
Postanowiłem napisać coś na kształt creepypasty i chyba tyle można powiedzieć o tym opowiadanku.
Postanowiłem napisać coś na kształt creepypasty i chyba tyle można powiedzieć o tym opowiadanku.
Nasz jeep minął ostatni pagórek i w końcu zobaczyliśmy cel podróży. Niewielki drewniany domek pośrodku skutych lodem nieużytków. Prawdziwa rudera otoczona rachitycznymi drzewkami, karłowatymi krzewami i śniegiem, który jak na złość wciąż padał. Nie mogłem uwierzyć, że mój wuj, ten stary pijak, mówił prawdę. Rzeczywiście miał tu kiedyś miejscówkę do polowania. Choć bardziej skłonny byłem uwierzyć, że była to raczej miejscówka do chlania, bo nawet rzekomych zajęcy, od których podobno się tu roiło, nigdzie nie widzieliśmy. Wiedziałem, że ciotka zawsze krzywo patrzyła na jego patologiczną relację z gorzałką. Przestała dopiero jak umarła, a on w odpowiedzi na tę tragedię, nie tylko sam odżył, ale i wskrzesił zakurzone karafki. Zgadywałem, że coś podobnego znajdziemy w skrzyneczce, po którą przyjechaliśmy, a o której biedny wujaszek przypomniał sobie dopiero niedawno.
– Kuferek ze skarbami, Henry. Musisz mi go przytargać, chłopaku. Jest tam coś… bardzo dla mnie cennego, a po co nie mam odwagi ani zdrowia wrócić. Z domkiem zrób co chcesz. Jest cały twój, synu – powiedział do mnie kilka dni temu. – I tego, uważajcie tam na siebie. Co prawda trochę czasu minęło od mojej ostatniej wizyty tam, ale bądźcie ostrożni. Najlepiej weźcie broń.
Oczywiście ani myślałem szukać gnata na jedną noc. Nie wiedziałem, na co miałbym uważać w tej zapomnianej przez Boga okolicy. Nie chciałem nic robić z domkiem, tak samo jak nie chciałem być na tym lodowym zapiździu w styczniowy wieczór. Niestety wuja zawsze lubiłem, do meliny miałem dość blisko, a i w głupiej naiwności liczyłem na to, że oprócz rzeczonego skarbu, rudera skrywa coś wartościowego. Dlaczego jednak mój dobry kolega Matthew zdecydował się ze mną pojechać, nie miałem bladego pojęcia. Najwidoczniej życie księgowego jest tak nudne, że każda podróż w nieznane, choćby i miał na niej stracić parę galonów paliwa, była dla niego na wagę złota.
Od miasta dzieliło nas kilka dobrych mil. Dalej były już tylko takie same pustkowia jak to, na które zawędrowaliśmy. Gdy tylko się zatrzymaliśmy przy tej pożal się Boże budowli, po raz kolejny pożałowałem swojej dobroci. Domek był w opłakanym stanie. Drewniane bale, które chyba przytargali tu jeszcze Indianie albo ojcowie założyciele, pokrywała solidna warstwa szronu, zastygłej żywicy, pęknięć i niezidentyfikowanego brudu. Leciwe okiennice były zatrzaśnięte, a drzwi, choć z litego drewna, wyglądały jakby mogło je rozwalić byle kopnięcie. Na dachu spoczywała pokaźna czapa śniegu, na widok której zacząłem się modlić, by ta kanciapa nie zawaliła się na nas, gdy już wejdziemy do środka. Po wyjściu z auta wygląd budynku wcale nie był lepszy, a perspektywa spędzenia tu nocy była iście absurdalna. Cholerne zapewnienia wujka, że damy radę tu przenocować były chyba dla kogoś z innego wieku.
– Głowa do góry, tak źle być nie może! – Matthew szturchnął mnie w żebra, odpowiadając szerokim uśmiechem na moją skwaszoną minę.
– Mhm, w środku na pewno jest jacuzzi i szwedzki stół – prychnąłem, czując jak policzki mi zamarzają.
– Albo przynajmniej złoto, które twój wujaszek zostawił. Wszystko oprócz kuferka jest twoje, więc kto wie, co tu znajdziemy?
– Czy nie sądzisz, że jeśli jest tu złoto, to właśnie w tym całym kuferku? – zapytałem, próbując włożyć klucz do zmrożonego zamka.
