- Opowiadanie: bruce - Viridi*

Viridi*

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Ambush, Użytkownicy II, Finkla

Oceny

Viridi*

– I co o tym są­dzisz? – Ko­mi­sarz Gaw­ron prze­niósł wzrok na swego za­stęp­cę, Ję­drze­je­wi­cza, po­chy­lo­ne­go nad zwło­ka­mi i in­ten­syw­nie wpa­tru­ją­ce­go się w na­brzmia­łą twarz ko­lej­nej ofia­ry.

– Czwar­ty raz z rzędu w nie­speł­na ty­dzień… Ślady po­dob­ne, oko­licz­no­ści też. Czyż­by se­ryj­ny?

– Tylko tego nam bra­ko­wa­ło…

Spo­glą­da­li na je­dy­ne­go świad­ka zbrod­ni – roz­trzę­sio­ną dzie­się­cio­lat­kę, którą wła­śnie za­bie­ra­ła do sa­mo­cho­du psy­cho­log No­wic­ka.

– Dziec­ko nic nie powie – stwier­dził po­sęp­nym tonem Gaw­ron. – Tak, jak po­zo­sta­łe.

Tym razem jed­nak się mylił.

O ile wszyst­kie po­przed­nie mor­der­stwa, po­mi­mo ist­nie­nia na­ocz­nych świad­ków, nadal po­zo­sta­wa­ły za­gad­ką, to jedno miało szan­sę pójść o krok dalej. A może nawet o dwa?

Dzie­się­cio­let­nia dziew­czyn­ka po uspo­ko­je­niu się i prze­spa­niu w ga­bi­ne­cie psy­cho­lo­ga po­li­cyj­ne­go, Ga­brie­li No­wic­kiej, prze­ka­za­ła jej ważną, choć z po­cząt­ku zba­ga­te­li­zo­wa­ną in­for­ma­cję:

– Tatę za­bi­ło drze­wo!

Pro­szo­na o bliż­sze wska­zów­ki, naj­pierw mil­cza­ła, wy­raź­nie prze­ra­żo­na wspo­mnie­niem obej­rza­nych scen, lecz w końcu zde­cy­do­wa­ła się całe zaj­ście na­ry­so­wać. Pod­czas prze­pro­wa­dzo­ne­go wy­wia­du psy­cho­loż­ka zo­rien­to­wa­ła się, że dziew­czyn­ka za­wsze naj­bar­dziej lu­bi­ła tę formę prze­ka­zy­wa­nia wszel­kich opo­wie­ści, więc po­sta­no­wi­ła to wy­ko­rzy­stać. A potem po­pro­sić o ob­ja­śnie­nie, co mło­do­cia­na miała na myśli, kre­śląc dzi­wacz­ną scenę.

We­dług słów dziew­czyn­ki, po­par­tych ze­zna­nia­mi są­sia­dów, pi­ja­ny oj­ciec czę­sto urzą­dzał jej awan­tu­ry, po­łą­czo­ne z rę­ko­czy­na­mi. Tym razem, roz­złosz­czo­ny prze­gra­ną w karty, wró­cił do domu z – jak można się było do­my­ślać po trzy­ma­nym na­rzę­dziu pla­no­wa­nej zbrod­ni – za­mia­rem po­zby­cia się dziec­ka raz na za­wsze. Zła­pał za po­tęż­ny nóż zło­rze­cząc i, gdy pod­cho­dził do sku­lo­nej w kącie Oli, znie­nac­ka za ple­ca­mi opraw­cy sta­nę­ło drze­wo, które wy­krę­ci­ło mu bo­le­śnie rękę, po czym wbiło nią trzy­ma­ne ostrze w serce nie­do­szłe­go za­bój­cy. Od­cią­gnę­ło ciało ko­na­ją­ce­go do są­sied­nie­go po­ko­ju i bły­ska­wicz­nie znik­nę­ło.

Naj­pierw po­li­cjan­ci trak­to­wa­li te opo­wie­ści jako dowód wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni za­lęk­nio­ne­go dziec­ka. Pa­to­log po­twier­dził jed­nak ro­dzaj i spo­sób za­da­nych ran. Za­bi­ty sam wy­mie­rzył sobie śmier­tel­ne ciosy. Co wię­cej, nic nie wska­zy­wa­ło na udział osób trze­cich. W do­dat­ku trzy po­przed­nie przy­pad­ki: mor­der­stwa za­dźga­nych no­ża­mi lub ta­sa­ka­mi dwóch matek i jed­ne­go ojca, rów­nież od lat znę­ca­ją­cych się nad dzieć­mi, miały iden­tycz­ne do­wo­dy. Każda z ofiar była już znana po­li­cji, każda w prze­szło­ści żyła na ba­kier z pra­wem. Jak się wła­śnie oka­za­ło, nadal nic się w tym wzglę­dzie nie zmie­ni­ło. Warto także za­zna­czyć, że w gar­dle każ­de­go z za­bi­tych ro­dzi­ców tkwi­ły li­ście.

Dzie­cię­ca wy­obraź­nia, jak wia­do­mo, nie ma żad­nych gra­nic, lecz co­kol­wiek trze­ba było umie­ścić w pro­to­ko­le. Coś na tyle lo­gicz­ne­go i sen­sow­ne­go, aby sze­fo­stwo przy­ję­ło to do wia­do­mo­ści i za­ak­cep­to­wa­ło.

Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze kwe­stia zna­le­zie­nia spraw­cy bądź też spraw­ców. Od­pa­dał motyw sek­su­al­ny, ra­bun­ko­wy czy de­spe­rac­ki. Nie było śla­dów wła­ma­nia, pod­pa­leń czy ja­kich­kol­wiek in­nych znisz­czeń. Dzie­ci były nie­tknię­te, choć po­waż­nie wy­stra­szo­ne. Skoro nawet istot­nie ktoś, prze­bra­ny za drze­wo, wtar­gnął do tych czte­rech domów, mu­siał prze­cież jakoś do nich wejść. Za­gad­ki mno­ży­ły się, a czas nie­ubła­ga­nie pły­nął. Jeśli po­li­cjan­ci istot­nie mieli do czy­nie­nia z se­ryj­nym mor­der­cą, lada mo­ment mógł znowu za­ata­ko­wać.

 

Mie­czy­sław Gaw­ron za­pa­rzył kawę i nie­chęt­nie roz­ło­żył pa­pie­ry. W ko­mi­sa­ria­cie za­wsze po­tra­fił się sku­pić i wpaść na nie­je­den ge­nial­ny po­mysł, lecz tym razem nic nie uła­twia­ło mu za­da­nia.

– A te li­ście? – wtrą­cił nagle am­bit­ny za­stęp­ca, Ję­drze­je­wicz.

– Brak ja­kich­kol­wiek śla­dów. Nie wia­do­mo, skąd się tam wzię­ły – od­parł znie­chę­co­ny ko­mi­sarz.

Po­pa­trzy­li w pa­pie­ry.

