
To pierwsze opowiadanie jakie tutaj publikuję, krótka historia z życia pewnego złodzieja.
To pierwsze opowiadanie jakie tutaj publikuję, krótka historia z życia pewnego złodzieja.
Ciche trzaski i stukanie przesuwanych przez wytrych zapadek przerywały co jakiś czas ciszę pustego domostwa, Clide liczył jednak, że nie przyciągną one niczyjej uwagi. Wprawdzie widział, jak cała mieszkająca tu rodzina wychodziła gdzieś jakiś czas temu, ale w dalszym ciągu istniało zagrożenie ze strony służby. Cóż, zawsze jest jakieś ryzyko. Jeszcze chwila i go tu nie będzie, a oni nawet nie zauważą, że złożył wam wizytę.
Przy kolejnym trzasku powoli wypuścił powietrze z ulgą i wyjął narzędzie z zamka. Uniósł wieko skrzyni, jednocześnie otwierając obszerną kieszeń płaszcza. Wnętrze wypełnione było rogami o niezbyt dużych nominałach – idealne, żeby nikt nie zadawał mu zbędnych pytań. Mieszkańcy tej części Imperium byli wyjątkowo wyczuleni na złodziei, a obcy włóczęga płacący w złocie wzbudzałby podejrzenia praktycznie wszędzie.
Clide przełożył kilka garści do kieszeni, po czym delikatnie zamknął skrzynię i odwrócił się do okna.
Zaklął pod nosem, widząc wycelowany w swoją pierś pistolet. Drogę ucieczki zagradzał muskularny sługa o wyrazie twarzy przypominającym krowę górską. Przez jego gładko wygolone, jasnoszare włosy, Clide mógł dokładnie zobaczyć skórę czaszki. Odwrócił wzrok od twarzy sługusa, krzywiąc się z odrazą.
Jakim cudem go nie usłyszał? Ten wielkolud nie powinien umieć skradać się tak dobrze, żeby go nie zauważył.
– Unieś ręce nad głowę – polecił sługus, sięgając jedną ręką po linę, w drugiej nadal trzymając broń. – No już!
– Możemy się dogadać – zaproponował Clide unosząc ręce. Dryblas zatrzymał się na chwilę, marszcząc brwi, jakby rozważał sens słów złodzieja.
– Chcesz mnie przekupić? – warknął w końcu obrażonym tonem. – Nie jestem taki jak ty.
Oczywiście, że nie jest. Clide westchnął w duchu, starając się nie patrzeć na niemal nagą czaszkę wielkoluda. Pozwolił spętać swoją lewą rękę, zanim jednak sługa zdążył chwycić drugą dłoń, Clide opuścił ją, błyskawicznie sięgając do niewielkiej kieszeni swoich szerokich spodni. Poczuł w palcach znajomy, sześcienny kształt. Sługus złapał go za nadgarstek, jednak oswobodził dłoń silnym szarpnięciem i wyrzucił trzymaną w dłoni Kość na stół. Zdał się na Los.
Złoty sześcian zatańczył przez chwilę na drewnianym blacie, po czym zatrzymał się, ukazując wynik. Czwórka.
Sługa rozluźnił uścisk na rękach. Clide szarpnął, uwalniając się, chwycił leżącą na stole Kość i ruszył do okna. W tym momencie coś szarpnęło połę jego płaszcza i poczuł, jak jego wypełniona rogami kieszeń robi się coraz lżejsza. Pieniądze rozsypały się na podłodze.
Nie miał na to czasu. Wyskoczył z okna, lądując miękko na ugiętych nogach i pognał w stronę dzielnicy robotniczej. Tam na pewno go nie znajdą.
Zatrzymał się dopiero po przebiegnięciu kilkunastu krętych uliczek, ciężko dysząc.
– Niech to Los przeklnie! – warknął, oglądając linię rozdarcia na kieszeni. Najwyraźniej sługus chciał uratować przynajmniej pieniądze. Albo może Clide zaczepił się o coś i sam zniszczył ubranie. Nieważne jak do tego doszło, dawno nie miał takiego pecha. Oczywiście, rzut jak zwykle uratował go od konsekwencji kradzieży – w końcu Clide był Wybrańcem Losu. Tyle że nawet Wybraniec potrzebuje pieniędzy do życia, a on był obecnie bez rogów. Co gorsza, powinien jeszcze dzisiaj wynieść się z tego miasta, zanim strażnicy zaczną go szukać. Niestety, jego włosy, z każdym rokiem mieniące się coraz większą liczbą kolorów do spółki z niklickim płaszczem, czyniły go osobą niezwykle rozpoznawalną. Chyba powinien w końcu pomyśleć o farbie, bo golić się na łyso nie zamierzał. Może i poza Op Bzną takie zachowanie nie było uważane za nieskromne, ale Clide nie zamierzał paradować po ulicach na wpół nagi.
Skierował się w stronę magazynów kolejowych. Możliwe, że tam uda mu się znaleźć sposób na szybkie zdobycie środków do życia. Od niechcenia odciął sakiewkę przechodzącemu mężczyźnie. Na szczęście było jeszcze wielu zwolenników tej starej metody przenoszenia drobnych rogów. Gdyby wszyscy przerzucili się na kieszenie wewnętrzne i te modne ostatnio czeki, praca Clide’a stałaby się nieznośnie trudna. Niestety, o tej porze na ulicy nie spotka już wielu nieostrożnych bogaczy. Nawet oni nie byli tacy głupi, żeby spacerować po zmroku.
Obejrzał zawartość sakiewki z westchnieniem. Starczy na jutrzejsze śniadanie.
Przy magazynach dwóch robotników pakowało duże, żelazne skrzynie do wagonu. Clide przycupnął za ścianą jednego z budynków, nasłuchując.
– …ale za to jutro możemy dłużej pospać. Nie narzekaj – mówił jeden z nich, szarowłosy Ferryta.
– Dobrze ci mówić. Gdyby nie te podatki, już byłbym w domu, a obiecałem mojej córeczce, że spędzę z nią cały wieczór – drugi, ubrany podobnie jak Clide w niklicki płaszcz, odwrócił się w stronę magazynu, chwytając kolejną skrzynię.
– Jaka to okazja?
– Pierwsza rocznica utlenienia – z trzaskiem wrzucił ładunek do wagonu. Dopiero teraz Clide zauważył jego zielonkawą skórę. Więc rzeczywiście był Niklitą. – Gdyby chociaż podzielili się częścią rogów z tych skrzyń, to może bym im wybaczył.
