginie marną śmiercią. Chwiejnie podniósł się na łokciu, z zadowoleniem stwierdził, że chyba nie upadnie. Spiął obolałe mięśnie, próbując wstać na nogi. Akurat wtedy, gdy ze zbolałą miną wychynął ponad blat stołu, stało się coś bardzo nieprzyjemnego.
Drzwi do sali rozwarły się z trzaskiem, otwarte zamaszystym kopniakiem wysokiego buta. Ciężkie, grubo nabite żelaznymi bretnalami skrzydło uderzyło o ścianę tak mocno, że aż kurz poszedł spomiędzy drewnianych bali. W oślepiająco jasnym prostokącie wejścia ukazała się potężna, barczysta postać. Przybysz wszedł do środka, mocno utykając. Był barczystym, brodatym mężczyzną w sile wieku. Miał wyłupiaste oczy, wydatny nos upodabniający go do krogulca i wąskie usta. Potężny, szeroki grzbiet okrywała niemożliwie ubłocona brygantyna. W ręku trzymał długi miecz. Mężczyzna zatoczył błędnym wzrokiem po Sali, przyzwyczajając oczy do półmroku panującego w środku, a potem utkwił wściekłe, obłąkane spojrzenie w spoglądającej w jego stronę, zdziwionej i lekko zdezorientowanej twarzy Radego, widocznej znad stołowego blatu.
– Ty skurwysynu! – Ryknął, unosząc miecz do postawy zwanej przez uczonych szermierzy „wołem”, a potem rzucił się naprzód.
Rady nie zastanawiał się nad pozycją szermierczą napastnika. Pomimo potwornego kaca od razu rozpoznał w nim jednego z bandytów, przed którymi uciekali na przełęczy. Tego, który dysponował najlepszym, ale i najbardziej pechowym koniem. Znowu usłyszał trzask pękającej końskiej nogi, gdy kopyto zapadło się w lisią norę. Przypomniał sobie malowniczy łuk, jakim jeździec wyleciał siodła na spotkanie z sosną i zrozumiał z okropną jasnością, jak bardzo ma w tej chwili przechlapane. Dał nura z powrotem pod stół, o włos unikając ostrza, a bandyta potknął się o blat, stracił równowagę i poleciał za swoim mieczem na drugą stronę. Niemal natychmiast powstał i wskoczył na ławę, przesadził szeroki blat jednym susem i znowu znalazł się twarzą w twarz ze swoją ofiarą.
– Dwa dni błąkałem się po lesie, ty śmierdzący pomiocie kundla i gamratki! – Warknął, obryzgując obficie śliną brodę. – Wytraciłeś całą moją drużynę! – tym razem zamachnął się na odlew, znad lewego ramienia. Radagast szczęśliwie zgadł skąd nadejdzie cios i w porę odskoczył. Bandyta sapnął wściekle. – Dopadnę cię choćbym miał skończyć na haku! Choćby mnie na pal nawlekać mieli, choćby pasy ze mnie darli, ty dzyndzlu zaropiały jeden, ty!
Radagast rozejrzał się w panice. Jak ostatni kretyn, swój miecz pozostawił na wozie, a nóż gdzieś zapodział ostatniej nocy. Nie miał czym się bronić. Kątem oka pod jedną z ław zauważył śpiącego Tomira, zza beczek w kącie wyglądały krótkie nogi w krasnoludzkich butach, a na szynkwasie leżał, niby nieboszczyk na katafalku, Burarbur i chrapał donośnie.
– Rabarbar! – Ryknął z całych sił. – Tomir! Pomocy!
Nie miał czasu czekać na efekt, musiał ratować życie. Rzucił się w stronę schodów, ale bandyta zagrodził mu drogę. Olbrzym przestał tracić czas na rzucanie klątw, skupił się za to na działaniu. Tnąc na krzyż skrócił dystans. Radagast zasłonił się pochwyconym w biegu taboretem. Klinga odłupała z niego długą, żółtą drzazgę. Widząc, że ze stołka słaba tarcza i żadna broń, cisnął go bandycie pod nogi, ten potknął się i zatoczył. Jego wyciągnięty do pchnięcia miecz wbił się pomiędzy luźne kamienie ogromnego paleniska i tak pozostał. Zdziwiony oprawca prawie nadział się na głowicę rękojeści, a potem cofnął się trochę i spróbował wyszarpnąć ostrze. Ta chwila zwłoki okazała się dla niego zgubna.
Rady wykorzystał krótki jak mgnienie oka moment i pochwycił jedyny przedmiot, który miał w zasięgu i który wydał mu się w miarę sensowny – oparty o palenisko długi pogrzebacz. Zamachnął się szeroko i z całej siły, ruchem przypominającym wbijanie młotem klina pod katapultę, przydzwonił drabowi w potylicę. Kolec pogrzebacza zagłębił się w czaszce z donośnym chrupnięciem. Wielkolud z dziwacznym ni to jękiem, ni to charkotem poleciał w przód, walnął czołem o obmurówkę i osunął się twarzą w dół – prosto w rozgrzane do czerwoności węgle.
