- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata duszek - Shwereham

Ciekawski Świata duszek - Shwereham

Zaprezentować krótką historię zwady sąsiedzkiej pragnę, która z potrzeby gór opisania i nieco bliższego spojrzenia na wywijanie toporem powstała. Zapraszam i przyjemności w lekturze życzę. Co się okazało, może nawet wstępem historyjka być do dalszej grafomanii...

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ciekawski Świata duszek - Shwereham

Łuskaczem zwano długie wzgórze o kilku wierzchołkach. Strome, pokryte żółtą trawą, kamieniste zbocze było ukoronowane szarymi, ostrymi skałami. Rosły w luźnych skupiskach jak grzyby i wyglądem przypominały powbijane w ziemię łuski. Były wysokie, szerokie i względnie cienkie. Pochylały się nad zboczem jak banda śmierdzących cierpiętników.

Dzieci straszono, że pod wzgórzem leży śpiący smok, a te skały to jego ogromne łuski, złowróżbne jak brzeszczot. Miał się obudzić, jeśli dziatki zbytnio by mu się naprzykrzały krzykiem lub skakaniem po głazach. Miało to tyle sensu, że odstraszało smarkaczy zapobiegając łamaniu sobie karków spadając ze skał.

Shwereham w życiu smoka nie widział, więc i nie wierzył w nie. A jeśli byłyby tak wielkie, jak to poprzecinanie strumieniami wzgórze, ludzie znaczyliby dla nich mniej niż pchły. Uwielbiał za to wspiąć się na szczyt, ułożyć na mchu i oglądać dolinę, zagarnianą przez cienie skał Łuskacza, gdy słońce zachodziło mu za plecami. Przypominało to paszczę, zamykającą się nad doliną.

Teraz też tam leżał, głaskany wieczornym, zimnym wiatrem. Ciężkie chmury przelatywały nisko, podpalone zachodzącym słońcem. Miał wrażenie, że mógłby unieść rękę i złapać obłok. Nie wiedział tylko, po co miałby to robić. Z resztą, nie miał na to sił. Leżał nieruchomo, z rozrzuconymi na boki rękoma i patrzył. Ułożył się na mchu, ale dwa kamienie wbijały mu się w plecy. Nie poprawiał się jednak. Niebo ciemniało, a on obserwował gwiazdy błyskające do niego zza chmur.

W kotlinie w dole meandrował strumień, pomiędzy piargami, głazami i drzewami iglastymi. Strumień zasilany ciekami z Łuskacza przechodził w opływającą spore głazy rzeczkę, która wpadała do potężnej Wstęgi. Tam był dom Shwerehama. Tam mieszkał z ojcem i rodzeństwem. Miał brata i dwie siostry, a u podnóża Łuskacza pod kamieniami spoczywały resztki jego drugiego brata, siostry, matki, dwóch wujków i dziada. I innych, których nigdy nie spotkał, więc i nie miał, kogo pamiętać.

Po drugiej stronie przełęczy, w górę biegu strumyczka był dom Bohajów. A Bohajowie byli złą bandą skurwysynów. Każdy jeden, bez wyjątku byli odrzutami, paskudztwem plączącym się po świecie zupełnie niepotrzebnie. Głową domu był Torrin Bohaj, siewca spleśniałego nasienia, którego istnienie bogowie tolerowali na złość samym nawet sobie. Słusznie mu ojciec Shwerehama, Turhamem zwany, łeb kamieniem rozszczepił. Niesprawiedliwą grzywnę musieli wtedy Prawej Ręce Kośleniowi uiścić. A dowodem niesprawiedliwości był sam Torrin, który zamiast jak człowiek przekręcić się i zdechnąć ożył i po połowie roku łaził błędnym krokiem snując się po dolinie i strasząc nawet strumień wody swoim zniekształconym łbem. Sam ten fakt, że ta zaraza uczepiła się ziemi jak chwast, by stopami ją plugawić, powinien być wystarczający dla Prawej Ręki Koślenia. Nie był.

