
Fragment będzie prologiem do Tomu III, który nie ma jeszcze nazwy.
Fragment nie przeszedł redakcji, więc może zawierać błędy.
Poczekajmy parę miesięcy…
Ten dzień był wyjątkowo gorący. Od dawna nie padał deszcz, chmury były jedynie skromnym marzeniem mieszkańców okolicy zwłaszcza rolników – choć niepogoda nie była teraz ich największym zmartwieniem.
Czterech mężów jechało konno wzdłuż rzeki. Ścieżka wydeptana przez miejscową ludność prowadził z wyżyn wzdłuż rzeki do miejsca gdzie wpadała do jeszcze większej rzeki. Po lewicy czterech mężów miało rzekę Leuk a wracali w stronę Hafy, choć mieli zamiar szukać brodu, kiedy miną miejsce, gdzie Leuk wpadała do rzeki Sungalal. Ktoś mówił dwa dni temu, że są tam brody, a ci czterej chcieli przejść przez rzekę gdyż ich celem był Erhasun, las leżący na południe od Hafy, na południe od dopływu rzeki Erbi.
Jacyś wieśniacy szli ścieżką na południe. Z daleka jeden z czterech mężów dojrzał ich i bardzo się zdziwił.
Ja chyba śnię… – pomyślał jeden z czterech mężów – kogo w góry niesie?
– Okażcie znaki rozpoznawcze! – zawołał drugi z czterech mężów.
– Spierdalaj!!! – odpowiedział jeden z tych wieśniaków, idących na południe.
– Są w porządku – stwierdził pierwszy z czterech mężów.
Obie grupy w końcu spotkały się. Piesi wieśniacy, w sile ośmiu chłopa, i czterej konno podróżujący mężowie.
– Gdzie was niesie? – spytał pierwszy z mężów nie zsiadając z konia.
– A chuj was to obchodzi? – odparł jeden z wieśniaków.
– Jak będziecie grzeczni, to wam podpowiemy jak nie stracić głów… choć języki to prawie na pewno stracicie – odpowiedział pierwszy z mężów.
Wieśniacy popatrzyli na siebie jeden przez drugiego. Choć byli chamscy, prymitywni, to jednak ten mąż robił na nich jakieś dziwnie dobre wrażenie i budził respekt – nie wiedzieć czemu.
– Idziemy na wyżynę. Podobno jest tam sporo poległych do oskórowania – powiedział bezpruderyjnie jeden z wieśniaków – ktoś ty? Co cię obchodzą tacy jak my?
– Na imię mam Penaram – przedstawił się pierwszy z mężów – brałem udział w bitwie, która tam się odbyła gdzie zmierzacie. Pytam z ciekawości, ale także po to, żeby ostrzec was, że tam nie jest bezpiecznie.
Młoda twarz Penarama biła odwagą i charyzmą, jakiej nie było widać na twarzach jego trzech towarzyszy. Jego czarne włosy błyszczały się w słońcu. Choć właśnie powiedział, że wraca z bitwy, jego młoda cera nie znała zmarszczki.
– Nigdzie nie jest bezpiecznie – rzucił frazesem jeden z wieśniaków, gdzieś na tyłach grupy.
– Przegraliśmy bitwę. Artezjanie ścigają wycofujące się oddziały – wyjaśnił Penaram – gobliny przeszukują Wyżynę. Tam się też roi od czarnoksiężników; brali udział w bitwie.
– Chuj z czarnoksiężnikami – odparł pierwszy z wieśniaków – co o nich wiesz? Jakbyś jakiegoś spotkał, to byś z nami nie rozmawiał.
– Zajmuję się magią – odpowiedział Penaram.
– Kuglarz? – spytał wieśniak – weź pokaż jak żonglujesz?
Wszyscy wieśniacy zaśmiali się. Penaram miał poważną minę – cała czwórka wracająca z gór miała poważne miny.
– Humorek nie dopisuje – skonstatował po chwili kolejny z wieśniaków, widząc posępne miny czterech mężów.
– Przegraliśmy bitwę palancie – wtrącił się jeden z czterech, najmłodszy… wyglądał na dwudziestolatka.
– Til…! – syknął Penaram do najmłodszego odwracając ku niemu lico i chcąc go w ten sposób uciszyć.
– Dobra, dobra! – odpowiedział Til Penaramowi – za parę dni wam też humorek odejdzie – zwrócił się do wieśniaków.
– To już nasze zmartwienie – odparł wieśniak – a jakie jest wasze zmartwienie na najbliższe parę dni? Gdzie zmierzacie?
– Wycofujemy się – odpowiedział Penaram – spróbujemy dołączyć do oddziałów, które przegrupowują się w Liliputonii. Chcemy dostać się do Gdanil.
– To kawał drogi… wysoki stan wody na Hafie wam się trafił.
– Znacie miejsce, gdzie byśmy mogli poszukać brodu? – spytał Penaram.
– My stamtąd nie przyszliśmy, idziemy od Erhasun.
– To nam w niczym nie pomoże – stwierdził Penaram.
– To chuj… nie pomogę. W każdym razie, wzdłuż Leuk jak pójdziecie dojdziecie do dopływu rzeki do Sungalal. Wzdłuż Sungalal przejdziecie jakieś trzydzieści parcelboków to znajdziecie brody.
– Nic mi po nich – odparł Penaram – ja się chcę przez Hafę przeprawić.
– Kurwa, chuj mnie Hafa obchodzi. My nie byliśmy na wschód od Hafy. Podpowiadam ci, gdzie jest to co ja wiem.