Radagast dla pewności przyłożył mu w łeb jeszcze raz. A potem jeszcze. I jeszcze. I jeszcze… Przestał dopiero gdy poczuł smród przypalanego ciała i parującej z sykiem krwi. Odrzucił pogrzebacz i zwymiotował obficie na palenisko, trupa, buty swoje i śpiącego za beczkami krasnoluda, a potem, porażony nową falą bólu głowy zatoczył się do tyłu i plasnął tyłkiem o deski podłogi. Kac uderzył go ze stukrotną siłą, ale mocniejsza była wściekłość. Ledwo upadł, od razu wstał, chwiejnie podszedł do szynkwasu. Chwycił w trzęsące się dłonie dzban wina i duszkiem wypił prawie całą zawartość, a potem przyłożył próżnym naczyniem w łysą głowę gospodarza.
– Wstawaj, ty śmierdzący dziadygo! Dlaczego mi nie pomogłeś? – Rozejrzał się po sali. W oczach miał łzy. – Dlaczego nikt mi nie pomógł??
– Świetnie sobie radziłeś – mruknęła Nessa gdzieś z góry. Podniósł wzrok w kierunku głosu. Dziewczyna leżała na schodach, przytulona do balustrady, twarz miała trupio bladą, nie wiadomo – z powodu wypitego alkoholu czy świeżych przeżyć. – Nie było potrzeby.
– A ja się bałem. – Stwierdził bez ogródek Tomir z podłogi. – Wolałem udawać, że mnie tu nie ma. Bogowie, zaraz rozerwie mi łeb…
Krasnolud śpiący za beczkami dalej pochrapywał w najlepsze. Cios dzbankiem w głowę obudził za to gospodarza. Burarbur siadł powoli na szynkwasie, przeciągnął się, charknął, splunął i kompletnie lekceważąc Radagasta, podreptał do kąta. Znalazł gąsior przeplanki i pociągnął kilka długich łyków, a potem rozejrzał się po sali zdziwiony.
– Co tu tak śmierdzi?
Radagast ze zrezygnowaną miną pokazał palcem na zwłoki, wciąż tkwiące przednią częścią w palenisku. Burarbur aż zbladł, podbiegł, chwycił denata za nogi i przeciągnął na podłogę.
– Wciurności… co on tu robi?
– Naprawdę? Nic nie słyszałeś? Jak tu przyszedł, krzyczał, że mnie zabije? Jak walczyliśmy?
– Co poradzę, że jak popiję to mam mocny sen! Wyobraź sobie, że jednego razu zasnąłem po tęgiej popijawie w zamtuzie, który zajął się ogniem. Nie mogli mnie dobudzić, więc mnie wynieśli i zostawili w rynsztoku. Ależ się rano zdziwiłem … No, a teraz, raczysz mi wytłumaczyć co ten tutaj zewłok robi w mojej faktorii, z tym co mu zostało z głowy w palenisku?
– To jeden z bandziorów Jobsta. Przylazł tu i groził, że mnie zatłucze.
– I ty go tak urządziłeś? – Stary krasnolud przyjrzał się uważnie ciału i zniekształconej, obrzydliwie przypalonej twarzy denata. Gdy ponownie zwrócił się ku Rademu, w jego oczach pojawił się respekt.
– No… tak. – Potwierdził ostrożnie Radagast.
– A więc, moi drodzy… – stwierdził uroczyście gospodarz – ogłaszam wszem i wobec, że obecny tu imć Radagast to już nie gówniarz i gołowąs, a każdego, kto stwierdzi inaczej pierwszy zajadę kułakiem w pysk!
– Brawo… – jęknął słabo Tomir z podłogi.
– Mój drogi chłopcze, to nie jest żaden z bandytów Jobsta, ale onże sam, we własnej, przypieczonej osobie! Przemytnicza brać winna ci jest wdzięczność. Jobst stawał się powoli wrzodem na dupie i poważnym zagrożeniem dla naszych interesów. A tak, szlak przez przełęcz znów będzie przejezdny, a ty nie musisz zmieniać okolicy. Wziąłeś, że tak powiem, byka za rogi. Nie spodziewałem się tego po tobie!
– A czy rzeczona wdzięczność przelicza się w jakikolwiek sposób na dobra materialne? Złoto, na przykład? – Rademu zaświeciły się oczy.
– Chyba żartujesz. Poza tym nieładnie sprowadzać nieśmiertelny blask chwały do takich podłych, przyziemnych, materialnych…
Radagast, zgnębiony, machnął tylko ręką. Jakby na domiar złego, drzwi otworzyły się znowu i stanął w nich Rabelin.
– O, drogi czyścioch we własnej osobie – ucieszył się Burarbur, zadowolony, że może skierować rozmowę na wygodniejsze dla siebie tory. – Napijesz się, mój chłopcze?