Stara jak świat i pomarszczona jak zgniła śliwka wiedźma Aluna Bohaj też powinna już dawno użyźnić glebę. To ona trzymała swego Torrina przy życiu czarami, aby dalej korzystać z jego robaczywego nasienia. Odprawiała jeszcze inne obrzędy i bluźnierstwa, których ogólnym celem na pewno było coś wyjątkowo okropnego. Nawet ich najmłodszy syn, Puka Bohaj bał się jej. I to on wskazał miejsce obrządku, w którym wiedźmę Shwereham z bratem i ojcem nakryli.

Wiatr powiał mocniej.

Shwereham westchnął, wyrwany ze wspomnień.

Żółte kępki trawy nieśmiało przebijającej się nad mech łaskotały Shwerehama w przedramiona. Słońce zanikało, nieboskłon poczerniał. Gwiazdy stały się wyraźniejsze, wraz z Warkoczem Matki Pani. W oddali błyszczało pełną tarczą Oko Pana. Pojedyncza chmurka zastygła w ruchu nad twarzą leżącego Shwerehama. Jego siostry lubiły odnajdować kształty w obłokach na niebie, lecz on sam nigdy nie mógł się dopatrzeć w chmurach niczego specjalnego. Ot, chmura, z której czytało się tylko czy będzie padać, czy też nie. Tym razem jednak chmura formowała twarz. Miała wysokie czoło i głęboko osadzone oczy, puste i czarne jak dwa odpryski onyksu.

Shwereham znów odpłynął we wspomnienia.

Prawa Ręka Kośleń był grubą starą świnią, która fajda w portki. Nie nadążał tłustego dupska w porę zataszczyć w ustronne miejsce. Był z niego kawał leniwego knura i gdy z ojcem zdali mu sprawę z nieczystych rytuałów, kazał im iść precz. Jeszcze psami chciał pogonić, zasraniec. A psy jego wychudle, skundlone były, ale zajadle. Jakby rozumiejąc jego mowę zaczęły pianę z pysków toczyć. Shwereham nie bał się tych kundli, ale ojciec powiedział, że póki ta ludzka pomyja Kośleń jest Prawą Ręką, trzeba jego wolę uszanować.

– Bacz jednak pasibrzuchu, żeby prawicy nikt nie urąbał przedwcześnie! – pogroził Turham.

– Dość ja mam waszych waśni durnowatych, skarg i zażaleń, kalumnii i pomówień. Czy ty myślisz Turham, pchlarzu kopa w dupę warty, że ja nie mam nic innego do roboty, tylko wysłuchiwać waszych jęków? Macie dobrą ziemie. Postawcie sobie parkan w poprzek wąwozu albo wykopcie rów.

– Co mi da rów, jak na moją ziemię strumień z jego gnojowiska zapadłego płynie, gównem skalany!

– Na to ja ci powiem, panie Turham, że te wasze gospodarstwa nadobne są i piękne jak dwa krowie placki w ogródku. Nie dość, że widok szpecą, to jeszcze jeden z drugim konkuruje, kto większy smród z siebie wydali, kto bardziej człowieka zadrażni i życia mu napsuje – powiedział Kośleń. Spróbował wciągnąć pokaźny swój bęben i naciągnąć na niego pięknej roboty skórzany pas. Bez powodzenia. – Zajmijcie się swoimi sprawami zamiast pchać się ludziom pod podeszwę. Bo tak jak but rychle was zgniecie i pozostaniecie jeno śmierdzącym wspomnieniem. A to też tylko do czasu, aż się was patykiem z protektora nie oczyści!

Tak właśnie było. Ale zanim Turham sprawy w swoje ręce, zgodnie z prawem ludzkim i boskim wziąć zdążył, podstępem Bohajowie ich chałupę najechali.

A teraz Shwereham leżał na stoku.

Zwiewny obłok uśmiechnął się do leżącego pod nim Shwerehama. Gdyby uniósł rękę, mógłby pogładzić ją po gładkim, kobiecym policzku i pełnych, choć spierzchniętych i spękanych ustach. Zrobiłby to z chęcią, gdyby tylko mógł ruszyć ręką. Ale musiał jeszcze trochę odpocząć.

Shwereham leżał, wpatrując się w tę zwiewną twarz nad sobą i odpływał we wspomnienia.

Poranek tego dnia był chłodny, lecz przyjemny. Kto by pomyślał, że tak się skończy?

