Zbigniew patrzył przez okno na nocne niebo. Lubił trans. Skupił wzrok na czarnej przestrzeni pomiędzy gwiazdami i chłonął mrok. Jednocześnie miał poczucie, że uwodząca całe życie ciemność, straszliwie go rozczarowała.
“Umysł podpowiada mi tylko jedno…” – pomyślał Zbigniew. “Nie, nie będę tragizował. Muszę zacząć jakoś inaczej. Może powinienem się z kimś pożegnać? Rodzice nie żyją… Szkoda, że nie miałem rodzeństwa. Życzyłbym każdemu dorastać w towarzystwie mistrza przenikliwości. Ale cóż, byłem jedynakiem. A może był ktoś ważny? Nie. Chyba nie znam nikogo takiego. Wszyscy są siebie warci. To znaczy, nic nie warci”. – Zbigniew chwycił za pióro:
Droga Karolino, mieszkańcy wsi.
To, że jestem kimś wyjątkowym nie muszę tłumaczyć. Byliście świadkami mojego trudnego życia. Osamotnienie, na które się zdecydowałem było jedyną możliwą drogą. Chciałem poświęcić swój umysł, żeby otworzyć nową drogę innym…
– Panie Zbigniewie, ktoś wali do drzwi – powiedziała Karolina. Stara Karolina jak ją nazywał.
Zbigniew schował pospiesznie pistolet do szuflady, a list przykrył grubą księgą.
Wszedł z sypialni do przedpokoju i pomaszerował w kierunku drzwi wejściowych. W srebrnych ramach na ścianie wisiał jego portret. Prezentował twarz wymalowaną grubą warstwą farby olejnej, otoczoną abażurem ciemnych włosów, które uciekały przed szalonymi oczami. Na głowie leżał lekko przechylony melonik, czarny, podobnie jak fragment górnej części garnituru.
Portret został namalowany podczas Drugiej Wojny Światowej przez ludowego artystę. Zbigniew wykorzystał naiwność malarza i nie wypłacił honorarium za wykonane dzieło. Gdy ten się upominał o sprawiedliwość i próbował walczyć, zagroził, że doniesie okupantowi o jego rzekomych powiązaniach z partyzantką.
W przedpokoju przy dębowych drzwiach stała Karolina. Zbigniew na nią nawet nie spojrzał, choć tak naprawdę nie była stara i było na co popatrzeć: chociażby na kosmyk blond włosów, który kręcił się figlarnie przy uchu. Zbigniew nie przepadał za kobietami. Nie interesowały się jego teoriami filozoficznymi i jego zdaniem mówiły zbyt wiele i na nieistotne tematy.
Walenie do drzwi rozległo się ponownie. Zbigniew dziwił się nagłą wizytą, ale przyszło mu do głowy, że może ktoś chce się ukryć przed obecną władzą ludową. Licząc na szansę zarobku rzucił w kierunku Karioliny:
– Nożesz… Kobieto! Otwórz! Ciekawym komu się chce nawiedzać cudzy dworek o tak późnej porze.
Karolina ostrożnie uchyliła drzwi, wpuszczając chłodne, zbutwiałe powietrze. Na tle sadu w jesiennej odsłonie stał młodzieniec ubrany w wełnianą czapkę, skórzany kożuch i pikowane spodnie. Patrzył dumnie. Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka i wytarł buty. Odruchowo chciał je zdjąć, ale się powstrzymał.
– No niech pan wchodzi – burknął Zbigniew odsuwając się od drzwi – Przerwał mi pan coś ważnego, więc jestem ciekaw co pana tu sprowadza. Jest pan młody. Ciężkie czasy mamy. Na szczęście wojna się skończyła. Służył pan? – zapytał świdrując przybysza wzrokiem.
– Nie o tym chciałem z panem mówić.
Młodzieniec zdjął nakrycie głowy, dzięki czemu jasne kręcone loki opadły na spadziste czoło.
– Zna mnie pan? Na pewno… Nie jestem byle kim.
– Tak – powiedział niecierpliwie młodzieniec. – A zna pan Michała Kwejko?
– Michała Kwejko? Coś mi świta. Ale nie pamiętam, gdzie słyszałem to nazwisko?
– Przed wojną odwiedził wasz dworek. Ubogi bezdomny.
– A, tak! Uratowaliśmy go przed zamarznięciem. Przyszedł do tego domu w zimę stulecia.