– Dzięki – podziękował uprzejmie Penaram – ruszamy prosto na wschód i poszukamy brodu na Hafie. Może jak będziemy wracać z oddziałami to skorzystamy z twoich informacji.
– To chyba tyle… nic nam nie podpowiecie – stwierdził wieśniak.
– O Wyżynie? Lepiej tam nie idźcie – odpowiedział Penaram.
– Dzięki w chuj za radę… doceniamy – odpowiedział wieśniak – zaryzykujemy.
– Tymczasem! – odpowiedział na pożegnanie Penaram i konia odwrócił na wschód.
Odeszli na wschód stępem kilka zagonów, aż stracili napotkanych rabusiów z oczu. W końcu, kiedy upewnili się, że już są poza zasięgiem ich wzroku Penaram przemówił:
– To szabrownicy.
– A nie szpiedzy? – spytał inny z mężów, miał na imię Velsing.
– Nie sądzę – odpowiedział Penaram.
– Ciekawe czy sztuczka się udała? – zastanawiał się trzeci z mężów, miał na imię Krin.
– Oby – westchnął Penaram.
– Jakby nas ktoś miał ścigać, to by już nas dopadli – rozmyślał Velsing.
– Albo śledzą nas i trzymają się z dala, żebyśmy doprowadzili ich do naszego obozu – powiedział Krin.
– Wieśniacy rozpowiedzą, że widzieli czterech magów uciekających na wschód – przypomniał Til – to wiarygodna historyjka.
– Czarnoksiężnicy nie są głupi – syknął Krin.
– Nie ma co ryzykować… idziemy na wschód – oznajmił Penaram.
– Nie idziemy nad Sungalal? – spytał Til.
– Nie… przejdziemy przez Hafę, tak jak rozpowiadamy od kilku dni i dopiero potem, po drugiej stronie zawrócimy i pójdziemy na północ i przeprawimy się przez Lenię. Przed wojną był na Gabulu prom. Przeprawimy się z powrotem, popłyniemy pod prąd – przedstawił swój plan Penaram.
– Ale ty masz fantazję – bąknął Velsing.
– Moja fantazja to bezpieczeństwo pozostałych – odparł Penaram.
– Jak znajdą obóz to po nas – stwierdził Til.
– O ile już nie znaleźli – syknął Velsing.
– Znajdziemy pozostałych i wycofamy się do Ardulonii – stwierdził Penaram – to tylko kwestia czasu, jak znajdą naszą kryjówkę w Erhasun.
Czterej kompanii zrobili tak jak zaplanował Penaram. Poszli na wschód i poszukali brodu na Hafie. Przeprawili się na wschodni brzeg i poszli na północ. Ukryli się na dwie doby na południowo-zachodnim skraju Puszczy Lenijskiej; musieli odpocząć. Od wielu dni byli w drodze. Wpierw galopem uciekali przed ścigającymi ich Artezjamani i czarnoksiężnikami… z tej jedenastki ocalałych bitwę do teraz zostało czterech… ale nie spoczęli. Od wielu dni byli w ciągłym ruchu – teraz Penaram ocenił, że jest na tyle bezpiecznie, że można odpocząć.
Velsing odwinął płótno, którym mocno owinął lewy goleń.
– Kurwa… źle to wygląda – stwierdził oglądając swój nogę.
Krin nachylił się nad goleniem swojego towarzysza i przyjrzał mu się.
– Chyba się zaogniła ta rana – skonstatował Krin.
– Wypalimy i będzie po kłopocie – stwierdził Til.
– Zaraz ci wypalę w pysk, szczylu! – warknął Velsing.
– Boisz się rozżarzonego kawałka metalu? – spytał Til.
– Pierdolnę mu! – warknął Velsing i chciał wstać, ale nie dał rady. Ból w goleniu posadził go z powrotem na posłanie.
– Po prostu mówię, co się robi w takiej sytuacji – odrzekł Til niewzruszony, jakby nie bał się w żadnym stopniu innego czarodzieja, starego, doświadczonego i biegłego w magii… z zakonu od zawsze konkurującego ze Stowarzyszeniem Eremów, z którego Til pochodził.
– Spytamy Penarama jak wróci – uspokoił Krin.
– A co mi on pomoże? – syknął Velsing.
– Podobno Berterkerowie potrafią leczyć za pomocą magii – odpowiedział Krin.
– Nie słyszałem – powiedział Velsing.
– Pewnie trzymają to w tajemnicy – stwierdził Krin – z resztą… nie zdziwiłbym się, jakby ten tutaj potrafił znacznie więcej…
– Nie lubicie go… co? – spytał Til.
– A kto lubi Berterkerów? – spytał Velsing.
– Może Berterkerów nie tolerują inne zakony, ale przyznacie, że byśmy już gryźli piach, gdyby nie ten tutaj – odparł Til.
W gruncie rzeczy Til nie miał nic do Penarama. Natomiast Velsing zdawał się być mocno zaniepokojony faktem, że jakiś czarodziej jest biegły w magii. Przed oczyma wciąż miał dwustu artezjan, którzy rzucili się za nimi w pościg po bitwie i dopadli ich, prowadzeni przez pięciu czarnoksiężników. Penaram wziął na siebie czarnoksiężników… do czasu kiedy ich poskładał, dwustu artezjan poćwiartowało siedmiu z dziesięciu jego towarzyszy uciekających przed totalną zagładą. Velsing jednak nie czuł wdzięczności wobec Penarama, który po zabiciu pięciu Czarnoksiężników, wrócił i odparł prawie dwustu artezjan. Til też mu się nie podobał bo był z Eremów… no i jakoś wyjątkowo dobrze sobie radził – był za dobry na swój wiek i nie było mu jak dopierdolić, szczylowi jednemu! No i był jebanym Eremem…
– Podobno on był przewodniczącym Berterkerów – spekulował Krin; nie znał bowiem faktów, jedynie zasłyszał jakieś plotki.