– Staram się myśleć pozytywnie. – Wzruszył ramionami i patrzył przez chwilę, jak mocuję się z drzwiami i z nudów poprawił plecak. – Muszę się odlać, zaraz wracam.
– Żeby ci nie odmarzł! – zawołałem za nim i zobaczyłem jeszcze jak kręci głową w reakcji na mój kiepski żart, zanim zniknął w niedalekich zaroślach.
– Nawet ma cię kto podglądać – westchnąłem i w przypływie irytacji kopnąłem w drzwi.
Te zaś, zamiast rozlecieć się według wcześniejszych szacunków, jakby zaskoczyły na odpowiednie miejsce z niemałym hukiem i w końcu puściły, uwalniając z wnętrza chmurę kurzu, która natychmiast mnie zaatakowała. Kiedy w końcu przestałem kaszleć, usłyszałem, że Matthew wraca. Odwróciłem się i zobaczyłem, że idzie trochę nierówno, jakby go coś bolało albo starał się nie stanąć na coś na śniegu.
– Co ci jest? – zapytałem.
– Eee, tro-trochę mi zmarzł fiut, to wszystko – powiedział z pełną powagą.
– A mówiłem! A teraz chodź, w końcu otworzyłem nasz apartament – odparłem i wszedłem do środka, a Matthew poszedł w moje ślady.
Wnętrze pasowało do elewacji budynku. Było ciemno, brudno i trochę upiornie. Zapaliłem lampę naftową, która stała na stoliku (cud, że dalej działała) i rozejrzałem się bardziej. Trzy okna, po jednym na każdą ze ścian, nie licząc tej z drzwiami, były solidnie zamknięte okiennicami na zasuwy. Naprzeciwko wejścia stał żeliwny, wygaszony lata temu piecyk. Oprócz tego stół z dwoma (co za szczęście) krzesłami, komoda, szafa, skrzynia i łóżko, którego bałem się dotknąć. Zawiesiłem lampę na haku wbitym w sufit i zauważyłem, że obok piecyka jest sporo opału, który wcześniej zlał się ze ścianą, zupełnie niewidoczny.
– Czyli nie zamarzniemy w nocy. Oby była tu jakaś gorzałka wujaszka, bo trochę mi zaschło w gardle… – Poczułem, że mi zimno. Spojrzałem na otwarte na oścież drzwi. – Ogon masz? Zamykaj za sobą!
Mój kompan spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem, ale po kilku sekundach wykonał polecenie. Zlustrowałem go z góry na dół.
– Napal w piecu, a ja zajmę się szukaniem tej przeklętej skrzynki.
– Skrzynki?
– Mózg też ci odmroziło? – westchnąłem. – Kuferek wujaszka. Po niego tu przyjechaliśmy. Jeju, jeszcze w aucie byłeś taki entuzjastyczny.
– Przepraszam – odparł, podchodząc do pieca. – Po prostu… nie podoba mi się tutaj. Już nie. Ten domek to złe miejsce.
– Ezoteryk się znalazł. Ale faktycznie, nie ma tu czego szukać. Złoto, dobre sobie! Całe szczęście rano stąd jedziemy.
– Mhm, bardzo dobrze – odparł, rąbiąc polana znalezioną siekierką i wrzucając je do piecyka.
Zdążyłem przerzucić stosy starych jak świat koszul, spodni, skarpet, zwykłych szmat, złomu, starego sprzętu myśliwskiego, podejrzanych konserw, butelek rudej gorzałki (przydadzą się) i innego badziewia, nim wreszcie postanowiłem zajrzeć pod szafę. Z ulgą namacałem pod nią coś drewnianego i wyciągnąłem ku światłu. Kuferek wyglądał tak, jak opisywał go wuj. Stosunkowo niewielki, zniszczony nie mniej niż cały ten domek, ale za to z piękną, przynajmniej kiedyś, intarsją przedstawiającą polowanie na kaczki. Całe szczęście jedyne zamknięcie stanowił mały skobelek. Nie siliłem się na uszanowanie prywatności. Jeśli już się tu pofatygowałem, chciałem wiedzieć po co.
Poczułem przyjemne ciepło po mojej lewej stronie. Matthew wybornie poradził sobie z rozpaleniem w piecyku, z którego buchały umiarkowane płomyki, na tyle duże, by nas ogrzać i na tyle małe, by nie spalić wszystkiego w cholerę.
– Znalazłem nasz skarb – oznajmiłem.