– Po­cho­dzą z oko­licz­nych drzew. Rów­nie do­brze same ofia­ry mogły je sobie wsa­dzić do gar­deł… – roz­my­ślał gło­śno Ję­drze­je­wicz.

– Mo­ment… – Gaw­ron spoj­rzał na za­stęp­cę sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. – Antek, je­steś ge­nial­ny! Te li­ście…

– Serio? Dzię­ki. No, sze­fie, co do sa­mych liści, to… są… że tak po­wiem, zwy­czaj­ne, wszę­dzie ta­kich pełno. – Wzru­szył ra­mio­na­mi Ję­drze­je­wicz.

– Pa­to­log za­uwa­żył coś za­sta­na­wia­ją­ce­go – ko­mi­sarz wer­to­wał ze zde­ner­wo­wa­niem ra­por­ty, aby zna­leźć po­szu­ki­wa­ny zapis – o ich bar­wie. Gdzie to było?

– Bar­wie?

– Mam! – Wska­zał trium­fal­nie notkę, po czym od­czy­tał: – „Wszyst­kie w ko­lo­rze zie­lo­nym”.

Po­pa­trzył trium­fal­nie na sko­ło­wa­ne­go za­stęp­cę.

– Na­resz­cie coś mamy!

– Nie bar­dzo ro­zu­miem, Mie­ciu.

– Li­ście były zie­lo­ne. Wszyst­kie. U każ­dej z ofiar!

– No tak, zie­lo­ne… Jak to li­ście…

– Nie­zu­peł­nie, Antek. W gar­dle za­bi­te­go czło­wie­ka? Przez tyle czasu?

An­to­ni Ję­drze­je­wicz za­sta­no­wił się.

– Fak­tycz­nie, dziw­ne…

– „Świe­że, jakby wła­śnie zo­sta­ły ze­rwa­ne” – czy­tał z prze­ję­ciem Gaw­ron.

– I co z tego wy­ni­ka, sze­fie?

– Nie mam po­ję­cia, ale to ko­lej­na dzi­wacz­na wska­zów­ka.

– Może te dzie­cia­ki miały rację?

– Dzie­cia­ki? A, tak, tak, prze­cież ry­su­nek Oli po­ka­za­li­śmy po­zo­sta­łym świad­kom po­przed­nich za­bójstw. I te ma­ło­la­ty za­czę­ły mówić, że pa­mię­ta­ją coś po­dob­ne­go. Też wi­dzia­ły li­ścia­stych mor­der­ców.

– Czyli? Mamy przy­jąć do wia­do­mo­ści, że to jed­nak drze­wa w nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób wtar­gnę­ły do ich domów, aby obro­nić nie­win­ne dzie­cia­ki, po czym za­bi­ły sa­dy­stycz­nych ro­dzi­ców? Bo prze­cież żaden czło­wiek nie po­tra­fił­by we­pchnąć liści o takim wy­glą­dzie do krta­ni.

– Ko­niecz­nie trze­ba je zba­dać – za­wy­ro­ko­wał prze­ję­ty ko­mi­sarz Gaw­ron. – To może być klucz do na­szej za­gad­ki, Antek!

– Nie­ste­ty, za późno.

– Co? Dla­cze­go?

– Ste­fan prze­ka­zał wła­śnie – Ję­drze­je­wicz podał mu do rąk ko­lej­ny ra­port pa­to­lo­ga z sek­cji zwłok – że, po wy­ję­ciu z gar­dła za­mor­do­wa­ne­go, li­ście zde­ma­te­ria­li­zo­wa­ły się.

– Wszyst­kie?

– Yhm.

– A u po­przed­nich ofiar?

– Tak samo.

– No, i stwa­rza to ko­lej­ną za­gad­kę. W jaki spo­sób nie­zwy­kle istot­ne dla spra­wy do­wo­dy mogły tak po pro­stu znik­nąć?

Po­pa­trzy­li na sie­bie i się­gnę­li po ko­lej­ne kubki z kawą. Cze­kał ich długi wie­czór. Pod­świa­do­mie wy­czu­wa­li, że seria ostat­nich za­bójstw po­wo­li wy­my­ka się ja­kie­mu­kol­wiek lo­gicz­ne­mu wy­tłu­ma­cze­niu.

 

Na­za­jutrz ran­kiem przy­by­li na miej­sce nowej zbrod­ni jako ostat­ni. Pa­to­log Ste­fan Kowal wła­śnie koń­czył oglę­dzi­ny zwłok.

– Przy­naj­mniej wiemy, skąd tym razem wzię­ło się mor­der­cze drze­wo – skwi­to­wał Ję­drze­je­wicz, gdy wraz z ko­mi­sa­rzem wy­sia­da­li z ra­dio­wo­zu. – Je­ste­śmy w parku.

Kiedy sta­nę­li tuż przy zwło­kach ofia­ry, na mo­ment za­nie­mó­wi­li.

– C-co to jest? – wy­krztu­sił za­stęp­ca ko­mi­sa­rza.

– Tym razem, sza­now­ni ko­le­dzy, mamy do czy­nie­nia z ab­so­lut­nie nie­na­tu­ral­nym uło­że­niem za­rów­no sa­me­go ciała de­na­ta, jak i po­szcze­gól­nych jego czę­ści – wy­ja­śnił po­krót­ce pa­to­log, ki­wa­jąc głową dla wy­ra­że­nia, jak bar­dzo ro­zu­mie ich re­ak­cję.

– Tak go za­sta­li­ście? W tej pozie?

– Ow­szem.

– A kto go zna­lazł pierw­szy ?

– Para eme­ry­tów spa­ce­ro­wa­ła ran­kiem po parku i na­tknę­ła się na ten, nie­zbyt przy­jem­ny widok – wy­ja­śnił rze­czo­wym tonem Kowal.

– Tak się w ogóle da uło­żyć ciało? – Gaw­ron pod­szedł bli­żej, wpa­tru­jąc się ze zdu­mie­niem.

– Jeśli jest się uro­dzo­nym cyr­kow­cem lub tre­nu­ją­cą od lat gim­na­stycz­ką-akro­bat­ką, to jak naj­bar­dziej, ko­mi­sa­rzu. Po­dej­rze­wam jed­nak, że nasz zmar­ły nie na­le­żał do tego typu ludzi, na co wska­zu­je choć­by jego tusza oraz na­pię­cie mię­śni. A zatem, co jest rze­czą jak naj­bar­dziej zro­zu­mia­łą w po­dob­nych przy­pad­kach, przy tak nie­na­tu­ral­nej pozie ma zła­ma­ny w kilku miej­scach krę­go­słup, a także wszyst­kie czte­ry koń­czy­ny.

– I on… eee… Trzy­ma w… – Gaw­ron za­jąk­nął się. Naj­wy­raź­niej nie po­tra­fił ubrać w słowa tego, co widzi.

