Mam nadzieję, że dość nieoczywista forma mapy, jak i szukanego skarbu znajdą uznanie juri i zostaną przyjęte jako spełnienie warunków konkursowych:)
Hasła wykorzystane przy tworzeniu opowiadania: osoba, przeistoczenie, czarna dziura
Mam nadzieję, że dość nieoczywista forma mapy, jak i szukanego skarbu znajdą uznanie juri i zostaną przyjęte jako spełnienie warunków konkursowych:)
Hasła wykorzystane przy tworzeniu opowiadania: osoba, przeistoczenie, czarna dziura
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o Drugim Brzegu, wiedziałem, że jeśli moja stopa nie postawi pieczęci na tamtejszej ziemi, nie będę mógł nazywać się wędrowcem. Nie było innej drogi. W głębi serca zawarłem pakt z samym sobą. Przysięgę, której niedotrzymanie, byłoby przekleństwem dla mojej duszy, stygmatem odbierającym wszelką cześć i godność, hańbą przed zastępami przodków, którzy od wieków tyczyli drogi i pokrywali swoje buty dziewiczym pyłem ziem nieznanych.
Stary profesor Arbacle, opowiadając o losach tych najbardziej zasłużonych z nas, analizując trasy ich sławetnych eskapad, często wspominał o barierze, na której tak wielu znakomitych podróżników zatrzymywało swoje pochody ku wiecznej chwale.
Nieprzebyta Rzeka, bo o niej mowa, stanowiła naturalną granicę znanego nam świata, początek i koniec marzeń i ambicji wielu śmiałków. Dziesiątki i setki z nich topiło majątki, kariery i w końcu dumę, w jej wzburzonych wodach. Była nieprzejednana, niezdobyta, nieodgadniona. Słowa „nikt”, „nigdy”, „w żaden sposób” wypowiadane w jej kontekście, tylko utwierdzały mnie w postanowieniu, które z czasem urosło do rangi obsesji. I dobrze. Bo choć na drzewie determinacji rosną owoce szaleństwa, zwykle gorzkie i zepsute, raz na milion zdarza się owoc tak słodki, że nic innego nie może się z tą słodyczą równać.
Mijały lata, jednak czas spędzony na poszukiwaniach odpowiedzi nie przynosił rezultatów. Daremne próby znalezienia drogi na Drugi Brzeg zaczynały sączyć jad w otwarte rany zwątpienia, zniecierpliwienia i niemocy. Znałem każdy kamyk, trzęsawisko, każde drzewo i zwalony pień po tej stronie mrocznych wód Nieprzebytej Rzeki. Nie było manuskryptu, dziennika, przewodnika czy choćby rysy na kamiennej tabliczce traktującej o potencjalnej drodze na drugą stronę, której bym nie znał. Ludzie zaczęli patrzeć na mnie z troską, niepokojem, a z czasem – wrogością. Przyjaciele, początkowo pomocni, odwrócili się. Uczniowie, zdziesiątkowani brakiem podobnego mi zapału, odeszli. Zostałem sam, tułając się to w górę, to w dół nurtu, to wertując po raz kolejny te same pożółkłe stronice, szukając znaków ukrytych między wierszami. Noce stały się bezsenne. Dni jałowe, bezczynne. Nogi przestały dotrzymywać kroku pędzącemu na zatracenie umysłowi. Zatraconyw bezmiarze własnej niedoli, zacząłem wtapiać się w pierwszobrzeżny krajobraz, przypominać jedno ze starych zmurszałych drzew, obrośniętych mchem kamieni. Zatrzymałem się. Zasnułem mgłą. Umarłem? Nie byłem pewien.
*
Wtedy pojawiła się mapa. To było jak objawienie, wybuch myśli, wykwit nasienia, które zasiałem w przeoranym obsesją umyśle. Może dziesiątki symboli, znaków, obrazów zapisanych i utrwalonych w pamięci potrzebowało czasu, by jak dobre wino, połączyć się w coś mającego spójną formę?
Mapa nie była przedmiotem materialnym. O nie. Była obrazem wyrytym w mojej duszy. Widziałem ją za dnia, w nocy, na jawie i we śnie. Nie, nie oszalałem drogi czytelniku. Mapa nie mogła być wytworem wyobraźni, odpryskiem obłędu. Skąd ta pewność? Otóż, nie rozumiałem jej. Symbole, znaki, ideogramy, czymkolwiek były, bądź starały się być, początkowo wykraczały poza moje możliwości poznawcze. Tłumaczenie nie wchodziło w grę. Nie dawało efektów. To nie był po prostu inny język, a całe konstrukty myślowe, wzorce rozumowania, tak odmiennego od naszego, ludzkiego. Beznadzieja braku rozwiązań szybko zmieniła się w beznadzieję braku umiejętności korzystania z nich. Wtedy po raz kolejny przekonałem się, że porażka i rozpacz są tylko etapem przejściowym. Środkiem do osiągnięcia celu.
Gdy godziny zlewały się w dni, tygodnie w miesiące, a ja, pokryty pyłem, powoli scalałem się z ziemią, pojawił się Gość. Ludzka pycha i ograniczona perspektywa nie pozwoliłaby mi dostąpić tego spotkania w innych warunkach. Gość był maleńki, niemal niewidoczny. Czarne odnóża muskały drobne, onyksowe ślepia. Pulchny, biały odwłok pulsował rytmicznie pod chitynowym pancerzem. Bijąca zeń, zielonkawa poświata, nie była jedynie refleksem, odbiciem wiszącego nade mną, bladego słońca. Była wzorcem. Katalizatorem dla myśli, procesu poznawczego. Kluczem do zrozumienia.
Ruszyłem za nim. Pełzłem, szorując twarzą po czarnej, mokrej glebie, ledwie dostrzegając niewielki kształt kroczący przede mną. Mapa falowała, drgała i stabilizowała się naprzemiennie, jak gdyby synchronizując się, dostrajając do zielonkawego rozbłysku. Ujawniając sens i znaczenie.