– Dziękuję, ale nie. Za wczesna pora i za brudne naczynia – przybysz zadarł nosa, żeby nie było wątpliwości, że uważa się za lepszego niż pozostali. Na dłużej zatrzymał wzrok jedynie na Nessie, a zwłaszcza na tym, co odsłaniała jej rozwiązana niemal do pępka koszula. Potem spojrzał na trupa, zmarszczył brwi i pokręcił głową. – Ja do ciebie, Rady. Sprawa jest.
– Tak?
– Wyjdźmy.
Słońce stało już wysoko nad widnokręgiem. Blask był bolesny, Rady zmrużył oczy i znowu poczuł się bardzo, bardzo źle.
– Czego chcesz? Na towar musimy jeszcze poczekać, nie musiałeś tu przyłazić, skoro tak śmierdzi Ci moje towarzystwo…
Rabelin westchnął ciężko.
– Dobrze wiesz, że nie chodzi mi o Ciebie ani twoje towarzystwo. Chociaż, między nami, mógłbyś się trochę umyć.
– No to jaki masz znowu problem? Ciągle coś ci nie pasuje!
– Rady, przestań na chwilę być takim bucem i pomyśl chwilę! Wziąłem się za przemyt, żeby do czegoś dojść, a nie, tak jak ty, przepuszczać wszystko na chlanie, dziwki i hazard! W dodatku te twoje pomysły… jak skrót przez przełęcz. A teraz… Nie widzieliśmy się przez jedną noc, zachodzę do ciebie i co widzę?
– No, co? – Rady zrobił niewinną minę.
– Ciebie, zniszczonego gorzałą jakbyś chlał tydzień z rzędu, stojącego nad trupem!
– No bo…
– Gdzieś już mam tego trupa, nie wiem i nie chcę wiedzieć co się stało! Za to przypomnę, że w tym zapadłym mieście jest gospoda, tawerna i jeszcze dwie traktiernie. A ty przepijasz zarobione złoto w najgorszej, najbrudniejszej spelunie, która w dodatku jest najdroższa, bo ten chędożony krasnolud liczy sobie za kwaterkę przepalanki tyle, co gdzie indziej wołają za garniec! Gdzie ty masz łeb, do cholery?
– W przeciwieństwie do ciebie, nie trzymam go we własnej dupie! – Rady doszedł w końcu do głosu. Był zły, bolała go głowa, raziło go światło, chciało mu się pić i rzygać jednocześnie. W dodatku faktycznie czuł, że przydałaby mu się kąpiel oraz pranie. – Sam wybrałeś sobie robotę, w której najlepsi przeżywają po dwa, trzy lata. Na co ty chcesz odłożyć, idioto? Jeżeli masz jakiekolwiek plany na przyszłość, to zajmij się lepiej czym innym!
– Poczekaj, Rady – głos Rabelina brzmiał ostro, jak syk węża – poczekaj, a zobaczysz. Uwierz mi, nie zamierzam się tym parać dłużej niż to konieczne. I nie chcę umierać. A póki co, powiem ci ile nas kosztował twój pomysł ze skróceniem drogi przez przełęcz – Radagast milczał, więc Raby kontynuował. – Naprawa wozu, pięć sztuk złota. Ochwacony koń, którego trzeba wymienić – trzydzieści sztuk złota. Zgubiona kusza, sztuk kolejne pięć. Zużyte i pogubione bełty, sztuk dwie. Furaż dla koni i prowiant, a na koniec łapówki, razem sztuk dziesięć! Wiesz co to znaczy? Że wszystko, co zarobiliśmy na ostatnim przerzucie pójdzie w koszty. Pruj się ze mamony, bo jeśli myślisz, że sam zapłacę to cholernie się mylisz!
Rady zbladł, zmełł w ustach przekleństwo. A potem sięgnął do kiesy i wyjął wszystko, co mu zostało – siedem cienkich złotych monet. Rabelin poczerwieniał, zdało się, że za chwilę wybuchnie niby dojrzały pomidor ściśnięty w pięści. Wyrwał towarzyszowi monety.
– Jesteś mi winny dziewiętnaście sztuk, słyszysz? I to jest jedyny powód, dla którego zrobię z tobą kolejną trasę. Jedyny!! – Zawinął płaszczem i odszedł w dół brudnej ulicy, ciamkając wysokimi butami po błocie. Rady patrzył za nim długo, patrzył nawet wtedy, gdy Rabelin dawno znikł za zakrętem. Potem powoli wyjął zza mankietu ostatnią monetę i wszedł z powrotem do mrocznej sali. Nessa zasznurowała koszulę i parzyła sobie zioła nad ogniem. Tomir dalej spał, a dwóch pomocników Burarbura wynosiło ciało Jobsta przez tylne drzwi.
Westchnął i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę dziewczyny, przywołując na twarz najbardziej czarujący uśmiech na jaki było go stać.
– Nessa, złotko, masz ochotę na partyjkę kości?