– Tak, tak – po­twier­dził jego przy­pusz­cze­nia pa­to­log. – Ma wsa­dzo­ne do ust swoje ge­ni­ta­lia. Zwy­czaj­nie wy­da­je się to nie­moż­li­we, chyba że jest się tre­nu­ją­cym od lat człon­kiem trupy cyr­ko­wej. Oczy­wi­ście mówię czy­sto teo­re­tycz­nie. Ktoś wy­jąt­ko­wo silny i mu­sku­lar­ny mu­siał tak po­wy­gi­nać jego ma­syw­ne ciało, do­pro­wa­dza­jąc do śmier­ci w po­twor­nych mę­czar­niach.

Po krót­kich oglę­dzi­nach, do­ko­na­nych przez obu przy­by­łych po­li­cjan­tów, ciało za­bra­no. Wkrót­ce otrzy­ma­li oni te­le­fon od pra­cu­ją­ce­go już w swym ga­bi­ne­cie pa­to­lo­ga – w gar­dle za­mor­do­wa­ne­go także tkwi­ły zie­lo­ne li­ście.

– Czyli mamy ko­lej­ną ofia­rę tego sa­me­go oszo­ło­ma – skwi­to­wał gro­bo­wym tonem Gaw­ron.

– Tym razem bez świad­ków… – dodał Ję­drze­je­wicz, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła.

Nagle obaj po­de­szli do są­sied­nich drzew, spoj­rze­li na ślady na ścież­ce i po­bli­skie krze­wy. Do­strze­gli, że w wielu miej­scach wi­sia­ły, wy­rwa­ne i za­cze­pio­ne praw­do­po­dob­nie pod­czas sza­mo­ta­ni­ny, dłu­gie, czar­ne włosy.

– Nie­ko­niecz­nie – od­parł z uśmie­chem Gaw­ron, do­ty­ka­jąc jed­ne­go z nich i wkła­da­jąc go do wo­recz­ka celem za­bez­pie­cze­nia i zba­da­nia w po­li­cyj­nym la­bo­ra­to­rium.

 

Teraz szczę­ście za­czę­ło im sprzy­jać. W po­li­cyj­nej bazie da­nych mieli wła­ści­ciel­kę zna­le­zio­nych wło­sów. To zło­dziej­ka, która nie tak dawno prze­by­wa­ła w ich aresz­cie. Obec­nie li­czy­ła dwa­dzie­ścia pięć lat.

Kiedy przy­szła na ko­mi­sa­riat, była wy­raź­nie za­sko­czo­na, choć sta­ra­ła się to umie­jęt­nie ukryć.

– Pro­szę spo­cząć, pani Rej­tan. Znowu się spo­ty­ka­my. – Ko­mi­sarz wska­zał krze­sło i spoj­rzał prze­szy­wa­ją­cym wzro­kiem.

– No wła­śnie… Panie wła­dzo, to chyba nie­po­ro­zu­mie­nie. Nie wiem, z ja­kie­go po­wo­du zo­sta­łam we­zwa­na. Od lat żyję uczci­wie, pra­cu­ję, płacę po­dat­ki… – Roz­bie­ga­nym wzro­kiem prze­mie­rza­ła po­szcze­gól­ne ścia­ny ga­bi­ne­tu Gaw­ro­na.

– Zna­leź­li­śmy pani ślady… – za­czął po­waż­nym tonem.

– Co ta­kie­go? To nie ja! – za­prze­czy­ła czym prę­dzej. – Ktoś chce mnie wro­bić! Skoń­czy­łam z daw­nym ży­ciem! Przy­się­gam! Od lat ni­cze­go nie ukra­dłam!

-… w parku miej­skim nie­da­le­ko fon­tan­ny – do­koń­czył, bacz­nie się jej przy­glą­da­jąc.

Jo­an­na umil­kła i za­czer­wie­ni­ła się po same uszy.

 

 

 

 

 

– To nie ja… – szep­nę­ła cicho.

– Chce pani po­wie­dzieć, że jej tam nie było, czy – że to nie pani do­ko­na­ła mor­der­stwa?

Ko­bie­ta otar­ła łzy, które mo­men­tal­nie po­ja­wi­ły się na po­licz­kach.

– Do­brze pani usły­sza­ła. Może pani zo­stać oskar­żo­na. I to nie o drob­ne kra­dzie­że, jak daw­niej. Tym razem grozi pani znacz­nie su­row­szy wyrok. Zwłasz­cza, że zbrod­nia jest łu­dzą­co po­dob­na do kilku po­przed­nich… A to już ozna­cza do­ży­wo­cie.

– Ma pan na myśli „Drze­wia­ste­go”? – za­py­ta­ła cicho. – Czy­ta­łam o nim w in­ter­ne­cie. Po­dob­no za­bi­ja, przy­bie­ra­jąc po­stać drze­wa i zo­sta­wia­jąc ślady liści.

– Jest pani do­sko­na­le po­in­for­mo­wa­na. – Zmru­żył oczy.

– Cała Pol­ska o nim grzmi, to jak mo­gła­bym nie być po­in­for­mo­wa­na? Ale to nie ja…

– Nie pani jest tym za­bój­cą?

– Nie.

– A wie pani, kto?

– Nie. Zna­czy się… tak. Nie!

– To jak w końcu? Pro­szę się za­sta­no­wić, pani Jo­an­no, bo… – za­czął su­ro­wym tonem.

– Nie wiem, kto nim jest! Ale mogę go opi­sać – prze­rwa­ła po­spiesz­nie Gaw­ro­no­wi. – Kiedy go zo­ba­czy­łam, z miej­sca po­my­śla­łam sobie, że to pew­nie ten, któ­re­go szu­ka­cie.

– Dla­cze­go zatem od razu nie przy­szła pani z tym na ko­mi­sa­riat?

Rej­tan spu­ści­ła głowę.

– No? – ko­mi­sarz uniósł głos.

– Bałam się kary – wy­szep­ta­ła za­wsty­dzo­na.

– Kary? Skoro to nie pani, skąd te obawy?

– W końcu zo­sta­wi­łam ko­na­ją­ce­go czło­wie­ka i ucie­kłam…

– Jak się tam pani zna­la­zła?

– Ten zbo­cze­niec gonił mnie od przy­stan­ku. Li­czy­łam, że zgu­bię go wśród drzew, ale… – głos się jej za­ła­mał.

– Może podać wody?

– Nie, dzię­ku­ję.

– A czy po­trze­bu­je pani psy­cho­lo­ga?

– Obej­dzie się.

– Do­brze. Pro­szę zatem mówić. Co było dalej?

– Nie pa­mię­tam do­kład­nie, kiedy ten li­ścia­sty pod­szedł.

– Li­ścia­sty?

– Był cały zło­żo­ny z liści.

– Jest pani tego pewna? Mo­gła­by pani podać jego por­tret pa­mię­cio­wy?

– Por­tret?

– No, znaki szcze­gól­ne, rysy twa­rzy, wzrost, kolor wło­sów… – za­czął wy­mie­niać.