– Myślisz, że tam są tylko rogi? – ferrycki robotnik zaśmiał się. – W niektórych, sądząc po ciężarze, na pewno są sztabki złota. No, ruszaj się! Jeszcze tylko kilka skrzyń i idziemy do domu.
Clide poczekał aż robotnicy odejdą, a wokół magazynów zaczną krążyć dwaj strażnicy, obmyślając plan włamania. Jego szansą jest wejście od góry – dach jedyna część wagonu, która nie zawsze jest pokryta metalem. Musiałby wdrapać się po drabince i szybko zbadać jego wytrzymałość. Jeśli uda mu się wślizgnąć do środka, zajmie się monetami w skrzyniach, jeśli nie, jak najszybciej ucieknie i spróbuje włamać się do jakiegoś domu. W razie gdyby strażnicy go zauważyli, miał jeszcze kość.
Nie po raz pierwszy przyszła mu do głowy myśl, że nie powinien tak często zdawać się na Los. Pokręcił głową, uśmiechając się kpiąco. Zaczynał myśleć jak tamten dziwny facet w slumsach Tridim. Jest Wybrańcem Losu, a Kość wyciągnęła go już z najbardziej beznadziejnych sytuacji. Gra była warta ryzyka.
A jednak stracił dzisiaj pieniądze. Wprawdzie mógł również stracić wolność, ale Los już od dawna nie pozwolił, żeby Clide wyrzucił liczbę gorszą niż piątka. Od trzech lat wszystko, co robił szło mu jak po maśle. Aż do dzisiaj. To może być znak ostrzegawczy. Czy rzeczywiście powinien okradać ten pociąg?
Po chwili pokręcił głową z niecierpliwością. Zaraz naprawdę zacznie gadać jak tamten srebrnowłosy wariat. Clide był Wybrańcem Losu. A to oznacza, że kość zawsze będzie po jego stronie.
Poczekawszy aż strażnik zniknie za zakrętem, podkradł się do wagonu i sprawnie wdrapał na jego dach. Zaklął w duchu, czując pod rękami lite żelazo. Imperator jednak dbał o swoje pieniądze. Zaczął powoli cofać się w stronę drabinki.
– Hej ty! – usłyszał nagle krzyk strażnika. – Co ty tam robisz?
Snop światła padł na Clide’a, oślepiając go. Nie było czasu. Sięgnął do kieszeni spodni i rzucił kością. Wynik pojawił się zaraz, oświetlony latarką naftową.
Jedynka?
Zamrugał, ale nie było wątpliwości, nawet w półmroku. Los go zawiódł.
– Nie ruszaj się! – krzyczał drugi strażnik, wchodząc po drabince. Clide, przełamując zaskoczenie, zeskoczył z drugiej strony.
Chwilę przed wylądowaniem zrozumiał swój błąd, jednak nie zdążył uniknąć zaplątania się w rozciągniętą nad niespakowanymi skrzyniami drucianą siatkę. Nogi wpadły w szerokie oczka i zanim zdążył podciągnąć się i pobiec dalej, coś uderzyło go w głowę, Clide’a otoczyła go ciemność.
***
Ocknął się w mrocznym i wilgotnym miejscu. Podniósł pękającą z bólu głowę, jęcząc cicho. Ręce i nogi miał skute kajdanami.
Jak to się mogło stać? Jedynka. Nigdy nie wyrzucił takiego wyniku. Na początku kilka razy zdarzyły mu się trójki, nawet dwójki, ale nigdy Los nie odwrócił się od niego tak jak teraz. W końcu był jego Wybrańcem. A przynajmniej tak myślał.
Skutymi rękami pomacał niewielką kieszeń. Kość wciąż tam była. Jak zawsze wróciła do niego, nawet nie wiedział kiedy. Czyli Los go nie opuścił. Jak zatem wytłumaczyć to, co się stało?
Drzwi zaskrzypiały i do celi wkroczył odziany w niebieski mundur strażnik, a za nim niski człowieczek, który wskazał palcem na Clide’a.
– Zabierz go – polecił strażnikowi. Ten podszedł do więźnia i szarpnięciem postawił go na nogi, wyprowadzając z celi.
Przeszli kilka korytarzy aż dotarli o niewielkiego pomieszczenia, mieszczącego w sobie dwa fotele – jeden drewniany, obity skórą, a drugi żelazny. Na nim posadzono Clide’a.
Za niskim człowieczkiem do środka weszły dwie odziane w złoto-szare mundury postaci. Straż imperialna. Najlepsi wojownicy, o których mówiono, że każdy z nich jest mendem. Clide wzdrygnął się, patrząc na wygolonych na łyso żołnierzy. Dopiero teraz zauważył, że jeden z nich jest kobietą. Odwrócił wzrok z odrazą. Jak oni mogli obnażać się z własnej woli?
– Jak się nazywasz? – zapytał człowieczek, siadając naprzeciwko.
– Clide Macarn – nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy czyjaś dłoń uderzyła go w twarz.
– Kłamiesz – oznajmiła kobieta, cofając dłoń. – To nie jest bznackie nazwisko, a nawet dziecko zauważy, że pochodzisz z Op Bzny.
– Połamalibyście sobie języki na moim prawdziwym nazwisku – odparł Clide, w dalszym ciągu wpatrując się w podłogę.
– Słuchaj mnie! – warknął strażnik, kładąc dłoń na poręczy żelaznego krzesła. – Zapewne słyszałeś, co potrafią mendzi. Masz to nieszczęście, że trafiłeś na dwójkę najlepszych strażników imperialnych w Kobaltii i jednych z lepszych w całym Imperium. Jeśli ja albo moja koleżanka zechcemy, możemy zmusić to krzesło do wyprawiania z tobą rzeczy, o jakich ci się nie śniło. Odpowiedz nam więc na pytanie: jak się nazywasz?
– Tskraszkn Prnszkwa – mruknął Clide, unosząc głowę. Dziwnie brzmiało w jego ustach dawno porzucone nazwisko.
– Grzeczny chłopiec – siedzący w fotelu człowieczek uśmiechnął się. Clide przewrócił oczami. Mężczyzna mógł być od niego najwyżej dziesięć lat starszy. – Ja nazywam się Andres Korelni i od kilku miesięcy jestem gubernatorem Kobaltii. Z natury jestem bardzo miłym i wyrozumiałym człowiekiem, ale jak wielu na tym stanowisku nienawidzę złodziei. A tak się nieszczęśliwie złożyło, że próbowałeś wczoraj okraść nie tylko mnie, ale też całe Imperium, usiłując włamać się do wagonu podatkowego. Sam rozumiesz, że nawet tak wyrozumiały człowiek jak ja może zdenerwować się taką sytuacją. Powiesz mi więc teraz, złodzieju, dlaczego to zrobiłeś?