Okręgi. Tysiące okręgów przecinanych nieregularnymi, różnobarwnymi liniami wypełniło świat. Wśród nich, jedna, wyróżniająca się. Te znaki… to informacja. To zapach. Tak! Niemal niewykrywalny, słodki, delikatny. Znalazłem drogę. Czułem i rozumiałem ją.
Gość znikł. Ale już go nie potrzebowałem. Niewielki otwór, z którego docierała ta niezwykła, słodkawa woń, skupił całą moją uwagę. Mapa zaczynała się właśnie tu. Zagłębiłem nos w kolorową od znaków i bodźców pustkę. Zachłannie i gwałtownie. Nie pamiętam dokładnie jak, ale niebawem znalazłem się głęboko pod ziemią. Pamiętam zapach mokrej gleby, jej smak. Pamiętam połamane paznokcie, usta wypełnione czernią i słodyczą. Pamiętam objęcia mokrej, chłodnej gleby. Spazmy targające całym ciałem.
Potem pojawiły się schody. Ogromne, monumentalne, niedostępne, przerażające. Właśnie wtedy, nagle, bez ostrzeżenia i powodu, mapa zniknęła, pozbawiając mnie tego wejrzenia, błogosławieństwa, do którego przez lata przywykłem. Spłynęło na mnie uczucie swoistego przeistoczenia. Obmyty natłokiem myśli i strumieniem odrzuconej wcześniej świadomości, przypomniałem sobie. Wstałem. Chwiejąc się i potykając, postawiłem kilka kroków. Ponownie stałem się wędrowcem.
*
Pierwsze chwile na Drugim Brzegu były dla mnie doświadczeniem swoistych narodzin, euforii ze znalezienia się na dziewiczym, pierwotnym i nieznanym lądzie. Wrażenie to gasło niestety z każdą chwilą i każdym oddechem zaczerpniętym po drugiej stronie Nieprzebytej Rzeki. Scierało się, tępiło i kurczyło w zderzeniu z zastaną rzeczywistością, która okazała się rozczarowująco znajoma. Znajoma trawa, pył pokrywający Niezdartochody, znajoma faktura podłoża, znajome powietrze. Żadnych endemitów, artefaktów, reliktów, na domiar złego – żadnych niespodzianek. Słodki zapach wypełniający wcześniej nozdrza i cały umysł, również zdawał się rozwiać bezpowrotnie.
Oczekiwałem feerii barw, innego wymiaru doznań i odczuć, wywrócenia percepcji na nice. Lata wytężonej pracy i codziennego obcowania z pętającą mnie obsesją, bezsprzecznie były przyczyną tak wybujałych oczekiwań. Nawet nie mam do siebie o to żalu – to normalna kolej rzeczy, pochodna pasji i determinacji. Byłem niemal pewny, że się zawiodę. I nie zawiodłem się na swoim przekonaniu.
Gdy niebo przybrało kolor iście królewskiej purpury, na horyzoncie ujrzałem światło. Pojedynczy punkcik tlącej się w oddali nadziei. Niemal z miejsca ruszyłem w kierunku potencjalnego spotkania z nieznaną dotąd światu cywilizacją, a przynajmniej jednym z jej przedstawicieli.
Początkowo nieostrożny i niegodny wysokiej cholewy pęd, po chwili zmienił się w cichy, lekki, nocny chód wypracowany przez lata podróży przez dzikie ostępy. Dla wielu mógłby nosić miano specyficznego biegu, dla mnie był czymś zupełnie naturalnym, organicznym, jak kurczenie się źrenic w ciemności. Im bliżej źródła światła, tym pewniejszym stawało się, że pochodzi ono z jakiegoś rodzaju zabudowania. Po pokonaniu dobrych kilkuset sążni, nie wiadomo kiedy, znalazłem się pod drzwiami obcego obejścia. Ku mojemu zdziwieniu, było ono jednym z wielu jemu podobnych, dziwacznych konstrukcji, wcześniej na wyrost nazwanych przeze mnie zabudowaniami. W istocie były to struktury, tylko przypominające coś stworzonego z zamysłem. Z bliska zdawały się tak prowizoryczne i nietrwałe, iż dałbym sobie buty o cholewy skrócić, że musiały być efektem działania wichury i tylko łut szczęścia sprawił, że bezładnie rzucone gałęzie, pnie, deski, kępy trawy i mchu trzymały pion i, zadającą kłam fizyce, stabilność.
Jako, że żyję w przekonaniu, iż kultura jest pojęciem powszechnym i uniwersalnym, zapukałem. Grzecznie, cicho, miarowo. Niemal natychmiast, bezdźwięcznie, światło zgasło. Pospołu dotknięty niegościnnością drugobrzeżanina, po części nieco rozumiejąc dyskomfort zrodzony z mojej wizyty, nie poddając się, zapukałem ponownie, tym razem z nieco większą werwą. Cisza. Cóż, nie byłem mile widzianym gościem. Ustąpiłem więc, oddalając się na niewielką odległość, z zamiarem przeczekania nocy i ponowienia próby kontaktu w dniu jutrzejszym. Nim jednak myśl przekułem w krok, jak mawiają wędrowcy, poczułem coś łechczącego moje pobudzone nocnym powietrzem zmysły.
To była woń. Przyjemna, słodka. Znajoma. Wypełniła nozdrza i usta. Poczułem jej smak na języku, zaraz potem dziwną lepkość, jak gdyby ta pokryła również moje powieki, w jednej chwili ciężkie i bezwładne. Owładnęła mną senna maź.