– Pan nie ro­zu­mie. Ten gość nie miał twa­rzy. Był stwo­rzo­ny tylko z liści – po­wie­dzia­ła z na­ci­skiem, po raz pierw­szy spo­glą­da­jąc sze­ro­ko otar­ty­mi ocza­mi na zdu­mio­ne­go Gaw­ro­na.

Ko­mi­sarz zdę­biał. Pa­trzył przez mo­ment na dziew­czy­nę, jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny, my­śląc o czymś in­ten­syw­nie. Po chwi­li prze­pro­sił ją, od­chy­lił się w bok i za­pi­sał ner­wo­wo na kart­ce dwa nie­wy­raź­ne słowa: „oczy dzie­ci”, po czym scho­wał świ­stek do szu­fla­dy biur­ka. Po za­koń­cze­niu prze­słu­cha­nia za­mie­rzał jesz­cze do niego wró­cić.

Jo­an­na Rej­tan ze szcze­gó­ła­mi opo­wie­dzia­ła, że przy nie­uda­nej pró­bie gwał­tu, kiedy już stra­ci­ła wszel­kie na­dzie­je na moż­li­wość uciecz­ki, z po­mo­cą przy­szedł jej „li­ścia­sty stwór”, jak go na­zwa­ła. Nagle wy­ło­nił się z par­ko­wych krze­wów, umie­jęt­nie zła­pał na­past­ni­ka ol­brzy­mi­mi dłoń­mi, po czym bez­ce­re­mo­nial­nie zgiął go w po­ło­wie, ni­czym kru­chą za­pał­kę, prze­trą­ca­jąc krę­go­słup, potem ła­miąc koń­czy­ny i na końcu wsa­dza­jąc ob­na­żo­ne czę­ści ciała zbo­czeń­ca w roz­war­te z po­twor­ne­go bólu usta. Obej­rzał się na le­żą­cą na ziemi, zdrę­twia­łą z prze­ra­że­nia dziew­czy­nę, jakby chciał spraw­dzić, czy nie ucier­pia­ła wsku­tek ataku gwał­ci­cie­la, a na­stęp­nie znik­nął w za­ro­ślach.

Po za­koń­cze­niu prze­słu­cha­nia i po­że­gna­niu kobiety Gaw­ron za­my­ślił się. Po raz pierw­szy w tej spra­wie miał do czy­nie­nia z peł­no­let­nim świad­kiem mor­der­stwa, który jasno i nad wyraz dro­bia­zgo­wo opi­sał wy­gląd ta­jem­ni­cze­go za­bój­cy. Zro­zu­mia­łym wy­da­ło się teraz, czemu po­przed­ni, ma­ło­let­ni świad­ko­wie, upar­cie po­wta­rza­li, że ich sa­dy­stycz­nych ro­dzi­ców za­bi­ły drze­wa. Po­stać, po­kry­ta w ca­ło­ści li­ść­mi, mogła istot­nie spra­wiać na dzie­ciach takie wra­że­nie. Z dru­giej stro­ny ko­mi­sarz do­sko­na­le ro­zu­miał, że w spra­wie se­ryj­ne­go „Drze­wia­ste­go”, jak na­zwa­ły go media, nie po­su­nę­li się nawet o krok dalej. Wręcz prze­ciw­nie – od­czu­wał co­fa­nie się. Żaden czło­wiek, nawet dys­po­nu­ją­cy za­wrot­ną siłą, nie po­tra­fił­by w ten spo­sób zmiaż­dżyć ciała gwał­ci­cie­la. Za­gad­ko­we po­zo­sta­wa­ły rów­nież, zna­le­zio­ne przez pa­to­lo­ga Ste­fa­na Ko­wa­la, i w jego prze­ły­ku, świe­że li­ście w ko­lo­rze ja­snej zie­le­ni.

A wła­śnie! Zie­leń! – po­my­ślał ko­mi­sarz, przy­po­mi­na­jąc sobie notkę, wy­ko­na­ną pod­czas prze­słu­cha­nia dziewczyny. Się­gnął do szu­fla­dy i wy­do­był wrzu­co­ny tam, za­pi­sa­ny przed go­dzi­ną świ­stek pa­pie­ru. Jakie oczy miały te dzie­ci? Czy szma­rag­do­we lub ciem­no­zie­lo­ne, jak Rej­ta­nów­na?

Za­czął wer­to­wać do­ku­men­ty. Wresz­cie we­zwał te­le­fo­nicz­nie za­stęp­cę:

– Ję­drze­je­wicz, sprawdź wy­gląd każ­de­go ze świad­ków ostat­nich za­bójstw. Tych ma­ło­let­nich. Ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem barwy tę­czó­wek. I z wy­ni­ka­mi mi­giem do mnie!

Na­za­jutrz ra­port był już uzu­peł­nio­ny o te, nowe po­szla­ki. Jak się oka­za­ło, wszy­scy nie­peł­no­let­ni świad­ko­wie albo sami mieli oczy zie­lo­ne, albo też po­sia­da­li je ich bli­scy krew­ni: ro­dzi­ce czy dziad­ko­wie.

Gaw­ron uśmiech­nął się. Miał zatem rację. Tra­fił na nowy trop, nowy wspól­ny mia­now­nik wszyst­kich tych spraw. Z dru­giej stro­ny za chwi­lę zdję­ły go po­waż­ne wąt­pli­wo­ści.

– Py­ta­nie: czy to nie jest ko­lej­ny ślepy za­ułek? – po­wta­rzał sobie cicho, z roz­tar­gnie­niem prze­glą­da­jąc do­ku­men­ta­cję. – Może tracę czas nie­po­trzeb­nie? Co to zna­czy, że oni wszy­scy po­sia­da­ją geny zie­lo­no­okich? Praw­do­po­dob­nie każdy z nas je ma, bo kie­dyś ktoś z na­szych przod­ków miał oczy ko­lo­ru świe­żych liści.

Zaraz… A może wła­śnie o to cho­dzi? – po­my­ślał. Za­bój­ca po­ma­ga każ­de­mu, kto jest za­gro­żo­ny, mor­du­jąc nie­do­szłe­go kata i tym samym unie­moż­li­wia­jąc mu ode­bra­nie życia nie­win­nej, bez­bron­nej ofie­rze. A więc nie jest istot­ne, komu i dla­cze­go po­ma­ga, bo to już mamy usta­lo­ne, tylko – kim jest!

Ko­mi­sarz za­pa­rzył kawę i roz­my­ślał dalej:

Skąd się bie­rze ten dzi­wacz­ny stwór? Jak do­sta­je się do za­mknię­tych, ogro­dzo­nych domów? Czemu jest zło­żo­ny z zie­lo­nych, świe­żych liści i wpy­cha je do gar­deł swo­ich ofiar? I – czy to w ogóle moż­li­we?

Z na­tło­ku myśli wy­rwał go głos za­stęp­cy, który wpadł do ga­bi­ne­tu:

– Sze­fie, mamy ko­lej­ne ciało!