„Bo jestem Wybrańcem Losu.” Miał ochotę powiedzieć Clide.
– Potrzebowałem pieniędzy – odpowiedział na głos.
Nagle coś ścisnęło palce jego prawej ręki z taką siłą, że niemal usłyszał trzask będących na granicy złamania kości. Wrzasnął z bólu i przerażenia, patrząc na wyrastające z poręczy naparstki, ściskające jego palce. Strażniczka uśmiechnęła się lekko, zabierając dłoń z powierzchni krzesła.
– Masz nas za głupich? – zapytał jej towarzysz.
„W sumie to mam.” Pomyślał Clide.
– Żaden zwyczajny złodziejaszek nie porywa się na tak pilnie strzeżone magazyny tylko dlatego, że potrzebuje pieniędzy. Taka akcja to samobójstwo. Ktoś cię przysłał. Kto to był?
– Nikt – odparł Clide i zaraz zawył z bólu, gdy naparstki na palcach zacisnęły się. – Naprawdę, dla nikogo nie pracuję!
– Strasznie uparty – stwierdził gubernator. – Kończcie szybciej to przedstawienie, nie mam całego dnia.
– Jak sobie pan życzy, gubernatorze – strażnik skłonił głowę i położył dłoń na oparciu krzesła. Żelazna obręcz owinęła się wokół szyi Clide’a, który wciągnął szybko powietrze, rozumiejąc, co zamierza zrobić mężczyzna. Szarpnął rękoma, jednak naparstki skutecznie unieruchomiły mu dłonie. Usłyszał bardziej niż poczuł, jak jeden z jego palców pęka, wykręcony nagłym ruchem, jednak teraz obchodził go tylko metal na szyi. Obręcz zacisnęła się lekko, utrudniając Clide’owi oddychanie, ale go nie uniemożliwiając.
– Może to nauczy cię szczerości – rzucił strażnik. – Czy teraz jesteś skłonniejszy do rozmowy?
– Nikt mnie nie wynajął – wyjąkał Clide, chrapliwie wciągając powietrze. Nawet gdyby chciał, nie był w stanie zmyśleć w tej sytuacji żadnej historii.
Obręcz zacieśniła się, odcinając dopływ powietrza. Clide otworzył szeroko usta, czując jak oczy wychodzą mu z orbit. Wierzgał trzęsącymi się nogami, usiłując wyszarpnąć palce z metalowych naparstków, nie zwracając uwagi na ból łamanych palców.
– Kto cię zatrudnił? – usłyszał głos strażniczki.
– N…nikt – wycharczał. Wzrok przesłoniły mu czerwone plamy, płuca paliły, jakby w ich wnętrzu płonął ogień.
„Niech Los przeklnie tę Kość!” pomyślał, trzęsąc się bezsilnie. Dlaczego to się dzieje? Był Wybrańcem Losu. Coś takiego nie powinno mu się przydarzyć.
W tym momencie ucisk zelżał. Strumień ożywczego powietrza wpłynął do płuc Clide’a, który złapał go łapczywie, czując nieomal wdzięczność za swobodę oddychania. Gdzieś na granicy świadomości poczuł, jak od złamanych palców rozchodzą się fale bólu, ale teraz obchodziło go tylko to, że żył. Uczucie ulgi wyparowało jednak tak nagle, jak się pojawiło, na dźwięk głosu strażnika.
– Jak widzisz, jesteśmy niezwykle cierpliwi, ale to twoja ostatnia szansa. Następne takie duszenie cię zabije. Kto cię wynajął?
– Nikt. Naprawdę nikt. Ja po prostu potrzebowałem pieniędzy – odparł Clide zachrypniętym głosem. Jego gardło było suche, jakby nie pił nic od dwóch dni. Spojrzał na swoje dłonie. Widział jak mały palec lewej dłoni i wskazujący prawej puchną od złamań.
– W takim razie… – zaczął strażnik.
– Nie, Tilern – kobieta złapała go za nadgarstek. – Zdaje się, że on mówi prawdę. Nikt go nie wynajął, sam zdecydował się na taki samobójczy krok.
– Skąd możesz to wiedzieć? – warknął tamten.
– Nie wiem, ale nawet jeśli ktoś go zatrudnił, nic się od niego nie dowiemy, bo przy następnym duszeniu umrze.
– Są inne sposoby, żeby wyciągnąć z niego potrzebne informacje – Tilern spojrzał na kobietę porozumiewawczo.
– Na które jako twoja przełożona nie udzielam zgody – ucięła strażniczka.
– Żal ci go? Złodzieja, wyjętego spod prawa pasożyta?
– Dość! – przerwał gubernator. – Widzę, że w ten sposób nic z niego nie wyciągniecie, a ja również nie udzielam zgody na dalsze tortury. Jesteśmy w prowincji Imperium Feaucutów a nie na Pustkowiu Scanów czy w innej siedzibie dzikich nomadów. Ten człowiek otrzyma karę adekwatną do jego przewinienia – zesłanie do kopalni cyny w Górach Stann.
– A co jeśli… – zaczął Tilern, jednak gubernator uniósł dłoń.
– Jeśli nawet ktoś wynajął go do tej kradzieży, nie wydaje mi się, żeby Imperium było w poważnym niebezpieczeństwie, zważywszy na to, że ten człowiek nie zdołał nawet dostać się do wnętrza wagonu. Chcieliście go przesłuchać i wydałem na to zgodę, jako że wydawało mi się to rozsądnym pomysłem, ale nie mogę tracić całego dnia na torturowanie pierwszego lepszego złodzieja.
– Upiekło ci się – strażnik spojrzał na więźnia z odrazą. – trucicielu.
– Pochodzę z kraju lekarzy – warknął Clide, zaciskając zęby. – Moi rodacy prowadzą większość imperialnych szpitali i akademii medycznych.
– Szkoda więc, że nie poszedłeś w ich ślady. – Tilern odwrócił się do drzwi. – Mógłbyś zrobić cokolwiek, żeby przysłużyć się światu.