Długa trawa mieniła się w słońcu, stercząc z zalegającej mgły. Mathilde, młodsza siostra nacierała popiołem skórę muflona, rozciągniętą na kijach. Henryka zaplatała sznurki ze ścięgien. Biały dym wypływał ciężko strzechą ich zapadłego dachu. Shwereham z Connhamem, młodszym bratem, okładali się po łbach kijami udając, że to miecze. Ojciec kręcił tylko głową na tę praktykę tłumacząc, że na miecz żadnego z nich stać nie będzie, a toporem robić to zupełnie nie to samo.

Connham padł pierwszy, raniony strzałą w pachwinę. Robił wykrok, zastawiając się kijem obłupanym już z kory od godzinnej praktyki. Upadł, przetoczył się a nieświadomy jeszcze niczego Shwereham zaśmiał się radośnie. Potem obaj spojrzeli na brzechwę z kurzych piórek i długi, jasny promień strzały.

– Turham! Morderco, koniec twych dni nadszedł! – ktoś krzyknął.

Shwereham rzucił się biegiem w stronę chałupy.

– Tato! – zawołał z progu.

Turham już tam był, z toporem na długim trzonku szczerzył wściekle zęby. Odepchnął syna w sień, postąpił krok do przodu i dostał strzałą prosto w mostek. Silą uderzenia pchnęła go w tył. Oparł się plecami o futrynę i sapnął.

– Bohaj, ty tchórzliwa wszo! – warknął opluwając się. – Ty pomiocie splunięcia niewarty, pies cię chędożył!

– Ostatnie tchnienie oddajesz, bandyto i morderco! – warknął wyłaniający się z mgły cień najstarszego syna Bohaja. – I nawet teraz kłamiesz? Na spotkanie bogom idziesz i lżysz, plujesz i mataczysz? Lepiej byś zamknął ryj kłamliwy, by chociaż z końcem marnego żywota jeden dobry uczynek sprawić i powietrza nie marnować!

Turham warknął, łamiąc promień sterczącej z niego strzały, żeby nie przeszkadzał mu w walce. Wstał, postąpił dwa kroki i padł na kolana. Kamienny grot zrykoszetował od jego kości i rozpadł się wewnątrz na kawałeczki. To był cud, że w ogóle wstał. Ale cud się skończył, Turham upadł twarzą w ziemię.

– Ha! – krzyknął Bohaj, unosząc ręczny topór.

Myślał, że pokazał wszem wobec, kto tu rządzi. Pokazał tylko swe tchórzliwe i pozbawione honoru oblicze. Jego rodzina, bo przyszli całą watahą jak wilki, wyłoniła się z mglistych zarośli. Wypełzli przykucnięci tak, jak się chowali, niczym robactwo pełzając przy ziemi.

Shwereham wyszedł z chałupy rozkręcając procę. Bohaj dostrzegł go, gdy ten puścił już jeden z rzemieni. Kamień wbił się Bohajowi w bark, gruchocząc obojczyk. Ten wrzasnął, ręka opadła mu, jakby zniknęła i tylko rękaw pozostał. Zatoczył się w tył. Shwereham miał już topór ojca w dłoniach. Uniósł go nad głowę i zrobił to, co powinni zrobić już dawno. A przynajmniej chciał. Topór opadł, ale ominął najstarszego ze śmierdzącego robactwa.

Ktoś podbiegł z boku i wpadł w Shwerehama, obalając go. Topór wypadł mu z dłoni. Oberwał kolanem w brzuch. Zobaczył średniego z braci Bohajów, sięgającego po upuszczony topór. Shwereham wbił mu nóż pod łopatkę. Szerokie ostrze weszło po jelec. Napastnik odskoczył z kwikiem. Shwereham podniósł topór i stanął naprzeciwko najstarszego Bohaja. Ten przeciął powietrze machając toporkiem w jedną, potem w drugą stronę. Shwereham dźgnął go toporem jak włócznią, potem zasłonił bok, odtrącając styliskiem trzeci, niezborny atak i uniósł broń nad głowę.

Dopiero po zadaniu ciosu pomyślał, że mógłby coś powiedzieć. Ale i bez tego okrył się dumą. Jego cios był tak mocarny, że przebił się przez czaszkę Bohaja, rozpłatał ją na dwie części i utknął w klatce piersiowej. Oczy najstarszego wyskoczyła na boki a mózg, o dziwo był tam, wypłynął jak gęsta zupa.