Jego bractwo Bolverków nie było nigdy zaprzyjaźnione z Berterkerami, z którego wywodził się Penaram. Wieść o tym, że Penaram został przewodniczącym Berterkerów najpewniej nie dotarła do Bolverków.
– No i co z tego? – bąknął Velsing.
– Pierdolony, dobry jest – przyznał w końcu Krin – szczyl ma rację… gdyby nie on, gryźlibyśmy piach.
Czarna Magia jeszcze plądrowała ich głowy. W ich wspomnieniach tragiczne wydarzenia były piętnem, którego nie mogli się pozbyć. Siedmiu innych czarodziei, którzy wycofali się z pola bitwy piszczało z rozpaczy w chwili śmierci… a te piski oni ciągle słyszeli w swoich głowach. Trzech z nich było Bolverkami, blisko związanymi z Krinem. Jeden z nich był ze Stowarzyszenia Honerów, którego z kolei członkiem był Velsing. Tamtego dnia Honerów już nie było na świecie, prócz jednego… a ostatniego z nich dopadła właśnie gangrena.
– Niech będzie…. – przyznał Velsing kładąc się na ściółce z powodu bólu w goleniu – ja pierdolę!
Nie wyglądał dobrze. W gruncie rzeczy w bardzo krótkim czasie z normalnie jadącego wierzchem mężczyzny zrobiła się z niego mokra plama.
– Trzeba ci tę ranę przypalić – stwierdził w końcu Krin.
– To już nic nie da – wtrącił się Penaram, który wrócił z lasu.
– Gdzie byłeś tyle czasu? – spytał Krin.
– Sprawdzałem, czy nikt nas nie śledził – odpowiedział Penaram.
– I co… śledzi? – spytał Til.
– Nie… udało się – odpowiedział Penaram.
– A co z nim? – dopytał Til w sprawie Velsinga.
– Ma gorączkę, rana się zaogniła – zdiagnozował Penaram – nie przeżyje.
– Zostawimy go?! – zdumiał się Til.
– Młody, głupio się pytasz… będziesz targać zwłoki ze sobą? – spytał z ironią Krin.
– Nie będzie trzeba targać zwłok – stwierdził Penaram.
– Znasz sposób? – spytał Krin – znajdziesz zioła? Ja miałem w plecaku, który mi zginął w bitwie. Po drodze się rozglądałem i jak na złość nic nie znalazłem.
– Zioła też już nic nie pomogą – powiedział Penaram.
– No to co nas w konia robisz? – prychnął Krin.
– Nie przeżyje, jeżeli mu nie pomogę – odpowiedział Penaram – ale mogę go uleczyć.
– Jak? – spytał Til.
Penaram gestem ręki kazał Krinowi i Tilowi odsunąć się od Velsinga. Tego wyraźnie gorączka zmogła; jeszcze kilka minut temu potrafił odpyskować, teraz zdawał się być już w innym świecie – zobojętniał i nie reagował na to co się działo wokół niego.
Penaram dotknął rozharatanego golenia. Zamknął oczy i zaczął wypowiadać zaklęcie. Po chwili słońce przyciemniało. Til i Krin spojrzeli na niebo, lecz nie spostrzegli żadnej chmury. Z nieba zaczęły schodzić bladoniebieskie kosmyki światła, które wpadały na rękę Penarama a następnie pełzały po niej na goleń Velsinga. Korony drzew zdawały się szumieć, choć nie poruszały się wcale. Krin i Til byli bardzo zaskoczeni. Po chwili Penaram odstąpił od Velsinga – po jego całym ciele pełzały bladoniebieskie kosmyki światła. Jak karaluchy po chlebie… po chwili coraz rzadziej… i rzadziej… i rzadziej. Kosmyki zniknęły, a do lasu znowu zaczęło wpadać słońce z bezchmurnego nieba.
Velsing leżał na ściółce i ciężko oddychał. Chyba drzemał.
– Żyje? – spytał Krin.
Wszyscy trzej stali nad Velsingiem i przypatrywali mu się z ciekawością.
– Co?! – spytał Velsing, który zerwał się nagle, jakby obudzony świadomością, że zaspał na najważniejsze wydarzenie w swoim życiu.
Popatrzył na swój goleń i zmrużył oczy.
– Wyleczone – zdumiał się Krin.
– Zemdlałem – stwierdził Velsing – nie pamiętam, co się stało ze mną.
– Umarłeś – odpowiedział Krin.
Penaram odszedł od swoich towarzyszy.
– Miałem paskudną ranę – przypomniał sobie Velsing.
– Berterk cię uzdrowił – wyjaśnił Krin.
– Ale jak? – zdumiał się Velsing.
– Czarami – odpowiedział Til.
Velsing przetarł oczy. Leczenie ciężkich ran i chorób za pomocą magii nie było umiejętnością znaną ani Bolverkom, ani Honerom ani Eremom. Niektórzy słyszeli jakieś mity, ale większość w nie wątpiła. Ta wiedza była ukryta – te zaklęcia znali tylko wybrani.
Po dwóch kwadransach Penaram wrócił ponownie do obozu, tym razem z jakimś workiem w ręku.
– Nazbierałem owoców przy okazji jak obchodziłem wcześniej okolicę – powiedział Penaram wyciągając gruszki z worka i wręczając je trzem towarzyszom.
– Dzięki – podziękował mu Krin.
– Musimy ruszać – oznajmił Penaram – siedzieliśmy tutaj dwie doby, ale pora się zbierać – powiedział i znowu odszedł, tym razem w stronę koni.