– Co tam jest?
– Oczywiście dwie butelki ulubionej substancji wujaszka, jakieś śmieci, zdjęcie ciotki… Sentymentalnie, nie ma co. No i zeszyt.
– Zeszyt?
– Nie ma nic na okładce – powiedziałem, pokazując mu obity skórą kajet.
– A w środku?
– Zobaczmy. – Otworzyłem książeczkę na pierwszej stronie i zacząłem czytać. – Obawiam się, że zaczynam wariować. Być może powinienem przestać pić. Ale boję się, że to nie to. Od pewnego czasu dzieją się tutaj dziwne rzeczy, o których nie mam komu opowiedzieć. Muszę je zapisać, inaczej oszaleję.
Spojrzałem na Matthew, który wykonał gest, który chyba miał być wzruszeniem ramion. Zamknąłem zeszyt i podszedłem z nim do stołu.
– Chodź, zrobimy sobie wieczór z książką. Weź butelki z tamtej szafki. Na trzeźwo nie ma co – powiedziałem, siadając na jednym z krzeseł, które na szczęście wytrzymało mój ciężar.
Mój przyjaciel spełnił moje polecenie z pochwały godnym zaangażowaniem, a gdy siadł obok, zwróciłem uwagę na to, że wrócił bez plecaka.
– Musiałem zostawić go w krzakach – westchnął.
– No to idź po niego! Tam były nasze kanapki.
– W taką śnieżycę? – zapytał, wysuwając głowę jakoś zwierzęco.
Nasłuchiwaliśmy przez chwilę. Wiatr rzeczywiście dął w najlepsze, a szpara w pobliskiej okiennicy jaśniała okrutną bielą. Jeśli ten kretyn rzeczywiście zostawił tam plecak, był on teraz przykryty kołderką białego puchu. Dałem za wygraną.
Siedzieliśmy więc obaj w ruderze mojego wuja, popijając przerażająco silny bimber, który w końcu zdecydowaliśmy się przegryzać znaleźnymi konserwami, do czego zachęcił nas brak widocznego bombażu. I tak, słuchając trzaskających w piecyku polan drewna i wyjącego zza okiennic wiatru, zacząłem czytać na głos tajemniczy dziennik, za nic mając sobie prywatność jego właściciela.
Na początku myślałem, że po prostu mam omamy. Zwidy czy inne cholerstwo. W końcu trochę się w życiu popiło, to i różnie bywa. Ale obawiam się, że wcale nie.
Pierwszy raz usłyszałem coś jakieś dwa tygodnie temu. Byłem akurat sprawdzić wnyki i kiedy pochylałem się nad kolejną pustą pułapką, coś jakby zawyło. I jasne, to mogły być dzikie psy czy inne cholerstwo, bo wilków tu raczej nie ma, ale w tym wyciu było coś takiego, co zmroziło mi krew w żyłach. Nigdy nie słyszałem, żeby coś tak wyło. Miałem skojarzenia z wyciem obłąkanych, które kiedyś miałem okazję słyszeć. Poderwałem się i przeczesałem teren wzrokiem i lufą sztucera, ale niczego nie zauważyłem. Las był gęsty i nieprzejrzysty jak zawsze, choć cholerni drwale uparcie z nim walczyli i kiedyś pewnie dopną swego, zapędzając ostatnią zwierzynę w kępę krzaków, które z lenistwa zostawią. Ale może już tego nie doczekam.
Trochę się wtedy przestraszyłem, nic więcej. Ot, historia jakich wiele. Ale potem było tylko gorzej. A miało to miejsce jakieś parę dni po pierwszym incydencie.
Wracałem do chaty, szczęśliwy, bo złapałem w końcu zająca. I to tłustego skurwysyna, nie żadne chuchro. Niosłem go właśnie, by obrobić. Pamiętam to, jakby to było dzisiaj. Zatrzymałem się przed drzwiami, nie pamiętam czemu. I w ciszy usłyszałem wyraźnie czyjś głos, dobiegający z krzaków jakieś kilkadziesiąt jardów ode mnie.
– Ten las mnie przeraża, Gary.
I tyle. Pamiętam dokładnie każde słowo. Głos był ludzki, ale… nie na miejscu. Po pierwsze, nie zwracał się do mnie, oczywista. A oprócz tego, nie słyszałem w zaroślach żadnego poruszenia. Nikt tam nie łaził. Jeśli ten, kto to powiedział i ten jego Gary faktycznie tam byli, musieli siedzieć nieruchomo.