– Uratowaliście? Podobno zmarł z wyziębienia.
Zbigniew zamilkł i przez chwilę przyglądał się gościowi.
– Karolino, zrób nam herbaty! A pana proszę do salonu.
Usiedli naprzeciw siebie. Dzielił ich duży, podłużny, drewniany stół z bardzo grubym blatem. Łokieć gospodarza podpierał prawy policzek oparty o zwiniętą dłoń.
– Niech pan opowiada, cały zamieniam się w słuch – powiedział młodzieniec.
– Tak więc byłem wtedy na pierwszym roku studiów. Wróciłem do rodzinnej wsi na święta. Michał już od kilku dni spał w naszej stodole. Moi ukochani rodzice nie daliby mu zamarznąć.
– To jak to się stało, że w święta Bożego Narodzenia znaleziono go martwego z wyziębienia w waszym sadzie?
– Zaraz. Po kolei. Wczesną wiosną tego samego roku znalazłem pisklę kruka.
Zbigniew przypomniał sobie czasy studenckie. Częste spacery po parku. Samotność, która pozwalała skupić się na sobie. Znaleziony ptak stał się impulsem by wyjść na chwilę ze swojej skorupy i zwrócić uwagę na zewnętrzny świat. Zabrał kruka do swojego pokoju w internacie.
– Karmiłem go tym co mi się udało wynieść ze stołówki studenckiej. Było to jeszcze przed wojną. Nie skąpili jedzenia… Kruk rósł i rozwijał się.
Zbigniew był obdarzony nie tylko domniemaną przenikliwością, ale naprawdę miał dobrą pamięć. Odtwarzał jak z pamiętnika: w bibliotece uniwersyteckiej znalazł ciekawe książki o ptakach. Opisywały najnowsze badania nad inteligencją kruka. Ponoć najinteligentniejsze z nich przewyższały sprytem niejednego chłopa… Przynajmniej tak pisali.
– Niech pan przejdzie do rzeczy. Co się stało z Michałem?! – młodzieniec przerwał krzykiem.
– Spokojnie. – Zbigniew uśmiechnął się, pokazując swoim opanowaniem wyższość nad młodzieńcem. – Przywiozłem kruka na wieś, gdy wróciłem na święta. Zostawiłem go w stodole razem z tym Kwejko.
Zbigniew ożywił się. Tępa melancholia zauważalnie odpuściła. Uświadomił sobie jak bardzo troska o to stworzenie sprawiała mu radość. Ciągną dalej opowieść.
– Przynosiłem krukowi chleb. Kromki znikały bardzo szybko. Donosiłem je kilka razy dziennie. Chleb był wtedy bardzo drogi podobnie jak teraz. Jednak wydawało się, że ptak ma żołądek dorosłego człowieka. Ciągle krakał i prosił o więcej. Nie było nawet śladów po okruszkach. W końcu rodzice kazali przestać karmić stworzenie. Uważali, że w stodole jest wystarczająco ziaren.
Karolina przyniosła herbatę. Zbigniew pociągnął łyk i zamyślił się. Przypomniał sobie treść ksiąg, które przywiózł z Niemiec na miesiąc przed wybuchem drugiej wojny światowej. Uwierzył wtedy, że kruki są w stanie zaprowadzić duszę do istot jeszcze inteligentniejszych wartych duchowego kontaktu. Zgłębiał każdą filozofię, która pozwalała mu zapomnieć o otaczającym świecie, a dawała w zamian podróż w ledwo wyczuwalnym towarzystwie ciemności i jej mieszkańców.
– Panie Zbigniewie proszę kontynuować – powiedział młodzieniec i przyłożył obie dłonie do kubka.
– Następnego dnia w stodole kruka już nie było. Widziałem tylko stertę piór na słomie. Michał śmiał się nerwowo. Od razu się zorientowałem, że zamordował mi przyjaciela. Poskarżyłem się rodzicom i postanowiliśmy wygonić winowajcę.
– Był głodny! – krzyknął młodzieniec.
– Kto? – spytał zaskoczony Zbigniew.
– Michał Kwejko idioto!
Gospodarz zamyślił się. Czyżby coś ważnego umknęło jego przenikliwości? Czy mógłby się tak bardzo pomylić?
– Rozumiem – odparł odruchowo Zbigniew.
– Nie! Nie rozumiesz! Ty tego nigdy nie zrozumiesz! – wydarł się przybysz.
Zbigniew milczał. Uświadomił sobie, że od chwili śmierci kruka prześladowało go jakieś przekleństwo. Czy może raczej od śmierci Kwejko? Bez problemu zdobywał majątek, ale musiał go wydawać na ciągłą reperację zdrowia, A to zapalenie płuc, a to astma. Dwa razy złamał nogę. Przed oczyma wyobraźni ukazywały mu się różne fragmenty z życia. Te sprzed dziesięciu lat i te z ostatniego roku. Miał wrażenie jakby jakaś postać cały czas mu towarzyszyła od chwili śmierci kruka. Był przekonany, że teraz stoi za nim i rzuca wielki cień na połowę salonu. Wreszcie spytał.
– Kim jesteś? Przyszedłeś mnie oskarżać?
– Nazywam się Józef Kłos. Jestem nieślubnym dzieckiem Michała Kwejko. Urodziłem się miesiąc przed śmiercią ojca.
Obaj zamilkli. Zbigniew zorientował się, że cień drga jakby by ktoś się śmiał. W pewnej chwili był przekonany, że słyszy chichot, ale zdecydował się skupić na wspomnieniu ojca przybysza.
– Dlaczego przyszedłeś właśnie dzisiaj? Skąd wiedziałeś, że chcę odebrać sobie życie? – spytał Józefa.
– Nie wiedziałem – powiedział młodzieniec panując nad emocjami – chciałem tylko wyjaśnić okoliczność śmierci ojca i poznać człowieka, który był tak ślepy na czyjeś nieszczęście.
Przypomniał sobie jak w towarzystwie Karoliny chodził po sobotnim targu. Snuł się zostawiając jej kwestie zakupu produktów spożywczych. Płacił jej nie tylko za gotowanie, ale za wyręczanie w świadomym kontaktowaniu się ze światem. Widział jak żywo rozmawiała z mieszkańcami sąsiednich wsi. Zdarzało się też, że wrzuciła równowartość dniówki żebrakowi. Co za marnotrawstwo! Czasem długo z nimi rozmawiała. Jeden z nich opowiadał o swoim upokorzeniu. Świadomości, że jest na samym dole drabiny społecznej i pełni rolę przestrogi dla dzieci, które nie chcą się uczyć, albo myć.
– Kto się panem opiekował po śmierci? – spytał Zbigniew.
– Matka. Mężczyzna, który z nią wtedy mieszkał wyprowadził się zaraz po moim urodzeniu. Nie miała pracy, więc żyliśmy dzięki temu co się udało wyhodować na polu, a czasem ukraść. Gdy miałem pięć lat chodziłem po gospodarstwach i żebrałem, a czasem decydowałem się podejmować drobne prace. Nie poszedłem do szkoły. Zresztą wybuchła wojna. Nie chciałem też iść do wojska jak mi radzili sąsiedzi.
– Zarobiłbyś trochę– powtarzali.
Ja wiedziałem, że raczej bym zginął.
Łuski trochę spadły Zbigniewowi z oczu. Zobaczył Michała Kwejko w trochę innym świetle. Przynajmniej na tyle na ile było to możliwe. Na dworze stado kruków wydarło się przeraźliwym krakaniem. W sąsiednim pokoju księga leżąca na niedokończonej korespondencji spadła z hukiem na podłogę. Zbigniew poczuł, że do jego umysłu wpada światło. Nie tylko grzało, ale jakby zmieniało strukturę mózgu. Odetchnął z ulgą. Krzyknął przez cały salon:
– Karolino! Podaj panu kilka kromek chleba. Przynieś też smalcu.
Karolina pojawiła się w salonie z tacą. Wyczuła zmianę u Zbigniewa, więc bez pytania o zgodę dosiadła się do stołu.
– Ma pan jakieś źródło utrzymania? – spytała Józefa.
– Raz po raz uda mi się złapać jakieś prace ogrodowe.
– Karolino, pozbierałby jabłka, winogrona… – Zbigniew zwrócił się do kobiety.
– Tak Zbigniewie. Dobry pomysł – odparła.
– Uratował mi pan życie, Józefie – westchnął gospodarz. – Może pan zacząć od jutra. Ustalimy jakieś sprawiedliwe wynagrodzenie. Czuję się winny śmierci pana ojca.