– Nie usiedzi na dupie – stwierdził Velsing.
– Za parę dni się rozdzielimy – oznajmił Krin – dotrzemy do kryjówki, zabierzemy to co nasze i idziemy swoją drogą.
– Już nie chcesz trzymać się u boku tego Berterkera? – spytał Velsing.
– A ty kiedykolwiek chciałeś? – spytał Krin.
– Rada mojego Stowarzyszenia kazała mi się dowiedzieć o nim jak najwięcej i poznać jego czary – przyznał Velsing.
– No to się dowiedziałeś – bąknął Krin.
– A może to jest właśnie klucz do drzwi? – spytał Til – to może jest odpowiedź na wasze pytania. Kryjecie się z waszymi czarami, uprawiacie magię, robicie różne tajemnicze rzeczy i zamykacie się w wąskim pomieszczeniu waszych umiejętności. Myślicie, że jesteście wszechpotężni bo znacie kilka zaklęć.
– A ty szczylu znasz ich pewnie w chuj? – warknął Velsing.
– Nie… ale już długo trzymam się tego Berterkera… – odparł Til – mojemu poprzedniemu nauczycielowi proponował współpracę. Wspólną naukę. Nie zgodził się. Uchodził za wielkiego wojownika. Zdechł jak prosię.
– To był ten Erem Gurpert? – spytał Krin, który coś kiedyś słyszał, ale nie za bardzo wiedział o kogo chodzi, ale Eremów trochę znał ze słyszenia – to on był taki wielki wojownik?
– No jak widać… – odrzekł Til – nie żyje. A Penaram dał radę czarnoksiężnikowi… i mnie ocalił.
– To jednak nie jesteś taki dobry jak myślisz – prychnął Velsing.
– A ty nie powinieneś gryźć piachu? – prychnął Til – przed chwilą wam powiedziałem, że Penaram jest od was inny. On przed wojną chciał zjednoczyć czarodziei. Rozmawiał o tym z Eremami.
– I chuj wyszedł – podsumował Velsing.
– Kilku przetrwało – przypomniał Til – niektórzy zaczęli konsultować się z Penaramem i jego poplecznikiem.
– A kto to ten poplecznik? – spytał Krin.
– Na imię ma Henamon – odpowiedział Til.
– Nie znam – odpowiedział Velsing – to człowiek? – spytał.
– Elf – odpowiedział Til.
– Z Dellinosów? – spytał Krin.
Dellinosi byli stowarzyszeniem czarodziei, przyjmowali tylko elfy. Działali w Hiribur.
– Z Lokkidiosów – odpowiedział Til.
Lokkidiosi byli zakonem czarodziei, który miał swoje placówki w Hiribur, Sepor Uwer, Porta Roral, Tenaideo, Cenronie oraz w Kruczym Gaju. Byli największym zakonem czarodziei wśród elfów w tamtym czasie. Do ich ekspansji walnie przyczynił się właśnie jeden z ich mistrzów – Henamon, który był mistrzem zakonu w Cenronie. Założył za swojego życia placówki w Kruczym Gaju, Tenaideo i w Porta Roral. Zaprzyjaźnił się z Penaramem i zbliżył do siebie Lokkidiosów i Berterkerów. Przed wojną było to bezprecedensowe osiągnięcie. Penaram i Henamon wymieniali się doświadczeniami i wzajemnie uczyli się magii. Początkowo chcieli jedynie stać się bardziej biegłymi w magii. Wielka wojna, jaka spadła na Pagaę i śmierć niemal wszystkich czarodziei z rąk potężnego czarnoksiężnika rzuciła nowe światło na znajomość człowieka i elfa. Musieli działać wspólnie, aby nie podzielić losu tych, którzy chcieli działać osobno. Tragiczne wydarzenia miały zapoczątkować ekspansję Białej Magii.
Ale Velsing, Krin i zdecydowana większość czarodziei na świecie jeszcze o tym nie wiedzieli i nie dopuszczali takiej możliwości do świadomości… a już na pewno niczego co ten szczyl mówił nie brali naprawdę na poważnie…
– Nie znam… – przyznał Velsing – jakiś odbijacz?
– Penaram mówił o nim, że to wielki czarodziej – powiedział Til.
– A… mówił… czyli go nie poznałeś – zaśmiał się Velsing – wypierdalaj do lasu po owoce na drogę!
Til rzucił groźne spojrzenie na Velsinga. Może i uważał się za czarodzieja i potężnego maga… ale Til widział go w okolicznościach, które zaprzeczały jego bezsprzecznej potędze. W umyśle młodzieńca cały czas kotłowała się chęć podążania za tymi ambitnymi, przy których można było stać się prawdziwie biegłym w magii a nie skostniałym starcem, przekonanym o niezawodności dziesięciu zaklęć, które poznał za życia…
– Sam sobie nazbieraj jedzenia palancie – odpyskował Til – przyciągnij sobie czarami.
To powiedziawszy poszedł za Penaramem. Odnalazł go nieopodal oprzątającego konie.
Velsing wściekł się na słowa szczyla, ale nie chciał podskakiwać dopóki ten jebany Berterk był w pobliżu. Niby uważał się za najlepszego czarodzieja, ale jednak Penaram powodował u niego zmiękczenie fujary i obniżenie poziomu agresji.
Til podszedł do Penarama i zaczął rozmowę.
– Ci dwaj nie są ci przychylni – powiedział Til.
– To nie istotne – odpowiedział Penaram.
– Mamy wojnę… przegrywamy. Czarodzieje nadal walczą między sobą… o co?