Skurwysyn nawet po śmierci kąsał i oszukiwał. Padając na plecy wyrwał Shwerehamowi z rąk stylisko topora, pozostawiając go bezbronnym. Z boku jego siostra z twarzą czerwoną od krwi wsadziła średniemu Bohajowi sierp, w jego krzyczący pysk. Poszerzyła mu uśmiech na ile pozwoliła na to żuchwa. Odcięty język i dwa wybite zęby poszybowały w powietrzu. A potem strzała przeszła przez nią na wylot i utknęła.

Shwereham rzucił się w stronę strzelca z okrzykiem. Łucznik, najmłodszy z Bohajów, ze strachu upuścił strzałę. Shwereham obalił go jak źdźbło trawy, uderzył kilkukrotnie w twarz, ale zauważył spory głaz, który bogowie podsunęli mu pod rękę. Chwycił go i dwoma ciosami rozgniótł czaszkę ostatniego z tych skurwysynów.

Tak było. W ten sposób, mgliście i krwiście zaczął się dzień.

Można to było rozpamiętywać, ale nic nie dało się już zmienić. Głowa rodu, Turham leżał martwy, podobnie jak brat Shwerehama i jego obie siostry.

Shwereham leżał na mchu, a dwa kamienie wbijały mu się w plecy. Słońce prawie całkiem opuściło ich dolinę. Oświetlało już tylko wzgórze bliźniacze do Łuskacza. Wiatr wiał zimny, wręcz lodowaty. Warkocz Matki Pani na nocnym niebie był bardziej widoczny niż w zimowe noce. Gwiazdy uśmiechały się do niego. Jasny obłok spłynął z nieba i przykucnął obok Shwerehama. Wyglądał jak kobieta, chociaż jej nogi jeszcze nie były do końca wyraźne, a stóp nie było w ogóle.

– Umarłem? – spytał. – Jesteś tu, by zabrać mnie do bogów?

Kobieta przyjrzała mu się z uwagą.

– Szkoda trochę – stwierdził, nie mogąc się poruszyć. – Okryłem się dzisiaj chwałą, oczyściłem ziemię z tych chodzących ekskrementów, jakim byli Bohajowie.

Tylko co ci z tej chwały, skoro jesteś trupem? – zrozumiał. Odczuł, bo na pewno tego nie usłyszał. To nie były słowa, które przechwyciły jego uszy, tylko myśl, która rozpychała się między nimi.

Kobieta dotknęła jego czoła palcem wskazującym. Choć zwiewna i targana wiatrem, stała się nagle bardziej wyraźna a jej dotyk mocny, surowy i lodowato zimny. Jej palec opadł z brwi na powiekę, zamykając mu oko, potem po policzku i na szyję. Następnie przesmyknął się po jego nagiej piersi i zatrzymał tuż nad kolanem. Wskazywał ranę. Rozoraną widłami skórę i mięśnie.

– Stanę w chwale przed bogami!

– A oni są jak ten smok pod Łuskaczem. Ani tobą zainteresowani, ani nawet realni – usłyszał w myślach. Poczuł ból, gdy włożyła mu w ranę palec, potem wyjęła go i oblizała. Następnie zapatrzyła się w dal, jakby zamyślona.

Shwereham stęknął, spoglądając na swoją prawą kończynę. Była zimna, a sącząca się krew wydawała się gorąca jak ogień.

Pozostał sam, pod swoją chałupą. Henryka leżała przy rozwieszonej skórze z podciętym gardłem, Mathilde dogorywała długo w kałuży własnej krwi, przebita dwoma strzałami. Jego młodszy brat brocząc czołgał się zygzakiem, jakby za kimś podążał lub przed kimś uciekał. Pełzł przed siebie jak ślimak, zaślepiony własnym dogorywaniem. Turham leżał z twarzą w ziemi a klepisko spijało jego krew łapczywie. Bracia Bohajowie leżeli tak, jak ich pozostawił. Jedną z ich sióstr, próbującą uciekać z łukiem dopadł przy strumieniu, w którym ją utopił. Dla pewności otworzył jej gardło nożem, barwiąc potok czerwienią.