Ko­mi­sarz po­pa­trzył na niego nie­chęt­nie i nagle po­czuł ogrom­ne brze­mię ostat­nich ty­go­dni. Tych wszyst­kich nie­prze­spa­nych nocy i in­ten­syw­nych dni od bla­de­go świtu aż po późny wie­czór. Ileż można szu­kać ta­jem­ni­cze­go sza­leń­ca, w dzi­wacz­ny spo­sób wy­mie­rza­ją­ce­go spra­wie­dli­wość na wła­sną rękę? I, czy takie szu­ka­nie w ogóle może się udać? Czy ma sens? Prze­cież praw­do­po­dob­nie bez jego in­ge­ren­cji ofiar by­ło­by znacz­nie wię­cej. Czy po­win­ni ści­gać go, za­miast dać szan­sę na dal­sze, bo­ha­ter­skie ra­to­wa­nie ludzi, bę­dą­cych w opa­łach?

Ko­mi­sarz po­trzą­snął głową. Nie może tak my­śleć. Zbrod­nia jest za­wsze zbrod­nią, czyli prze­stęp­stwem. A on jest tu od tego, aby takim czy­nom za­po­bie­gać. Gdyby każdy za­czął wy­mie­rzać spra­wie­dli­wość wedle wła­sne­go uzna­nia, świat sta­nął­by na gło­wie. Po­li­cja ma wła­śnie za za­da­nie temu prze­ciw­dzia­łać.

Gaw­ron wes­tchnął i wło­żył czap­kę, po czym wy­szedł z Ję­drze­je­wi­czem, aby obej­rzeć nowe miej­sce zbrod­ni.

 

Stał w ogro­dzie przy oka­za­łej willi. Obok za­stęp­ca i kilku in­nych po­li­cjan­tów do­ko­ny­wa­ło oglę­dzin zwłok. Pa­to­log Kowal szcze­gó­ło­wo opi­sy­wał spo­sób za­da­nia ran, od czasu do czasu przy tym ge­sty­ku­lu­jąc. Mord nie od­bie­gał od tych, jakie znali z po­przed­nich przy­pad­ków „Drze­wia­ste­go”.

Po raz pierw­szy ko­mi­sarz nie sku­piał się na sa­mych roz­mo­wach z pod­wład­ny­mi. Jego uwagę przy­cią­ga­ło nie­od­par­te wra­że­nie, że jest ob­ser­wo­wa­ny przez kogoś znaj­du­ją­ce­go się cał­kiem nie­da­le­ko i nie­wi­docz­ne­go dla resz­ty po­li­cjan­tów. Wy­łą­czył na mo­ment uwagę przy na­słu­chi­wa­niu roz­mów funk­cjo­na­riu­szy i za­czął bacz­niej roz­glą­dać się do­oko­ła.

Spoj­rzał na idącą wolno do ra­dio­wo­zu ko­bie­tę, za­ata­ko­wa­ną go­dzi­nę temu przez męża sie­kie­rą, która była nową oca­lo­ną przed śmier­cią przez ta­jem­ni­cze­go, li­ścia­ste­go stwo­ra. Ona także za­cho­wy­wa­ła się, ni­czym bez­wol­na kukła, sku­pio­na na pil­nym śle­dze­niu po­bli­skich za­ro­śli.

Gaw­ron po­wiódł wzro­kiem w tę samą stro­nę, po czym za­marł. Na tle krze­wów i drzew wy­raź­nie otwar­ły się i zer­k­nę­ły na niego spo­koj­ne, zie­lo­ne oczy.

 

 

 

 

Ko­bie­ta prze­nio­sła spoj­rze­nie na ko­mi­sa­rza. Oboje przez mo­ment pa­rzy­li tak na sie­bie, zszo­ko­wa­ni i jed­no­cze­śnie pewni tego, że od­kry­li ko­lej­ną ta­jem­ni­cę. Od­jeż­dża­jąc uśmiech­nę­ła się lekko. Zro­zu­mia­ła, że i on go widzi. Zie­lo­ne­go stwo­ra z liści, ra­tu­ją­ce­go ata­ko­wa­ne i bez­bron­ne ofia­ry, któ­re­mu media nada­ły przy­do­mek „Drze­wia­sty”.

Kiedy ra­dio­wóz z po­szko­do­wa­ną znik­nął za za­krę­tem, Gaw­ron po­wiódł wzro­kiem po ko­le­gach, pra­cu­ją­cych cią­gle przy za­bez­pie­cza­niu zwłok. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach od­je­cha­li wraz z pa­to­lo­giem, za­bie­ra­jąc ciało. Ję­drze­je­wicz pod­szedł do szefa, po czym otwarł usta ze zdu­mie­niem i wska­zał mu nie­znacz­nym ru­chem głowy gę­stwi­nę. On także za­uwa­żył wle­pia­ją­ce się w nich, zie­lo­ne oczy. Obok jed­nej pary nie­ba­wem po­ja­wi­ła się druga.

Jest ich wię­cej – prze­mknę­ło Gaw­ro­no­wi przez myśl.

Obaj po­li­cjan­ci zdrę­twia­li, pra­wie nie od­dy­cha­jąc. A potem uświa­do­mi­li sobie sy­tu­ację, w ja­kiej się znaj­du­ją. Mi­mo­wol­nie po­czu­li prze­szy­wa­ją­ce dresz­cze. Nagle przed ocza­mi sta­nę­ły im wszyst­kie zbrod­nie, do­ko­na­ne w ostat­nim cza­sie przez nie­zna­ne, zie­lo­ne stwo­ry, wpa­tru­ją­ce się teraz w nich bez naj­mniej­szych obaw. Przy­po­mnie­li sobie wy­gląd ofiar, po­kie­re­szo­wa­ne ciała, po­roz­ry­wa­ne na­rzą­dy i po­ła­ma­ne koń­czy­ny. Te be­stie były nie­bez­piecz­ne i nie­prze­wi­dy­wal­ne. W do­dat­ku nie wia­do­mo, co to za jedni, skąd po­cho­dzą i czego chcą.

 

Za uła­mek se­kun­dy po­li­cjan­ci usły­sze­li gdzieś w od­da­li pisk opon. Jakiś sa­mo­chód zbli­żał się do po­se­sji z za­wrot­ną pręd­ko­ścią. W tym spo­koj­nym miej­scu, z dala od cen­trum mia­sta, pew­nie mu­sia­ło to być nie­co­dzien­nym zda­rze­niem. Zie­lo­ne oczy ta­jem­ni­czych stwo­rów roz­sze­rzy­ły się jesz­cze bar­dziej, a potem ich tę­czów­ki unio­sły nieco ponad gło­wa­mi ko­mi­sa­rza i jego za­stęp­cy, pil­nie na­słu­chu­jąc od­gło­sów, do­bie­ga­ją­cych z jezd­ni. Jak gdyby ta­jem­ni­cze po­sta­cie z liści wi­dzia­ły sceny, roz­gry­wa­ją­ce się na po­bli­skiej dro­dze. Nie­ocze­ki­wa­nie obok w za­ro­ślach po­ja­wi­ła się trze­cia para rów­nie wiel­kich, szma­rag­do­wych tę­czó­wek. Męż­czyź­ni, nie­po­ru­sze­ni, nadal wpa­try­wa­li się w nie, wstrzy­mu­jąc od­dech.