*
Obudziłem się wraz z pierwszymi promieniami słońca, wpadającymi przez okno wyglądające jak rana od otarcia. Całe pomieszczenie, w którym miałem przyjemność przywitać pierwszy dzień na Drugim Brzegu, wyglądało niezwykle organicznie, przez co czułem się jak patogen wewnątrz jakiegoś ogromnego organizmu. Nim zdążyłem zgłębić zagadkę tego miejsca, zobaczyłem Postać. Kształtem przypominała człowieka, miała również podobny wzrost i posturę. Stała po drugiej stronie pomieszczenia, w półmroku kiepskiego światła. Zupełnie statyczna, jak słomiany chochoł sklecony ku uciesze gawiedzi lub gliniany golem, nim ktoś raczy tchnąć życie w jego nieorganiczne cielsko.
Wstałem, nieco zbyt porywczo, otrzepując się z listowia, trawy, suchego na wiór mchu. Niemal natychmiast opadłem na kolana, pod wpływem rozlicznych i intensywnych skurczów z niesamowitą intensywnością nawiedzających moje członki. Z pewnego rodzaju wstydem, już nieco ostrożniej, wróciłem do pionowej, bardziej dogodnej do kontaktów z nową formą życia pozycji. Życia? Może istnienia. Egzystencji. Forma inercji weszła do użytku długo po tym wydarzeniu. Zresztą, jej definicja nadal materializuje się w głowach naukowców. „A może…” pomyślałem z przerażeniem ”…może to był po prostu człowiek?”. „Nieee…” Czym prędzej odrzuciłem tę myśl, duszącą moje wędrownicze aspiracje i wyobrażenia o Drugim Brzegu. To musi być coś innego. Musi. A ja muszę się tego dowiedzieć. Odkryć to.
– Nazywam się Odonel Odoliński. Jestem podróżnikiem Wysokiej Cholewy. Kim ty jesteś? – spytałem nieco grubiańsko. Odpowiedzi nie otrzymałem. Nie otrzymałem nic. Posiadając apetyt na nieco więcej niż NIC, postanowiłem przepuścić szturm na przestrzeń osobistą Postaci, chcąc przyjrzeć się jej z bliska. Delikatny, bezpieczny krok. Kolejny. Jeszcze jeden. Krótka przerwa w oczekiwaniu na reakcję.
– Jak nazywacie to miejsce? – Ponowiłem próbę komunikacji. Bezskutecznie. Nieco przychylając się do mojej wcześniejszej myśli o Postaci, jako o chochole, ruszyłem do przodu wyraźnie pewniej. Moja pewność w połączeniu ze zmniejszającym się dystansem między nami, w końcu wywołała reakcję. Niezauważalną, lecz wyczuwalną. Powietrze, przesiąknięte charakterystycznym zapachem, wyraźnie zgęstniało a jego słodycz bardzo szybko zakończyła naszą pierwszą próbę kontaktu.
Na kolejną musiałem nieco poczekać.
*
Obudziłem się dokładnie tam, gdzie straciłem przytomność. Głodny, zmarznięty, zdezorientowany. Entuzjazm odkrywcy ustąpił miejsca zaniepokojeniu. Po Postaci nie było śladu. Niewiele myśląc, skierowałem kroki w stronę wyjścia. Pchnąłem drzwi i wyjrzałem z niby-domu, niczym noworodek opuszczający matczyne łono. Drugi Brzeg zdawał się dla mnie miejscem nieustannego cyklu narodzin i przemijania.
„Nie jest to najlepszy dzień na posiadanie zmysłu wzroku” pomyślałem. W pierwszej chwili, oślepiony dziennym blaskiem, w drugiej – gdy moim oczom ukazało się miejsce, po cywilizowanej stronie Nieprzebytej mogące uchodzić za osadę. W rzeczywistości, bardziej przypominało osad. Coś, co przylgnęło, przykleiło się do tej ziemi, brukając ją i szpecąc. Coś, co (nadal byłem niemal pewny swojej obserwacji) pojawiło się bezwiednie, samoistnie, bez udziału woli, myśli, celu.
Wiedziony obsesyjną ciekawością, kroczyłem wśród zabudowań chaotycznie rozsianych po okolicy. W jednym miejscu skoncentrowanych, w innym rozsianych tu i ówdzie. Pustych, martwych.
Po dłużej chwili mojej niespiesznej przechadzki, Osad, bo takie miano nadałem osobliwej zbieraninie struktur, w końcu czymś mnie zaskoczył. Między kilkoma barakami, na czymś w rodzaju patio, napotkałem trzy stosy. Każdy zbliżonej wielkości. Każdy bezsprzecznie przygotowany dłonią istoty myślącej. Na jednym z nich piętrzyły się jabłka, na drugim liście nieznanego mi gatunku drzewa, natomiast ostatnim były świeże, ku mojemu zaskoczeniu, królicze truchła, na których krew nie zdążyła jeszcze zastygnąć. „Czyli potrafi zabijać. I to całkiem skutecznie.” pomyślałem. Nie byłem w stanie stwierdzić, ile czasu minęło od mojego pojawienia się w Osadzie, jednak przygotowanie tego wszystkiego wymagało niemałego wysiłku. Jeśli zrobiła to Postać, była dalece bardziej uzdolniona motorycznie niż myślałem, na podstawie naszego pierwszego, dość statycznego spotkania. Ponadto, miałem nieodparte wrażenie, że kopce powitalne, jak zdążyłem je ochrzcić, były przygotowane z myślą o mnie.
„Dziękuję” zaintonowałem wolno i wyraźnie w nieznanym kierunku, po czym ruszyłem w stronę jabłek, mając nadzieję, iż są tak soczyste, jak mój spragniony umysł zdążył je sobie wyobrazić. Owoce nie różniły się w żaden sposób od znanych mi owoców. Na całe szczęście, ociekały wręcz sokiem, toteż wchłonąłem ich bez mała pół tuzina, wysysając każdą życiodajną kropelkę. Gdy skończyłem, rozejrzałem się w wokół. Nadal nikogo. Żywej duszy. Żadna źrenica nie spozierała z niby-okiennic, choć oczywiście mogłem się mylić. Skoro tylko potrzeby głodu i pragnienia, częściowo zaspokojone, ustąpiły miejsce innym, nieco mniej pierwotnym, chwyciłem kilka królików i dziarskim krokiem ruszyłem w stronę mojego tymczasowego schronienia. Marzyłem o ognisku.