Clide prychnął. Pozwolił zaprowadzić się do celi, gdzie na nowo skuli mu ręce i nogi kajdanami. Obejrzał dokładnie palce, jednak tak jak wcześniej ocenił, złamania nie były groźne. Za kilka tygodni palce powinny być jak nowe. Oparł się o wilgotną ścianę, zaciskając zęby z bólu i bezsilności. Los go zawiódł, podobnie jak wcześniej Deos i Noblici. Jak Kilan.
***
Pisk hamulców lokomotywy wyrwał Clide’a z niespokojnej drzemki. Po chwili ktoś odsunął drzwi wagonu, a dwóch ludzi zaczęło rozdawać więźniom miski z zupą, rozpinając im na ten czas kajdany na rękach. Więźniowie rzucali się na ciepły posiłek, szybko wyskrobując miski do czysta. Wiedzieli, że jeśli będą jeść zbyt długo, strażnicy zabiorą im naczynie i ponownie skują ręce. Tutaj nie było czasu na delektowanie się jedzeniem. Clide w milczeniu skończył swoją porcję zupy i położył się na pryczy, starając się znaleźć pozycję, w której żelazne obręcze na nadgarstkach i kostkach nie będą aż tak uciążliwe.
Pociąg ruszył ze świstem i po chwili jedynym dźwiękiem, który przerywał wieczorną ciszę był miarowy stukot kół wagonów o tory. Żadnych rozmów. Więźniowie rzadko kiedy się odzywali, siedząc na swoich pryczach i rozmyślając. Każdy z nich był sam w czasie podróży na południe, do nowych kopalni znajdujących się w najwyższych łańcuchach Gór Stann. Powinni być już niedaleko. W końcu podróżują tak już od wielu dni, przerywanych postojami na odgruzowywanie torowiska.
Wagon zatrząsnął się nagle, a z daleka rozległy się strzały. Więźniowie unieśli głowy z niepokojem, część patrzyła z nadzieją w stronę, z której dochodziły dźwięki. Idioci. Liczyli, że bandyci im pomogą. Jakby do tej pory nie zauważyli, że w tym świecie są zdani tylko na siebie, a jedyne na co mogą liczyć od tych ludzi to szybka i bezbolesna śmierć.
Poczuł palącą chęć, żeby wyjąć Kość z kieszeni i znowu zdać się na Los. Nie odebrali mu jej, jak zresztą większości innych rzeczy, które ukrywał w kieszeniach przepastnego płaszcza i spodni. Zdołali znaleźć tylko słabiej ukryty nóż i wytrychy.
Potrzeba zdania się na Los rosła w nim w miarę jak zbliżały się strzały. Clide wyciągnął Kość z kieszeni, patrząc na jej gładką, złotą powierzchnię. Nie wiedział, czy jest w stanie znowu zaufać Losowi. Chociaż z drugiej strony, co innego mu pozostało?
Pociąg zachwiał się przy huku eksplozji i zwolnił, zatrzymując się powoli. Clide, wstrzymawszy oddech, rzucił. Kość potoczyła się i zatrzymała. Spojrzał na wyryty numer, wypuszczając powoli powietrze.
Szóstka.
Ledwie zdążył zgarnąć Kość do kieszeni, ściana wagonu eksplodowała, pozostawiając po sobie ziejącą mrokiem dziurę. Niewiele myśląc, Clide wypadł przez nią, lądując na twardych skałach. Stawiając koślawe kroki, wbiegł na uciekającego robotnika, wyszarpując mu z rąk latarkę naftową i rzucił się w mrok, jak najdalej od pociągu. Kajdany na nogach napięły się i Clide upadł na ziemię. Podnosząc się, słyszał, że inni więźniowie idą w jego ślady, jednak nie zamierzał na nich czekać. Niech radzą sobie sami.
Biegł dalej, potykając się co chwilę gdy odważył się postawić odrobinę większy krok. Łańcuch zaczepiał o wystające skały i niewielkie krzaki, ciągnąc Clide’a w dół. Starał się za wszelką cenę nie zbić odebranej robotnikowi latarki, upadał więc na łokcie i kolana, kalecząc je o twarde skały. W końcu odgłosy strzałów ucichły i zdał sobie sprawę, że może przestać uciekać. Rozejrzał się, omiatając snopem skąpego światła latarki zatopione w ciemności skały.
„Czyli jest szósty albo siódmy dzień tygodnia.” Pomyślał, patrząc na bezksiężycowe niebo. W czasie podróży całkiem stracił poczucie czasu, przestając zwracać uwagę na kolory księżyca.
Musiał znaleźć jakieś miejsce, żeby przetrwać tę noc. Nie było wprawdzie zbyt zimno, ale przydałoby się rozejrzeć za jakąś ochroną przed deszczem i wiatrem. A także kryjówkę, gdyby ktoś miał go szukać. Przeszedłszy kawałek, zauważył niewielką wnękę w skalnej ścianie wąwozu, do którego trafił. Skuliwszy się w niej i owinąwszy obszernym płaszczem, zgasił naftową latarkę i szybko zapadł w sen.
***
Woląc ryzykować zatrucie niż umrzeć z głodu, Clide zdecydował się zjeść napotkane na trasie swojej wędrówki bladoróżowe owoce. Były gorzkie i niezbyt sycące, jednak nie zdołał znaleźć nic lepszego, a jakoś musiał zaspokoić głód wykręcający jego pusty żołądek.
Po spędzonej w górach nocy jego ciało było nie tylko głodne, ale też obolałe od uwierających Clide’a kajdan i zziębnięte. Udało mu się rozpalić niewielkie ognisko za pomocą krzesiwa, które również umknęło uwadze przeszukujących go strażników. Zaczynał odzyskiwać nadzieję, że zdoła dotrzeć do siedzib ludzkich zanim padnie z głodu i wycieńczenia, choć maszerując przez ostatnie godziny nie napotkał żadnych śladów choćby najbardziej prymitywnego osadnictwa. Znajdował się w samym sercu gór, z dala od nawet najdalej wysuniętych w ich głąb wiosek Stannusów. Nie mógł liczyć na czyjkolwiek ratunek, był zdany tylko na siebie.
Pochylił się nad następnym strumieniem, spływającym do wąwozu, którym podążał. Przynajmniej nie umrze z pragnienia. Ruszywszy dalej pomyślał, że powinien jak najszybciej znaleźć sposób na pozbycie się kajdan, przynajmniej tych na kostkach. Ciężki łańcuch utrudniał marsz, zaczepiając o trawę i małe krzaki i boleśnie ocierał się o kostki.