– O to, kto szybciej poniesie klęskę w starciu z czarnoksiężnikami.
– Oni naprawdę są tacy potężni? Wybacz… jestem młody i głupi, wiem tyle, ile mi do głowy nawsadzał Gurpert.
– Czarnoksiężnicy wywodzą się zwykle od takich, jak tamci dwaj. Tylko że na tyle się zadufali w sobie, że postanowili zawładnąć światem. Nie mogą się zjednoczyć z nikim, bo inni zadufańcy jak oni się przecież nie jednoczą… po co się jednoczyć i działać wspólnie, kiedy jest się najzajebistszym czarodziejem na świecie.
– Tamci dwaj mogliby przystać do czarnoksiężników?
– Velsing i Krin? Są przemądrzali, ale nie potrafiliby… z resztą… nie dożyją końca tej wojny.
– Skazujesz ich tak po prostu?
– W starciu z czarnoksiężnikiem, który zjednoczył wszystkich czarnoksiężników, jak do tej pory nie było zwycięzców.
– Ty z nim walczyłeś, prawda? Spotkałeś się z nim twarzą w twarz… ocaliłeś mnie!
Penaram zastygł tak jak stał, trzymał strzemiona w ręku, martwym wzrokiem utkwił gdzieś w ściółce. Wspomnienie spotkania z czarnoksiężnikiem, który zjednoczył wszystkich czarnoksiężników było okropnym uczuciem.
– Każdy z nas będzie musiał się z nim zmierzyć – stwierdził Penaram – pewnie ty też znowu go spotkasz… mnie może wtedy nie być w pobliżu.
– Inni nie dadzą rady… zobacz na tych dwóch, szemrają przeciw tobie nawet kiedy użyłeś sekretnych zaklęć, żeby uratować innego czarodzieja.
– Dlatego powiedziałem, że ci dwaj nie dożyją końca wojny.
– Jesteśmy zgubieni, prawda?
– Ja nie uważam, że jestem zgubiony na sto procent… a ty? Jesteś zgubiony?
– Nie… nie wiem… po prostu chciałbym mieć siłę, żeby zmierzyć się z tym czarnoksiężnikiem jak równy z równym.
– Widziałem ten zapał w tobie kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy… kiedy prawie co nie wywaliłeś Gurpertowi szczęki z zawiasów. Nie rezygnuj, bo dopóki masz w żyłach choć jedną kroplę krwi, to do końca się nie wykrwawiłeś.
– Sam mu nie dam rady! Mogę nie rezygnować i rzucić się na niego z kilkoma zaklęciami, których nauczył mnie Gurpert.
– To już więcej niż ci wielcy magowie tam na posłaniu.
– Przyjmiesz mnie do stowarzyszenia?
Penaram odwrócił głowę w stronę młodego chłopaka. Uśmiechnął się lekko.
– Nie – odpowiedział Penaram.
– Nie? Nie mogę być Berterkerem, bo jestem Eremem?
– A jesteś Eremem?
– No jestem…
– Oprócz ciebie nie zostało już żadnego…
– No i?
– A oprócz mnie nie zostało żadnego Berterkera?
– No i co w związku z tym? Nie rozumiem cię. Nie chcesz mnie nauczać tak?
– A chcesz powielać ten sam schemat? Wojna się skończy, jeżeli pokonamy czarnoksiężnika. Wtedy wznowi się wojna między czarodziejami… tego chcesz?
– Nie.
– To po co chcesz być Berterkerem?
– Żeby kontynuować naukę magii.
– To zostań po prostu czarodziejem.
– Muszę znaleźć innego czarodzieja, który będzie kontynuować moje nauki.
– W porządku.
– Co w porządku? Nikt nie przetrwa tej wojny…
– A jak przetrwa choć jeden?
– Masz dobry humor jak na tak beznadziejną sytuację, w jakiej się znajdujemy.
– Bo sobie uświadomiłem, że jak czarnoksiężnik pozbędzie się wszystkich czarodziei, to będzie można zostać czarodziejem bez tych wszystkich innych stowarzyszeń, bractw i innych organizacji, które jedyne co robią to ukrywają przed innymi wiedzą o magii.
– No i?
– Kiedy wojna się skończy zaczniemy się uczyć magii bez ograniczeń.
– My?
– Chciałeś, żebym cię uczył, czy nie?
– Tak, ale mówiłeś, że… aha rozumiem. Mogłeś tak od razu.
– Wystarczy nam jeden zakon… czy jak tam zwał.
– A jeśli ci, którzy nie przetrwają nie będą chcieli do ciebie dołączyć?
– Nie przewiduję, żeby takie zakute łby dały radę czarnoksiężnikowi i innym czarnoksiężnikom, których wokół siebie zjednoczył. A jeżeli my się zjednoczymy… będziemy siłą, której czarnoksiężnicy nie dadzą rady.
– To co, dokończysz moje nauki?
– Porozmawiam z Henamonem… on będzie cię uczyć.
– Obojętne… i tak nie mam wyjścia.
– Zobaczymy co się w ogóle wydarzy w ciągu najbliższych tygodni.
– Wiesz co…? Tak sobie myślę… przypomina mi się, jak czytałem historię Pagai. Czytałem kiedyś o artezjanach. Przybyli do Pagai i nikt ich nie powstrzymał… była ich garstka.
– Najpierw wystraszyli ludzi, którzy wyszli im na spotkanie. Potem czarnoksiężnicy podłapali pomysł, że mogą ich wykorzystać do walki z czarodziejami. Ci woleli czaić się po kątach niż stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem i zepchnąć artezjan do oceanu.