Gdy dotarłem do Chatki, chłodne, nocne powietrze stało się już moim nieodłącznym i jakże niepożądanym kompanem. Z tobołka wydobyłem krzesiwo i kilka smolnych szczap, po czym ruszyłem na skraj Osadu, cała okolica wydawała się bowiem skrajnie łatwopalna i nieprzystosowana do korzystania z daru ognia. Tymczasowa swoboda, która muskała struny mojej podróżniczej duszy okazała się ułudą. Gdy tylko minąłem linię zabudowań, poczułem znajomą woń. „Potrzebuję ognia, potrzebuję wody, pozwól mi…” zakrzyknąłem. A może zdążyłem to tylko pomyśleć? Słodka czerń ponownie zawładnęła moim umysłem.
*
Tęskniłem za ogniem, jego ciepłem, dźwiękiem poddającego się płomieniowi drewna, ale przede wszystkim byłem spragniony. Moje próby pozyskania wody ze znalezionych tu i ówdzie niecek i zagłębień nie uszły uwadze Postaci. Poprzednia pobudka zaskoczyła mnie pitną wodą zaserwowaną w kawałku zbutwiałej kory. Jej przyjemny chłód pokrzepił mnie i dał nieco do myślenia.
Zrozumiałem, że Postać chciała utrzymać mnie przy życiu, przy czym było niemal pewne, że nie do końca wiedziała, jak tego dokonać. Eksperymenty i obserwacja. To były jej metody. Analogia z naukowcem i obiektem badań nasuwała się sama. Dość szybko doszliśmy do porozumienia w kwestii tego, iż potrzebuję do życia organicznego pożywienia oraz wody. Ogień natomiast, wciąż jarzący się w mojej głowie jako podstawa ludzkiej egzystencji, a kto wie, może środek do wyrwania się z tej coraz mniej komfortowej znajomości, nadal nie był w moim zasięgu.
*
Po ósmej z kolei pobudce i bodaj piątej próbie rozpalenia ognia poza domniemanymi granicami Osadu, postanowiłem zmienić taktykę. Skoro świt ruszyłem w upatrzone wcześniej miejsce, gdzie wyjątkowo skromna zabudowa dawała nieco szans na wydarcie Osadowi choć niewielkiego spłachetka terenu. Dębową gałęzią przekopałem niewielki okrąg. Potrzebowałem też kilku kamieni. Jak się okazało, zarówno znalezienie ich, jak i transport w wyznaczone miejsce, nie było zajęciem zaledwie trudnym. Teren Osadu był wyjątkowo ubogi w mineralny budulec.
Po kilku godzinach zgromadziłem odpowiednią ilość, by okrąg stanowiący w tej chwili serce znanego mi świata, można było nazwać paleniskiem. Nie wykrzesałem jednak ognia. Zmęczenie pozwoliło mi jedynie na powrót do chaty i zapadnięcie w pierwszy od dawna, samowolny sen.
*
Udało się. Tak drogi mi widok płomienia, czystej energii tańczącej w nieodgadnionym rytmie własnej pieśni, ucieszył moje oczy, gdy tylko pierwsze iskry padły na smolne sczapy. Podskórne obawy o reakcję Postaci okazały się być bezzasadne. Nie poczułem woni. Moja świadomość pozostała niezachwiana. Ogień w ramach Osadu nie stanowił problemu, co innego poza jego granicami. Szybko zrozumiałem, że od samego początku nie chodziło o ogień. „Jestem jego więźniem” pomyślałem. „Specyficznym rodzajem więźnia”. Tylko czego on chce?
*
Króliki dochodziły na prowizorycznym rożnie, skwiercząc i pachnąc apetycznie, gdy Postać w końcu się pojawiła. Bez słowa usiadła po drugiej stronie ogniska, naprzeciwko mnie. Nie będę ukrywał, iż w pierwszym momencie moje serce zmieniło się w bryłę lodu, a gardło podeszło żółcią. Początkowe zaskoczenie szybko przerodziło się w niepokój. Ten zaś, eskalował i szarpał moją percepcję niczym drapieżnik bezbronną ofiarę zagnaną w kozi róg.
Postać była mną. Była mną, ale nie do końca, gdyż nie była człowiekiem. Nauki pobierane w Maestracie Północnej Marchii pozwoliły mi rozpoznać ją, jako istotę patomagiczną, zrodzoną z dzikiej energii, wyzwolonej w sposób niekontrolowany. Nie wykluczam, że była bosklątkiem, eksperymentem, który w swojej niefrasobliwości bogowie wydali na świat i zapomnieli o jego istnieniu.
W statycznym ujęciu, Postać była zapewne moją wierną kopią, lecz to szczegóły czyniły spustoszenie w moim aparacie poznawczym. Jej oczy mrugały bez powiek, po prostu czerniejąc. Choć wpatrzone we mnie, zdarzało się, iż na ułamek sekundy ich uwagę przyciągnęło coś innego. Wtedy, jedno z nich nadal wierciło moją duszę, podczas gdy drugie podążało za anomalią, po czasie ukazując białka bez źrenicy. Nos zdawał się przesuwać po twarzy jak kłoda dryfująca po morzu, a gdy Postać otwierała usta, dało się dostrzec bladoróżową ścianę w miejscu, gdzie należało spodziewać się gardła. Jestem też pewien, że niektóre zęby tworzyły monolityczne bloki, inne zaś przypominały… paznokcie? Na całe szczęście, odległość dzieląca skraje okręgu okalającego ognisko była wystarczająco duża, by niektóre z przerażających różnic mogły zostać przede mną zatajone. Jeśli domniemane bosklątko chciało uzyskać efekt przyjaznej aparycji, zawiodło na całej linii. Nie tylko zresztą w tym względzie.