I wtedy stało się to, co pra­wie ode­bra­ło im obu życie. Bły­ska­wicz­nie trzy, ob­ser­wo­wa­ne w sku­pie­niu, zie­lo­ne gi­gan­ty, zło­żo­ne je­dy­nie z liści, wy­pa­dły z gę­stwi­ny, bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu prze­fru­nę­ły przez ciała ko­mi­sa­rza i jego za­stęp­cy, jakby stwo­rze­ni byli je­dy­nie z po­wie­trza. Zaraz potem li­ścia­ści przy­by­sze z ła­two­ścią prze­nik­nę­li przez są­sied­ni bu­dy­nek i mu­ro­wa­ne ogro­dze­nie, wy­pa­da­jąc na­stęp­nie na drogę.

Obaj mun­du­ro­wi czuli się przy tym tak, jakby wy­jąt­ko­wo silny prąd po­wietrz­ny przez uła­mek se­kun­dy prze­szył ich całe wnę­trza. Żaden z nich nigdy nie prze­żył cze­goś po­dob­ne­go. Było to za­ska­ku­ją­ce i nie­zwy­kłe. Nie za­zna­li przy tym żad­ne­go dys­kom­for­tu ani też naj­mniej­sze­go bólu. Sam szok mógł jed­nak spo­wo­do­wać znacz­nie więk­sze uszczerb­ki w sa­mo­po­czu­ciu i w psy­chi­ce onie­mia­łych po­li­cjan­tów.

Gaw­ron z Ję­drze­je­wi­czem stali chwi­lę nie­ru­cho­mo, pa­trząc na sie­bie nie­przy­tom­nym wzro­kiem i pró­bu­jąc zro­zu­mieć to, co za­szło.

– Prze­ni­ka­ją przez ma­te­rię – wy­szep­tał wresz­cie Ję­drze­je­wicz. – Dla­te­go ni­g­dzie nie było śla­dów wła­mań.

Ko­mi­sarz bez słowa ski­nął głową.

Rwe­tes, do­bie­ga­ją­cy z drogi, uświa­do­mił im, że do­szło do tra­ge­dii i to z udzia­łem fan­ta­stycz­nych, zie­lo­nych stwo­rzeń, zatem czym prę­dzej po­bie­gli na miej­sce wy­pad­ku.

 

Ele­ganc­ko ubra­na ko­bie­ta trzę­sła się w spa­zmach i opo­wia­da­ła przy­pad­ko­we­mu prze­cho­dnio­wi, który te­le­fo­nicz­nie wzy­wał pomoc:

– On już w nas wjeż­dżał. Ten kie­row­ca forda. Wi­dzia­łam jego oczy. I butelkę w ręku – prze­rwa­ła hi­ste­rycz­nym pła­czem, a za mo­ment kon­ty­nu­owa­ła, wska­zu­jąc ręką za­kręt: – Nad­je­chał stam­tąd. Mu­siał pę­dzić co naj­mniej dwie­ście na go­dzi­nę. My­śla­łam, że już po nas… – Znowu za­czę­ła pła­kać, spo­glą­da­jąc na wy­stra­szo­ne dzie­ci w swoim aucie.

Obok, wbite w drze­wo, tkwi­ły dy­mią­ce szcząt­ki sa­mo­cho­du marki ford, z któ­re­go wy­sta­wa­ła za­krwa­wio­na ręka mar­twe­go kie­row­cy.

– Nie wiem, jak to się stało… Ni­czym w zwol­nio­nym fil­mie… Jakby czas się nagle za­trzy­mał i cof­nął – opo­wia­da­ła dalej roz­dy­go­ta­na z ner­wów ko­bie­ta. – Ja­kieś roz­ło­ży­ste krza­ki upa­dły z im­pe­tem na moją maskę i skie­ro­wa­ły sa­mo­chód tak, że unik­nę­łam zde­rze­nia. Ale prze­cież już je wi­dzia­łam. Już w nim uczest­ni­czy­łam. Ten wy­pa­dek wła­ści­wie trwał. Już mia­łam twarz kie­row­cy przed ocza­mi… Jak­bym prze­ży­wa­ła déjà vu…

Cią­gle oszo­ło­mio­na wró­ci­ła do sa­mo­cho­du, aby uspo­ko­ić dzie­ci.

– To praw­da – dodał star­szy prze­cho­dzień. – Wi­dzia­łem całe zaj­ście. Sta­łem o, tam! – Wska­zał ręką są­sied­ni chod­nik. – W wy­pad­ku po­cząt­ko­wo uczest­ni­czy­ły oba wozy, a potem tylko jeden, teraz wbity w drze­wo. I co tu w ogóle robi ten je­sion? Prze­cież ścię­to go ja­kieś dwa lata temu!

Gaw­ron z za­stęp­cą ro­zej­rze­li się. Oczy­wi­ście po wspo­mnia­nych krze­wach nie było żad­ne­go śladu. Tym razem jed­nak wie­dzie­li już, skąd się wzię­ły. To byli li­ścia­ści przy­by­sze, któ­rych ob­ser­wo­wa­li wcze­śniej za ogro­dze­niem.

– Po­tra­fią prze­wi­dzieć przy­szłość i cof­nąć czas… – po­wie­dział szep­tem prze­ję­ty Ję­drze­je­wicz. – Sze­fie, to duchy? Ko­smi­ci? Ma­gi­cy? Kim oni są?

– Spo­koj­nie, Antek, nie za­pę­dzaj­cie się aż tak. Ni­cze­go nie mo­że­my wy­klu­czyć. Z doświadczenia wiem jednak, że nieraz lepiej żyć w błogiej nieświadomości, niż wiedzieć za dużo… – Gaw­ron od­cią­gnął go na bok, wi­dząc zbli­ża­ją­cy się, we­zwa­ny przez świad­ków ra­dio­wóz, który miał spi­sać ze­zna­nia.

Po kilku se­kun­dach nad­je­cha­ło po­go­to­wie.

Ko­mi­sarz za­mknął oczy. Nie wie­dzieć, skąd, po­ja­wi­ło się od­le­głe wspo­mnie­nie. Już tu kie­dyś był. Już wi­dział to skrzy­żo­wa­nie. Przed pię­cio­ma laty w wy­pad­ku dro­go­wym zgi­nę­ła tu jego żona i córka. Kie­row­ca, który w nie wje­chał, uciekł z miej­sca zda­rze­nia. Żył gdzieś i jeź­dził dalej bez­kar­nie, na­ra­ża­jąc in­nych na po­dob­ną śmierć przez swoją brawurę i głupotę.