Potem poszedł do ich chałupy. Dokończył rozłupywanie czaszki staremu, tak, jak to powinno zostać zrobione za pierwszym razem. Ale ostatnia, młoda Bohajówna wbiła mu widły w kolano. A gdy uderzył ją w twarz, poleciała trzymając drzewce swej broni od gnoju, jednocześnie rozszarpując mu kolano doszczętnie.

To był koniec. Koniec Bohajów, koniec Hammów. Koniec waśni, złości, krwi i nienawiści.

Shwereham nie mógł dłużej patrzeć ani na tonącą w mroku, opuszczoną dolinę trupów, która była kiedyś jego domem, ani na swoją nogę i strzęp, który był kiedyś kolanem. Głowa opadła mu na mech i znów patrzył tylko w gwiazdy i obłok, o kobiecej twarzy.

Nie ruszała się bardzo długo. Tkwiła w zupełnym bezruchu i tylko jej włosy falowały na wietrze leiwie, jakby znajdowała się pod wodą. Po długim czasie spojrzała na niego. Położyła na nim dłoń. Shwereham poczuł mocny nacisk. Ból otoczył go z każdej strony. A potem i to ustało. Shwereham, ostatni z Hammów, umarł.

Koniec

Komentarze

Krótka, ale gęsto usłana trupami scenka obrazująca współistnienie i krwawą potyczkę dwóch zwaśnionych rodów. Nie czytało się źle, ale nie mogę mówić o pełnej satysfakcji, albowiem nie przepadam za podobnymi opowiastkami.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Po dru­giej stro­nie prze­łę­czy, w gorę biegu stru­mycz­ka był dom Bohaj. → Czy tu aby nie miało być: Po dru­giej stro­nie prze­łę­czy, w górę biegu stru­mycz­ka był dom Bohajów.

 

– Tur­ham! Mor­der­co, ko­niec twych dni nad­szedł! – ktoś krzyk­nął. → – Tur­ham! Mor­der­co, ko­niec twych dni nad­szedł! – krzyk­nął ktoś.

 

– Ty po­mio­cie splu­nię­cia nie warty, pies cię chę­do­żył! → – Ty po­mio­cie splu­nię­cia niewarty, pies cię chę­do­żył!

 

– Ha! – krzyk­nął Bohaj, uno­sząc w górę ręcz­ny topór. → Zbędne dookreślenie – czy można coś unieść w dół? Czy bywają topory inne niż ręczne?

 

My­ślał, że po­ka­zał wszem i wobec, kto tu rzą­dzi. → My­ślał, że po­ka­zał wszem wobec, kto tu rzą­dzi.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/wszem-i-wobec;1287.html

 

Ka­mień wbił się Bo­ha­jo­wi w bark, gru­cho­cząc mu oboj­czyk. → Zbędny zaimek.

 

opu­ści­ło już ich do­li­nę. Oświe­tla­ło już tylko… → Czy to celowe powtórzenie?

 

To nie były słowa, które prze­chwy­ci­ły jego uszy, tylko myśl, która roz­py­cha­ła się mię­dzy jego usza­mi Ko­bie­ta ­tknę­ła jego czoła… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Wska­zy­wał na ranę. → Wska­zy­wał ranę.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

A oni są jak ten smok pod Łu­ska­czem. Ani tobą za­in­te­re­so­wa­ni, ani nawet re­al­ni – usły­szał w my­ślach. → – A oni są jak ten smok pod Łu­ska­czem. Ani tobą za­in­te­re­so­wa­ni, ani nawet re­al­ni – usły­szał w my­ślach.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

potem wy­ję­ła go i ob­li­za­ła. Potem za­pa­trzy­ła się w dal… → Czy to celowe powtórzenie?

 

do­padł przy stru­mie­niu, w któ­rej ją uto­pił. → Strumień jest rodzaju męskiego, więc: …do­padł przy stru­mie­niu, w któ­rym ją uto­pił.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A patrzył ja, a czytał, a błędów szukał i nie znalazł, choć miał je przed oczyma. 

Ślicznie dziękuję, wprowadzam…

Bardzo proszę, Kurojatku. Niezmierni mi miło, że mogłam się przydać. 

Powodzenia w tworzeniu kolejnych dzieł. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka