- Opowiadanie: krar85 - Przeznaczenie Kapibarnika

Przeznaczenie Kapibarnika

Tekst na Nie-konkurs Tarniny.

Trzy książki to Valis, Wiedźmin (opowiadania) oraz Fantastyczne Piórka 2021

Trochę to trwało, ale wreszcie napisałem. Lektura – z założenia – trochę niepoważna. Za to śmieszna (mam nadzieję), niekoniecznie lekka, taka bajka z nie do końca lekkim (i mądrym) morałem. Dla ułatwienia imiona i nazwiska niektórych autorów, którzy – na swój sposób – występują w tekście (lub się do nich odnoszę), zastąpiłem nickami z portalu (mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, dawajcie znać niezwłocznie, najwyżej opko wycofam).

Uwaga, w tekście grasują alpaki i kapibary, leje się też całkiem sporo krwi (a także mikstur).

 

Wielkie dzięki moim dzielnym betującym: Ambush, joseheim i Outta Sewer’owi

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Outta Sewer, Ambush

Oceny

Przeznaczenie Kapibarnika

Każdy szanujący się Kapibarnik ma dwa ostrza. Jedno na alpaki, drugie* na wszelkie inne plugastwo, wszak czasem to same kapibary są najstraszniejszymi potworami.

*Choć są też szubrawcy, którzy śmią twierdzić, że to drugie jest na zapas.

 

Las budził się, w miarę jak mrok ciaśniej otulał świat swym czarnym płaszczem. Wśród długich cieni coraz śmielej przemykały zwierzęta, a uśpione dotąd ptaki rozpoczynały koncert, świętując zachód Valisa.

Profesor Branks dostojnie kroczył leśnym duktem. Jego różowa, tleniona sierść zdawała się teraz szara i pospolita.

– Daleko jeszcze? – zapytał Branks, minąwszy kolejny zakręt.

– Nie, jeśli się pospieszysz, stary pijaku. – Siedzący na grzbiecie profesora Munio delikatnie spiął alpaka ostrogami. – Może jeszcze dziś dowiemy się czegoś więcej o czekającym nas zleceniu.

Munio przeczesał łapką długie, białe włosy, których końcówki okręcały się dookoła rękojeści przewieszonych przez plecy mieczy.

– A o jakim to zleceniu myślisz, mój trzeźwy przyjacielu? Ała! – jęknął Branks, kiedy srebrne ostrogi nieco mocniej wbiły się w jego boki. – A to jest już ucisk! Ale czego innego można się spodziewać po takim starym Kapibarniku? Ała!

– O zleceniu, które sprowadza nas do tej zapomnianej przez Konioluba Grubasa osady. – Czarne oczka Munia rozbłysły żółtym blaskiem. – Tajemnica, wyzwanie i czekająca nagroda. Podziw, kiedy wreszcie stanę przed tłumem z łbem maszkary pod pachą.

– Srały muchy, będzie wiosna. Ała! – Ponownie jęknął profesor.

– Czy wy ciągle musicie się kłócić? – Kinia, siedząca tuż za Muniem na różowym grzbiecie, oglądała swój czarny pyszczek w podręcznym lusterku. – Trochę wiary, Branks. Napisano wszak: ruch jest życiem. A jak uczy nas druga księga Gekikary, smoka czy inną maszkarę można spotkać dosłownie wszędzie, nawet w teatrze.

– Pomyślmy, kiedy ostatnio spotkaliśmy cokolwiek? – zaczął profesor. – Czasy się zmieniły. Smok, moja droga, jest w tym przypadku jedynie alpakizacją…

– Kapibaryzacją, chciałeś powiedzieć – poprawił Munio.

– Dosyć tego! Złaźcie natychmiast. Oboje. Ała!

– Nie jęcz, bo przestanę ostrogi tępić. – Munio szarpnął za uzdę i zeskoczył na ziemię. – Chyba jesteśmy na miejscu.

Kapibarnik zastukał w solidne, nabijane stalowymi ćwiekami wrota. Kinia również zsiadła i prędko otuliła się czarnym płaszczem. Z rosnącym niepokojem spoglądała na las za plecami.

– Tylko czemu brama jest zamknięta? – Munio stukał coraz mocniej.

– Pomyślmy… Może dlatego, że jest już ciemno? – westchnął Branks, stając wreszcie, jak Koniolub Grubas przykazał, na dwóch nogach. – Albo może w środku mają już wystarczająco dużo nienaostrzonych kapibar?

– Dlaczego ja w ogóle się z tobą zadaję, profesorze? – Munio usiadł na ziemi. – Zamknięte.

Kinia przystawiła ucho do drzwi i nasłuchiwała przez chwilę. Najwyraźniej nikogo nie interesował los spóźnionych wędrowców.

– Przepuśćcie mnie. – Branks bardziej rozkazał, niż poprosił. – Tu trzeba użyć metody naukowej.

Alpak zabeczał, wziął krótki rozbieg i tryknął. Brama zadrżała.

– Kapibarnik na szlaku! – Kinia zapiszczała, jak potrafiła najgłośniej, waląc jednocześnie łapkami we wrota. – Otwórzcie, noc jeszcze młoda! W imię Krokusa i Gekikary, otwierać! Na Finklę, odsuńcie rygle!

Z początku odpowiedziała jedynie cisza…

– Jaką Finklę? Funklę! – rozbrzmiało ze środka po koszmarnie długiej chwili oczekiwania. – Nie chcemy was tu, Finkliści. Odejdźcie precz!

Głos zza bramy brzmiał gniewnie i opryskliwie.

– Koniolubie Grubasie – pisnęła Kinia, odwracając się do pozostałych. – To jacyś potrykani heretycy. Co robimy? Nie chcę spędzić nocy w tym mrocznym lesie.

– Atakujemy? – szepnął Munio, zacierając łapki. – Medalion zaczyna wibrować.

– Po prostu wchodzimy? – Branks zmarszczył różowe brwi. – Otwórzcie, bracia, bo w gardle mi zaschło, a nie lubię zasypiać o suchym pysku! Te poczciwe kapibary nie sprowadzą na was kłopotów, a może nawet od jakichś wybawią.

– A od kiedy to kapibary nie sprawiają kłopotów? – Głos zza bramy nieco złagodniał.

– Punkt dla ciebie, bracie. – Branks zrobił krok, by zasłonić Munia. – Ale jakem alpak przysięgam, że będę je miał na oku.

Kapibarnik zdążył dobyć miecza i szykował się do ataku na bramę.

– No nie wiem. – Głos zza bramy zrobił znacząca pauzę. – Skąd możemy…

– Jestem dyplomowaną pedicurzystką! – pisnęła Kinia, ponownie rzucając okiem to na las, to na coraz bardziej rozzłoszczonego Munia. – Pielęgnacja kopyt, usuwanie odcisków, nawet rozczesywanie kudłów, niedrogo i solidnie…

Wrota otwarły się z hukiem. Za bramą stał przynajmniej tuzin rosłych i porządnie wyczesanych alpaków zbrojnych w kosy, widły lub długie kije.

– Królowo nasza, czemu nie mówiłaś od razu! – Czarny alpak w rogatym hełmie wyszedł przed bramę. – Jestem burmistrz Tonks. Witam, znaczy witamy was serdecznie.

Munio ruszył. Wyskoczył w górę, zrobił salto i wylądował na karku profesora. Alpak jednak nie opadł posłusznie na cztery nogi i nie rzucił się do szarży, lecz tylko pochylił nieznacznie, pozostawiając Munia wiszącego w niezbyt eleganckiej pozie z klingą w łapce. Burmistrz cofnął się taktownie.

– Jestem Kinia, burmistrzu. Miło mi. A to mój partner, Munio. Zwinny i nieustraszony Kapibarnik, jak pan widzi. Tępi strzygi i upiory, sprosta też pudlowi lub jamnikowi, jeśli zajdzie potrzeba. A to…

– Profesor Branks – przerwał alpak. – Po prostu Branks. Jesteśmy drużyną, burmistrzu.

– Albo mnie stare oczy mylą, albo jesteś różowy, bracie. – Burmistrz lustrował Branksa od ogona po uszy. – Czy nie jesteś aby…

– W istocie, jestem Synem Valisa, lekko zawianym poszukiwaczem starożytnej wiedzy. – Alpak beknął jakby na potwierdzenie własnych słów. – Zakładam, że dla braci Funklistów to nie stanowi problemu?

– Oczywiście, że nie. Pedicurzystka, Syn Valisa i Kapibarnik jak ta żaba na płocie, jestem pewien, że się dogadamy – westchnął burmistrz. – Czy mogę być pierwszy w kolejce, panno Kiniu?

Czas zwolnił nagle, a medalion na szyi Munia zaczął tańczyć jak szalony, bo oto z góry spłynęła na burmistrza różowa poświata.

– Wprawdzie ostatni Kapibarnik – głos Tonksa brzmiał teraz inaczej, był niższy i chrapliwy – którego wpuściliśmy, spowodował pożar w hotelu, wywołał pijacką burdę i zniszczył kawał cmentarnego płotu. Ale, jak rozumiem, jesteście drużyną. Niech będzie, zapraszamy, pamiętajcie jednak, że będę was miał na oku.

Munio zamrugał. Różowa poświata zniknęła. Został sam w ciemności, Kinia i Branks maszerowali już ochoczo w stronę gospody, obskakiwani przez burmistrza i jego totumfackich.

 

***

 

– Sprawdziliście tablicę ogłoszeń?

Kinia siedziała przy kominku i upychała w torebce kleszcze, pilniki oraz inne narzędzia tortur.

– Z samego rana, najpiękniejsza. – Munio energicznie szczotkował różowe futro kamrata. – Nic to. Na początku zawsze jest posucha, ale jak się do nas przekonają, na pewno wpadnie coś ekstra. Czuję to. Tymczasem zwiedzimy okolicę, pójdziemy na cmentarz…

– A pastwisko? – zaniepokoił się Branks.

– Pastwisko jest tuż obok cmentarza, wyobraź sobie. – Munio skrzywił się z obrzydzeniem. – No, gotowe, błyszczy się jak syrenie ogon.

Branks sprawdził w lustrze oba profile, robiąc przy okazji kalejdoskop wyrazów pyska, od zachwyconych po te zarezerwowane dla najgorszego plugastwa.

– Nic to. Powodzenia. – Kinia również rzuciła okiem w lusterko i poprawiła grzywkę. – Do zobaczenia na obiedzie. – Zatrzymała się jeszcze w progu. – Uważajcie na siebie. Z tym miejscem jest coś nie tak. Nie widziałam tu żadnych kapibar, a wczoraj w lesie miałam wrażenie, że coś nas obserwowało.

– Maszkara jakaś? Ciach! – Kapibarnik z wrzaskiem rozrąbał stołek. – Dopadnę ją!

– Nie wiem. Coś smutnego i… martwego. – Kinia zadrżała. – Muniu.

– Tak, piękna?

– Żadnej trzody, rozumiesz? Żadnych burd, bijatyk, pijaństwa czy przygodnej kopulacji. Zwłaszcza pijaństwa i kopulacji! I nie zabijaj kolejnych stołków.

Broń prędko wróciła do pochwy.

– Oczywiście, najpiękniejsza. – Branks uśmiechnął się szeroko. – Słowo alpaka. Ała!

Munio dźgnął profesora czubkiem buta, ale sam nic nie powiedział.

– Jak coś odwalicie… – Kinia wyszła, kręcąc główką.

– Dlaczego ja się z wami zadaję? – Munio dociągnął ostatnie sprzączki. – Ruszamy?

– Dla mikstur, kamracie. – Branks nasłuchiwał cichnących kroków. – A skoro o miksturach mowa…

– Nie… – jęknął Kapibarnik. – Obiecałem, że nic nie odwalimy!

– Nie przypominam sobie. – Alpak przewrócił oczami. – Ja obiecałem, ty zachowałeś milczenie. Mikstura?

– Oj, no dobra. Ale później. Najpierw trzeba coś zarobić i posprzątać te różowe kudły!

– Kłaki – poprawił Branks. – Niech będzie później.

 

***

 

– A więc kudły i kłaki to nie to samo? – Na pyszczku Munia malował się wyraz najszczerszego zdumienia. – Nie miałem pojęcia.

– Otóż to, mój wciąż trzeźwy przyjacielu. – Branks obejrzał się za błękitną alpaczką niosącą torby z warzywami. – Brak mikstury źle na ciebie działa.

Maszerowali wąską, błotnistą uliczką wiodącą na plac pośrodku osady, szumnie zwany przez miejscowych rynkiem. Okazałe, kryte strzechą chaty, ciasno ustawione jedna przy drugiej, lata świetności miały już dawno za sobą, ale pomalowane na niebiesko lub zielono drzwi oraz schludne obejścia świadczyły, że większość mieszkańców dbała o domostwa.

– Wszystko dla alpaków. – Munio przeskoczył kupę łajna. – Widziałeś tu jakieś kapibary?

– Tylko dwie, za to uzbrojone i śmiertelnie niebezpieczne.

– No no, widzę, że brak mikstury działa doskonale, profesorze. – Munio z gracją przeskoczył kolejną kupę. – Powiesz mi w skrócie, o co chodzi z tymi Funklistami?

– Mitologii ci się zachciało – parsknął Branks. – Ale słońce świeci, woń gnoju pieści me nozdrza. Pewne są tylko dwie rzeczy: od czasu trzeciej wojny o Ef Finkliści nienawidzą Funklistów. Z wzajemnością, ma się rozumieć.

– Tyle to i ja wiem. A kojarzysz, dlaczego oni tak się nie lubią?

– To jest właśnie ta druga pewna rzecz: nikt już nie pamięta, dlaczego. Nikt też głośno tego nie powie, nawet najstarsi Synowie Valisa zapomnieli, i dlatego nikt o to nie pyta. Choć jest oczywiście kilka teorii, większość wiąże się z jamnikami, które miała hodować Finkla, bądź pudlami, które hodować miała Funkla. Mitycznymi bestiami, które pożarły stary świat i samych starożytnych. Inne z wyznawanym przez starożytnych dualizmem korpuskularno-falowym.

– Dualizmem, powiadasz?

– Najwyższą formą fizyki. Jako rzecze Finkla…

– Lub Funkla. No tak, oczywiście.

Rynek tonął w porannym słońcu. I w błocie. Stłoczone na środku wozy uginały się od warzyw, owoców i parówek, a tłumek alpaków świadczył niezaprzeczalnie, że towar jest świeży.

– Zakupy czy pastwisko? – Munio założył łapki za pas i lustrował otoczenie, pogwizdując beztrosko. – Zastanawiam się, po co im te parówki i z czego je robią?

Z pozoru wszystko wyglądało normalnie, dokładnie tak, jak się spodziewał, ale jego uwadze nie uszło, że mieszkańcy umilkli na chwilę, kiedy towarzysze wkroczyli na rynek.

– Pastwisko. – Branks otrzepał tylną prawą nogę z cuchnącego łajna. – Z całym szacunkiem dla miejscowego zwyczaju walenia gdzie popadnie.

Podeszli do tablicy, pozdrawiając każdego, kto nie omijał ich szerokim łukiem, i jeszcze raz uważnie przejrzeli ogłoszenia. Poszukiwano praczy, czesaczy, myszogromów, ale nikt nie oferował zadań godnych prawdziwego Kapibarnika czy akademika z ugruntowaną pozycją.

Opuścili więc rynek kolejną z błotnistych uliczek, kierując się w stronę przystani, ale nim tam dotarli, skręcili ku opadającej w stronę brzegu łące, na skraju której mieścił się cmentarz.

– Obrzydlistwo! Nie masz po tym wyrzutów sumienia? – Munio z wykrzywionym pyszczkiem obserwował, jak Branks pochłania kolejne kęsy świeżej trawy, rosnącej tuż przy cmentarnym płocie.

– Nie – beknął alpak. – Jak uczy księga czternasta: wszystko jest wszystkim i kołem się toczy. A trawa z cmentarza jest zwyczajnie najbardziej zielona.

Munio zdjął z szyi medalion i przyłożył do różowego boku.

– To nie jest śmieszne. – Branks nie przestawał jeść. – Foch.

– Wybacz, musiałem mieć pewność. Kodeks zobowiązuje tępić trupojady.

– Srodeks – Alpak przeżuwał jak szalony. – Sam go przecież wymyśliłeś, zupełnie jak Gerwant. Idź zbadać teren, ja będę ubezpieczał tyły. Ten płot jest jakiś dziwny.

Munio założył medalion i zaczął przyglądać się ogrodzeniu. Solidne, żelazne pręty, wysokie na dwa alpaki strzelały w niebo co kilka kroków. Pomiędzy nimi zawieszono kute, stalowe przęsła z motywami roślinnymi, teraz ledwie widoczne spod obrastającego je bluszczu.

– Płot jak płot. – Munio wzruszył ramionami. – Masz coś konkretnego na myśli?

– Jeszcze nie, ale bądź ostrożny.

Kapibarnik sprawdził, czy miecze dobrze wysuwają się z pochew i wkroczył na cmentarz. Brama wyglądała na rzadko używaną, ale otworzyła się bez najmniejszego zgrzytnięcia. Nekropolia była naprawdę stara, napisy czy zdobienia na zwietrzałych, wręcz rozsypujących się grobowcach zostały dawno temu zatarte przez deszcz i wiatr. Za to alejki pokrywała gęsta, starannie przycięta trawa w cudnie zielonym kolorze.

