- Opowiadanie: bruce - Życie za życie

Życie za życie

Historia powszechnie znana, niegdyś szeroko opisywana, nawet za granicami ziem polskich, i pochodząca nie z tzw. „ciemnego średniowiecza”, lecz z końca XIX wieku – czasu przełomowych wynalazków, wspaniałego rozkwitu nauki, kultury i sztuki. A jednak wielokrotnie zamiatana pod dywan, bo wstydliwa i niezmiernie trudna do zrozumienia, nawet dziś, kiedy zadziwić może naprawdę niewiele. Faktem jest, że ów przerażający proceder uprawiano na całym świecie. Czy to jednak nas, Polaków, w jakikolwiek sposób usprawiedliwia?

Przepraszam za „trudne treści historyczne”.

Nazwy własne zaczerpnięte z rodzinnej miejscowości. Nazwiska i imiona obu przodkiń – autentyczne.

Zapraszam i dziękuję za Wasz czas. :)

Pozdrawiam. :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Ambush, Użytkownicy II

Oceny

Życie za życie

– Witaj, Anuszko.

Dziewczyna drgnęła, słysząc nieprzyjemny głos starszej kobiety.

– Kim jesteście, pani?

– Przysłała mnie twoja matka.

– Jak się nazywacie? – Podejrzliwa nastolatka nie dawała za wygraną.

– Moje nazwisko nic ci nie powie.

– Wolałabym jednak wiedzieć…

– Po co? Mam tylko rozwiązać twój problem i zniknąć.

– Problem?

Starucha z krzywym uśmiechem spojrzała wymownie na brzuch dziewczyny.

– Nosisz pod sercem bękarta.

– Skąd pani wie? – Zaczerwieniona Ania spuściła głowę i pogładziła się delikatnie.

– Mówiłam już, przysłała mnie matka. – Zniecierpliwiona kobiecina przestała się uśmiechać. – Teraz jeszcze nie widać, ale niedługo zacznie i ludzie wezmą cię na języki. Przynieś go wtenczas do mnie.

– Po co?

– Wykarmię, przyodzieję. Przy mnie wyjdzie na ludzi. A tu, u ciebie, cóż go czeka? Bieda aż piszczy! Skąd weźmiesz na jedzenie i ubrania dla urwipołcia?

– Dam sobie radę!

– Widzieli ją! – wydarła się nagle kobieta, ściągając gniewnie brwi. – Bohaterka się znalazła!

Potrząsnęła ze złością głową i wyszła czym prędzej z chaty.

Anna usiadła na podłodze i zaczęła płakać.

– Była już u ciebie Dziewecka? – Matka zjawiła się obok, równie niespodziewanie, co wcześniej nieznajoma kobieta.

– Kto taki?

– Fabrykantka.

– To ona prowadzi fabrykę? – Anna popatrzyła na mamę ze zdumieniem.

– Co? A, tak, tak, owszem, fabrykę – przyznała niechętnie Maciejowa, unikając wzroku córki. – Co ci przykazała?

– Żebym zaniosła dziecko zaraz po porodzie do niej, a wykarmi je, odzieje i wychowa.

– No, i sprawa załatwiona. – Zadowolona matka spojrzała na córkę. – Do tego czasu ubieraj się w suknie po Maryśce. Są większe, to brzuch ukryjesz. Chuda jesteś, nikt nie pozna. Raz, dwa i pozbędziemy się bękarta!

– Nie mów tak. Ja nie chcę…

– Milcz, głupia sroko! Dałaś sobie dzieciaka zrobić, to teraz morda w kubeł i słuchaj, co ci starsi i mądrzejsi nakazują!

– Ja nie dałam! Rabsztyn napadł mnie przecie i siłą… – Dziewczyna znowu się rozpłakała.

– No, Anuszka, już… – Matka westchnęła i niechętnie ją przytuliła. – Tłumaczyłam tobie, nie wyżywimy tylu dzieci. A tak, datek jeden za oddanie małego i święty spokój.

Anuszka łkała dalej.

– No, cichajże… Maryśka już kilkoro do Dziewecki zaniosła. Teraz, widać, twoja kolej przyszła.

– A ty?

– Co? – Spojrzała zdumiona na córkę.

– Ile ty jej zaniosłaś?

– Ja? – Matka zmieszała się, usiadła i mimowolnie zaczęła ocierać łzy, niespodziewanie płynące po policzkach.

– Tak, ty. I gdzie są teraz nasi bracia i siostry, których jej oddałaś? Wyszli na ludzi? – dopytywała Ania, wpatrując się w zasmuconą rodzicielkę.

– Są daleko stąd… W lepszym świecie… – wyszeptała w odpowiedzi, spoglądając w zamyśleniu gdzieś ponad słomianą strzechę.

– I nie mogliby nas tam zabrać? Pomóc? Dać schronienie?

– Zabiorą, a jakże, twoje dziecko zabiorą do siebie już niedługo. – Pogładziła czule włosy córki.

– A czemu nas nie mogą?

– Bo jeszcze nie czas po temu.

Nieoczekiwanie do chaty wpadła Maryśka, otwierając na oścież drzwi. Starsza córka Maciejowej trzęsła się i ocierała pomazaną łzami twarz.

– We wsi mówili… że-e-e… – Płacz nie pozwolił Marysi na dalsze słowa.

– No co, cóż tam mówili, dla Boga, gadaj, dziewczyno?! Pali się gdzie? Nowa wojna, czy co?! – krzyknęła przestraszona matka, zamykając drzwi, przez które wpadło już sporo zimna i śniegu.

Maryśka nadal trzęsła się i ledwo łapała oddech.

– Felczer policję sprowadził.

– Co? A na kogo? – zdumiała się matka.

– Na Dzieweckę! Sołtysowa pono ją wydała!

Maciejowa pobladła, a potem dla odmiany poczerwieniała.

– Czemu? – zapytała Ania.

– Nie twój interes! – rzuciła matka.

– Jak nie jej, skoro też musi dziecko oddać tej przeklętej babie?! – stanęła w obronie siostry Maryśka.

– To się dzieci tyczy? – dopytywała Anuszka. – Twoich też?

Maryśka po tym pytaniu zaniosła się straszliwym szlochem i wybiegła z izby na stryszek, aby się tam wypłakać.

– Co ona…

– Lepiej leć do stodoły po brukiew na zupę, bo ojciec z Witkiem zaraz wracają! – przerwała rozgniewana Maciejowa. – Nic tu po tobie!

Kiedy Anna posłusznie zaczęła ubierać się i w końcu stanęła przy drzwiach, usłyszała jeszcze dobiegający ze strychu głos matki, próbującej pocieszać starszą córkę:

– Maryśka, dajże pokój, toć lepiej im w niebie… Aniołkami zostały, wszystkie, bez żadniuteńkiego wyjątku…

 

Anna zerwała się w środku nocy, zlana potem i przerażona niezwykle realistycznym snem. Była w nim jednocześnie niemą obserwatorką rozgrywających się scen i swoją imienniczką, Anuszką, piętnastoletnią, biedną dziewczyną z Galicji, spodziewającą się dziecka po zgwałceniu przez sadystycznego sąsiada, niejakiego Rabsztyna.

Próbowała dociec, czemu śniła o nieznanej sobie rodzinie, lecz nic sensownego nie przychodziło do głowy. Koszmary pojawiały się od kilku dni, lecz dotąd żaden nie był aż tak realny, długi i przerażający jak ten.

Wybudzona nie potrafiła już zasnąć, więc wstała niechętnie i podeszła do komputera, by zająć się czymkolwiek. Odczytała newsy, przejrzała pocztę, pozdrowiła kilkoro znajomych.

Nagle wszystkie obrazy zniknęły i na całym ekranie monitora pojawiła się główka małego dziecka, jeszcze niemowlęcia. Otwarło ono nienaturalnie wielkie oczy i spojrzało z niewymownym smutkiem na Annę.

Kobieta krzyknęła i starała się wyłączyć komputer, lecz nie była w stanie. Dłonie odmawiały posłuszeństwa, cała trzęsła się i dostała jakichś dziwacznych, chorobliwych drgawek. W końcu dała za wygraną i spojrzała uważniej na nieznaną twarzyczkę.

– Jestem od Maciejowej – wyszeptały usta maleństwa.

– A ja od jej córki, Anuszki – powiedziało drugie niemowlę, wyświetlone na ekranie zaraz po tamtym.

– Jestem od Maryśki. – Tym razem Annie ukazała się twarz starszego, pewnie rocznego dziecka, z uroczymi lokami wokół smutnej buzi.

– Czego chcecie? Czego chcecie ode mnie, upiory?! – wrzeszczała przerażona dwudziestolatka, z płaczem próbując opanować drżenie rąk i wyłączyć oporne urządzenie.

Nagle samo zadźwięczało przeraźliwie i zgasło.

Siedziała czas jakiś, starając się opanować emocje, dysząc i łkając.

– Co to było? Koszmar? Ja nadal śpię? – powtarzała, rozglądając się nieprzytomnie.

Wreszcie wstała i, ciągle na trzęsących się nogach, podeszła do stolika, aby popić wody.

Na lekko drgającej tafli w szklance zobaczyła twarz dziecięcą.

– Jestem od Kulejowej – wyszeptała mała buzia.

– A ja od Jadźki Zdunowej – powiedziała druga, zastępując tamtą.

Brzdęk tłuczonego szkła to ostatnie, co Anna zapamiętała, zanim upadła na podłogę.

 

Zbudziła się o świcie, leżąc na pokojowym dywanie przy rozbitej szklance i rozlanej wodzie. Stopniowo przypominała sobie, czemu tu jest.

– Makabryczne koszmary – stwierdziła, podnosząc się obolała i przybita niepokojącymi wizjami.

Dziwaczne sny oraz obrazy z postaciami nieznanych dzieci zaczęły nawiedzać ją od mniej więcej tygodnia. Mimo usilnych starań nie potrafiła jednak stwierdzić, czym mogły być spowodowane.

Dopiero kiedy przypomniała sobie, że niedawno w piwnicy starego domu po przodkach odnalazła drzewo genealogiczne, wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. Drzewo było bardzo starannie wykonane w ramach szkolnej pracy domowej przez jej zmarłą dawno temu mamę. Kiedy Anna, zachwycona znaleziskiem, wypowiedziała na głos wszystkie nazwiska i imiona zamieszczonych na wykresie przodków, ogromny arkusz z drzewem rodzinnym niespodziewanie wysunął się z jej rąk, po czym uniósł nieco ponad podłogą piwniczną, jakby był magicznym, fruwającym dywanem z baśni arabskich. Następnie, równie tajemniczo, zajął się ogniem, który nieoczekiwanie pojawił się na środku wielkiej kartki brystolu. Kobieta patrzyła na to jak zahipnotyzowana, nie bardzo rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Płomienie błyskawicznie objęły papier i strawiły w całości. Ogarnięta panicznym strachem dwudziestolatka podskoczyła, niczym oparzona, zapominając o obniżonym betonowym suficie. Walnęła o niego porządnie głową, po czym upadła i straciła przytomność. Ocknęła się po jakimś kwadransie, próbując z trudem dojść do siebie. Ponieważ po kartonie oraz płomieniach nie pozostał najmniejszy choćby ślad, uznała to za dziwaczne halucynacje, spowodowane obiciem głowy. A jednak pamięć co jakiś czas przywoływała wizerunek szkolnego wykresu matki, zatem nie mogła to być jedynie wymyślona wizja.

Tak, wizyta w rodzinnym domu z pewnością musiała mieć związek z koszmarami, które odtąd nawiedzały Annę co noc. Dotąd jednak nigdy nie widziała na jawie żadnych postaci, tym bardziej dziecięcych. A może to nie była jawa, lecz nadal sen?

Wypowiedziane przez upiorne twarze nazwiska i imiona nie znalazły się na bezpowrotnie utraconej pamiątce po mamie.

I początkowo nic nie mówiły zdezorientowanej, młodej kobiecie.

A zatem nie był to nikt z jej przodków. Jednakże podczas ostatniego snu Anna przebywała w chacie jakiejś bliżej nieznanej Maciejowej, a także jej córek: Maryśki i Anuszki. Ba! Przez pewien czas nawet czuła, że jest młodszą z nich, spodziewającą się dziecka ofiarą gwałtu. To nie mógł być przypadek. Te ukazujące się wszędzie twarze dzieci coś próbowały jej przekazać. Tylko co?

Usiadła przy komputerze, starając się uspokoić i zebrać myśli.

Monitor ponownie zajęła w całości twarz niemowlaka.

– Jestem od Sokólskiej – powiedział ledwie słyszalnym szeptem.

– Co mam zrobić? – odważyła się zapytać Anna.

Dziecko nie odpowiedziało, zamknęło oczy i zniknęło, a jego miejsce zajęła inna twarz.

– Jestem od Mikołajowej – wyszeptała i także zniknęła.

– A ja od Hanecki Iwanicowej – powiedziała kolejna.

– Mnie urodziła Walerka.

– Jestem od Elżuni.

– Ja od Karolkowej.

– A ja od Tośki Pietrowej.

Tym razem twarzyczki szepczących niemowląt powielały się w ciągu ułamków sekund. Mimo podejmowanych prób przerażona Anna nie potrafiła niczego się od nich dowiedzieć ani zatrzymać tej lawiny szeptów.

Czując bezradność, znowu zaczęła drżeć i spazmatycznie płakać.

– Dość! Dosyć! – krzyczała, lecz nie zatrzymało to mnóstwa nowych twarzyczek niemowlaków i rocznych dzieci.

Nagle młoda kobieta przypomniała sobie rozmowę w chacie, która przyśniła jej się ubiegłej nocy.

– Jak nazywała się ta dziwaczna starucha, czekająca na noworodki? Sieczka? Dzieczka? Mam! Dziewecka! – wykrzyknęła triumfalnie.

Przerażający pisk tysięcy dziecięcych głosików prawie ją ogłuszył. Straciła równowagę, spadła z krzesła i poczuła przeszywający ból w kolanie. Czołgając się nieporadnie, przysłoniła dłońmi uszy. Wreszcie wcisnęła się pod biurko i narzuciła na głowę kaptur bluzy. Roztrzęsiona nasłuchiwała, lecz pisk nie ustawał, wręcz przeciwnie: nasilał się coraz bardziej.

– Precz z Dziewecką! Przeklinam ją! Niech przepadnie na wieki! – odważyła się w końcu krzyknąć, nieświadoma, czy obrana strategia przyniesie jakiekolwiek rezultaty.

Wokół zapanowała głucha cisza. Tak głęboka i nagła, że teraz z kolei to ona przestraszyła Annę nie na żarty. Kiedy po jakimś kwadransie kobieta nareszcie odważyła się wstać i spojrzeć na monitor, pulpit komputera wyglądał niewinnie, jak dawniej. Po buziach dziecięcych nie było śladu.

Anna westchnęła ciężko. Zdawała sobie sprawę, że nawiedzanie upiorów będzie się powtarzać. Podświadomie czuła, że to dopiero początek i że jeden krzyk, przeklinający jakąś staruchę z sennych wizji, nie może uratować jej przed powrotem tych makabrycznych zjaw. Jednocześnie uświadomiła sobie, że kluczem do wszystkiego jest owa dziwaczna starowina z ostatniego snu. Kim ona była? Czy miała jakiś związek z nagle spalonym rysunkiem drzewa genealogicznego, stworzonego przed półwieczem przez mamę Anny? Dlaczego wszędzie ukazywały się tylko twarze dzieci? Co to za istoty? Czy pochodzą z tego, czy z równoległych światów?

– Za dużo niewiadomych. To nie na moją głowę – powiedziała cicho, czując pulsujący ból w okolicach skroni, więc sięgnęła do szafki z tabletkami. Mimowolnie spojrzała na pobliskie okno.

– Jestem od Bronki Izydorowej – wyszeptała smutna dziecięca twarzyczka, wyraźnie uwidoczniona na szybie.

 

 

 

Anna zakrztusiła się popitą właśnie wodą, po czym mimowolnie jednym chluśnięciem zwróciła ją na podłogę wraz z nieprzełkniętymi jeszcze tabletkami. I zaniosła się płaczem, widząc kolejne dzieci, tym razem na szybie okiennej.

– Jestem od Lilki Wolnej.

– Ja od Haźbity Trefonki.

– Mnie oddała Józka Dworakowa.

– Ja jestem od Steni Warmuzkowej.

– Ja od Wandzi Laszczakowej.

Anna potrząsnęła głową, próbując przerwać tę gehennę.

– Czemu was widzę? Co chcecie mi przekazać? – pytała, łkając.

Czuła narastającą bezsilność wobec nękających ją widm. Czy to jakaś kara? Pokuta? Za co? Dlaczego to ona jest ofiarą?

Unosząc kawałki potrzaskanej szklanki zobaczyła w nich kolejne dziecięce twarzyczki, tak samo smutne i przeraźliwie obce. Choć spoglądały żałośnie, wyczuwała ich wrogość. Jakby miały do niej o coś żal, pretensje, ból…

Z trudem wstała, wyrzuciła do kosza szkło, popatrzyła znowu na szybę okienną. Wyraźnie ukazała się na niej buzia, która po raz pierwszy wydała się Annie znajoma. Już ją dziś widziała.

– Jestem od Anuszki – powiedział niemowlak.

– Wiem – szepnęła do niego.

– Jestem od Anuszki, młodszej córki Maciejowej – kontynuowało dziecko, nie zwracając uwagi na słowa kobiety, nadal wpatrując się w nią z trudnym do opisania bólem i żałością.

Anna przyjrzała się uważniej i zauważyła, że źrenica jednego oka jest dwukrotnie większa od tej drugiej.

Może miałam to dziecko w innym wcieleniu? – pomyślała dwudziestolatka. Jest takie bezbronne

– Znam cię – wyszeptała do niego.

– Jestem od Anuszki – powtórzył malec, wciąż nie reagując na żadne słowa.

– Mam na imię Anna. Czy to ja jestem twoją mamą? – zapytała z łagodnym uśmiechem.

Nagle niemowlak wykrzywił buzię w gniewnym grymasie i ryknął donośnym, męskim głosem:

– Ja jestem od Anuszki! Córki Maciejowej!

Anna krzyknęła przerażona i upadła na kolana, zanosząc się płaczem. Wreszcie uniosła głowę i spojrzała na okno. W szybie wciąż tkwiła buzia tajemniczego dziecka Anuszki. Teraz na powrót była spokojna i pogrążona w głębokim smutku.

Anna postanowiła sprawdzić reakcję upiora po wypowiedzeniu przez nią jedynego słowa, które oddziaływało na te zjawy, dlatego zaczęła powoli wymawiać zapamiętany ze snu przydomek zagadkowej staruchy:

– Dzi-e-w-e-c-k-a.

Grymas, który niespodziewanie wpełzł na buzię rozjuszonego niemowlaka, stał się tak straszliwy, że przywiódł Annie na myśl piekielne wizje diabelskie z renesansowych obrazów.

Tak, to z pewnością wysłannicy z piekła. Tylko, czego chcą? Czemu ciągle mnie nękają w snach i na jawie? – pomyślała.

Maluch, jakby to usłyszał, zaczął przeraźliwie piszczeć, a wraz z nim to samo zrobiły setki innych maleństw, ukazujące się za jego plecami.

Kobieta spodziewała się podobnej reakcji, a mimo to nie była w stanie wytrzymać tylu decybeli. Przesłoniła dłońmi uszy, starając się zagłuszyć makabryczny dźwięk.

– Precz z Dziewecką! Niech ją… diabli wezmą i piekło pochłonie! – ryknęła, chwytając się tej ostatniej deski ratunku i spoglądając uważnie na zachowanie dziecięcych twarzyczek.

Zniknęły wszystkie buzie prócz tej o nierównych źrenicach. A ona, uspokojona, popatrzyła ze smutkiem na Annę i powiedziała znowu:

– Jestem od Anuszki, młodszej córki Maciejowej.

– Czemu mi to mówisz? Dlaczego mnie nękasz? Ty i one wszystkie? – zapytała zrozpaczona kobieta.

Buzia zmieniła się w twarz rocznego brzdąca, który powiedział z tym samym wyrazem:

– Jestem od Maryśki, starszej córki Maciejowej.

Kobieta zawyła z bezradności, opadła na podłogę i powiedziała ze spuszczoną głową:

– Przeklinam tę, przez którą tu przychodzicie! Tę, z powodu której mnie dręczycie! Niech zginie w mękach piekielnych! Kimkolwiek jest, była, bądź też – kimkolwiek będzie!

 

Nieoczekiwanie pamięć przywołała spalone drzewo genealogiczne. Nie wiedzieć, czemu, Anna zobaczyła zapisane tam przez jej kilkuletnią matkę koślawe litery: „Marianna Skublińska” i dziwaczny portret, wycięty z jakiejś starej, dziewiętnastowiecznej gazety. Prawdopodobnie z nieznanych powodów w rodzinie przetrzymywano ten artykuł prasowy. Wizerunków i imion nieznanych kobiecie przodków było na wykresie wiele, lecz obecnie tylko ten jeden został przypomniany i odświeżony ze zdumiewającą wręcz dokładnością.