Najbardziej niepokoiły wydawane przezeń dźwięki, potęgowane świadomością braku gardła, a co za tym idzie strun głosowych i całego aparatu mowy.
Z perspektywy czasu, w mojej głowie jawią się one jako odgłos zgniatanej zbroi. Z człowiekiem w środku. Chrzęst metalu i organicznej materii w kakofonicznym, przedziwnym mariażu. Choć usłyszałem tylko „woda” oraz „ogień”, na same wspomnienie tego, co usłyszałem, włosy jeżą się na głowie.
– Woda. Ogień – powtórzyłem wskazując na bukłak z cieczą przytwierdzony do pasa oraz dzielące nas ognisko, siląc się przy tym na uśmiech. Pożałowałem go natychmiast, widząc na twarzy Postaci duplikat czegoś, co uśmiech miało przypominać.
*
Tak rozpoczął się okres prężnej współpracy, mojej i mojego drugobrzerznego replikanta-oprawcy. Nie były to tylko pierwsze próby komunikacji. Już kolejnego dnia, po incydencie ogniskowym, w miejscu paleniska pojawiły się sterty tak mozolnie przeze mnie zbieranego budulca. Nie pozostało mi nic innego jak wykorzystać go, by tchnąć w Osad nieco ducha cywilizacji. Nie jestem biegły w budownictwie, jednak kamienną podbudówkę postawić potrafię. Jeśli chodzi o wykorzystanie drewna – jest nawet lepiej. Praktyka dyplomowanego wędrowcy to nie tylko wiedza geograficzna, antropologiczna czy lingwistyczna. To wiele umiejętności będących na styku rozmaitych dziedzin rzemiosła i inżynierii, również magicznej, pozwalających na przetrwanie w niesprzyjających warunkach głodu, chłodu, często wielodniowego odosobnienia, izolacji.
Postać, początkowo niezwykle skryta i skora do działania jedynie w czasie mojego snu, szybko przystąpiła do bezpośredniej pomocy podczas budowy prowizorycznego schronienia. Z pewnością, wcześniej przyglądała się moim działaniom, chcąc jak najwierniej odwzorować motorykę ludzkiego organizmu. Byłem niemal pod wrażeniem, gdy po raz pierwszy dołączyła do mnie, niezdarnie naśladując moje ruchy. Jej kończyny wykrzywiały się w nienaturalnych, wyłamujących stawy pozach, głowa obracała się niczym koło młyńskie, a cielsko wyginało na boki jak trzcina na wietrze. Mimo to, magicznie napędzany byt przewyższał możliwości fizyczne ludzkiego ciała niemal w każdym aspekcie. Bezpośrednie starcie nie wchodziło w grę. Zresztą – byłem zbyt ciekawy i zbyt zdeterminowany, by całą sytuację traktować jedynie w kategoriach utraty wolności. Podróżnicza powinność była ponad to. Musiałem dowiedzieć się więcej, zgłębić tajemnicę istoty, której w szczególny sposób na mnie zależało.
Minęło kilka dni, nim nasze wspólne dzieło zostało ukończone. Choć, nawet w wyrazie głębokiej grzeczności, można było nazwać je jedynie solidnym szałasem, byłem z niego dumny. Na tle otaczających je struktur, wyglądał jak pałac, siedziba bóstwa.
*
Czy te kilka dni wspólnego działania przybliżyło mnie do niby-mnie? Świadomość obcowania z boskim eksperymentem, który, trzeba mu to oddać, po kilku dniach całkiem wiernie oddawał moją fizys, skutecznie przeszkadzała w nawiązaniu relacji. Wyraźny brak inteligencji emocjonalnej, społecznych kompetencji, być może nawet doświadczeń obcowania z inną istotą myślącą, również był odczuwalny.
Ale było coś jeszcze. Coś, co tylko podkreślało obcość Postaci. Zimny wzrok. Czasami, niespodziewanie przygwożdżony tym spojrzeniem, zamierałem, zapominając o ruchu, oddechu. O tym, że żyję. Chłód mroził metabolizm, ale i naturalną dla mnie otwartość, szczerość i entuzjazm, którymi zwykle darzę innych. Czułem się przedmiotem. Nigdy więcej nie zachwycę się eksponatami Królewskiego Muzeum, znając uczucie tej totalnej ekspozycji. Na całe szczęście, ja nie jestem jedynie eksponatem. Chyba nie…
*
– Zmęczyłem się. Odpocznijmy – zaproponowałem głosem możliwie ludzkim. Siliłem się na wyzbycie z głowy poczucia własnej podmiotowości, która w otoczeniu Postaci niemal fizycznie mi doskwierała.
– Siadanie – nazwała w odpowiedzi aktualnie wykonywaną czynność. Zmarszczyła przy tym gniewnie czoło, chcąc zapewne wyrazić jakąś, sobie tylko znaną, emocję.
Siedzieliśmy tak kilka dobrych minut, oboje równie statycznie i bez wyraźnych oznak życia. Chwyciłem w końcu bukłak z wodą chcąc przerwać impas oraz, prawdopodobnie, ugasić pragnienie. Nie czułem jednak wyraźnej potrzeby. Po prostu zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam kiedy ostatni raz piłem. Nieco skonfundowany, przewiesiłem naczynie ponownie przez pas.
– Skąd pochodzisz? – Nie pamiętałem, czy już wcześniej zadawałem to pytanie. Nie kojarzyłem, bym znał odpowiedź. Postać palcem pokazała miejsce, w którym się znajdowaliśmy.
– Długo tu jesteś? – Rzecz jasna w tamtym momencie nie pomyślałem o tym, jak różne może być nasze pojmowanie czasu i jak mało precyzyjna może być odpowiedź, którą otrzymam. Poza tym – jak Postać miałaby mi ją przekazać?
– Wszystko. – odrzekła zgodnie z oczekiwaniami. Teraz wiem, że miało to oznaczać „od zawsze”. Wtedy brak tej wiedzy mi nie przeszkadzał. Toczyłem dyskusję dla samego aktu komunikacji, tylko momentami przejawiając skłonność do rozumienia jej przebiegu.