Gaw­ron prze­tarł za­wil­go­co­ne łzami oczy i po­pa­trzył ze zdu­mie­niem na ge­sty­ku­lu­ją­ce­go sta­rusz­ka, opi­su­ją­ce­go innym całe zaj­ście, któ­re­go był świad­kiem. I przy­po­mniał sobie jego słowa.

– Ten je­sion… Zo­stał ścię­ty pięć lat temu. Sam wi­dzia­łem, prze­jeż­dża­jąc tędy pew­ne­go desz­czo­we­go dnia – przy­znał szep­tem ko­mi­sarz, uno­sząc głowę i przy­pa­tru­jąc się uważ­nie ko­ro­nie przy­wró­co­ne­go ma­gicz­ny­mi si­ła­mi drze­wa.

Wśród liści wy­raź­nie do­strzegł otwar­te sze­ro­ko, znane mu już, zie­lo­ne pary oczu.

– Ukry­wa­ją się w li­ściach – wy­szep­tał Ję­drze­je­wicz, także pa­trząc w górę. – I przy­wra­ca­ją do życia usu­nię­te drze­wa.

– Tutaj ni­g­dzie nie ma krze­wów ani ga­łę­zi. – Do­biegł do nich ostry ton prze­słu­chu­ją­ce­go ko­bie­tę funk­cjo­na­riu­sza. – Co w takim razie pod­czas ko­li­zji wsko­czy­ło na maskę pani sa­mo­cho­du?

Ta roz­glą­da­ła się zroz­pa­czo­na, ma­cha­jąc nie­po­rad­nie rę­ka­mi. Wy­raź­nie widać było, że nie bar­dzo umie dojść do sie­bie po tym, co ją spo­tka­ło.

– To spa­dły same li­ście – po­spiesz­nie po­wie­dział Gaw­ron, pod­cho­dząc do po­li­cjan­ta. – W sporej ilo­ści. Po pro­stu bar­dzo dużo liści zle­cia­ło nagle przed szybę tej pani.

– O, pan ko­mi­sarz, witam. – Mun­du­ro­wy ukło­nił się lekko, pa­trząc z uśmie­chem na obu prze­ło­żo­nych. – By­li­ście pa­no­wie świad­ka­mi zda­rze­nia?

– Tak. Wi­chu­ra spo­wo­do­wa­ła to nie­ty­po­we zja­wi­sko – po­twier­dził Gaw­ron. – Ilość liści, pę­dzo­nych wia­trem, rze­czy­wi­ście mogła przy­po­mi­nać krzew.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na niego z wdzięcz­no­ścią i ode­szła do swo­je­go sa­mo­cho­du, w któ­rym psy­cho­lo­go­wie opie­ko­wa­li się jej dzieć­mi.

– Mamy we­zwać pa­to­lo­ga, czy od razu za­brać ciało do kost­ni­cy? – za­py­tał po­li­cjant, no­tu­jąc wszyst­ko.

– Ko­niecz­nie we­zwać go na miej­sce.

– Oczy­wi­ście. – Funk­cjo­na­riusz ski­nął głową i od­szedł z te­le­fo­nem.

Kilka go­dzin po od­jeź­dzie ra­dio­wo­zu oraz ka­ret­ki i ro­zej­ściu się świad­ków zda­rze­nia, Ste­fan Kowal skoń­czył wstęp­ne ba­da­nie ciała pi­ja­ne­go kie­row­cy, wy­cią­gnię­te­go ze znisz­czo­ne­go sa­mo­cho­du, po czym po­wie­dział do ko­mi­sa­rza i jego za­stęp­cy:

– Nie uwie­rzy­cie, co w nim zna­la­złem.

– Czyż­by w gar­dle ofia­ry wy­pad­ku tkwi­ły świe­że, zie­lo­ne li­ście? – Ję­drze­je­wicz ubiegł Gaw­ro­na .

– Skąd wie­cie? – Pa­to­log uniósł ze zdu­mie­nia brwi.

– Do­my­śli­li­śmy się – od­parł z uśmie­chem Mieczysław Gaw­ron.

– To też spraw­ka „Drze­wia­ste­go”? – do­py­ty­wał zdez­o­rien­to­wa­ny Kowal.

– Tak przy­pusz­cza­my.

– I co dalej, pa­no­wie? Ile jesz­cze bę­dzie ta­kich ofiar?

– Tym razem jest jedna za­miast pię­ciu – po­wie­dział spo­koj­nie ko­mi­sarz. – Ko­bie­ta i jej dzie­ci prze­ży­ły, zgi­nął tylko pi­ja­ny spraw­ca wy­pad­ku. No­ta­be­ne, ma­ją­cy, po ode­bra­niu prawa jazdy, zakaz kie­ro­wa­nia ja­ki­mi­kol­wiek po­jaz­da­mi. Spraw­dzi­li­śmy to już w na­szej bazie da­nych. To no­to­rycz­ny prze­stęp­ca, pirat dro­go­wy, na­ra­ża­ją­cy życie współ­użyt­kow­ni­ków dróg.

Pa­to­log po­pa­trzył na niego uważ­nie.

– Czy ja do­brze ro­zu­miem, Mie­ciu? Spra­wy li­ścia­stych za­bój­ców po­zo­sta­wia­my jako nie­roz­wią­za­ne i, po zdaw­ko­wych, nic nie­mó­wią­cych ra­por­tach, kie­ru­je­my do „Ar­chi­wum X”? – za­py­tał Gaw­ro­na z do­bro­dusz­nym uśmie­chem.

– Tak, Ste­fan. Do­brze ro­zu­miesz – po­twier­dził Gaw­ron, po­kle­pu­jąc go po ra­mie­niu.

– „Drze­wia­sty” bę­dzie dalej czy­ścił mia­sto? Taki nada­my kryp­to­nim temu śledz­twu i kilku ostat­nim do­cho­dze­niom?

– Bar­dziej pa­su­je tu ta­jem­ni­czo brzmią­ca nazwa: „Vi­ri­di” – od­po­wie­dział z uśmie­chem Gaw­ron.

– Ła­ciń­skie „Vi­ri­di”, czyli: „Zie­lo­ni”? – Pa­to­log nie krył zdu­mie­nia. – Jest ich więcej? „Drze­wia­sty” nie dzia­łał w po­je­dyn­kę?

Ję­drze­je­wicz wska­zał mu po­bli­ski je­sion. Pa­to­log spoj­rzał na im­po­nu­ją­cą ko­ro­nę wy­so­kie­go drze­wa i roz­dzia­wił usta. Z góry spo­glą­da­ły na niego ba­daw­czo trzy pary zie­lo­nych oczu. Po kilku se­kun­dach po­ja­wi­ły się ko­lej­ne.

Pa­to­log uśmiech­nął się.

– Czy Vi­ri­di nie po­trze­bu­ją na­szej po­mo­cy? – wy­szep­tał cicho do ko­mi­sa­rza.

– W żad­nym wy­pad­ku! Po­wie­dział­bym nawet: wręcz prze­ciw­nie. To my po­trze­bu­je­my ich.