 

 

 

 

(ilustracja z: www.wiadomosci.onet.pl)

 

 

– Marianna Skublińska – powiedziała cicho Anna.

– Precz! – wydarło się nagle z tysięcy niewidzialnych dziecięcych buzi. – Precz z Dziewecką! Niech zginie na wieki!

Kobieta zasłoniła dłońmi uszy i rozglądała się z przestrachem. Krzyki nie ustawały.

– Marianna Laskowska! – wyrwało się z ust zdumionej Anny.

Błyskawicznie przypomniała sobie, że i to nazwisko widniało na szkicu, stworzonym przez matkę.

– Precz z Dzieweckami! Precz! Niech je piekło pochłonie! – ryczał opętańczo chór cienkich głosików, dochodzący zewsząd dookoła przybitej dwudziestolatki.

Kobieta uklęknęła, a potem zasłoniła uszy kapturem, roztrzęsiona i przestraszona reakcją upiorów na dźwięk wypowiedzianych imion i nazwisk jej przodkiń.

 

Na ścianie pokoju, po raz pierwszy na takiej, nieszklanej powierzchni, ukazała się ogromna główka małego, może najwyżej dwuletniego chłopczyka. Patrzył spokojnie na Annę, kiedy ocierała łzy i podnosiła się z kolan. Po raz pierwszy także, ten jeden, jedyny malec nic do niej nie mówił.

– Czemu mnie prześladujecie? Jak mogę wam pomóc? – zapytała cicho, nie spodziewając się jakiejkolwiek reakcji.

Ku jej zdumieniu malec poruszył charakterystycznie jasną czuprynką, jakby chciał zachęcić, by z nim poszła. Główka dziecka zmalała i za moment na ścianie pojawił się zarys całej postaci dwulatka. Wyciągnął rączkę do Anny i pociągnął ją za sobą. Weszli w głąb ściany i ruszyli przed siebie, coraz głębiej i dalej od mieszkania kobiety. Ona stąpała niepewnie po grząskim gruncie, którym okazała się pokryta błotem droga.

Szła posłusznie, czując że wreszcie odgadnie powód nawiedzania jej przez skrzywdzone maleństwa i będzie mogła z czystym sumieniem wyzwolić się od klątwy. Wierzyła, że jest to możliwe, bo przecież nie zrobiła niczego złego.

Powoli zaczynała rozumieć, że przekleństwo musiało mieć jakiś związek z dalekimi krewnymi sprzed ponad wieku, widocznymi przez ułamek sekundy na drzewie genealogicznym matki.

Stanęli oboje, spoglądając na płonący budynek. Z odległych zarysów budowli Anna wywnioskowała, że znajduje się w dawnej, prawdopodobnie dziewiętnastowiecznej Warszawie. Jako niemi obserwatorzy, oboje z chłopcem przyglądali się, jak strażacy wynoszą ofiary pożaru, w tym ciała małych dzieci. Wszyscy wokół zdawali się nie zwracać uwagi na kobietę, trzymającą za rączkę chłopca, jakby byli oni niewidzialni.

Ktoś krzyczał:

– Pali się! U Skublińskiej pożar!

Jedno z wynoszonych na rękach strażaka, martwych dzieci, uniosło niespodziewanie przerażająco siną główkę, spojrzało na Annę i powiedziało cicho:

– Jestem od Kotułowej.

Po chwili opadło na ręce mężczyzny i już się nie poruszyło.

Anna zakryła dłonią usta, płacząc spazmatycznie i przyglądając się tym makabrycznym scenom.

Tymczasem straż wynosiła kolejne ciała, zaczęła pokazywać ślady po świeżych grobach na podwórzu i w podłogach budynku, odkrywała ciągle nowe zwłoki zamordowanych przez Mariannę Skublińską dzieci.

– Na strychu jest dwa razy tyle! – stwierdził strażak, pobladły mimo ciężkiej pracy, patrząc z przerażeniem na kolegę.

– To morderczyni niewinnych dzieci! – skwitował drugi, pędząc z innymi na strych. – Fabrykantka aniołków. Taki jest jej fach. Policja miała ją na oku od miesiąca.

– Dlatego podpaliła dom – dodał tamten, nadal nie wierząc w to, co odkryli. – Siedemdziesiąt grobów…

Usiadał na drodze obok Anny i zaczął szlochać.

– Teraz wiesz – powiedział powoli i głośno dwulatek, ścisnął mocniej prawicę Anny i błyskawicznie zniknął.

Rozdygotana kobieta stała samotnie pośrodku rozwścieczonego, wrzeszczącego tłumu, domagającego się kary dla morderczyni. Przechodzili koło niej, mijali ją, popychali, nadal nie widząc ani nie czując jej postaci. A ona, odwrotnie, coraz bardziej poobijana i posiniaczona, nie była w stanie wydostać się z napierającej zewsząd tłuszczy warszawiaków.

– Nie! Błagam! – krzyczała rozpaczliwie, ale nikt jej nie słyszał.

 

Nagle znowu znalazła się w ubogiej galicyjskiej chacie wieśniaczki Maciejowej, jak wówczas, gdy o tym śniła. Była niemą obserwatorką, a jednocześnie, przez kilka chwil, także młodszą córką gospodyni, Anuszką, wyraźnie czującą teraz kopnięcia swego nienarodzonego jeszcze dziecka.

– Jestem od Anuszki – wyszeptał niemowlak, który nagle pojawił się obok Anny.

Miał większą jedną źrenicę i spoglądał ze smutkiem na stojącą z boku dwudziestolatkę.

– Ileś dała Dziewecce za przyjęcie dzieciaka? – zagadnęła do gospodyni Maciejowej kuma Gołcyna.

Patrzyła przy tym wymownie na powiększony brzuch piętnastolatki.

– Nie twoja rzecz! – odparła niechętnie pytana matka dziewczyny.

– Choć skrywa pod sukniami, brzuch widać, a jakże – dodała tamta, uśmiechając się krzywo. – I teraz ciężko będzie pozbyć się bękarta, kiedy Dziewecka w areszcie!

– Obaczym.

– Czyli, że co?

– Psińco! – żachnęła się Maciejowa, chętna, by zmienić niewygodny temat rozmowy.

– Eee, kumo droga, mnie nie powiesz?

– Niechże ci będzie. Gadają, że w miejsce jednej druga się pojawiła – wyszeptała do ucha Gołcynej.

– Druga? – Tamta ze zdumienia otwarła usta.

– Jedna Dziewecka aresztowana, to i druga nadarzyła się, co by w kłopotach kobietom pomóc!

– A jużci?

– W samej rzeczy. Powiadają, że aż ze sławetnej Warszawy przybyła.

– Eee, nie może to być! Spod carskiej niewoli? – roześmiała się z niedowierzaniem Gołcyna.

– Mnie to się zdaje, kumo droga, że ona jakoweś tajemne sztuki praktykowała, co by tu stanąć, w tej naszej wsi, prawie równo z zamknięciem w areszcie tamtej. Jakby czarów magicznych używała, czy czegoś… – rozgadała się Maciejowa.

– A ja dziecka nie dam! – wtrąciła Anuszka, czule gładząc brzuch.

– Miarkuj się, bo z chaty wypędzę razem z bękartem! – ofuknęła ją gniewnie matka. – Opłacone już i cofnąć nie możesz!

Dziewczyna rozryczała się i wybiegła na podwórze.

– Co to za nowa fabrykantka? – dopytywała Gołcyna.

– We wsi mówili, że zwie się Marianna Skublińska – szeptała dalej konspiracyjnie Maciejowa. – Odsiedziała w Warszawie, co trzeba, a jak wyszła, to wolała stamtąd odjechać, byle dalej.

– Odsiedziała? Za co?

– Ponoć siedemdziesięcioro aniołków stworzyła – wyszeptała Maciejowa, rozglądając się uważnie na boki, jakby spodziewała się z każdej strony podsłuchu.

– Wszyscy Święci! Ile?! – Pobladła Gołcyna wytrzeszczyła oczy i przeżegnała się.

Maciejowa pospiesznie uczyniła ten sam znak i opowiadała dalej:

– A teraz jest u nas!

– Będą jej szukać. Policja. I sądy.

– Niekoniecznie. Karę odbyła, teraz wolna jak ptak!

– Ile jej dali aresztu?

– Trzy lata.

– Tylko trzy lata za siedemdziesiąt aniołków?

– Nie udowodnili jej wszystkich. Do tego, kumo najmilejsza – pytlowała słodkim głosem Maciejowa, zadowolona z ujawnienia poznanej nie tak dawno tajemnicy – gdyby rzeczona Skublińska produkowała same aniołki z przyjmowanych dziatek, to uzbierałoby się ich znacznie, znacznie więcej!

– Jakże to?

– Ona niektóre faktycznie do przytułków oddawała, jako i zapowiedziała. Nie wszystkie uśmiercała.

– Widno przeca i ślepemu, co skłoniło ją do inszego zachowania. – Pokiwała głową Gołcyna, macając się charakterystycznie po kieszeni szarej, znoszonej spódnicy.

– No, ba! Każden to wie! Tylko pieniądz! Pieniądz tym światem rządzi! – przyznała jej rację Maciejowa.

– A komu bieda, temu i zastępy aniołków rychło sfabrykuje…

– I kazała się tu nazywać Dziewiecką, jak poprzedniczka.

– Ale przecie Dziewecka to Marianna Laskowska.

– Nic to, nam obojętne, aby tylko pomagała, jak należy. – Maciejowa mrugnęła porozumiewawczo okiem.

– I dalej będzie, jak tamta, głodzić, mrozić i przyduszać co bardziej silniejsze dzieciątka? Potrafi? Całą gromadkę niewiniątek zdoła zamorzyć?

– A jakże! Ma wprawę!

– Toć i dobrze. Kamień z serca – odetchnęła z ulgą Gołcyna.

– A to czemu, kumo? – zainteresowała się Maciejowa, spoglądając uważnie na jej brzuch.

– Nie widzieli! Co do łba strzeliło? Toć ja już za stara…

– Ale? – dopytywała z szelmowskim uśmiechem Maciejowa.

Gołcyna westchnęła widząc, że przed wścibską znajomą nic się nie zatai, po czym wyznała:

– Ale moją Jadźkę Krystek od Jopka przydybał na sianie, no i znowu zabrzuszyła…

– Aaa, takie sprawy. To trzeba do tej nowej Dziewecki czym prędzej, żeby małego po porodzie przyjęła, bo tam kolejka się już robi! Ja dopomogę, poprowadzę…

 

Anna zamknęła oczy. Nie potrafiła słuchać dalej. Przypomniała sobie wszystkie ukazujące się ostatnio twarzyczki bezbronnych dzieci, zamordowanych z zimną krwią przez okrutne zabójczynie.

Teraz zaczynała rozumieć powody nękania. Była potomkinią obu sławetnych morderczyń. Niełatwo przyjąć do wiadomości tak wstrząsającą nowinę, lecz innego wyjaśnienia nie znalazła. Jakieś jej prapraprababki były sprawczyniami masowych mordów na setkach niewinnych maluchów…

Łzy ciekły po policzkach, a dookoła dwudziestolatki zebrał się tłum malutkich dzieci w różnym wieku, od noworodków do dwulatków włącznie. Wszystkie stały na baczność, jakby każdy umiał chodzić i rozumiał wszystko. Spoglądały na nią smutno i żałośnie. Kobiecie ciążyła wina, ukrywana w rodzinie od pokoleń.

– Wybaczcie, dzieci kochane, aniołki najdroższe, darujcie te potworne zbrodnie! – błagalnie łkała, patrząc na ich ogromne oczy i coraz bardziej sine twarze.

Dzieci w milczeniu otaczały ją coraz ciaśniejszym kręgiem.

– Krew za krew, życie za życie! – wyszeptał nagle złowrogim tonem dwulatek, który ją tu przyprowadził.

Inne dzieci podchwyciły to i zaczęły krzyczeć, niczym upiorny chór:

– Krew za krew, życie za życie!

– Każdy odpokutować musi, jeśli nie za własne, to za swoich przodków grzechy! – powiedział synek Anuszki, spoglądając na przerażoną kobietę nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami.

Próbowała bronić się, odsuwać maleństwa, stawiać im opór. Wszystko na próżno. Krąg zjaw zacieśniał się coraz mocniej.

Gdzieś w powietrzu obok głowy Anny zawisł wizerunek Skublińskiej, której twarz wykrzywiła się z potwornej męki, jaką zadały jej mściwe dusze zamordowanych dzieci. Zjawa zawyła wściekle i konając krzyknęła z makabrycznym uśmiechem:

– Wszystkie grzechy niechże spadną na dzieci i wnuki moje!

Po chwili twarz zabójczyni zniknęła.

To samo stało się za moment z jej imienniczką, galicyjską Dziewecką, Laskowską. Potem przyszła kolej na pozostałych krewnych Anny. Wreszcie kobieta zobaczyła twarze dziadków oraz matki, cierpiące straszliwe katusze z powodu grzechów przodkiń. Dopiero wtedy zrozumiała, dlaczego nigdy nie było jej dane poznać nikogo z najbliższych. Wszyscy poumierali tragicznie w młodym wieku wskutek klątwy, ciążącej od dawna na rodzinie.

Spojrzała na pole, przy którym teraz się znajdowała. Miedzą szły gęsiego przygnębione, wiejskie dziewczęta, niosąc na rękach swoje nowonarodzone dzieci. Jedną z nich była piętnastoletnia Anuszka.

Anna tak bardzo pragnęła je zatrzymać, dopomóc, usprawiedliwić się… Wiedziała, że niosą dzieci do Dziewiecki, aby oddać je na zatracenie fabrykantce aniołków…

Nie potrafiła jednak wydobyć słowa, drżąc od spazmatycznego płaczu i silnych, trudnych do opanowania drgawek, które znowu objęły jej wątłe ciało.

To nie ja, to przecież nie ja… To nie są moje zbrodnie. Nie jestem niczemu winna… – powtarzała w myślach.

Czuła się coraz słabsza, coraz bardziej odwodniona, jakby morzenie głodem tych bezbronnych dzieci udzielało się teraz jej samej i jakby to ona była ofiarą okrutnych Dziewecek.

– Krew za krew, życie za życie! – krzyknął ze złością syn Anuszki, wpychając jej siłą do ust brudną szmatę, pełną powbijanych na sztorc szpilek, bo i on był w ten sposób zamordowany przez sadystyczną fabrykantkę.

Torturowana kobieta poczuła rozrywający ból w ustach i na całym, posiniaczonym ciele. Rączki innych dzieci, stojących wciąż dookoła, silnie pochwyciły ramiona mordowanej dwudziestolatki.

Krzyczała cicho jeszcze przez krótki moment, niezdarnie próbując szamotać się i wyrywać, a potem poczuła, jak traci oddech i powoli uchodzi z niej życie.

– Jestem od Anuszki, najmłodszej córki Maciejowej. Umieram tu, w fabryce aniołków… – To ostatnie, co usłyszała przed śmiercią, spoglądając bezwładnie w ogromne, nierówne źrenice galicyjskiego niemowlęcia.

Koniec

Komentarze

Muszę przyznać, że to chyba jeden z twoich lepszych tekstów. Między innymi dlatego, że stylizacja na gwarę (której zazwyczaj nie cierpię) zniwelowała bolączkę w postaci sztywnawych dialogów, jakie czasami popełniasz. Te tutaj czytało mi się bardzo dobrze, świetnie budują klimat. yes

Problem miałem głównie ze stoicką postawą bohaterki wobec tego, co ją spotyka. Wizje martwych dzieci może w mniejszym stopniu (chociaż w pewnym momencie zapalił mi się wielki neon z napisem ,,realizm magiczny”) niż scena z drzewem. Wiesz, gdyby mi kartka papieru sama wyleciała z rąk i na moich oczach doznała samozapłonu, pewnie bym to jakoś skomentował. ;) A Anka zachowuje się, jakby nie takie rzeczy widziała.

Końcówka, o dziwo, dla mnie nie była jakoś bardzo przerażająca (chociaż mnie zaskoczyła, spodziewałem się, że będzie smutna, ale nie krwawa), bo przypomniała mi film ,,Zniknięcia”, którym wszyscy się zachwycają, a moim zdaniem jest okropny, więc zamiast drżeć ze strachu, zacząłem się nerwowo uśmiechać. :P Co nie zmienia faktu, że finał dobrze ogrywa motyw ludowej ,,sprawiedliwości” rodem z mrocznej baśni – zło musi zostać ukarane, a że nie ty je popełniłeś? Cóż, wszechświata to nie obchodzi.

Ode mnie kliczek. :)

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Smutna bardzo historia. U nas fabrykantki siedziały w okolicach Zabierzowa. 

W XIX wieku Krakowie chrzczonych nieślubnych dzieci było więcej niż ślubnych. Wiadomo, że miasto koszarowe i że jak panna wiedziała, że się z nią nikt nie ożeni to często uciekała do dużego miasta, ale i tak statystyka porażająca.

Zwłaszcza, że przecież nie chrzcili tych nieślubnych od razu, żeby kasy nie wyrzucać w błoto. 

Dobrze, że teraz można rodzić, a i okna życia są dostępne. 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

SNDWLKR, ogromnie mnie ucieszyłeś. :) Wiem, że trudno Cię zadowolić, zatem to dla mnie podwójna radość, bardzo dziękuję. :) Gwara częściowo pochodzi z moich rodzinnych stron (powiat będziński, gmina Bobrowniki, co ważne – tuż przy Brynicy, nieopodal granicy z Piekarami, czyli Śląskiem). Większość użytych przydomków mieli ludzie, których znałam osobiście, oczywiście ogólnie byli ok. :) 

Rzeczywiście z dialogami mam ciągły problem. Muszę jeszcze sporo ćwiczyć w ich pisaniu, aby brzmiały naturalnie. :) 

Nad końcówką się zastanawiałam, z reguły ratuję główne bohaterki, tym razem uznałam, że prześladowania Anny musiały przynieść tragiczny dla niej finał. Sama jej osobowość faktycznie wyszła nieco nieprawdziwie i sztucznie, pokornie przepraszam. :) Do samozapłonu dopiszę, dziękuję za radę. :) 

Niestety nie kojarzę wspomnianego filmu, natomiast tym opkiem chciałam pokazać ogrom niewiarygodnego okrucieństwa, dokonywanego za cichym przyzwoleniem władz. Sama nigdy wcześniej o tym procederze nie słyszałam, wpadłam przypadkiem na jego ślad w necie kilka dni temu. 

Podziękowania za klik. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

Dziękuję, Ambush. :)

Rzeczywiście, to były potworne czasy. 

I zgadzam się, że to bardzo dobrze, iż teraz są okna życia. Kto wie, jaki geniusz, albo zwyczajny, dobry człowiek, może pojawić się dzięki ocaleniu – choćby nawet w ten sposób – jego życia? :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Wiem, że trudno Cię zadowolić, zatem to dla mnie podwójna radość, bardzo dziękuję.

Err… Proszę. blush

Nad końcówką się zastanawiałam, z reguły ratuję główne bohaterki, tym razem uznałam, że prześladowania Anny musiały przynieść tragiczny dla niej finał.

Rozumiem, tu się nie czepiam, tylko zaznaczam, że ja konkretnie nie odebrałem jej zgodnie z zamysłem. Między innymi dlatego, że dla mnie dzieci po prostu nie są szczególnie przerażające bez względu na okoliczności.

I nie masz za co przepraszać, dziura fabularna jeszcze nikogo nie zabiła. ;)

Niestety nie kojarzę wspomnianego filmu

Niewiele straciłaś. XP To nowy film, wyszedł w te wakacje, ale chyba jeszcze leci w niektórych kinach, jeśli mimo wszystko jesteś ciekawa.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Rozumiem, dziękuję, SNDWLKR. :)

O, to na pewno nie mogłabym znać tego filmu. :)

Nowinki kinowe zaliczałam dawno temu, obecnie – zero możliwości. :) 

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Przerażająca historia. Ale tak naprawdę to nie Anna jest winna, nie Dziewecka, a państwo i kapitalizm. One umożliwiły złej kreaturze stworzenie takiego biznesu. Nie zapewniło domów dziecka, a do tego uznało, że świetnym pomysłem będzie w takiej sytuacji zakazać aborcji. To pokazuje jak czasami rządzący zamiast roli opiekunów społeczeństwa przyjmują rolę katów. A opowiadanie fajne, wciągające i ze złym zakończeniem, co lubię. Minus tylko, że Anna nijak na nie nie zasłużyła, nie popełniła żadnego błędu i nie mogła zrobić nic, by nie skończyć jak skończyła. Nie twierdzę, że musiałoby się jej od razu udać, ale chodzi mi o samą możliwość.

Przerażający, jednak horror. Nie znany mi ‘problem’, nawet ze słyszenia. Oby nie powtarzała się taka “fabrykacja aniołków”.

Nowa Fantastyka