– Przez takie coś, przez takie samolubne podejście dzikie rasy wydarły ludziom z rąk prawie połowę Pagai.
– Swojego czasu była to ponad połowa Pagai.
– Myślisz, że historia się kiedyś odwróci?
– Teraz się odwraca.
– Mówisz to z wielkim spokojem… jakbyś nie dbał o przyszłość.
– Tylko spokój może cię uratować, kiedy będziesz w potrzasku. A jak zginiemy to już o historię nie będziemy musieli się martwić.
To powiedziawszy poklepał swojego konia po łbie. Zarzucił swoje tobołki na grzbiet swojego wierzchowca i rzekł:
– Idź po Velsinga i Krina! Ruszamy.
Erhasun była puszczą leżącą na południe od rzeki Hafy, mniej więcej pomiędzy miejscami, gdzie do Hafy dopływały rzeki Erbi oraz Gabul, oraz na północny zachód od rzeki Sungalal. Puszcza była niezamieszkała. Tamtejsze lasy stanowiły doskonałą kryjówkę oraz punkt wypadowy na południowy zachód, na Wyżynę Północno-Gryańską, i dalej w Góry Ciemności Gryan. A ponieważ w tamtym czasie czarnoksiężnik, który zjednoczył wszystkich czarnoksiężników prowadził na szeroką skalę operacje z artezjanami, Penaram chcąc wyjść mu na spotkanie, ukrył się wraz ze swoimi poplecznikami właśnie tam, w Erhasun. Wcześniej przekonał przywódców ze wschodu oraz północnego zachodu, aby stanęli do otwartej wojny z siłami artezjan, które pod wodzą czarnoksiężnika zaatakowały wszystkie kraje.
W owym czasie siły ludzi, elfów i liliputów znajdowały się w rozproszeniu. Po walnej bitwie na Wyżynie Wschodnio Gryańskiej, która nie miała później mieć odniesień w historii, zjednoczone siły ludzi, elfów i liliputów przegrały starcie z artezjanami prowadzonymi przez totumfackich czarnoksiężników tego, który ich zjednoczył.
Po bitwie Penaram nie miał wyjścia. Otoczony wrogami, ale także stronnikami niepotrafiącymi i niechcącymi go wesprzeć, musiał wycofać się do kryjówki i na nowo narysować plan unicestwienia tego, który pogrążył Pagaę w wojnie. Morale były bardzo niskie. Obalono wielu królów, hrabiów i namiestników krajów ludzi. Elfy i ardulowie nabrali do siebie wielkiej niechęci – jedni drugich obwiniali o wojnę. Sytuacja zdawała się być dramatyczna. Penaram i Til byli ostatnimi ze swoich cechów, a i widzieli ostatnich z tak wielu bractw, stowarzyszeń i zakonów czarodziei i czarodziejek. Przed bitwą Penaram dostał wiadomość, że czarodziejki Gersie, Hnossy i Nanny zostały unicestwione. Ich zakony przestały istnieć.
Nasi bohaterowie nie doliczyli się ilu faktycznie czarodziei zostało przy życiu. Nie wiedzieli, kto będzie na nich czekać w kryjówce.
Po kilku dniach cała czwórka dotarła do miejsca w Erhasun, w którym była kryjówka. Miejsce zdawało się być po prostu lasem, ale czarodzieje dobrze dobrali miejsce.
– Przeczuwam kłopoty – powiedział cichym tonem Til do Penarama.
– A czemu? – spytał nieco zaskoczony Penaram – masz jakieś specjalne zdolności, pozwalające na wyczuwanie kłopotów?
– Nie.
– To nie rozumiem, skąd te obawy.
– Intuicja.
– To osobiste odczucia. Jak komu czapa stanie tak mu zaśmierdzi w lesie.
– Czytałem w starej księdze, że istnieje sposób, aby za pomocą magii wyostrzyć zmysły. Czy ktoś posiadł takie moce?
– Nie z Berterkerów.
– Może Eremowie… to w księdze eremów czytałem.
– Gurpert dał cię stare księgi?
– Nie. Wziąłem sobie sam. Gurpert o niczym nie wiedział. Nie chciał mnie uczyć.
– Zginął tak jak żył.
– Jak zarzynane prosię.
– Ty też tak możesz skończyć, jeśli będziesz go naśladować.
– A naśladuję go według ciebie? Nie? To po co te uwagi. Nie chciałem być eremem. Nie pamiętam nawet jak tam trafiłem. Nie pamiętam rodziców, nie pamiętam czy mnie oddali, czy mnie eremowie wybrali. Pamiętam tylko jak z kolonii, gdzie dorastałem zaprowadzono mnie przed Towarzystwo Starszych
– Gdy wojna się skończy weźmiesz sobie sam, co tylko będziesz chciał – stwierdził Penaram.
To powiedziawszy zawrócił konia. Z tyłu za przybyłą czwórką ustawiło się pięciu łuczników. Wymierzyli w czarodziei swój oręż.
– Poprawiliście kamuflaż – stwierdził Penaram.
– Wcześniej można było się zorientować, że tutaj ktoś mieszka – powiedział jeden z łuczników.
Na imię miał Keisho, magii uczył się w Stowarzyszeniu Forsetinów.
– Coś się działo? – spytał Penaram.
– Pozostali wrócili z Ardulonii – odpowiedział Keisho.
– A to my… reszta zginęła – przedstawił Penaram sytuację w swojej grupie.
Velsing zakaszlał.
– Co tam się stało? – spytał Keisho.
– Czarnoksiężnicy zebrali chyba wszystkich artezjan zdolnych do walki – odpowiedział Penaram – nie wiem ilu ich było, ale zalali nas swoją liczebnością w kilkadziesiąt minut. Widziałem w oddali kilka batalionów czekających na uderzenie. Nie mieliśmy fizycznie szans. Nawet teren nam nie pomógł.