Podczas kolejnego postoju, Clide zauważył, że od jakiegoś czasu podąża traktem, który kiedyś musiał być utwardzoną drogą. Choć wiele kamieni wykruszyło się, a gdzieniegdzie porastały ją krzewy i niska trawa, dało się zauważyć w równo ociosanych i spasowanych blokach działania ludzkich rąk. Możliwe, że nie był aż tak daleko od ludzi, jak mu się zdawało. Z drugiej strony, trakt być wyraźnie opuszczony.
O zachodzie słońca droga stała się bardziej stroma, dążąc w stronę postrzępionej góry, przypominającej pokrytą białym śniegiem koronę. Po chwili wahania, Clide ruszył w tamtą stronę, wiedząc że nie powinien ryzykować wspinaczki po zboczu wąwozu ze skutymi rękami i nogami. Mógł iść tylko w górę lub dół wąwozu, w stronę góry albo tam, skąd przyszedł.
W półmroku widział podnoszące się nagle zbocza. Przypominały ogromne rzeźby wojowników, rzucające złowrogi cień na wiodącą pomiędzy nimi drogę. Dopiero gdy wschodzący księżyc rzucił snop żółtego światła na monumentalne skały, Clide zdał sobie sprawę, że naprawdę przedstawiały one ludzkie postaci. Zatrzymał się, niepewny co powinien zrobić. W końcu, wydobywszy krzesiwo, zapalił naftową latarkę i ruszył przed siebie, rozglądając się dookoła i nasłuchując. Bywał już w wielu przerażających miejscach, ale to budziło w nim niewyjaśniony niepokój.
„Czy to, co każdy z nich trzyma w dłoni, to kości?” zastanowił się, patrząc na rzeźbione wielościany, które w przeciwieństwie do całych postaci nie były wykonane z szarej skały, ale z innych, kolorowych materiałów.
Rzędy figur ciągnęły się w głąb góry, prowadząc Clide’a do otoczonego mrocznymi budynkami placu ze stojącym na środku ogromnym piecem, przed którym siedziała skulona postać, dokładając do środka drewniane polano. Na dźwięk kroków, człowiek odwrócił się. Był to stary Manganita w obraniu roboczym. Na jego twarzy Clide zobaczył najpierw wyraz niemiłego zaskoczenia, zaraz jednak ten uspokoił się i rzekł:
– Ciekawe miejsce, prawda?
Clide spojrzał na pomarszczoną, fioletową twarz i po chwili zapytał ostrożnie:
– Kim jesteś i co tutaj robisz?
– Atakujący ton nie przystoi osobie w kajdanach, nie sądzisz? – staruszek był pewny siebie. Zbyt pewny siebie jak na tak krucho wyglądającą osobę. – Nazywam się Beda Venerab. Jestem profesorem historii i prowadzę badania w tym miejscu. A ty, młody człowieku?
– Clide Macarn.
– Nieładnie jest kłamać, wiesz? Zwłaszcza gdy kłamstwa są oczywiste.
– Tskraszkn Prnszkwa.
Profesor pokiwał głową, po czym odwrócił się do pieca.
– Właśnie gotuję kolację. Przyłączysz się?
Clide zawahał się. Nie ufał temu człowiekowi, mimo jego miłego nastawienia. Był zbyt rozluźniony.
– To może być twoja jedyna okazja, żeby zjeść zupę z pieca mającego ponad trzy tysiące lat.
Staruszek odwrócił się i podszedł do niego. Zanim zdążył się cofnąć, złapał za obręcze na jego rękach i rozciagnał je jakby były z gumy. Chciał zrobić to samo z nogami, ale Clide odsunął się.
– Jesteś mendem!
– Jestem – odparł spokojnie starzec. – Nie rozumiem, czemu jesteś taki oburzony. Nie jestem ze straży imperialnej. Równie dobrze mógłbym się obrazić na ciebie, bo jesteś Bznakiem i na pewno mnie otrujesz.
– Żaden prawdziwy Bznak nie jest trucicielem – odparł Clide z niechęcią, pozwolił jednak zdjąć sobie kajdany z nóg.
– Oczywiście, tak twierdzą ludzie z twojej części kraju. Nie mam ochoty nad tym dyskutować, gdy kolacja czeka – skinął na kociołek. – Masz własną łyżkę?
Ciepła potrawka szybko wypełniła pusty żołądek Clide’a, jednak obecność starca w dalszym ciągu budziła w nim niepokój, podobnie jak całe to miejsce. Rozglądał się w napięciu, starając się dostrzec w skąpym, żółtym świetle, co kryją wykute w ścianach góry, otaczające plac budynki.
– Nie musisz być taki spięty – odezwał się starzec. – Poza nami nie ma tutaj nikogo, a ja nie zamierzam ci nic zrobić. Jestem po prostu naukowcem, który lubi pracować sam i jak widać jest odpowiednio utalentowany, żeby obronić się przed ewentualnymi nieproszonymi gośćmi.
Dopiero w tym momencie Clide zauważył, że Manganita ma przy boku sześciostrzałowy rewolwer, najprawdopodobniej już załadowany, a także długi żelazny pręt, który w jego rękach momentalnie mógłby przybrać dowolną postać.
– Jesteś wiec więźniem – powiedział po dłuższej chwili ciszy profesor. – I uciekłeś z jednego z transportów do nowej kopalni.
– Co to za miejsce? – Clide nie chciał rozmawiać o swojej przeszłości.
Starzec uśmiechnął się, jakby rozumiał że tak naprawdę nie obchodzi go historia dziwnej góry.
– To danwa siedziba Wybrańców Losu. Miejsce, gdzie wytopili oni swoje Kości. A przynajmniej tak sądzę.
Clide zamarł.
– Tutaj zostały stworzone Kości? – zapytał po chwili.
– Tak. – profesor Venerab przyjrzał mu się badawczo. – Czyli wierzysz w to, że Kości naprawdę istnieją i nie są legendą? Ciekawe.
Clide odwrócił wzrok. Nie może powiedzieć mu o Kości. Nie ufał temu człowiekowi.
– A ty badasz historię Wybrańców? – zapytał.
– Owszem, badam. Uważam, że Wybrańcy Losu mogą powrócić, jeśli tylko odkryję miejsce, gdzie zostały ukryte Kości. Taki jest mój cel.
To ciekawe. W głowie CLide’a pojawił się pomysł. Jeśli ten człowiek był profesorem, musiał mieć spore wpływy. A on potrzebował kogoś wpływowego.
– Po co chcesz ich przywrócić? – zapytał.
Profesor uśmiechnął się lekko.
– Pewnie nie wystarczy ci, jeśli powiem, że z naukowej ciekawości? – gdy Clide pokręcił głową, zaczął mówić dalej. – Widzisz, Wybrańcy Losu są nieodłączną częścią historii ludzi aż do Wojny Rzutów. Niewiele wiemy o tym, co działo się przed nią, częściowo dlatego, że podczas jej trwania zniszczona została większość miast a co za tym idzie zbiorów bibliotecznych. Tego niestety już raczej nie odzyskamy. Jest jednak coś, co możemy odzyskać i są to same Kości. Nie zostały one raczej zniszczone, a ukryte. Gdybyśmy je odnaleźli, moglibyśmy na własne oczy zobaczyć, jak działają. To pozwoliłoby oddzielić legendy od prawdy.
Clide skinął głową.
– A więc potrzevujesz Wybrańca Losu, żeby zobaczyć, do czego jest zdolny, prawda?
Profesor pokiwał głową, chociaż Clide wyczuł, że pod tą fasadą naukowej ciekawości kryje się coś jeszcze. On jednak usłyszał już tyle, ile potrzebował.
– Czy gdybym powiedział, że jestem Wybrańcem Losu – zaczął ostrożnie. – To w zamian za pracę dla ciebie, byłbyś w stanie pomóc mi uniknął więzienia?
Starzec uniósł brwi.
– Gdybyś był w stanie udowodnić, że nim jesteś, to tak. Zatrudniłbym ciebie u mnie i wymógł na Imperium anulowanie kary. Jeśli nie jesteś mordercą lub równie złym przestępcą, byłbym w stanie to zrobić.
Clide wyjął z kieszeni Kość i podał ją starcowi. Ten wziął zloty sześcian ostrożnie w dwa palce, patrząc się na niego, tak jakby miał on zaraz zniknąć. Przneiósł spojrzenie na Clide’a.
– To Pirytowa Szóstka. Prawdopodobnie – głos drżał mu lekko. – Jak udowodnisz, że jesteś jej Wybrańcem?
– Normalnie – Clide uśmiechnął się lekko i odszedł w stronę drogi z posągami. Po kilkunastu krokach usłyszał stłumiony krzyk profesora. Kość była z powrotem w jego kieszeni.
– Wystarczy? – odwrócił się do Manganity, który zdążył już zapanować nad swoim zaskoczeniem i podszedł do Clide’a z wyciągniętą ręką.
– Masz moje zapewnienie, że jeśli będziesz dla mnie pracował, użyję wszystkich swoich znajomości, żebyś nie trafił do więzienia.
Clide jednak nie uścisnął ręki.
– Nie mówisz mi wszystkiego, prawda? – powiedział. – Potrzebujesz Kości jeszcze do czegoś.
Profesor lekko się uśmiechnął.
– Tskraszkn, Kości Losu dają dużą moc, jak pewnie już zdążyłeś zauważyć. A ja jako profesor, musze być tez politykiem. Nie widzę na razie żadnego pola do użycia Kości, jednak na mojej pozycji tego typu narzędzie jest silną kartą przetargową. A z sąsiadami, jakich ma mój kraj, taka karta jest przydatna.
Umilkł. Clide dalej patrzył się na niego niezdecydowany. Profesor zmarszczył brwi.
– Chłopcze, nic więcej się ode mnie nie dowiesz – jego głos zrobił się chłodny. – Albo zależy ci na wyjściu z więzienia i współpracy ze mną, albo oddam cię straży imperialnej sprawię, że zostaniesz skazany na śmierć, po czym sam wezmę sobie Kość po twojej śmierci i poszukam Wybrańca, który będzie bardziej chętny do współpracy. Rozumiesz?
Clide przełknął ślinę, jednak uścisnął dłoń Bedy Veneraba. Rozumiał, że nie ma wyboru. Starzec uśmiechnął się ciepło.
– Cieszę się, że się dogadaliśmy. W takim razie, jutro możemy zacząć wracać. Za parę tygodni, chłopcze, zacznie się dla ciebie całkiem nowe życie.
W to Clide nie wątpił. Nie ufał temu mężczyźnie, jednak czuł ulgę. Po tylu latach bycia po kolei uchodźcą, złodziejem i więźniem, bycie czyjąś kukiełką do badań i straszakiem wcale nie brzmiało tak źle. Brzmiało wręcz, jakby jego życie w końcu miało zacząć się układać.
Cześć, Aceupmysleeve
Gratuluję debiutu. Polecam przejrzeć jeszcze raz tekst, zawiera literówki – na przecinkach się nie znam, to nie będę niczego sugerował.
Fabuła zaciekawia, ale trochę się gubiłem. Widzę, że pomysł na uniwersum jest, tylko wydaje mi się to nieuporządkowane. Poza tym, całkiem ok.
Pozdrawiam
Cóż, zawsze jest jakieś ryzyko. Jeszcze chwila i go tu nie będzie, a oni nawet nie zauważą, że złożył wam wizytę.
Jak dla mnie to są myśli bohatera, a nie komentarz narratora. Zapisałabym jako myśli (kursywą, lub ujęte w cudzysłów). Wtedy trzeba by zmienić na złożyłem.
Oczywiście, że nie jest. Clide westchnął w duchu, starając się nie patrzeć na niemal nagą czaszkę wielkoluda.
Tu podobnie.
– Dobrze ci mówić. Gdyby nie te podatki, już byłbym w domu, a obiecałem mojej córeczce, że spędzę z nią cały wieczór – drugi, ubrany podobnie jak Clide w niklicki płaszcz, odwrócił się w stronę magazynu, chwytając kolejną skrzynię.
Tu masz błędny zapis dialogu. Podrzucam poradnik.
https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794
– Pierwsza rocznica utlenienia – z trzaskiem wrzucił ładunek do wagonu. Dopiero teraz Clide zauważył jego zielonkawą skórę. Więc rzeczywiście był Niklitą. – Gdyby chociaż podzielili się częścią rogów z tych skrzyń, to może bym im wybaczył.
I tu brak kropki po utlenieniu i z dużej.
– Myślisz, że tam są tylko rogi? – ferrycki robotnik zaśmiał się. – W niektórych, sądząc po ciężarze, na pewno są sztabki złota. No, ruszaj się! Jeszcze tylko kilka skrzyń i idziemy do domu.
Błędny zapis dialogu. Ferrycki z dużej.
Clide poczekał aż robotnicy odejdą, a wokół magazynów zaczną krążyć dwaj strażnicy, obmyślając plan włamania.
Hehe, dzięki zmianie podmiotu, zapisałaś, że strażnicy krążyli, obmyślając plan włamania. Źli strażnicy! ;)
Jego szansą jest wejście od góry – dach jedyna część wagonu, która nie zawsze jest pokryta metalem. Musiałby wdrapać się po drabince i szybko zbadać jego wytrzymałość. Jeśli uda mu się wślizgnąć do środka, zajmie się monetami w skrzyniach, jeśli nie, jak najszybciej ucieknie i spróbuje włamać się do jakiegoś domu.
To też dla mnie są rozmyślania bohatera, a nie komentarz narratora.
To może być znak ostrzegawczy. Czy rzeczywiście powinien okradać ten pociąg?
Tu też.
Poczekawszy aż strażnik zniknie za zakrętem, podkradł się do wagonu i sprawnie wdrapał na
jegodach.
Zbędny zaimek.
– Hej ty! – usłyszał nagle krzyk strażnika. – Co ty tam robisz?
Usłyszał z dużej, zgodnie z zasadami zapisu dialogu.
– Clide Macarn – nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy czyjaś dłoń uderzyła go w twarz.
Błędny zapis dialogu.
– Grzeczny chłopiec – siedzący w fotelu człowieczek uśmiechnął się
Błędny zapis dialogu.
– Jak sobie pan życzy, gubernatorze – strażnik skłonił głowę i położył dłoń na oparciu krzesła.
Błędny zapis dialogu.
Widział jak mały palec lewej dłoni i wskazujący prawej puchną od złamań.
Puchły raczej, bo są dwa. Poza tym jeden puchł, lub puchnął.
Od złamań zbędne.
– Są inne sposoby, żeby wyciągnąć z niego potrzebne informacje[.] – Tilern spojrzał na kobietę porozumiewawczo.
– Upiekło ci się – strażnik spojrzał na więźnia z odrazą. – trucicielu.
Błędny zapis dialogu. Trucicielu też z dużej, bo po kropce.
Napisane fajnie i ze swadą, ale naćkane błędami niestety.
Popatrz sobie na poradnik, to łatwo wyłapiesz błędy.
Bohater mimo wszystko sympatyczny i generalnie opowiadanie mogłoby wciągnąć, ale jest strasznie wyrwane z jakiegoś dużego uniwersum, o którym nie mam pojęcia. Wciąż pojawiają się pojęcia, które nic mi nie mówią.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Witaj. :)
Ja również gratuluję Ci debiutu i zachęcam do przejrzenia działu Publicystyka, w tym Poradników, szczególnie językowych, dialogowych, zapisu myśli i – dla Nowicjuszy autorstwa Drakainy. :)
Ze spraw technicznych mam wątpliwości i sugestie co do (zawsze – tylko do przemyślenia):
Jeszcze chwila i go tu nie będzie, a oni nawet nie zauważą, że złożył wam wizytę. – czemu nie „im”, skoro są „oni”?
Jego szansą jest wejście od góry – dach (przecinek czy myślnik?) jedyna część wagonu, która nie zawsze jest pokryta metalem.
Zgadzam się z Przedmówcami – całe dialogi, a także zapis myśli – do generalnej poprawy.
Pojawia się niekonsekwencja w zapisie wyrazu„kość”:
Sługus złapał go za nadgarstek, jednak oswobodził dłoń silnym szarpnięciem i wyrzucił trzymaną w dłoni Kość na stół.
W razie gdyby strażnicy go zauważyli, miał jeszcze kość.
Jest Wybrańcem Losu, a Kość wyciągnęła go już z najbardziej beznadziejnych sytuacji.
A to oznacza, że kość zawsze będzie po jego stronie.
To powoduje, że niepotrzebnie powstało ponad trzydzieści błędów ortograficznych. Trzeba zatem zapis tego wyrazu ujednolicić.
Ten fragment jest w moim odczuciu przeczący samemu sobie – kość zawsze jest i będzie po stronie bohatera, lecz dziś stało się inaczej (?):
Wprawdzie mógł również stracić wolność, ale Los już od dawna nie pozwolił, żeby Clide wyrzucił liczbę gorszą niż piątka. Od trzech lat wszystko, co robił szło mu jak po maśle. Aż do dzisiaj. To może być znak ostrzegawczy. Czy rzeczywiście powinien okradać ten pociąg?
Po chwili pokręcił głową z niecierpliwością. Zaraz naprawdę zacznie gadać jak tamten srebrnowłosy wariat. Clide był Wybrańcem Losu. A to oznacza, że kość zawsze będzie po jego stronie. (…)
Sięgnął do kieszeni spodni i rzucił kością. Wynik pojawił się zaraz, oświetlony latarką naftową.
Jedynka?
Zamrugał, ale nie było wątpliwości, nawet w półmroku. Los go zawiódł.
– Hej ty! – przecinek przy Wołaczu?
Chwilę przed wylądowaniem zrozumiał swój błąd, jednak nie zdążył uniknąć zaplątania się w rozciągniętą nad niespakowanymi skrzyniami drucianą siatkę. (za dużo spacji?) Nogi wpadły w szerokie oczka i zanim zdążył podciągnąć się i pobiec dalej, coś uderzyło go w głowę, Clide’a otoczyła go ciemność. – powtórzenie; po co ten drugi wyraz „go”, skoro jest imię bohatera?
Przeszli kilka korytarzy aż dotarli o niewielkiego pomieszczenia, mieszczącego w sobie dwa fotele – jeden drewniany, obity skórą, a drugi żelazny. – styl?
Nagle coś ścisnęło palce jego prawej ręki z taką siłą, że niemal usłyszał trzask będących na granicy złamania kości. Wrzasnął z bólu i przerażenia, patrząc na wyrastające z poręczy naparstki, ściskające jego palce. – powtórzenia?
Jeśli nawet ktoś wynajął go do tej kradzieży, nie wydaje mi się, żeby Imperium było w poważnym niebezpieczeństwie, zważywszy na to, że ten człowiek nie zdołał nawet dostać się do wnętrza wagonu. Chcieliście go przesłuchać i wydałem na to zgodę, jako że wydawało mi się to rozsądnym pomysłem, ale nie mogę tracić całego dnia na torturowanie pierwszego lepszego złodzieja. – i tu?
Jakby do tej pory nie zauważyli, że w tym świecie są zdani tylko na siebie, a jedyne (przecinek?) na co mogą liczyć od tych ludzi (i tu?) to szybka i bezbolesna śmierć.
Nie odebrali mu jej, jak zresztą większości innych rzeczy, które ukrywał w kieszeniach przepastnego płaszcza i spodni. Zdołali znaleźć tylko słabiej ukryty nóż i wytrychy. – powtórzenie?
Clide w milczeniu skończył swoją porcję zupy i położył się na pryczy, starając się znaleźć pozycję, w której żelazne obręcze na nadgarstkach i kostkach nie będą aż tak uciążliwe. (…) Clide wyciągnął Kość z kieszeni, patrząc na jej gładką, złotą powierzchnię. (…) Ledwie zdążył zgarnąć Kość do kieszeni, ściana wagonu eksplodowała, pozostawiając po sobie ziejącą mrokiem dziurę. Niewiele myśląc, Clide wypadł przez nią, lądując na twardych skałach. Stawiając koślawe kroki, wbiegł na uciekającego robotnika, wyszarpując mu z rąk latarkę naftową i rzucił się w mrok, jak najdalej od pociągu. (…) Udało mu się rozpalić niewielkie ognisko za pomocą krzesiwa, które również umknęło uwadze przeszukujących go strażników. (…) Po chwili wahania, Clide ruszył w tamtą stronę, wiedząc że nie powinien ryzykować wspinaczki po zboczu wąwozu ze skutymi rękami i nogami. – tu mam pytanie – jak mógł to wszystko zrobić, skoro miał kajdany na rękach?; w dodatku pozostawienie wielu rzeczy w kieszeniach więźnia wydaje się cokolwiek dziwne
Podczas kolejnego postoju, Clide zauważył, że od jakiegoś czasu podąża traktem, który kiedyś musiał być utwardzoną drogą. – zbędny pierwszy przecinek?
Był to stary Manganita w obraniu roboczym. – literówka?
– Jesteś mendem!
– Jestem – odparł spokojnie starzec. – Nie rozumiem, czemu jesteś taki oburzony. Nie jestem ze straży imperialnej. Równie dobrze mógłbym się obrazić na ciebie, bo jesteś Bznakiem i na pewno mnie otrujesz.
– Żaden prawdziwy Bznak nie jest trucicielem. – powtórzenia?
Starzec uśmiechnął się, jakby rozumiał (przecinek?) że tak naprawdę nie obchodzi go historia dziwnej góry.
– To danwa siedziba Wybrańców Losu.– przestawienie liter?
Clide odwrócił wzrok. Nie może powiedzieć mu o Kości. Nie ufał temu człowiekowi. – czemu nagle czas teraźniejszy?
CLide’a – hmmm, inna pisownia imienia bohatera, co powoduje ponad siedemdziesiąt (!) błędów rzeczowych – jeśli wprowadzasz nowe nazwy własne, musisz za każdym razem bardzo dokładnie uważać na ich zapis, ponieważ czytelnicy nie wiedzą, jakie to imię czy nazwa, zatem ich zapis musi zawsze być identyczny, jeśli tak nie jest, błędów rzeczowych jest tyle, ile razy pada w tekście ta konkretna nazwa
Niewiele wiemy o tym, co działo się przed nią, częściowo dlatego, że podczas jej trwania zniszczona została większość miast (przecinek?) a co za tym idzie zbiorów bibliotecznych.
– A więc potrzevujesz Wybrańca Losu, żeby zobaczyć, do czego jest zdolny, prawda? – literówka?
– Czy (przecinek?) gdybym powiedział, że jestem Wybrańcem Losu – zaczął ostrożnie. – To w zamian za pracę dla ciebie, byłbyś w stanie pomóc mi uniknął więzienia? – literówka?
Ten wziął zloty sześcian ostrożnie w dwa palce, patrząc się na niego, tak jakby miał on zaraz zniknąć. Przneiósł spojrzenie na Clide’a. – kolejne literówki?; opowiadanie trzeba pod tym kątem starannie poprawić
A ja jako profesor, musze być tez politykiem. – i kolejne?, nie rozumiem, czemu jako profesor musi być też politykiem (?)
Nie widzę na razie żadnego pola do użycia Kości, jednak na mojej pozycji tego typu narzędzie jest silną kartą przetargową. – bardzo mi zgrzyta ten styl (?)
Albo zależy ci na wyjściu z więzienia i współpracy ze mną, albo oddam cię straży imperialnej (brak części zdania, przecinka lub spójnika?) sprawię, że zostaniesz skazany na śmierć, po czym sam wezmę sobie Kość po twojej śmierci i poszukam Wybrańca, który będzie bardziej chętny do współpracy.
W takim razie, jutro możemy zacząć wracać. Za parę tygodni, chłopcze, zacznie się dla ciebie całkiem nowe życie. – powtórzenie?
Świetny pomysł na większą powieść. Zgadzam się z Przedmówcami – ten tekst, to wyjęty ze środka powieści o Imperium krótki rozdział/fragment. Zbyt dużo tu niewiadomych i niejasnych sformułowań oraz niedokończonych wątków. :)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Witam i gratuluję debiutu :]
Zgadzam się z zacnym gronem przedpiśców – tekst obfituje w niedopowiedzenia a jego zakończenie jest tak otwarte, że właściwie odbieram opowiadanie jako wstęp do czegoś większego, albo fragment. Sporo jest też błędów, które należałoby wyprasować.
Natomiast poza tymi uwagami, ostatecznie czytało się nie najgorzej. Gdyby tak trochę bardziej wyjaśnić czytelnikowi, co ta cała Kość tak naprawdę robi, mógłby to być całkiem udany fragment – bez tej wiedzy ciężko o jakikolwiek suspens.
Pozdrawiam
Dlaczemu nasz język jest taki ciężki
Wielkie dzięki wam wszystkim za uwagi, jak znajdę chwilę to przejrzę i poprawię tekst (przy okazji douczę się w końcu jak zapisywać dialogi). Generalnie opowiadanie jest częścią większego świata, w którym napisałam jakiś czas temu powieść, mocno inspirowanego tablicą Mendelejewa. Trochę rzeczywiście mogło mnie ponieść w niedopowiadaniu, chociaż przyznam, że sama bardzo nie lubię gdy autorzy tłumaczą mi za dużo, więc celowo sama staram się nie dawać zbyt wielu wyjaśnień. Może wychodzi na to, że przeginam w drugą stronę. Jeszcze raz dziękuję wam za opinie!