– Jesteś tu sam? – w odpowiedzi zobaczyłem pojedynczy palec uniesiony w górę.
– Musisz być bardzo samotny – złożoność tego stwierdzenia kazała mi nieco rozjaśnić jego znaczenie prostymi gestami, które od kilku pobudek opracowywałem w głowie. – Ty <wskazanie palcem> sam <palec w górze>. Ty smutny <usta wykrzywione w podkowę>. Ty (wskazanie palcem>, ja <wskazanie palcem> razem < dwa palce w górze>, wesoły <usta wykrzywione w podkowę w wyrazie radości>. – Nie wiem, na ile był to jasny przekaz. Czy Postać była zdolna do rozumienia różnicy między smutkiem i radością? W końcu – czy samotność nie była zupełnie abstrakcyjnym pojęciem dla tak pierwotnego bytu? W odpowiedzi, ku mojemu zaskoczeniu, Postać nagle, bez słowa, zniknęła.
Wstałem, lustrując przestrzeń wokół mnie. Bezskutecznie. W zamian za to, poczułem przeraźliwe zmęczenie i pragnienie. Umierałem z pragnienia. Chwyciłem wcześniej odłożony bukłak. Kilka minut zajęło mi, by wziąć choćby łyk wody. Wyschnięte na wiór usta skleiły się, pękając, piekąc i rwąc skórę.
*
Już dzień po zbudowaniu naszego pierwszego niby-domu, Osad zaroił się od podobnych budowli. Poczucie odrealnienia nasiliło się. Czy sen w tym miejscu jest tym samym, czym na Pierwszym Brzegu? Może jego przebieg i długość stanowi unikalną właściwość tej nowej rzeczywistości? Może granica między nim, a jawą, nie jest tak oczywista, jak mogłoby się zdawać.
Osady nie powstają w jedną noc. Tego jestem pewien, mimo, że otaczająca mnie przestrzeń krzyczała zupełnie co innego. Zabudowania nadal były jakiegoś rodzaju odpryskiem czystego chaosu. Prawdopodobnie powstawały w miejscu poprzednich, pierwotnych struktur. Postać nie zapytała mnie o zdanie, o radę, nie poinformowała o swoich zamierzeniach. Aż tak bardzo jej się spieszyło? Może to miała być niespodzianka? A może… pokaz sił? „Popatrz, potrafię w noc zbudować coś, o czym ty i tobie podobni nawet nie śnicie”. Nie miał racji. Śniłem o tym, w tamtym momencie. Przekonanie to natychmiast mnie pokrzepiło.
– Postaci, jak tego dokonałaś? Po co to wszystko? – zakrzyknąłem wcielając się w Sennego Mnie. Był to człowiek pewny siebie, wzbudzający respekt i nieustraszony w stawianiu czoła własnym demonom. Wiatr rozwiewał jego płowe włosy, bojowe zmarszczki zdobiły wysokie czoło. Wojownik ów, stał pewnie i monumentalnie, a postawa jego nie pozwalała na choćby cień nieposłuszeństwa.
Z pierwszego domu po lewej wynurzyła się Postać. Z przyklejonego doń zabudowania kolejna. Nieregularny szereg po prawej strony Sennego mnie ujawnił kolejne cztery mary. Niedługo od moich replik aż się zaroiło. Po chwili, przed tłum wystąpił osobnik wyróżniający się nieco inną energią, iskrą charyzmy i zdecydowania. Nazwałem go Posłem. Podniósł do góry palec. Wskazał na siebie, po czym rozłożył ręce, jak gdyby chcąc objąć zastępy moich podobizn rojące się wokół niego i wypełzające nie wiadomo skąd. Gdy wszelki ruch ustał, jego palec skierował się w moja stronę.
– Ja, Ty. My. – Usłyszałem swój głos. W głowie? W jego ustach? Nie pamiętam. A potem zobaczyłem uśmiech na jego twarzy. Przerażający, idealny, mój. Zostałem z niego okradziony. Zabrano mi go.
Wtedy zrozumiałem, że szansa na powrót do domu stała się perspektywą odleglejszą niż kiedykolwiek. To było zmartwienie rzeczywistego ja. Ten senny postanowił się zabawić.
*
Trudno dokładnie opisać mi to, co działo się później. Ile razy się budziłem? Czy w ogóle zasypiałem? Pamięć płata mi figle. Jednego razu wymazuje ze świadomości początek i koniec każdego z dni, innego generuje dziury, zespalając poszarpane końce wspomnień wątłymi sznurkami wyrwanych kontekstów. Nawet niezawodny dziennik nie uchronił mnie przed tym przykrym doświadczeniem. Niektóre ze zdarzeń odnotowanych na jego kartach zdają się być ciałem obcym, wciskanym w mój umysł siłą.
Z rzeczy ważniejszych – efekty pierwszej fali rewolucji architektonicznej zostały zrównane z ziemią. Raptem kilka dni później, zastąpiły je szeregowe zabudowania wzniesione na planie koncentrycznych okręgów, przecinanych brukowanymi uliczkami i szpalerami drugobrzeżnej odmiany wierzby. Wszystko z zachowaniem idealnej symetrii, ergonomii i harmonii. Było w tym swojego rodzaju piękno, urok i, ponad wszelką wątpliwość, ukłon w stronę moich estetycznych upodobań. Musiałem maczać w tym palce, choć i rwany gorącymi szczypcami nie przypomniałbym sobie procesu powstawania tych cudów. To z pewnością sprawka Sennego.
Wart odnotowania był również kanał zasilający centralny punkt osady – moją siedzibę. W zasadzie mieszkał tam On. Dla mnie było to miejsce duszne i przytłaczające, skupiające całą możliwą do wygenerowania w Osadzie uwagę. Czy to również był mój pomysł? Podobne wątpliwości trapiły mnie podczas obserwacji zastępów postaci rozpalających wieczorne pochodnie. Ich światło, nader skutecznie rozświetlało niemal każdy zakamarek drugobrzeżnego sioła. Dreszczem napawały mnie domysły na temat przyczyn tego stanu rzeczy.
Perspektywa czasu bardzo oddaliła mnie od mojej Sennej wersji. Więcej – jego wspomnienie wywołuje spazmy niepokoju i odrazy. Z jednej strony, zbudował solidne podstawy dla naszej spokojnej egzystencji, coś co można było traktować, jako zalążek czegoś większego, czegoś na kształt społeczeństwa, może nawet cywilizacji. Z drugiej – sprawił, że nasza kwatera stała się jedyną wyspą na morzu opanowanym przez Postać, ostatnim łącznikiem ze starym, dobrym i dającym ukojenie znajomym – mrokiem. Każdego dnia, zaledwie słońce wyściubiło swoje jaśniejące cielsko znad horyzontu, odprowadzałem je wzrokiem z rosnącym zniecierpliwieniem, wyczekując kojących objęć nocy, wolnej od tych wszystkich spojrzeń, tych wszystkich mechanicznych uśmiechów, ukłonów, pomocnych działań. Wolnym od Postaci. Od mojego podłego ryja!
*
…mam dość. Wszędzie widzę siebie. Fantomowe ciała. Ochłapy mojego jestestwa. Odebrane siłą, przeżute, wyplute.
Odebrano mi mnie. Ta parszywa Postać i ta szumowina, Senny Ja. Tylko tutaj jestem sam, z dala od niego, z dala od tej fałszywej hałastry, w ciemności swojej nory. Nikt o niej nie wie! Żaden niby-ja! Nawet Senny! Tylko trochę przypomina grób…. Tylko trochę…
…to nienaturalne. Powiedziałem o tym Postaci. “Nie każdy człowiek wygląda jak ja. Ludzie są różni. Na różnicach polega piękno mojego gatunku.” Nie próbowałem nawet tłumaczyć mu, czym są kobiety… Chciałem… Chciałem choćby pozoru normalności. Tak bardzo żałuję. Tak bardzo nie chciałem… Nie chciałem…
…Dostałem piekło. Nie wyjdę tam nigdy więcej. Nie potrafię… To… To… Te monstra, te wszystkie szkarady, poczwary wykreowane w jego pokrętnym umyśle. A wśród nich… Ja. Każde wynaturzenie ma w rdzeniu część mnie. Czy oczy potrafią być bardziej potworne? Twarze powodować odruch wymiotny? A ich sposób poruszania… Zostanę tu. Tak będzie dobrze…
…ryłem tak długo, że przestałem dostrzegać cokolwiek. Mrok mnie otulił i wycisnął wszelką słabość, odegnał ból, chłód, głód i pragnienie. Krew sącząca się przez palce dawała nadzieję, że nadal żyję… Tylko po co?….
…głęboko, w wątpiach tego piekła, odnalazłem pieczarę. Schronienie. Ktoś tu wcześniej był. Sterty ksiąg piętrzą się wkoło. Wosk tysięcy świec zalewa posadzkę. Bieleją kości. Przedziwne, nieludzkie kształty. Skarlałe, obślizgłe, pokryte naroślami szkielety niepodobne do niczego, co kiedykolwiek widziałem. Te kości są inne. Zupełnie inne…
…wiem to na pewno: nie jestem pierwszym, który postawił stopę na Drugim Brzegu. Przekleństwo, które spadło na moją duszę, pociągnęło na te ziemie już niejednego nieszczęśnika. Pakt, który zawarłem z samym sobą, moja obsesja, od początku miała doprowadzić do samounicestwienia.
Nie ma chwały. Nie ma fanfar. Jest mrok i zapomnienie. Samotność. W czerni podziemnego królestwa znowu odzyskałem siebie. Nie ma ich. Nikogo. Tylko ja…
*
…czasami, wydaje mi się, że unoszę się w górę, na powierzchnię, do miejsca, o którym gdzieś, kiedyś czytałem. Ale jego już nie ma. Są ruiny, strzępy, pozostałości. I jedno, jedyne światełko. Wzywające, dające nadzieję, wabiące. W słabym świetle, zdarza mi się zobaczyć kształt do złudzenia przypominający ludzki. Dostrzegam zgiętą sylwetkę. Długie, nienaturalnie długie ręce obejmujące pokraczne kolana. Przez ułamek sekundy przebiega przez moją głowę obraz niewyraźnego oblicza, obłych wypustek w miejscu, gdzie powinny być oczy. Widzę czarne krople miarowo spływające w dół. Lepkie, wręcz maziste. Wonne? Ten zapach…Wydaje się znajomy. Muszę poczytać o tym w starych dziennikach…
…żal mi go. Niewypowiedziany, druzgocący żal przenika moją duszę. Ten strzępek mnie, który pozostał, związał się cienką nicią irracjonalnej więzi z tym opuszczonym przez bogów miejscem. Jeśli porzucili jego, czemu mieliby zlitować się nade mną?
Możliwe, że umarłem. Że czas stoi w miejscu, a ja po wieczność zanurzony w trzewiach ziemi, spisywał będę mętne wspomnienia na brudnych stronicach. Własna krew posłuży mi za atrament, ale nie przestanę. Ktoś w końcu musi się dowiedzieć. Musi! Gdybym tylko mógł przekazać innej istocie wiadomość, nawiedzić ją, poinstruować…
*
…piszę ledwie pamiętając jak wyglądają ludzkie znaki. Ledwie trzymam węgiel, z trudem przesuwam go po czarnym pergaminie nieczującymi palcami.
Znowu zacząłem czuć woń. Czuję tylko ją. Woła mnie, prowadzi. A ja podążam, zbliżam się, przenikam wszystko. Widzę ją. Widzę drogę. Taaak. Ciało obumrze. Droga pozostanie. Droga na drugą stronę… mapa…

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,
ślad swój zostawiłam,
uważnie przeczytałam,
za udział podziękowałam;
bruce :)
Gyd myrning,
No to jedziemy z tym brykietem czy tam koksem:
moja stopa nie postawi pieczęci
stopami można stawiać pieczęć?