– Przynajmniej sacrum szanują. – Munio z satysfakcję zauważył, że na cmentarzu nie było łajna. – Cholera, to mogą być pochówki jeszcze sprzed ostatniej wojny.

Kapibarnik szedł wolno zieloną alejką, bacznie lustrując otoczenie. Z ulgą i pewnym niepokojem stwierdził, że najwyraźniej jest tu całkiem sam, jego wyostrzone zmysły rejestrowały jedynie odległy śpiew ptaków i cichy szelest wiatru. Kilka razy zaciskał łapkę na medalionie, ale ten, jak na złość, ani drgnął. Na szczęście, zgodnie ze zwyczajem, na skrzyżowaniach stały drogowskazy bezbłędnie wskazujące drogę do krypty.

– Jest tam kto? – zawołał Munio, wspiąwszy się na niewielkie wzniesienie, na szczycie którego znajdowało się wejście do podziemi.

Nie czekając zbyt długo na odpowiedź, Kapibarnik ostrożnie pchnął dębowe drzwi i wkroczył w mrok. Wnętrze pachniało piżmem z nutą niemieckiej chemii gospodarczej. Oczy Munia zalśniły, przechodząc w tryb widzenia w ciemności, gdy nagle nastała światłość.

– Ałaaaa! – Kapibarnik padł na ziemię, zakrywając twarz łapkami.

– Przepraszam! – Pomarszczony i wyleniały alpak pospiesznie zgasił światło. – Przyszedłbym szybciej, ale lata już nie te.

– Nie szkodzi, nic nie szkodzi. – Munio poderwał się, wymacał łapkami ścianę i wsparł się na niej. – Strażnik krypty, tak? Legitymację poproszę.

– Naturalnie, młody gryzoniu. – Staruszek pokazał dokument. – Wprawdzie jest monitoring, nasłuch i działka psychotroniczne, ale każda krypta musi mieć strażnika, nawet taka na zapomnianym przez Funklę krańcu świata. Tej pilnuję ja.

– Dziękuję. – Munio długo wpatrywał się w dokument. – A licencja, badania lekarskie?

– W kantorku na dole.

Stary alpak poczekał, aż Munio dojdzie do siebie i zaprowadził Kapibarnika do rzeczonego kantorka, w którym na dziesiątkach ekranów można było podziwiać wnętrze krypty z najróżniejszych perspektyw. Sam strażnik wyglądał dziwnie, wręcz pokracznie, nawet jak na alpaka. Miał beczkowaty tułów, przeraźliwie chudą szyję i wąski pyszczek nieco przypominający dziób.

– Podczerwień też macie, jak widzę? – Munio nadal co chwilę przecierał oczy, studiując papiery.

– Naturalnie, podobnie jak nadfiolet. Mysz się nie prześlizgnie, a co dopiero zombiak, ghul czy, Funklo uchowaj, pudel. – Staruszek sięgnął po kubek z herbatą.

– A jamnik? – Munio oddał strażnikowi legitymację.

– Jamnik również. – Stary alpak prychnął pogardliwie. – Chcesz się rozejrzeć, młody gryzoniu?

– Owszem. – Oczy Kapibarnika zalśniły delikatnie.

 

***

 

– I co? – zapytał profesor Branks, tarzając się w trawie.

– I nic. – Munio usiadł obok towarzysza. – Sprawdziłem cmentarz i kryptę. Trawa świeżo malowana, żadnego łajna, groby stare, podziemia dobrze oświetlone i odpicowane jak paznokcie po interwencji Kini. Wiesz, że mają tam nawet działka psychotroniczne?

– A papiery?

– W porządku. Idealnym wręcz.

– To śmierdzi. – Branks objął wzrokiem miasteczko. – Bardziej niż ta dziura.

W pełnym słońcu kilkadziesiąt kolorowych, drewnianych chat oddzielonych od lasu solidną palisadą stanowiło kojący, wręcz sielski widok.

– Wiem, ale przyznam, że jestem w kropce. – Kapibarnik zdjął pas z bronią i ułożył się wygodnie. – Początkowo sądziłem, że to zwykłe zaburzenie w czasoprzestrzeni. Bluszcz, który porasta płot, ma przynajmniej trzydzieści lat, w zasadzie to on teraz podtrzymuje żelazne ogrodzenie. Burmistrz mówił, że ostatni Kapibarnik zniszczył kawał płotu, ale nie widać śladów, które na to wskazują. Byłem pewien, że w krypcie siedzi potwór, jakiś demon korpuskularno-falowy, że w czasie walki z nim zniszczę kawałek płotu. – Munio zaczął wymachiwać mieczem. – Zabiję bestię rach ciach, prostując czas i przywracając równowagę…

– Demon, powiadasz? Piłeś, przyjacielu?

– Herbatę. I rozmawiałem ze strażnikiem, strasznie dziwny alpak, trochę przypomina gęś i w dodatku ma działający sprzęt starożytnych.

– Jak? Skąd?

– Valis. Chyba. – Munio podrapał się w głowę.

– No tak. Czyli piłeś?

– Nie! Strażnik nie kojarzy draki na cmentarzu w ostatnich dwudziestu latach, ani burdy czy pożaru w hotelu.

– Może burmistrz kłamał? – Branks dźwignął się na cztery nogi. – Albo może potraktowali nas działkiem psychotronicznym kiedy spaliśmy?

– Czemu Tonks miałby kłamać? Zresztą to nie ma znaczenia, wieszczył w promieniu różowego światła, mówił prawdę.

– Nie wiem. Ale mam pomysł, jak możemy sobie nawzajem pomóc.

– Już mówiłem, nie!

– Tak. – Branks jedynie przewrócił oczami. – Nadeszła godzina mikstury! Nie rozumiesz, według słów burmistrza najpierw był pożar i pijacka bijatyka, a dopiero później…

– Przecież obiecałem! – zaczął Munio. – Lecz jeśli ciąg przyczynowo skutkowy faktycznie zachodzi, jeśli bez tego nie wykonam zlecenia. No dobra! Ale tylko jedna! – Munio z krzywym uśmiechem sięgnął do torby z eliksirami. – Na spółkę. Dzik czy może Koń? – Kapibarnik przeglądał kolejne buteleczki.

– Osioł? – zasugerował profesor. – Albo może zwykła Małpa? Oba dobrze zabezpieczają przed psychotroniką.

Wybrali Małpę, tylko jedną, ale za to mocną.

 

***

 

– Widzisz tego wysokiego, siwego, tam po lewej? – Munio ledwie trzymał pion, obserwując rozkołysany świat z grzbietu niemniej rozkołysanego Branksa. – Może ten?

Rosły alpak o szarej sierści prędko czmychnął w boczną alejkę. Kapibarnik zaklął i szarpnął wodze lewą łapką. W prawej dzierżył miecz, ze srebrnego ostrza kapały czerwone krople.

– Tak, widzę go! – Branks beknął i zmrużył oczy. – Widzę! Zwykły alpak. Nic nie wie, ale czekaj, czemu ucieka? Nieważne, musimy znaleźć tę błękitną, co zacny miała zad!

– Ucieka, znaczy, coś wie. Czuję to! Za nim!

– Droga wolna – wybełkotał Branks. – Ja czuję, że zaraz zwymiotuję. – Zatoczył się i runął na ścianę. – Z czego wy to robicie? Nigdy więcej Małpy!

– Tajemnica zawodowa Kini! – Munio wyskoczył w powietrze i wykonał kilka próbnych cięć dla oczyszczenia umysłu. – Rach! To może któryś z tych? Ciach!

Branks resztką sił uniósł głowę. Kapibarnik, zwinnie skacząc pomiędzy kałużami i kupami łajna, pędził w stronę idącej od strony rynku grupy, zbrojnej w kije, widły i pochodnie.

– Co to ma znaczyć? – zapytał burmistrz Tonks, zaciskając wypielęgnowane kopyta na rękojeści kosy.

– Rozgryzłem to, rozgryzłem! – Munio potknął się i runął pyszczkiem w błoto.

Potrzebował chwili, aby wstać. Za wolno. Nim dźwignął się na łapki, silne kopnięcie przewróciło go na plecy. Świat zawirował. Miecz zniknął w kałuży.

– Padliście ofiarami pętli czasowej, rozumiecie? – kontynuował nieco oszołomiony Kapibarnik. – Aby ją przerwać, muszę podpalić hotel. Prędko, wskażcie mi drogę i dajcie pochodnię!

– Nie mówiłem do ciebie! – Burmistrz Tonks ze wzgardą nadepnął Munia kopytem. – Pijaństwo, zakłócanie porządku, herezja. Miałeś ich pilnować, bracie!

Przez koszmarnie długą chwilę dwa alpaki mierzyły się wzrokiem. W końcu Branks opadł na cztery nogi i, wciąż się zataczając, ruszył w stronę Munia. Kapibarnik pierwszy spostrzegł, że pyszczek profesora porusza się, ale porażone Małpą oczy nie pozwalały odczytać słów. Branks musiał to zauważyć, bo nagle czas zwolnił, a różowa sierść zaczęła lśnić, zalewając okolicę blaskiem.

– Miecz! – Głos zdawał się dochodzić ze wszystkich stron. – Miecz i Kangur! Albo Osioł. Miecz i Osioł lub Kangur! Bądź gotowy!

– Miecz i Kangur? – Munio zamrugał.

Musieli rzeczywiście przesadzić z Małpą albo podlegać silnym efektom korpuskularno-falowym, bo przed chwilą zdawało mu się, że Branks świeci na różowo i mówi poprzez światło. Nic to.

– Miecz i Kangur! – wykrzyknął Munio, kiedy burmistrz ruszył na spotkanie Branksa.

Kapibarnik zaczął gorączkowo taplać się błocie, szukając ostrza, ale to najwyraźniej zatonęło lub zabrał je któryś z przyprowadzonych przez burmistrza alpaków. Dodatkowo taplanie utrudniał drugi…

– Koniolubowi Grubasowi niech będą dzięki! – Munio wyszarpnął drugie ostrze z pochwy na plecach i prędko wykręcił młynek, zyskując nieco przestrzeni.

– Jesteście aresztowani! – Tonks stał teraz pyszczek w pyszczek z wciąż kołyszącym się profesorem. – Kiedy wytrzeźwiejecie, zostaniecie sprawiedliwie osądzeni i straceni.

– Powie mi pan, burmistrzu. – Branks wreszcie odezwał się, nie spuszczając wzroku z ostrza kosy. – Od kiedy to alpaki robią coś takiego. – Profesor wskazał na kupę łajna, w którą właśnie wdepnął. – I od kiedy mają kopyta? I jak – na miłość Valisa – można trzymać nimi kosę?

Burmistrz nie odpowiedział. Cios był szybki i czysty. Głowa Branksa wpadła w błoto tuż obok ciała, które wciąż stało na nogach, mimo rosnących problemów z utrzymaniem równowagi.

– Sobowtórniaki! – Munio wyskoczył w powietrze, tnąc znad głowy.

Burmistrz sparował w ostatniej chwili. Stal zgrzytnęła o stal. W mgnieniu oka Tonks zmienił postać i zamiast alpaka, Munio miał teraz naprzeciw siebie napakowaną, małpokształtną maszkarę. Fioletowa sierść potwora tworzyła wzory podobne do pawich ok.

– Trzeba było was przerobić na parówki już pierwszej nocy! – Ostrze kosy rozchlapało błocko w miejscu, gdzie przed chwilą wylądował Kapibarnik.

– Jesteście za duzi, by zmieniać się w kapibary. – Munio zawirował w powietrzu. – Teraz rozumiem, dlatego w mieści widzieliśmy tylko alpaki! I skąd tu tyle gnoju!

Burmistrz próbował złapać Kapibarnika kostropatą łapą, ale Munio odbił się od ściany i ciął poziomo. Raniona noga pękła, a sobowtórniak zwalił się na ziemię. W ostatniej chwili zasłonił łeb, lecz Munio szybko pozbawił Tonksa reszty kończyn, po czym wbił sztych prosto w pełną ostrych zębów paszczę.

– Z Kangurem nie wygrasz, maszkaro! – Kapibarnik wyszarpnął miecz z truchła i przeturlał się między potworami.

Pozostałe sobowtórniaki był zdecydowanie mniejsze od Tonksa, ale nie mniej zawzięte i było ich dużo. Bardzo dużo.

– Rach! Ciach! – Kapibarnik rozrąbał kolejnego stwora na pół. – I jeszcze raz! – Ślepia Munia płonęły.

Kapibarnik to skakał, to wymachiwał mieczem jak sam Księżycowy Książę, to wirował pomiędzy bestiami niczym bąk, odrąbując krzywe łapy i fioletowe głowy.

– Rach! Ciach! – krzyczał, ilekroć kolejny łeb lądował w błocie.

Niestety, potwory nie zamierzały tanio sprzedać skóry. Szczególne wyzwanie stanowiły te dzierżące widły i trójzęby, mogące trzymać Kapibarnika na dystans, albo…

– Z lewej, uważaj! – Głos zdawał się dochodzić ze wszystkich stron.

Kapibarnik zawirował w piruecie, tnąc na odlew. Ranna bestia zawyła przeraźliwie, ale zamiast paść w kupę łajna i pokornie skonać, ponownie skoczyła do ataku. Munio prawie złożył paradę, już zaparł się ogonkiem o ścianę, kiedy coś podstawiło maszkarze różową nogę. Sobowtórniak runął jak długi. Kapibarnik natychmiast zatopił ostrze w sercu potwora.

Reszta napastników odskoczyła.

– Co tak długo? – Munio wciąż wywijał ostrzem.

– Lata już nie te – odparł Branks, wciąż kołysząc się na nogach.

Z przeciętej kosą szyi alpaka powoli wyrastała głowa.

– Rzuć mi Osła, kamracie. Prędko!

Munio sięgnął do pasa, ale wtedy z drzwi po prawej wypadła zgraja wyjących sobowtórniaków. Profesor zaklął. Posiłki dodały otuchy pozostałym i bestie kupą rzuciły się do ataku.

Munio w ostatniej chwili odkorkował butelkę i skoczył na ścianę nie patrząc, czy Branks zdoła złapać miksturę. Kapibarnik miał teraz poważniejsze problemy przed, a także nad i pod sobą.

– Rach! Ciach!

Dźgał, rąbał i siekał. Przeszywał i rozrąbywał. Sobowtórniaki padały jeden za drugim, zapach łajna tonął w smrodzie krwi. Potwory, które jakimś cudem uniknęły miecza, trykał lub kopał Branks. Ale przeciwników było wielu. Bardzo wielu.

Munio nie wiedział, czy pomylił kroki, a może zwyczajnie ktoś podstawił mu nogę? Kapibarnik zwolnił. Tylko na chwilę. Odbił cios z tyłu, zablokował sztych i już miał się uwolnić, rozpłatać kolejna maszkarę, kiedy coś uderzyło go w pierś. Poczuł ból, szybkość, którą dawał Kangur uleciała w jednej chwili, a na jej miejsce przyszedł chłód. Munio zdążył jeszcze zobaczyć wbite we własną pierś widły, nim osunął się w mrok.

 

***

 

– Prawie nas zabili! – Munio padł na ziemię.

Gorączkowo obmacywał pierś, ledwie łapiąc dech.

– Zabili nas! – Branks macał poranione boki, które wyglądały teraz jak świeżo wyczesane. – Ale jednak żyjemy, Koniolubowi Grubasowi niech będą dzięki! Uciekliśmy?

– Zabili nas, lecz uciekliśmy! – zapiszczał Kapibarnik z ekscytacją. – To cud!

– Ale jak?

– Srak! Czy to ważne? Cud!

– Ważne, widziałem coś. – Branks wzniósł oczy ku niebu. – Jakby strumień różowego…

– Ja też… – Munio ściszył głos i dał Branksowi znak, by ten zrobił to samo.

Sądząc po odgłosach, znajdowali się w uliczce sąsiadującej z tą, w której walka właśnie dobiegła końca. Sobowtórniaki wyły i charczały, mamrocząc coś o komunii, którą przyjmą, kiedy przerobią pokonanych na parówki.

– No jasne! – Munio trzasnął się łapką w czółko. – Zawaliliśmy! Pożar w hotelu powinien wybuchnąć przed bitką. Ale Valis rozszczepił rzeczywistość, byśmy mogli dokończyć zlecenie. Dlatego żyjemy. Nie dość, że w pętli, to jeszcze… Koniolubie Grubasie! A Kinia?

– Należy do drużyny, Valis wskrzesi i ją. Przynajmniej w tej teraźniejszości – mruknął profesor. – Ale czuję, jak ta pętla się zaciska. Musimy się spieszyć. Pokaż prędko, jakie mikstury nam zostały.

 

***

 

Tłok w błotnistej uliczce gęstniał z każdą chwilą. Odgłosy walki i smród krwi ściągnęły tam wszystkie bestie, które, zrzuciwszy kamuflaż, gorączkowo przeszukiwały pobojowisko.

– Czy to prawda, że sobowtórniaki piją wodę po gotowaniu parówek?! – zakrzyknął Munio, z grzbietu Branksa spoglądając na masę fioletowego plugastwa.

W pierwszej chwili wszystkie oczy zwróciły się w stronę wylotu uliczki, w kolejnej plugawa masa pędziła już w stronę Kapibarnika, wyjąc i złorzecząc. Munio spiął Branksa i pomknął w stronę rynku.

– Jakbym miał takie mordy, jak wy, to bym na nich siedział! – rzucił przez ramię Kapibarnik.

– Ile sobowtórniaków leży w gnojówce? Za mało! – dodał Branks.

Rozdzielili się, jak tylko wpadli na rynek. Alpak pognał w stronę karczmy, podczas gdy Muniek, wypiwszy uprzednio Pingwina, ślizgał się po błocie niczym łyżwiarz po lodowej tafli, tnąc i kłując przeciwników.

– Otoczcie go, tym razem nie ucieknie! Tssss! – zagulgotał ktoś.

Kapibarnik jednak odślizgiwał się po każdym ataku, utrzymując dystans.

– Opór jest bezcelowy. Tsss! Już raz was dopadliśmy i niebawem znów to zrobimy!

– Co śmierdzi bardziej niż sobowtórniak? – Munio wskoczył na beczkę. – Dwa sobowtórniaki! – Wyprężył się wyzywająco. – No, który pierwszy? Śmiało, żelaza starczy dla wszystkich.

Kapibarnik uchylił się w ostatniej chwili. Bestie, zamiast gonić, zaczęły ciskać czym popadnie, wliczając w to widły i kamienie. Munio przeczekał salwę za beczką, a następnie rzucił się do ucieczki.

– Branks! – wrzeszczał. – Profesorze, gdzie jesteś? Suchary mi się kończą!

Odpowiedzi nie było. Kapibarnik przebiegł na drugą stronę rynku i wpadł do pierwszych otwartych drzwi, które znalazł. Masa szkarad pognała za nim. Kiedy ostatni z sobowtórniaków zniknął w budynku, Branks wyskoczył zza rogu i pospiesznie zabarykadował drzwi. W tej samej chwili okienko na poddaszu eksplodowało, a na zewnątrz wypadła wirująca, brązowa kula.

– Mam cię! Mam cię! – Alpak próbował złapać przyjaciela, ale poślizgnął się i wykopyrtnął. – Nie mam cię! Dlaczego to się zawsze tak kończy?

Kapibarnik z pluskiem wylądował w kałuży. Przetoczył się i stanął w ulubionej pozycji szermierczej, żywo merdając ogonkiem.

– Gotów, profesorze? – Na jego twarzy gościł chytry uśmieszek.

– Gotów. – Branks pospiesznie ustawił się tyłem do budynku. – Tyle że to urąga mojej godności jako akademika…

– Sam to wymyśliłeś.

– Wiem, ale… dawaj tę flaszkę!

Kapibarnik zważył buteleczkę w dłoni i nie bez zawahania podał Branksowi Smoczy Zad. Alpak wypił, poczerwieniał, wreszcie zionął ogniem. Tylko że nie z pyszczka. I trochę mocniej, niż planowali.

 

***

 

– Możecie mi łaskawie wytłumaczyć, coście najlepszego zrobili? – Kinia, z wyrazem wielkiego wzburzenia na pyszczku, przeskakiwała z łapki na łapkę.

Z jej ciemnych uszek buchała para.

– Za chwilę, kochanie. Rach! Ciach! – Munio rąbał mieczem cmentarne ogrodzenie. – Profesorze, tyle wystarczy?

– Jeszcze – rzucił Branks, chłepcąc wodę jak szalony. – Jeszcze kilka przęseł, kamracie!

Alpak co chwilę bekał, zwracając przy okazji nieco wody do kałuży, ale nie przestawał pić. Spod jego osmalonego ogona wciąż unosiła się smużka dymu.

Osada za ich plecami płonęła. Trzask i huk pożaru ucichły już nieco, ale płomienie nadal śmiało strzelały w niebo, a słup gęstego, czarnego dymu zdawał się sięgać chmur.

– Mutacja – wydyszał Branks. – Chcieliśmy pokonać sobowtórniaki jednym celnym strzałem, że się tak wyrażę. Koniolbie Grubasie, ale piecze! Lecz wcześniej, w poprzednim życiu znaczy, wypiłem Małpę, mój wewnętrzny smok zmutował.

– I zamiast hotelu podpaliliśmy całe miasto! – Munio odskoczył, kiedy przęsło wreszcie runęło w trawę. – Na pochybę skurbowtórniakom!

Kapibarnik zrobił salto i wylądował ledwie trzy kroki przed Kinią, tryumfalnie machając ogonkiem.

– Kiedy ogień dogaśnie, Valis znów splecie ścieżki czasu w jedyną słuszną teraźniejszość, kochanie. Wiatr rozwieje dym, dostaniemy złoto…

Kinia z całej siły zdzieliła Munia w pyszczek.

– Ała!

– To na pewno wszystko twoja wina! – wrzasnęła, zamierzając się torbą na Branksa. – Spalić miasto? Sobowtórniaki? Ciągle sprowadzasz mojego Muńka na złą drogę, wciągasz w te swoje różowe sprawki.

Alpak uchylił się raz i drugi, ale nie chciał zbytnio oddalać się od kałuży, więc trzeci cios dosięgnął różowego pyszczka.

– O cholera! – jęknęła Kinia, widząc spory korkociąg i dwa pilniki wbite w różową głowę. – Przepraszam!

Bezwładne ciało alpaka osunęło się na cudnie zieloną trawę.

– Choć w sumie to dobrze się stało. Bo to wszystko była jego wina, prawda, kochanie? – Kinia odwróciła się i zamarła, widząc płonące złotem oczy Munia.

Obie łapki Kapibarnika mocno ściskały rękojeść miecza.

– Jak uciekłaś z miasteczka? – zapytał spokojnie Munio.

– Kochanie, ja…

– Jak Branks uwolnił smoka, to wyrzuciło nas aż tutaj. Poza tym prawdziwa Kinia nigdy by mnie nie uderzyła ani nie wściekała się za podpalenie miasta, w którym nie było kapibar. – Munio pokręcił głową. – Skrzyczałaby nas za picie Małpy, o tak, i za niszczenie płotu. Kochała mnie, anachronicznego Kapibarnika, przekwalifikowała się z czarodziejki na kosmetyczkę… Nie jesteś prawdziwą Kinią!

Munio ruszył. Kinia pisnęła i rzuciła w niego torbą, lecz Munio zrobił zwód, wyskoczył w powietrze i zadał serię błyskawicznych cięć. Czerwone krople długo spadały na trawę.

– O cholera! – jęknął Munio, coraz większymi oczami wpatrując się w poszatkowaną Kinię, która ciągle nie zamierzała się odmienić w poszatkowanego sobowtórniaka. – Czy ja… ale przecież. – Miecz wysunął mu się z łapki. – Czy ja tak bardzo jej nie znałem?

– To nie mogła być ona, kamracie. – Z różowego cielska kiełkowała już kolejna głowa. – Nie była potworem, ale też nie Kinią, znaczy nie tą właściwą. Prawdziwa Kinia kocha nas, utrzymuje, przygotowuje mikstury i ogarnia cały ten bajzel.

Munio padł na kolana i zapłakał.

– Bez obaw. Sądzę, że ona wróci. – Branks pokiwał nową głową. – One zawsze wracają. Aby Valis mógł wszystko naprawić, ten rodzaj kapibar najwyraźniej musiał wyginąć. Nie wątpię, że znajdziemy tę właściwą szybciej, niż bym sobie tego życzył. Mikstura?

– Co?

– Nie Małpa i zdecydowanie nie Smoczy Zad, to może Mrówkojad?

– W takiej chwili myślisz o miksturach!? – Munio ponownie dobył miecza.

– Posłuchaj, przyjacielu. – Branks skrzyżował przednie łapy na piersi. – Widzę dwie opcje: znajdziemy właściwą Kinię lub zaniesiemy to, co zostało z tej do najbliższego nekromanty. W obu przypadkach będziemy mieć przerąbane.

– Złaja nas. – Miecz ponownie spoczął w trawie. – Strzeli focha i przestanie robić mikstury na przynajmniej miesiąc.

– Zwłaszcza to trzecie mnie martwi. Ale wróci. To jak, Mrówkojad?

– Niech będzie – westchnął Munio, siadając na trawie. – Tak sobie teraz pomyślałem. – Wychylił nieco Mrówkojada, spoglądając na wolno sunące obłoki.

– Nie przeszkadzam? – zawołał ktoś.

Od strony bramy kroczył strażnik krypty.

– Faktycznie, trochę przypomina gęś – szepnął Branks, obserwując przybysza.

– Gęś, jaka gęś? – Stary alpak rozejrzał się badawczo. – Proszę, chłopcy, to dla was. – Podał Muniowi pękatą sakiewkę. – Za wykonanie zlecenia Kapibarnikowi należy się nagroda. – Strażnik krypty usiadł. – Bez tego nawet Valis z pomocą Konioluba Grubasa nie zdołaliby wszystkiego połatać. A co wy tam macie?

– Valis… Mrówkojada mamy. – Munio zważył sakiewkę w dłoni. – Dziękuję.

– To ja dziękuję. W imieniu swoim i duchów mieszkańców. Może teraz przestaną nawiedzać okolicę i dręczyć wędrowców różowym światłem. Mogę łyczka?

– Oczywiście.

Branks już miał zaprotestować, lecz widząc, że Munio sięga po kolejną butelkę, jedynie poklepał kamrata po pleckach.

– Ty jesteś Valis, prawda? – Kapibarnik obserwował, jak strażnik ostrożnie wącha miksturę. – To ty nas wezwałeś. Umarliśmy, a ty przywróciłeś nas do życia.

– Uuu, ale paskudztwo! – Strażnik skrzywił się i kolejny raz przechylił butelkę. – Stary, dobry Mrówkojad. Valis jest tam. – Wskazał łapą niebo. – Je jestem tylko skromnym strażnikiem wielkiego żelaznego więzienia nieco podobnym do gęsi. O czym to sobie pomyślałeś, młody gryzoniu, kiedy tak bezczelnie wam przerwałem?

Munio zmieszał się lekko, ale kiedy Branks wyrwał mu butelkę tylko wzruszył ramionami.

– A nic. Takie tam filozofowanie. Bo gdyby ten cały mityczny Gerwant, zamiast tak uganiać się za tą cizią i przeżywać te wszystkie rozterki po prostu ją zarąbał, ile prostsze i łatwiejsze byłoby jego życie. Przecież ona w sumie była potworem. Bestią z lodu i wyrachowania, a on sam sobie mikstury robił, prawda?

– Mógłby większość życia gapić się w niebo, pić mikstury i być przy kasie – przytaknął Branks, osuszając flaszkę. – Albo znaleźć sobie jakąś inną ryjówkę. Chyba nigdy tak do końca nie zrozumiemy starożytnych.

– Chyba nie – zgodził się strażnik. – Pijmy więc, póki czas.

Koniec

Komentarze

Na początku jest szok, niedowierzanie i uczucie niezrozumienia. Ale wystarczy dać się porwać słowom, szaleństwu, absurdowi, czy różowej alpace i dalej już leci. 

Tekst jest rwącą rzeką absurdu, dowcipu i szaleństwa. Orzeźwia i zostawia uczucie niedosytu. Czyli tajemnice, bezdroża, magia, miłość i zdrada, ale całkiem inaczej. 

delulu managment

Nowa Fantastyka