– Jest tam kto?! – zawołałem do drwali. – Nic wam nie dam, darmozjady.
Odpowiedziała mi cisza. Poczułem nieprzyjemny dreszcz. Zrozumiałem, co jeszcze mi nie pasuje. Nigdy nie byłem pieprzonym filozofem, ale każdy wie, jak się gada. A to nie był głos kogoś, kto jest przestraszony. Ten chłop, który miał straszną chrypę i chyba był palaczem, powiedział to jak aktor w teatrze. Przesadnie głośno i jakoś pusto… Wszedłem do domu, upewniając się, że drzwi są zamknięte.
Na razie wygląda to jak zwykłe życie myśliwego, wiem. Ale… wiem teraz, że coś tu jest mocno nie tak. I przekonałem się o tym dwie noce temu. Zrozumiałem, że w tym lesie jest coś więcej niż drwale, zające i ja sam. Coś, czego wciąż nie rozumiem, ale co ostatecznie zmusza mnie do porzucenia tego miejsca.
Ten… potwór, tak, to z pewnością jest potwór, choć nie wiem, jak rozumieć znaczenie tego słowa. Jednak…
Przerwałem czytanie, bo usłyszeliśmy coś pokroju chrobotu. Odwróciliśmy głowy w stronę okiennicy, po której drugiej stronie musiało się coś znajdować. Coś, co delikatnie w nią skrobało. Wymieniliśmy spojrzenia. Nie mogło nam się przesłyszeć.
– Jak w kiepskim filmie – powiedziałem. – Może to jakaś gałąź?
– Czytaj dalej – odparł Matthew. – Jestem ciekawy tego… potwora.
– Nie powinniśmy sprawdzić…
– Nie – uciął. – Chyba, że naprawdę chcesz wychodzić w nocy w śnieżycę, żeby zobaczyć, że uderzył w nas niesiony wiatrem kamień czy inne… coś.
– Może masz rację – powiedziałem, ostatni raz spoglądając w stronę okiennicy. Chrobot, który wcześniej wyraźnie słyszeliśmy, teraz ustał. A może po prostu udzielił nam się klimat opowieści? – Na czym to ja…
Jednak faktem jest, że zobaczyłem to stworzenie tamtej nocy. Siedziałem przed domkiem i czyściłem broń, a przyświecała mi tylko lampa naftowa zawieszona na haku obok. Nagle mój koń zaczął dziwnie się zachowywać. Każdy wie, że te cwane bestie wyczuwają zagrożenie. A mój ogier był śmiertelnie przerażony. Niestety nie zdołałem dobiec do niego na czas, bo drań zerwał sznur i pognał w nieznane. Czym prędzej doprowadziłem broń do gotowości i zacząłem rozglądać się dokoła.
I wtedy go zobaczyłem.
Drwal szedł w moją stronę chwiejnym krokiem. Znałem go z widzenia. Wysoki brodacz o nalanej gębie. Zbliżał się tak, jakby nie był pewien swojej decyzji. Jakby się bał albo wstydził albo cholera wie co jeszcze. Najgorsza była jednak jego twarz. Miał na niej grymas, którego za nic nie potrafiłem rozszyfrować, ale bardzo skutecznie sprawił, że wycelowałem w faceta sztucerem.
– Ani kroku! Po coś tu przylazł? – zapytałem, możliwie pewnie, choć nogi miałem jak z waty.
– Pierdolę tę robotę, chłopaki! Idę się odlać! – zawołał w moją stronę.
Znów to samo. Ten sam pozbawiony wyrazu ton, którym mógłby wykrzykiwać hasła na marszach patriotycznych. I pewnie nawet one miałyby więcej sensu niż jego odpowiedź.
– Stój, powiedziałem! – krzyknąłem, bo wariat wciąż sunął w moją stronę.
– Kanapeczki od żoneczki, kanapeczki… – zanucił w najbardziej upiorny sposób, jaki słyszałem w życiu.
– Zamknij się i wynoś się stąd! S-stój, bo strzelam! – wrzasnąłem, ściskając sztucer z całych sił.
– C-co to było? Frank, to ty…? Z-zostaw, nie! – wydarł się drwal, jednak nic w jego postawie ani mimice się nie zmieniło. I wciąż podchodził bliżej.
Nie miało znaczenia, czy ten człowiek był opętany czy chory. Nie chciałem dłużej na niego patrzeć. W emocjach wystrzeliłem i musnąłem go w nogę. Wtedy się zaczęło.
Drwal upadł, czy raczej rzucił się na ziemię. Przypadł do niej jak zwierz, a kończyny wygięły mu się w sposób, którego nie zapomnę do końca życia. Najgorsza była jednak twarz, która, wcześniej pozbawiona wyrazu, teraz była twarzą szaleńca, maniaka w szale, krwiożerczej bestii. I zrozumiałem, że mam do czynienia z potworem. To coś obrało sobie mnie za swój następny cel. Usta nie-człowieka otworzyły się poza normalne granice, prezentując szczęki jak u niedźwiedzia i byłby rzucił się na mnie, gdybym drugi raz nie wystrzelił i nie rozszarpał mu ramienia. Na szczęście huk i ból sprawiły, że dziwadło odpełzło w las, prawie gubiąc przy tym pokracznie wykrzywione nogi.
Byłem w stanie ruszyć się dopiero, gdy straszydło zniknęło na dobre. Wpadłem do chaty, zamknąłem drzwi i okna na wszystkie możliwe sposoby, włącznie z zabarykadowaniem ich i usiadłem na podłodze pośrodku, nasłuchując. Trwałem tak przez całą noc, nie zmrużywszy oka nawet na moment. A kiedy nadeszło rano, zrozumiałem, że muszę wynosić się stąd w cholerę.
Przez dzień i noc planowałem najlepszą opcję powrotu. Spakowałem wszystkie potrzebne rzeczy i postanowiłem wyruszyć następnego poranka. Początkowo myślałem szukać konia, ale nie starczyło mi odwagi, by wejść do lasu. Za dnia wszystko wydawało się takie przyjemne i beztroskie; ćwierkanie ptaków, skrzący się śnieg, blade słońce na niebie. Ale wiedziałem, że w tym miejscu, które do niedawna było mi rajem, czai się demon.
Długo jeszcze zastanawiałem się nad tym, co widziałem. Wciąż nie jestem pewien, czy to nie lata picia bimbru zlasowały mi mózg. Czy to wszystko to nie bajka starego myśliwego. Ale mój strach był prawdziwy. Cokolwiek to było, na pewno nie było drwalem. Nie wiem jak mogło nauczyć się mówić, ale to fakt. Ta bestia udaje ludzi, a potem ich zabija, by przebrać się w ich skórę czy cholera wie co z nimi zrobić. I boję się, że wciąż się uczy…
Nie mam na to sił. Czuję, że naprawdę zwariuję. Nieważne, co to było, chcę o tym zapomnieć i nigdy tu nie wracać. Kiedyś jakoś odzyskam swoje rzeczy. Teraz nie mam sił, by je targać, biorę tylko broń. Właśnie świta, przez noc było spokojnie, choć kilka razy wydawało mi się, że słyszę jakiś głos, ale nie śpię już od dwóch dni. Wrócę do miasta pieszo, a potem padnę z wyczerpania. Mogę być zmęczony, ale nikt nie zmusi mnie do pozostania w tym przeklętym lesie ani minuty dłużej.
Tu zapis się urywał. Patrzyliśmy na siebie z Matthew przez kilka minut, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu on przemógł się pierwszy.
– Co za historia, nie?
– Nie wiem co o tym myśleć. Wierzysz w to? – zapytałem, spoglądając to na niego, to na zeszyt.
– Potwór, który udaje ludzi? – Matthew zmierzył mnie wzrokiem. – Wybacz, ale twój wuj to po prostu stary pijak. Zobaczył tego całego drwala, może też pijanego i wymyślił sobie potwora! Mnie też się tu nie podoba, ale coś takiego?
– Z drugiej strony…
Usłyszeliśmy chrobot ponownie, tym razem przy drzwiach. Nie było mowy o żadnym urojeniu czy wietrze; coś szarpnęło za klamkę. Rozległ się też głuchy jęk, który przyprawił nas o ciarki. Jakby wołanie, któremu brakowało jednak składnych słów. Matthew poderwał się z krzesła i zadrżał niespokojnie.
– Odwołuję, co mówiłem – powiedział. – To coś właśnie tu przyszło!
Chciałem mu powiedzieć, by się nie wygłupiał. Wyjaśnić, że to przecież niemożliwe, że czegoś takiego nie ma! A jednak, by to zrobić, musiałbym otworzyć drzwi i pokazać mu… No właśnie, co? Przecież jakiekolwiek wycinki drzew w tym rejonie były już rzadkością, a wszyscy miłośnicy natury zawsze wracali do miasta na noc. To nie mógł być żaden drwal czy myśliwy. To nie mógł być… człowiek. A otworzenie dzikiemu zwierzęciu, które napierało na drzwi, też nie wydawało się kuszące. A co, jeśli to jednak był potwór?
– Nie mamy nawet broni… – wyszeptałem.
– Twój wujek siedział tutaj, kiedy potwór przyszedł, prawda? Chyba będziemy bezpieczni…
Podskoczyliśmy, gdy klamka wróciła na swoje miejsce, pozbawiona nacisku. Coś zaszurało i nastąpiła cisza. Potwór czy nie, właśnie odszedł.
Poczułem, że mi gorzej. Chwyciłem butelkę bimbru i pociągnąłem z niej kilka razy, za nic mając ognistą naturę cieczy. Matthew chyba stracił ochotę na alkohol, którego zresztą i tak prawie nie tknął.
– Nie zamierzam dzisiaj spać, nie wiem jak ty – oznajmiłem, patrząc wciąż na drzwi.
– Ta… ja chyba też… – odparł bez przekonania.
Dorzuciliśmy do pieca i usiedliśmy ponownie przy stole, wpatrując się w zeszyt, który uraczył nas tą całą pokręconą historią. Ludzki umysł potrzebuje tylko niewielkiej sugestii, by uwierzyć nawet w największe bzdury. A nasze wierzyły teraz wujkowym rojeniom.
Najwidoczniej wprawiliśmy się w jakiś rodzaj transu, bo rano nadeszło szybko i niespodziewanie. Spakowaliśmy kuferek z nieszczęsną zawartością i ruszyliśmy niepewnym krokiem ku drzwiom. Matthew powiedział, że chce jeszcze raz sprawdzić, czy wygasiliśmy piecyk. Uznałem to za przejaw tchórzostwa, powód, by nie iść pierwszy. Przecież potwór, jeśli naprawdę istniał i czaił się na nas wczoraj w nocy, dawno już wrócił do piekła czy gdziekolwiek mieszkał.
– Co za głupota – szepnąłem, by dodać sobie odwagi.
Odblokowałem drzwi i spróbowałem je otworzyć. Coś je blokowało. W końcu pociągnąłem z całej siły i oniemiałem, gdy stanęły otworem. Pod progiem leżał zamarznięty, zasypany śniegiem człowiek. Brakowało mu jednej ręki w łokciu, a tam, gdzie lodu było mniej, widoczna była krew i poszarpane ubranie. Odrzuciłem kuferek i pochyliłem się nad nieszczęśnikiem. Zacząłem otrzepywać go ze śniegu.
– Jasna cholera, słyszy mnie pan?! Szlag, jest cały zimny! Musimy zadzwonić po karetkę czy cokolwiek tu przyjeżdża! Boże, zabiliśmy go! Potrzebował pomocy, a my…
Urwałem, bo zdałem sobie sprawę z czegoś, co od początku drażniło mój mózg, a teraz w końcu przebiło się przez zaskoczenie i strach. Znałem tę sylwetkę. Podobnie jak ubrania, teraz pozbawione śnieżnej pokrywy. Spojrzałem na twarz, z której odgarnąłem lód i zamarłem. Patrzyłem bowiem na zamarzniętą i zbroczoną krwią martwą twarz. Twarz mojego przyjaciela Matthew. Usłyszałem za sobą kroki i głos, który bardzo dobrze znałem.
– Głowa do góry, tak źle być nie może! – powiedział ironicznie, zbliżając się do mnie.
Zdążyłem jeszcze zrozumieć, że wujek miał rację. To coś wciąż się uczy.
Z tym łamaniem polan to się chyba lekko zapędziłeś. Choć może księgowy zyskał moc… ;D
O mamo! Mało nie zeszłam przy zakończeniu.
Podejrzewałam coś, ale i tak poczułam się, jakby mnie ktoś walnął pięścią w spot słoneczny.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Moje uszanowanie!
Przyjemne, przyjemne! Mimo, że tekst niezbyt obszerny, realnie czuć jak zdanie za zdaniem atmosfera w nim gęstnieje. Język bogaty, czuć wprawę. Poszczególne elementy wyważone, choć każdy z nich oszczędny. No, ale wiadomo – krótka forma. Proste tło i krótkie opisy jak najbardziej wystarczają, by osadzić na nic Twoją akcję, jednak czuję w tej kwestii lekki niedosyt.
Co do spraw warsztatowych, to myślę, że mogłeś jakoś lepiej wyodrębnić kwestie będące cytatami z zeszytu wuja. Momentami zlewały mi się one z akcją i wypowiedziami naszej dwójki. Czasami miałem też nieodparte wrażenie, że narrator używa języka nieadekwatnego względem sytuacji. Oczywiście to tylko moje odczucia, zaś z tą kwestią wiążą się moje pewne przemyślania, o których nieco później.
Przejdźmy do zagadnień fabularnych. Jak wspomniałem – jest oszczędnie, ale stabilnie. Noc, chata na odludziu, las i drapanie w drzwi. Motywy znajome, ale przynajmniej u mnie, jeszcze nie przejedzone. Także z tym tutaj wszystko w porządku. To w końcu bardziej szort, ponadto wspomniałeś we wstępie, że tekst powstał jako forma creepypasty, więc klasyczne i zwięzłe osadzenie akcji zakrawa tutaj na zaletę. Całkiem oryginalnym (no i ponadto centralnym) elementem opowieści jest zaś monstrum, wzorowane, jak sądzę, na skinwalker’ach. Chociaż ja zawsze spolszczam je jako “skórzaki”:D Legenda teraz już co prawda mainstreamowa, jednak na naszym polskim podwórku raczej mało znana, toteż wybór tego motywu sam w sobie zasługuje na osobny plus. Swoją drogą, opisy związane z prezencją i zachowaniem tejże bestii w Twoim wykonaniu działają na wyobraźnie. Wyszły naprawdę dobrze, można przy nich dostać nawet jakiejś tam gęsiej skórki:))
Na koniec parę moich teorii, czy może raczej interpretacji. Wiem, tekst jest króciutki, ale jednak dzisiaj naszła mnie naprawdę przemożna ochota na teoretyzowanie. W swoich domysłach będę bazował tylko na twoim tekście, pominę informacje na temat jestestwa skórzaków pochodzące ze znanej mi indiańskiej mitologii. A zatem;
Interpretacja 1 – Nasz bohater ginie z rąk (z łap?) skórzaka, zaś historię opowiada nam już z zaświatów. To tłumaczy jego pogodny ton utrzymywany wypowiedziach przez całą historię. Bo podejrzewam, że jak już jest siępo drugiej stronie, w lepszym miejscu, to nawet pożarcie przez potwora może się wydać trywialne. Ot, kwestia wizji.
Interpretacja 2 – (chyba moja ulubiona) – Narrator to potwór. Tyle. Po zabiciu głównego bohatera przejął jego ciało i ostatnie wspomnienia. Wtedy radosny, nieco oderwany od sytuacji nastrój narratora kompletowałby się z zachowaniem drwala w opowieści wuja. W końcu “to coś wciąż się uczy”. Najpierw bezsensowny bełkot, potem udawanie i logiczne wypowiedzi przy gorzałce (Matthew), a na końcu pisanie opowiadań, w dodatku o własnej “śmierci”.
Interpretacja 3 – (trochę przekombinowana, ale nie mogę się powstrzymać) – Potwór oszczędził głównego bohatera i istnieje dalej po akcji jako “normalny człowiek”. Co na to wskazuje? W końcu cała noc rozmów, picia whisky, i w miarę racjonalne zachowanie to całkiem sporo jak na byt, który niedawno biegał na czworaka i szczerzył kły po lasach. Skoro to coś się uczy, to może nauczyło się w końcu czegoś więcej? Czyżby chodziło o jakiś zalążek moralności?
Interpretacja 4 – szaleńcza, ale myślę, że potężna – ( ALBO POTENCJALNA DZIURA FABULARNA ) – Matthew zmienił się w upiora odrębnego niźli główne monstrum, które skopiowało jego wygląd i porzuciło jego ciało. Oto bowiem mamy skinwalkera, który przebywa w chacie razem z narratorem, zaś w nocy słychać drapanie i pod drzwiami pojawia się zmasakrowany trup. Monstrum, które skradło jego wygląd, sugeruje usilnie narratorowi, by nie otwierał drzwi. Czyżby sam skórzak, obawiał się grozy widma, w jakie przemieniły się doczesne szczątki księgowego?
Oczywiście można tutaj jeszcze założyć (podobnie, jak główny bohater), że Matthew przeżył atak, i doczołgał się do drzwi. Czemu to do mnie nie przemawia? Oto garść powodów:
– Narator musiałby coś usłyszeć, a nawet coś zobaczyć, jeśli Matthew przeżyłby atak. Tak się nie stało, toteż wnioskuję, że monstrum zabiło go jednym ciosem (gryzem?) i ciało wyrzuciło gdzieś w krzaki.
– Jeśli nawet przeżył sam atak, to bez ręki i z innymi obrażeniami (poszarpane ubranie, twarz we krwii) ciężko by mu było dotrzeć pod chatę. Załóżmy jednak, że miał wielką wolę życia i czołgał się jakoś nadludzkim wysiłkiem. Tylko, że teraz pojawia się problem. Bo oto drapanie słychać dużo, dużo później. Rozsądnie jest stwierdzić, że zdążyłby wykrwawić się już ze trzy razy.
– Załóżmy jednak, że na skutek boskiej interwencji, nie wykrwawił się i dotarł pod drzwi. Ba! Nawet podniósł się i szarpał za klamkę. Czemu wtedy nie krzyknął, nie zawołał, nie zapukał?
No właśnie…
Wszystko to pozwala mi stwierdzić, że Matthew został upiorem, którego boją się podrzędne, zmiennoskóre bestie z lasu. Kto wie? Może nawet widmo przybyło żywemu jeszcze przyjacielowi na odsiecz, ale zastawszy zamknięte na głucho drzwi (i okiennice), załamało się i uleciało w zaświaty? Brzmi, jakbym szydził, ale szczerze ta interpretacja naprawdę do mnie przemawia.
Nie będzie mi to teraz dawało spokoju. Toteż, drogi Autorze, czekam rozgorączkowany na Twoją odpowiedź. Która z wersji jest bliższa Twojemu oryginalnemu zamysłowi? A może po prostu bredzę od rzeczy?
Pozdrawiam serdecznie!!!
PS
Za podatność na interpretacje, pewne formy archetypiczne, same walory artystyczne, i mój mętlik w głowie, należy się sześć gwiazdek.
Kwestia wizji.
Hej, spoko końcówka w stylu "Coś" :). Jednak droga do zakończenia jest… Jak dla mnie toporna. Wujek prosi o odnalezienie dziennika – po co? Bohater się zgadza – ok, lubi wujka, ale dodawanie do tego złota, skarbów? To tak trochę wygląda jakbyś bardzo chciał dać jakiś powód by bohater tam pojechał, a tak naprawdę wystarczyło napisać, że z ciekawości. Można było zabić wujka, a z domu zrobić spadek i zaoszczędził byś sporo znaków ;). Bohaterowie są po to by była końcówka, nie są jakoś interesujący, raczej wulgarni i nieciekawi. Generalnie mam wrażenie, że wpadł Ci do głowy ciekawy pomysł, który opakowałeś w bardzo prostą i w mojej ocenie naiwną historyjkę, a szkoda bo motyw potwora, uczącego się monstrum czyhającego gdzieś na pustkowiu, wydaje się być interesujący. Zastanawia mnie jeszcze sprawa nocy, skoro kolega był potworem od początku, to czemu nie zabił bohatera w nocy, bo chciał go przestraszyć nad ranem? Dobra, pomysł ciekawy ale wykonanie już mniej. Za pomysł klikam i pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Witaj. :)
Niezły horror, krótki, a trzymający w napięciu i zaskakujący. :)
W tekście jest nieco powtórzeń, natomiast to zdanie chyba nie ma części:
Kiedyś będę jakoś odzyskam swoje rzeczy.
Pozdrawiam serdecznie, klik. :)
Pecunia non olet
Dziękuję pierwszej czwórce szczęśliwców za przeczytanie i uwagi.
Historyjka z założenia nie miała być wybitna, ale widzę, że i tak udało jej się zaplusować i pobudzić wyobraźnię. Na przyszłość postaram się bardziej.
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
I ja dziękuję, świetna historyjka. ;)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Nikodem_Podstawski
Nie ma co się starać więcej, wyszło wspaniale. Czekam jedynie na polemikę z moimi domysłami, Panie Autorze
Kwestia wizji.