Nadal się uczę tego, jak daleko można wybiegać z metaforami, więc może moja uwaga jest bezzasadna.
Przysięgę, której niedotrzymanie
,byłoby przekleństwem dla mojej duszy, stygmatem odbierającym wszelką cześć i godność, hańbą przed zastępami przodków, którzy od wieków tyczyli dróżki i pokrywali swoje buty dziewiczym pyłem ziem nieznanych.
Długie to zdanie i bardzo pompatyczne. Wyczuwam purpurę.
Jeśli chodzi o dróżki, to zamieniłabym na:
→ którzy od wieków wyznaczali drogę
czas spędzony na poszukiwaniach
brakującychodpowiedzi
Skoro są poszukiwane, to oczywiste, że ich brakuje.
Zatopiony w bezmiarze własnej niedoli, zacząłem wtapiać się w pierwszobrzeżny krajobraz
Powtórzenia.
Ale tu jest purpurowo… Teraz rozumiem zarzuty innych użytkowników przy moich pierwszych opowiadaniach, gdy siliłam się na poetyckość.
Gdy godziny zlewały się w dni, tygodnie w lata
Chyba za duży przeskok. Bardziej:
tygodnie w miesiące, miesiące w lata…
Gdy godziny zlewały się w dni, tygodnie w lata, a ja, pokryty pyłem i własnymi ekskrementami
Eeee, ok…?
która okazałą się rozczarowująco znajoma
Literówka.
Byłem niemal pewny, że się zawiodę. I nie zawiodłem się na swoim przekonaniu.
To celowe?
Przepraszam, ale nie dam rady. Jak dla mnie to prawie nic się tu nie dzieje, a ilość purpury nie przypomina potoku, lecz wodospad, osiągając poziom absurdu (zaraza mroku toczy dzień…?). Niestety to nie są moje klimaty, ale życzę powodzenia w konkursie i dalszym rozwoju warsztatu.
Pozostaję pod wrażeniem twojego tekstu, wyobraźni, a nade wszystko przedziwnego, szalonego kolażu obrazów – fantastycznych, onirycznych, „ciężkich”. Nie czytało mi się z „przyjemnością”, czytało mi się z wewnętrznym przymusem dotarcia do końca. Bardzo dobry „kawałek” napisałeś, Anonimie. Podziwiam.
PS. Tak mi się skojarzyło – czy znasz „Pieśni Maldorora” Lautremonta? Jeśli nie, śmiem twierdzić, że ty także przeczytałbyś je „z wewnętrznym przymusem doczytania do końca”. Pzdr.
To, co się zaparło, aby mi się rzucić w oczy:
Mijały lata, jednak czas spędzony na poszukiwaniach brakujących odpowiedzi nie przynosił rezultatów.
Coś tu nie tak – to poszukiwania nie przynosiły brakujących odpowiedzi, a czas tylko sobie płynął, tak jak to ma w zwyczaju. Niestety.
Początkowo nieostrożny i niegodny wysokiej cholewy pęd, po chwili zmienił się w cichy, lekki, nocny chód wypracowany przez lata podróży przez dzikie ostępy.
Nie zrozumiałam przyczyn zaistnienia „wysokiej cholewy”. Pojawia się raz jeszcze: „Z bliska zdawały się tak prowizoryczne i nietrwałe, iż dałbym sobie buty o cholewy skrócić, że musiały być (…)” I jeszcze raz: „Jestem podróżnikiem Wysokiej Holewy”, ale tym razem pisanej przez „H”, zakładam – nie wiem, czy słusznie – że ten ort pojawił się z jakiegoś istotnego dla autora powodu, a nie zwykłego poślizgu na klawiaturze (?). Tak czy owak, inkryminowana „cholewa” pojawia się i znika w onirycznych odmętach, a pewnie powinna się bystremu czytelnikowi z czymś skojarzyć. Mnie tej bystrości zabrakło. Nie pojęłam ani aluzji, ani ewentualnego żarciku, który być może miał nieco rozładować gęstniejącą atmosferę sennego koszmaru. Ja się tylko zdziwiłam.
Obudziłem się wraz z pierwszymi promieniami słońca, wpadającymi przez wyglądające jak rana od otarcia okno.
Zmieniłabym szyk wyrazów – „okno” przed „wyglądające”. Kapitalne porównanie, swoją drogą.
Stała po drugiej stronie pomieszczenia, w półmroku kiepskiego światła.
Półmrok to przecież kiepskie światło, więc jakoś tak trąci „duplikatem”.
suchego na wiór mchu.
IHMO – wysuszonego na wiór/ suchego jak wiór
Z resztą, jej definicja nadal materializuje się w głowach naukowców.
Tu: zresztą, gdzie indziej może być z resztą lub bez reszty, o czym bez wątpienia wiesz i tylko się tak klawiaturze „wypskło”.
Drugi Brzeg zdawał się dla mnie nieustającym cyklem narodzin.
Niedobrze. Zdawał mi się być nieustającym… aczkolwiek trudno sobie wyobrazić jakikolwiek brzeg, który jest nieustającym cyklem, a nie miejscem, gdzie … itd.
Ja tylko zwrócę uwagę na dwie rzeczy, niekoniecznie po kolei:
– kogo? – wędrowca, nie wędrowcy
– udało się na skraj osady, która była skrajnie – powtórzenie (wybacz brak cytatów, ale telefon średnio współpracuje)
Było też trochę nadprogramowych przecinków.
Poza tym dosyć mnie wciągnęło, choć niby nie ma tu nadmiaru akcji. Styl jest trochę pompatyczny, ale ponieważ trzymasz się tego konsekwentnie, uznaję to za całkiem udaną stylizację.
Ostatecznie na plus mimo drobnych potknięć :)