– A czarnoksiężnicy?
– Chyba wszyscy jacy chodzą po świecie.
– Artezjanie ruszyli na wschód?
– Nie… zostali na miejscu. Nie ruszyli w pościg. Czarnoksiężnicy z artezjanami ścigali nas, czarodziei.
– To jakaś zmyślna taktyka…
– Oni chyba wiedzą, że mają przewagę militarną i nie spieszyli się z natarciem. Myślę jednak, że albo już zaczęli się przemieszczać na wschód, albo wkrótce zaczną. No ale nie mieliśmy żadnych informacji do teraz. Byliśmy cały czas w drodze i czailiśmy się po kątach, żeby tu dotrzeć niepostrzeżenie.
– Tylko czterech… nieźle wam dowalili. Ten młody to kto?
– Til.
– Co on ma na pasie? Jest z eremów…?
– Był.
– Wiesz, że tu nikt nie lubi eremów?
– Eremów już nie ma. A młody jest w porządku. Po prostu źle trafił na początku… nie jego wina.
– Ścierwo! – zaklął Velsing stojący gdzieś na uboczu.
– A jemu co? – spytał Keisho.
– Bardzo nabuzowany jest – odpowiedział Penaram – spotkałeś go wcześniej?
– Nie. Nie było mnie tu ostatnio jak go przyprowadziłeś – odpowiedział Keisho – byłem w Elfanonii.
– Jest z Honerów.
– Nie zostało ich zbyt wielu…
– Ten jest ostatni.
– Cóż… nabuzowane dupki.
– Żebyś wiedział…
– Rzygać mi się chce na wasz widok! – warknął Velsing.
– Żebym wiedział… – syknął Keisho, kiedy usłyszał przekleństwa Velsinga.
– Coś go ugryzło – stwierdził posępnie Penaram i ruszył w kierunku Velsinga – ty…! Chcesz wrócić do Artezji? – spytał Penaram.
Miało to wydźwięk taki, jakby chciał mu po prostu powiedzieć: „chcesz, żebym ci w ten łeb zajebał?!”
– Stamtąd przybywam, zasrańcu! – warknął zwierzęcym głosem Velsing.
Penaram nie potrzebował utwierdzenia w tym, że zdarzyła się rzecz bezprecedensowa. Widok Velsinga zdradzał wszystko. Jego oczy rozpaliły się ogniem. Jego wcześniej ranny goleń ponownie zajął się ogniem… tym razem nie gangreny a magicznym ogniem.
– Co to jest?! – zawołał nerwowo Keisho pełen zdumienia.
Velsing przeistoczył się w rosłego umięśnionego stwora o spękanej skórze. Oczy jego płonęły ogniem… tak samo jego goleń.
– Chyba wiem co to jest… – stwierdził Penaram.
– Odłóż broń! – krzyknął ktoś z boku.
Jakiś czarodziej, Penaram nie pamiętał jego imienia. Velsing przyciągnął go do siebie magiczną telekinezą i jednym cięciem miecza zrobił z niego dwóch czarodziei.
– Co się z nim stało?! – spytał ponownie Keisho.
– Chyba wiem… – odpowiedział ponownie Penaram.
Chyba wiem… chyba powinienem był mu dać umrzeć – pomyślał Penaram, nie chcąc dzielić się swoimi domysłami z innymi.
Domysłami…? Był pewien!!! Nie domyślił się niczego, kiedy dzień wcześniej Velsing przez kilka minut dziwnie się zachowywał. Jego oczy na krótką chwilę zajął ten sam ogień. Ale nikt nie wiedział o takich czarach, nikt nie znał takich zaklęć, które by to tłumaczyły. Honerowie byli znani z tego, że posiadali różne magiczne moce, których nie znały inne organizacje czarodziei. Penaram pomyślał, że to jedna z tych mocy. Mylił się…
Velsing doskoczył do Penarama, wyprowadził cios mieczem, który emanował iskrami, ogniem i zawirowaniami, które sprawiały, że obraz wokół klingi zakrzywiał się. Penaram nie wiedząc, czy jego broń zdoła przyjąć uderzenie zaczarowanym artefaktem, wykonał kilka uników. Wyprowadził szybka kontrę. Nie długo trwało starcie opętanego Velsinga z Berterkerem. Penaram uderzył mieczem i posłał głowę Velsinga w krzaki.
– Wytłumaczysz nam, co to miało być? – spytał Krin – dlaczego zabiłeś jednego z nas?
– Bo już nie był jednym z nas – odpowiedział Penaram – czarnoksiężnik go opętał.
– Niby jak? – spytał jeden z czarodziei stojący pośród innych, którzy przybiegli na miejsce zdarzenia. Chyba miał na imię Ernel.
– Wszedł do jego umysłu pod osłoną zaklęcia – powiedział Penaram.
– Velsing mu służył? – spytał Keisho.
– Nie… umysł Velsinga został całkowicie przez czarnoksiężnika opanowany – odpowiedział Penaram – to czarnoksiężnik decydował za niego.
– Myślał za niego? – spytał Ernel.
– Myślał, mówił, widział jego ocz… – dopowiedział Penaram.
– Nie pierdol! – bąknął Krin bez chwili namysłu przerywając Penaramowi, mając na myśli: „nie mów mi, że chcesz mi powiedzieć, to co myślę… że on nas widział przez cały czas”.
– Wie o nas – stwierdził z trwogą w głosie Til i odwrócił się, żeby pobiec osiodłać konia… wiedział bowiem, że to jest teraz jedyna opcja.
– Musimy wycofać się do Ardulonii! – zawołał Penaram.
Nagle w oddali od południa, pośród drzew krajobraz pociemniał. Z południa na niebo zaczęły nadciągać ciemne cumulonimbusy.
– Już tu są – stwierdził Keisho.
Wybuch magicznej kuli rozerwał go i kilku innych stojących z nim. Penaram został odrzucony z wielką siłą. Nie zginął, bo w chwili kiedy zaczął nawoływać do wycofania się, ruszył w kierunku swojego konia. Twarz miał całą w ziemi i w igłach, które spadły ze świerków.
Penaram podniósł się czym prędzej; obolały. Chyba stracił słuch, bo nie słyszał nawoływań i zgiełku walki. Wszyscy w popłochu próbowali się jakoś zorganizować. Magiczne pociski nadlatywały z lasu, ktoś strzelał z łuku. Pośród drzew spoglądało na niego kilka par fioletowych, żarzących się oczu. Czarnoksiężnicy byli wszędzie. Penaram potrząsnął głową.
Cholera!!! – zaklął w duchu nie mogąc pozbierać myśli i odzyskać orientacji w sytuacji.
Szczęk stali nad jego głową był bardzo drażniący. Uniósł głowę i spostrzegł olbrzyma w czarnym pancerzu. Młody Til stanął między nim a olbrzymem. Til uderzył weń kilkukrotnie mieczem, rzucił jakimś zaklęciem, ale na nic się zdały jego próby odgonienia Złego. Czarnoksiężnik zdzielił Tila otwartą dłonią i powalił na ziemię. Jednak chłopak był niezwykle zawzięty. Za nic miał ból i przewagę przeciwnika. Przeturlał się po ziemi, wyskoczył w górę i stanął na nogi. Wymierzył uderzenie. Trafił w rękę olbrzyma. Klinga odbiła się od pancerza. Zły walnął mieczem i przeleciał po piersi Tila. Polała się krew obficie. Chłopak odstąpił kilka kroków w tył i padł półprzytomny. Zły ruszył w jego kierunku, by zadać mu ostateczny cios, lecz wtedy po hełmie przeleciał mu miecz Penarama. Gdy tylko Zły rzucił spojrzenie na czarodzieja, Penaram złapał się za oczy. Odstąpił kilka kroków w tył. Nic nie widział. Był bez szans, jednak wola walki i determinacja sprawiły, że w jego głowie zebrały się wszystkie zaklęcia, jakie kiedykolwiek choćby zasłyszał. Magiczną telekinezą odepchnął od siebie zakutego w czarny pancerz czarnoksiężnika. Jego obecność dawała się wyczuć – to był ten Zły, który sprowadził zagładę na setki czarodziei.
Penaram przetarł oczy. Widział jak przez mgłę jak Zły wkłada z powrotem hełm. Zachwiał się na nogach, kolana mu się ugięły. Podparł się lewą ręką. Wstał… zachwiał się ponownie, ale utrzymał równowagę. Potrząsnął głową.
Spojrzał na Złego.
– Setúban wydał na ciebie wyrok! – oznajmił zakuty w pancerz wojownik.
Jeżeli nie ty jesteś czarnoksiężnikiem, którego zagłady szukamy, to dlaczego emanujesz jego aurą… dlaczego mówisz jak on, władasz magią jak on?! – zastanawiał się Penaram.
Odpowiedź była wokół. Nie trzeba było jej szukać. Penaram zrozumiał natychmiast, co się wydarzyło… poznał też imię swojego wroga. Nie mógł czekać. Rzucił się na przeciwnika. Między Penaramem a opętanym przez Setúbana, zakutym w czarny pancerz wojownikiem, rozległ się huk uderzenia, które wstrząsnęło powietrzem. Światło Magii przecięło mrok – Klinga Penarama rozdarła zbroję niczym papier. Cały pancerz wojownika wraz z hełmem poleciał gdzieś w las.
Penaram złapał ciężko rannego, półprzytomnego Tila za ubranie i zaciągnął go na miejsce, gdzie przywiązał konia. Do Ardulonii mieli wiele dni drogi przez ziemie należące do goblinów, a potem przez góry…
Nie dość, ze fragment, to za prawdę nie przeszedł redakcji.
Czterech mężów jechało konno wzdłuż rzeki. Ścieżka wydeptana przez miejscową ludność prowadził z wyżyn wzdłuż rzeki do miejsca gdzie wpadała do jeszcze większej rzeki. Po lewicy czterech mężów miało rzekę Leuk a wracali w stronę Hafy, choć mieli zamiar szukać brodu, kiedy miną miejsce, gdzie Leuk wpadała do rzeki Sungalal. Ktoś mówił dwa dni temu, że są tam brody, a ci czterej chcieli przejść przez rzekę gdyż ich celem był Erhasun, las leżący na południe od Hafy, na południe od dopływu rzeki Erbi.
Fraza czterech mężów powtarza się tyle razy, że tworzy efekt komiczny.
Ścieżka prowadził[a].
Masz rzekozę, a na dodatek nieustannie jedna wpada w drugą.
Jak czytam, że ktoś mówił, że są tam brody, to zastanawiam się na czyjej twarzy.
Rozumiem chęć dzielenia się gotowym tekstem, ale to co wrzuciłeś, to wersja mocno robocza. I czemu powinniśmy to czytać? Bo nas zaciekawi, bo popłyniemy wartką rzeką (nomen omen)? Czy dlatego, żebyś mógł poprawić błędy, których samemu nie chce Ci się autorze szukać.
No szanujmy się nieco.
delulu managment