– Oczy­wi­ście je­steś świa­do­my, że ci z „Ar­chi­wum X” nie kiwną nawet pal­cem, po­zo­sta­wia­jąc spra­wę w tym samym punk­cie, w któ­rym my ją za­mknę­li­śmy?

– Yhm.

– W dodatku, nienawidząc języków martwych, nie otworzą też pliku ani żadnej teczki z nazwą łacińską, jaką nadałeś naszej sprawie? 

– I o to nam wła­śnie cho­dzi. Nie chcemy, aby ktokolwiek przeszkadzał Viridi. – Za­do­wo­lo­ny Gaw­ron uniósł głowę i po­pa­trzył z sym­pa­tią na Zie­lo­nych. 

Mógł­by przy­siąc, że widzi, jak też się do nich uśmie­cha­ją.

 

 

 

 

* z ła­ciń­skie­go: Zie­lo­ni

Koniec

Komentarze

Cześć, bruce

To opowiadanie spośród Twoich najbardziej do mnie przemówiło. Atakujące drzewa, obronne giganty, roślinni mściciele i oczyska Viridi. 

Tekst bardzo sprawnie napisany, choć wprowadziłbym więcej dynamiki w fabule, ale jest i tak dobrze.

Klik ode mnie

Pozdrawiam

Czyli zieloni w akcji. 

Przypomniało mi się powiedzenie, że alkohol uratował znacznie więcej ryb niż greenpeace ;)

Wyznam Ci, że nieco zepsułaś mi zabawę, bo zaczęło się jak kryminał, a nawet horror, podejrzewałam, że możesz iść nawet w historię szpiegowską. No, ale na poziomie morderczych krzaków strach się ulotnił. 

Natomiast napisane płynnie i plastycznie. 

Dialogi bardzo OK. 

delulu managment

Sympatyczne opko. Przydaliby się tacy zieloni obrońcy i czyściciele miast.

Miło, że policjant postanowił im nie przeszkadzać. Primum non nocere, czy jakoś tak. ;-)

– On już w nas wjeżdżał. Ten kierowca forda. Widziałam jego oczy. Czułam alkohol z jego ust

Jakim cudem czuła alkohol u faceta siedzącego w innym samochodzie?

Babska logika rządzi!

Dziękuję bardzo Wspaniałym Czytelnikom. heart Na Was zawsze można liczyć. kiss

 

Heskecie, cieszę się bardzo; codziennie zerkam przez drzwi tarasowe na gęstwinę za ogrodzeniem i pewne sceny oraz ukrytych tam “Zielonych” wyobrażałam sobie już od bardzo dawna, powoli i konsekwentnie ogarniając tę treść, która początkowo miała być tylko horrorem, a tytułowi bohaterowie z kolei mieli być tymi “złymi”. :) 

Ukłony i pozdrowienia. :)

 

Ambush, wielkie dzięks; tylko wiesz, to nie są mordercze krzaki. :) Sprawiedliwi “Zieloni” przybierają taką postać, aby ich nie zauważono. :) Mają potężne łapska, miażdżące ofiary, niczym zapałki. :) 

Te dialogi – bardzo Ci dzięki, bo nadal je ćwiczę. :)

Pozdrowionka. kiss

 

Finklo, cieszę się; też bym chciała, aby “Zieloni” zawsze tak skutecznie chronili niewinnych i bezbronnych. :) 

Chciałam pokazać, że tu doszło już do zderzenia, że ich auta się już zetknęły tak blisko, a pijany pirat drogowy wręcz “wrył się” w auto opowiadającej, zatem ona mogła poczuć alkohol. W wyniku wypadku byli już obok siebie. I – raptem wszystko cofnięte w czasie za sprawą “Zielonych”. :) 

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

No i tak to czucie alkoholu mi zgrzyta. A nie mogła zobaczyć flaszki w ręce?

Babska logika rządzi!

O, podwędzę Twój pomysł, dobre, dziękuję, Finkloheartkiss

Pecunia non olet

Ależ proszę, PSNP. :-)

Babska logika rządzi!

winklaugh

Pecunia non olet

Najpierw kilka problemów, które rzuciły mi się w oczy:

zmarły nie należał do tego typu ludzi, na co wskazuje choćby jego tusza oraz napięcie mięśni.

Jakie napięcie mięśni może mieć trup?

– Ten zboczeniec gonił mnie od przystanku. Liczyłam, że zgubię go w parku

Zrymowało Ci się, ja bym to zmienił.

Wręcz przeciwnie – odczuwał cofanie się wstecz.

Cofanie wstecz?

jędrne, świeże liście w kolorze jasnej zieleni.

Jędrne brzmi dziwacznie w kontekście liści… w zasadzie w jakimkolwiek kontekście tak brzmi. Nie lepiej byłoby po prostu świeże?

 

Ogólnie tekst wciągający na początku, na pewno nieźle napisany. Po czasie napięcie opada, bo szybko staje się dosyć jasne, co to za jedni. Moim zdaniem komisarz powinien bardziej się frustrować i za wszelką cenę próbować sobie udowodnić, że to nie są żadne fantastyczne stwory. To by dodało realizmu i stanowiło zabawne urozmaicenie.

Wielkie podziękowania, Freki, zaraz pozmieniam te wskazane fragmenty. :)

Ta kwestia:

Jakie napięcie mięśni może mieć trup?

W jakimś kryminale, pamiętam, było coś o stężeniu pośmiertnym. Tak to sobie zapamiętałam i tak wyobraziłam, pisząc o tej, nienaturalnej pozie zamordowanego. Być może jednak się mylę(?). Dopytam w wątku merytorycznym, dziękuję za tę uwagę. :)

Co do komisarza, chciałam pokazać, że on celowo nie drążył, gdy zorientował się, że zabójstwa nie mogą być dokonywane przez zwykłego śmiertelnika. Czuł się źle, nie potrafiąc rozwikłać tej zagadki, lecz z czasem stało się odwrotnie – było mu to na rękę. Szczególnie, gdy “Zieloni” ukarali pijanego kierowcę. Ginęli sami zwyrodnialcy i przestępcy. Ci, którzy uchodzili bezkarnie i nadal gnębili swe ofiary, zagrażali im. Uznał “Zielonych” za sprzymierzeńców. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Nie no, stężenie istnieje, ale nie pomyślałem, że o to chodzi, bo nie wiem jak to ma się do rozciągnięcia tego faceta. Samo stężenie podobno może ułożyć ciało w dziwnej pozie, ale raczej nie to miałaś na myśli?

On nie był rozciągnięty, wręcz przeciwnie, był nienaturalnie pozginany. Tak to sobie wyobraziłam – że miał ciało wręcz skulone, jakby był – hm, czy ja wiem? – kłębkiem wełny. :) 

Edit – szukam w necie, trudno coś wskazać jednoznacznie; podobne jest ułożenie pozycji ciała przy yodze o nazwie: butterfly, tyle że tu jest jeszcze połamanie kości i wsadzenie genitaliów do ust. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka