- Opowiadanie: mark2 - Pamiętnik

Pamiętnik

“Pamiętnik” jest drugim w kolejności opowiadaniem o przygodach redaktora z małej lokalnej gazety. Życzę miłej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pamiętnik

Zamiast pisać opowiadanie, zaczynam pamiętnik. Jest dwudziesty drugi maja, trzecia w nocy. Historia, którą opowiem będzie niewiarygodna, ale pasjonująca. Chociaż boję się pisać następne słowa, żeby nie zostać uznanym za szaleńca.

Wszystko zaczęło się dziewiętnastego maja, albo nie… zacznę jeszcze wcześniej. Jakieś cztery miesiące temu, jeszcze w zimie, pracowałem w redakcji tygodnika Wieści Regionu. Lokalna redakcja z małego miasteczka, o małym nakładzie i jeszcze mniejszym budżecie. Personel redakcji również mieliśmy skromny. Trzon tworzyły trzy osoby, ja, naczelny i Mirek. Był jeszcze Paweł od składu i druku oraz Olga od telefonów, ogłoszeń, reklamy itp. W sumie pięć osób, z których to właśnie ja byłem niekwestionowaną gwiazdą. Pisałem na dowolne tematy, czasem tylko coś na zlecenie. Sam szukałem spraw godnych mojego pióra. Miałem swoich stałych czytelników, bo dbałem o jakość artykułów.

Tak to wyglądało jeszcze cztery miesiące temu, gdy wpadłem na ślad nietypowego wydziału w strukturach policji. Wertując stronę biuletynu informacji publicznej Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi, znalazłem coś ciekawego. Przeczytałem, że w strukturach KWP znajduje się Wydział do Walki z Potworami. W tym miejscu chcę podkreślić, że nie jest to żart, a ja nie jestem wariatem. Wydział do Walki z Potworami, niezależnie czym był, brzmiał intrygująco dlatego postanowiłem przyjrzeć się temu bliżej. Moją zawodową i życiową misją było informowanie czytelników o absurdach naszej wspólnej rzeczywistości. Istnienie Wydziału do Walki z Potworami, na pewno do takich należało. Poza tym niegospodarność służb mundurowych zawsze była, jest i będzie poczytnym tematem. Po cichu liczyłem także na to, że sprawa zatoczy szerszy krąg i jakiś poważny dziennik pociągnie temat demaskując winnych niegospodarności…, a może nawet zaoferuje mi posadę.

Umówiłem się na wywiad z naczelnikiem wydziału – inspektorem Jeremim Mrozem. Chciałem spojrzeć w oczy oszustowi i go zdemaskować, jednak to on mi udowodnił, że potwory istnieją przewracając mój dotychczasowy świat do góry nogami. To tak w skrócie. Później napisałem naprawdę dobry artykuł. Jeden z moich najlepszych. Był o wydziale, ich codziennej pracy i potworze, którego zatrzymali na moich oczach. Napisałem, że to nie „lipa", że całkiem serio wsadzają potwory do więzienia, wysłałem do redakcji, a oni mnie wylali z pracy. Nawet nie mam do nich żalu. Sam bym nie uwierzył w takie brednie. Uznali, że gwiazda w końcu zwariowała. Od tego czasu próbuję pracować jako niezależny dziennikarz i jednocześnie pisać coś swojego, żeby zarobić na życie. A wydział działa jak działał, tylko teraz mają mnie na karku i nie pozbędą, dopóki nie dowiem się wszystkiego. Właściwie to taki był plan jeszcze do niedawna, bo teraz, jeśli nic nie zrobię, to pozbędą się mnie za jakieś kilkanaście godzin, gdy to cholerstwo w mojej krwi mnie dobije. Dlatego już przechodzę do rzeczy.

Dziewiętnastego maja była piękna pogoda, wiał lekki wiatr o po niebie sunęły cumulusy. Dogadałem się z naczelnikiem wydziału, że tego dnia będę mógł wziąć udział w akcji na Stokach. To dzielnica, teraz nieco zapomniana, niegdyś jedna z wielu pięknych w tym mieście. Zadanie nie było trudne, więc mnie wzięli ze sobą. Mieliśmy sprawdzić doniesienie o paserstwie antykami. To była akcja łączona dwóch wydziałów: Wydziału do Walki z Przestępczością Gospodarczą i Wydziału do Walki z Potworami. W sumie ośmiu funkcjonariuszy plus ja. Cztery wozy, w tym dwa mundurowych. Przyjechali po mnie oficer operacyjny Jacek Banasik i inspektor Mróz. Wzięli mnie zapewne z litości, wydzwaniałem do nich prawie codziennie, to się w końcu zlitowali. Podczas polowania na strzygę nie wykazałem się odwagą, co jest niezłym eufemizmem na obsrane gacie, a tutaj była szansa, że nie zobaczę żadnego potwora, to się może nie będę musiał już nią „wykazywać".

Podjechaliśmy pod jakieś szare bloki, chyba z lat 50–tych, jeszcze z cegły. Mieszkanie na pierwszym, w mieszkaniu zgarbiony staruszek, tak na oko stulatek, i oczywiście o antykach nic nie wie. Sam zresztą był jak antyk, mały, pomarszczony, siwy pan w kawowym sweterku w serek i brązowych spodniach zaprasowanych na równy kant.

Policja przeszukiwała mieszkanie, a ja stałem w dużym pokoju z dziadkiem i dwoma funkcjonariuszami spisującymi dane.

– Imię, Jan. – funkcjonariusz czytał głośno z dowodu.

– Nazwisko, Skoczylas. – zamyślił się – Ma pan może rodzinę w Płocku?

– Nie…, chyba nie – staruszek zastanowił się chwilę. Drugi, młody mundurowy, stał napięty, gotowy do skoku, i wyglądał jakby czekał na fałszywy ruch dziadka, gdyby ten chciał wiać w kapciach. Miałem nadzieję, że rozmową rozluźnię trochę atmosferę.

– Proszę się nie denerwować, to wszystko z pewnością okaże się nieporozumieniem.

– Ma pan nieprzyjaciół? – dopytał mundurowy nie odrywając oczu od notesu.

– Ten funkcjonariusz z pewnością ma na myśli, że może pokłócił się pan ostatnio z kimś. – nie chciałem, żeby staruszek wykorkował, bo przypomniała mu się druga wojna światowa.

– Nie mam wrogów, już dawno pomarli – wyrzęził z siebie dziadek – Kiedyś to było. W sześćdziesiątym ósmym…

– Panie Skoczylas, proszę się skupić na odpowiadaniu na pytania.

– Jest pan pewien, że nikt panu źle nie życzy? Może jakiś sąsiad pana nie lubi?

– Sąsiedzi tu teraz sami nowi to za co mnie mają nie lubić? Teraz nikt się z nikim nie zna, a ja też rzadko wychodzę i to jak już ciemnica na dworze.

– Może miał pan konflikt z kimś z rodziny? – gdy mundurowy wypytywał o sąsiadów i rodzinę, miałem okazję trochę rozejrzeć się po pokoju. Jakbym przeniósł się w czasie. Telewizor kineskopowy z drewnopodobną, lakierowaną obudową wstawiony w brązową meblościankę, dwa fotele naprzeciwko, a między nimi ława postawiona w poprzek – standard wystroju wszystkich mieszkań blokowych w latach 70–tych, 80–tych i 90–tych. Byłem pewien, że przez dekady, zmieniał się tu tylko kalendarz na ścianie. Reszty obrazu dopełniała tapeta we wzorki i sporo kwiatków doniczkowych pod oknem. No klasyka. Tylko jedna rzecz nie pasowała, jedna przykuła moją uwagę, i ta jedna rzecz mnie prawdopodobnie zabiła. Brak kwiatka na wysokiej podstawce pod oknem. Zamiast kwiatka leżała tam książeczka. Jakby staruszek lubił czytywać stojąc przy oknie.

Ta książka nie dawała mi spokoju, to poezja, a może pamiętnik? Zerknąłem na nią kilkukrotnie i w końcu podszedłem do okna. Z bliska wyglądała na starą, tak starą, że można by ją oglądać w muzeach. Zaciekawiła mnie. Powoli wyciągnąłem rękę by otworzyć okładkę, w tej samej chwili staruszek położył na niej swoją dłoń, a palcem wskazującym drugiej pogroził mi. Cofnąłem szybko rękę i zamrugałem z niedowierzaniem, bo przysiągłbym, że dziadek rozmawia z policjantami przy drzwiach. Spojrzałem na nich. Cały czas rozmawiali kilka metrów ode mnie. Ciarki przebiegły mi po plecach i gdybym wtedy odpuścił, teraz nie byłbym chodzącym trupem.

No cóż, w końcu się doigrałem. Moja ciekawość mnie zabiła. Nie żałuję, każdy kiedyś musi umrzeć. Ciekawe jak będzie po śmierci.

Chciałem zajrzeć do książki. Nigdy nie widziałem tak starej z bliska, wsadziłem więc palec pomiędzy kartki i otworzyłem na chybił trafił. Pokój poczerniał. Tapety w jedną chwilę postarzały się o kilkadziesiąt lat. Kwiatki uschły, a meble pogniły i pokryły się pajęczyną. W tej samej chwili staruszek zatrzasnął książkę, chwycił ją mocno przy piersi i zamienił się w brunatną chmurę. Na oczach moich i dwóch policjantów wyleciał przez uchylone okno.

– Alarm! Podejrzany ucieka! – ryczał do radia jeden z mundurowych.

– Do wszystkich jednostek! Zaciągamy sieć! – padł rozkaz z radia.

Chmura tymczasem gładko spłynęła na chodnik. Poszybowała dalej nad trawnikiem i zniknęła pod koronami drzew. Wszyscy ruszyli pędem po schodach, krótkofalówki ryczały: „Z tyłu, podejrzany wyskoczył przez okno w stanie lotnym! Jest za blokiem! Powtarzam, jest za blokiem!" Radiowozy zawyły syrenami. Silniki zaryczały, a kilkunastu policjantów, plus ja, pakowało się do aut. Przyjechałem z Inspektorem Mrozem i oficerem Banasikiem, więc teraz gnaliśmy z innymi do samochodu. Za kółkiem usiadł Banasik. Nasz samochód przyjechał ostatni i teraz blokował wyjazd innym z wąskiej uliczki, więc ruszyliśmy na wstecznym, a za nami cztery auta na sygnale. Zaraz za blokiem wykręciliśmy i skręciliśmy na wydeptany trawnik. Następnie, po trawniku, w kierunku, w którym odleciała chmura. O tej godzinie było tu całkiem pusto, ludzie byli w pracy, a dzieci w szkole. Szkoda, bo byłoby na co popatrzeć. Sznur radiowozów na sygnale gnał pomiędzy blokami wymijając ławki, krzaki i kosze na śmieci jak umiał. Co jakiś czas ponad ryk syren unosił się zgrzyt rysowanej karoserii. Tymczasem chmura, lub raczej obłoczek, sunął niestrudzenie w dół osiedla.

– Cholera! – zakląłem – hamuj, ja znam to osiedle. Tędy nie przejedziemy.

– To decyduj! – wydarł się oficer operacyjny Banasik ostro hamując.

– Za tym budynkiem w lewo, a potem w prawo, w Alpejską! – krzyczałem i gestykulowałem z tylnego siedzenia. Banasik sprawnie wykonał polecenie i po chwili liczyliśmy dziury na gruntowej ulicy Alpejskiej. Nasze auto podskakiwało i kołysało się na boki jak dyliżans, ale widzieliśmy spory kawałek prostej przed sobą i sporo terenu po bokach. Za nami, trzy radiowozy kiwały się w tylnym lusterku mrugając wesoło niebieskimi światłami. Prędkość pościgu wynosiła dwadzieścia kilometrów na godzinę.

Obłoczek przesunął się nad ulicą jakieś sto metrów dalej i popłynął dalej w dół sunąc nad krzakami. Banasik przyspieszył do trzydziestu. W nadkolu coś zabrzęczało i stuknęło głucho. Chwilę potem zazgrzytało i zaczęło skrzypieć. W tych warunkach bałem się już tylko o to, żeby nie wybić szyby głową.

– Damy radę! – przekrzyczał zgrzyt kierowca i jeszcze dodał gazu. Teraz już obiema rękami trzymałem się uchwytu nad głową.

Koniec ulicy Alpejskiej był już równiejszy, więc karawana znów zwiększyła prędkość. Później jeszcze ostry wiraż w lewo, za chwilę w prawo i już byliśmy na Pomorskiej. Szerokiej, asfaltowej i też dziurawej ulicy łączącej osiedle Stoki z miastem.

– Czy on czasem nie leci do zakładu wodociągów? – spostrzegł inspektor.

– Kierunek się zgadza. – potwierdził oficer Banasik– Ciekawe ile taki staruszek może latać jak chmura? – pytanie faktycznie wymagało chwili zastanowienia, bo to jednak był staruszek.

– Może już mu się para kończy i musi zatankować – podrzuciłem żart, ale chyba nikt nie załapał.

– Jedź dalej, brama jest od drugiej strony. – dodałem, a obłoczek na naszych oczach przefrunął na teren wodociągów.

– On chyba tym nie kieruje. – zauważył Banaś – Sunie w jednym kierunku.

– Faktycznie, jesteśmy kilkanaście metrów niżej. – zauważyłem – Jechaliśmy cały czas w dół, skręcaliśmy raz w prawo, raz w lewo. Dziadek leci po prostej.

– Wyluzujcie, po prostu tak wieje wiatr. – stwierdził chłodno Inspektor – Widzieliście kiedyś chmurę lecącą pod wiatr? W czary wierzycie?

Samochód gwałtownie zahamował przed bramą Zakładu Wodociągów i Kanalizacji.

– Otwierać! Policja! – Banasik wydarł się przez okno, jednocześnie wyciągając wysoko do góry służbową odznakę, jakby cztery samochody na sygnale za nim nie były wystarczającym dowodem. Dozorca uwinął się najszybciej jak umiał z odplątaniem łańcucha i po chwili gnaliśmy pod górę w kierunku zbiorników z wodą. Zgodnie z kierunkiem lotu, chmura powinna przelatywać właśnie nad nimi. Na wzniesieniu przyhamowaliśmy żeby rozejrzeć się po terenie. Policjanci za nami zaczęli rozjeżdżać się na boki.

– Staruszek powinien za chwilkę dolecieć, więc może tu poczekajmy. – zaproponował Karaś.

– Słusznie. – potwierdził Inspektor, a do krótkofalówki dodał – Do wszystkich jednostek. Robimy tu punk obserwacyjny.

Wysiedliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Policjanci rozeszli się na boki żeby mieć widok na najbliższą okolicę. Znajdowaliśmy się na sztucznym wzniesieniu porośniętym trawą, wywietrznikami i znakami ostrzegawczymi.

– Wiecie co jest pod nami? – zagadałem.

– Woda – usłyszałem odpowiedź.

– Tak, ale chodzi mi o to jak się nazywa to miejsce?

– Zakład wodociągowy lub pompy czy jakoś tak? – spróbował błysnąć Banasik.

– Nie. Pytam o to co mamy pod nogami. – policjanci spojrzeli podejrzliwie na siebie, ale nikt się nie odezwał.

– Pod nami jest podziemna katedra.

– Czyli, że taka z podziemnymi mszami? – oficer Banasik nie zwalniał tępa.

– Nie. – już miałem wyjaśnić skąd ta nazwa, że to od nietypowego kształtu sklepienia ceglanych zbiorników oraz samych ich gabarytów, gdy uzmysłowiłem sobie, że stałem się ofiarą ich żartu. W odpowiedzi odparłem cicho:

– Spieprzajcie – prychnęli obaj.

– Wiemy, panie redaktorze, gdzie jesteśmy i wiemy co to jest „podziemna katedra". Tylko pan tu nie jest z Łodzi. O zbiornikach było głośno w okolicach dwa tysiące dwunastego przy okazji koncertu, który się tu odbył.

– Tak, nasz naczelnik tam był – dodał Banasik. – Szliśmy chwilę bokiem nasypu, gdy w krótkofalówce rozległ się meldunek: „Tu aspirant Mielcarek. Coś wleciało do ostatniego otworu! Kieruję się tam" – poza aspirantem większa grupa skierowała się w tamtą stronę.

– Obstawić wszystkie wyloty, przyprowadźcie administratora, – rozkazał przez radio inspektor, a do nas dodał – my idziemy do ostatniego wejścia.

Obsługa obiektu, pod postacią starszego pana Bogdana, otworzyć nie chciała. A bo to skażenie, bo nie wolno, bo z pracy wyrzucą i wejście pozostawało zamknięte. Chwilę trwała przepychanka telefoniczna inspektora z komendantem. Później czekaliśmy na wynik przepychanki telefonicznej pomiędzy komendantem a prezydentem miasta. Podobno zostały wyciągnięte nawet największe działa z zakresu IPN i w końcu jeden z włazów technicznych został otworzony.

– Pusto…i trochę wody na dnie – stwierdził inspektor świecąc latarką w dziurę.

– To bym wam bez otwierania powiedział – mruknął niezadowolony pan Bogdan, inspektor poczerwieniał na twarzy.

– Słuchaj pan! – wydarł się na niewinnego pracownika wodociągów – Tamten policjant widział jak brunatna chmura tej wielkości – rozłożył ręce na całą szerokość – wleciała do zbiornika. Wie pan co to oznacza? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź – Taka chmura, na przykład, polonu może zabić ze… – tutaj się zawiesił w konfabulacji – ze sto tysięcy ludzi! Spojrzał panu Bogdanowi w oczy, żeby sprawdzić, czy kłamstwo weszło. Zobaczył w nich strach – było dobrze. Pracownik zbladł. W końcu sytuacja, że można odpowiadać za śmierć stu tysięcy osób zdarza się człowiekowi co najwyżej raz w życiu.

– Ile godzin wymaga wypompowanie reszty wody?

– Całej?! – blada twarz nabrała błękitnego odcienia.

– Do ostatniej kropli!

– To tak chyba jakoś z parę godzin.

Inspektor zamyślił się chwilę, rozejrzał, potarł brodę, znowu się zamyślił i wydał rozkazy.

– Wezwać sanepid, straż pożarną, dyrektora wodociągów i posiłki. – wskazał na dziurę – Patrol do mieszkania, kamery na podczerwień, czujniki na ruch i ścisła obserwacja. Za godzinę chcę pierwszy raport. Ten emeryt już jest nasz.

– Jak pan myśli, panie inspektorze, co to jest? – spytałem.

– Cokolwiek by to nie było, już o tym wiemy, a jak wiemy to dorwiemy – poświecił jeszcze raz latarką w otwór.

Akcja trwała jedynie kilkanaście godzin. W tym czasie wodociągi wypompowały parę tysięcy litrów wody. Ze względu na szczególny charakter wydziału, prawdziwy powód tego zdarzenia nigdy nie został podany do wiadomości, co poskutkowało podejrzeniem o epidemię w mieście. Jak się później okazało, z powodu tej plotki miasto straciło szanse na organizację igrzysk olimpijskich.

Żeby zbiornik mógł zostać otwarty zagrożono, jedni drugim, a drudzy pierwszym, utratą stanowisk i to do marszałka w górę. Przerwano imprezę czterem radnym, a kolację z deserem prezydentowi. Tego wieczoru nikt w zarządzie wodociągów nie zasnął, bo wszyscy stali pod bramą prosząc o jakiekolwiek informacje. Policja ogrodziła cały teren, w powietrze wzbiły się drony z termowizją. Wezwano także psy tropiące i śmigłowiec, który nadawał bezpośrednio do wozu dowódcy akcji. Chciałbym napisać, że siedziałem tam i prowadziłem obserwację, ale mnie wyrzucili. Pojechałem zwyczajnie do domu i miałem czekać na telefon. Byłem w końcu zwykłym cywilem.

Zadzwonili o szóstej rano, nie spałem całą noc, piłem kawę i nosiłem telefon po pokoju. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, stawiałem na dżina, albo jakiegoś przedstawiciela tajemniczej rasy eterycznych, kogoś egzotycznego i długowiecznego. Pod bramą wodociągów byłem 20 minut później, o tej godzinie ruch był jeszcze mały. Patrol przepuścił mnie bez okazywania dokumentów, a tłumek osób za taśmą policyjną głośno zaszumiał z niezadowolenia.

Katedrę znałem wcześniej jedynie ze zdjęć, na nich wydawała się magiczna. Jak się później okazało, faktycznie taka była.

– Dzień dobry – przywitałem się zbliżając do grupki przy wejściu do zbiornika. Był inspektor Mróz, razem z oficerem Jackiem Banasikiem. Dołączyli do nich sierżant sztabowy Arkadiusz Szymczak i komisarz Adam Perella, których już znałem. Stał też tam niski, wąsaty mężczyzna w popielatej marynarce. Wszyscy wyglądali na zaspanych.

– Dzień dobry – odpowiedzieli i zaczęło się grzecznościowe podawanie dłoni.

– To jest dyrektor Leśniewski – inspektor przedstawił mi jedyną, obcą osobę w towarzystwie.

– Dzień dobry – powtórzyłem tym razem w jego stronę.

– Panie dyrektorze, pan Jerzy był ostatnim, na którego czekaliśmy – wyjaśnił inspektor. – Możemy zaczynać.

– Oczywiście – po żołniersku odpowiedział dyrektor wodociągów i ruszył betonowymi schodami w dół.

– Normalnie to miejsce jest wypełnione wodą, ale trwają prace serwisowe. – tłumaczył schodząc po krętych schodach – Proszę uważać i patrzeć pod nogi, może być ślisko. Katedra to nasza duma, – dodał – ten zbiornik powstał jako ostatni w 1935 roku, cała inwestycja powstała z inicjatywy Williama Lindleya, który postanowił wybudować zbiorniki dla miasta na najwyższym wzgórzu, tak żeby działały jak naturalna wieża ciśnień.

– Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale wiemy o tym. Zbiorniki na Stokach są znane w całym mieście – zauważył oficer Banasik, a ja zapytałem:

– To prawda, że tej wody wystarczyło by na dwa dni dla wszystkich mieszkańców Łodzi, nawet gdyby wszystko inne przestało działać?

– Tak – potwierdził dyrektor – z tym, że trzeba by poprzestawiać instalację, żeby działało, ale zasadniczo to tak. Ten zbiornik ma wymiary 60 na 60 metrów i wysokość ponad 7 metrów więc na co dzień mieści się tu około 15 tysięcy metrów sześciennych wody to jest 15 milionów litrów. Dla każdego mieszkańca, z tego tylko zbiornika, byłoby 21 litrów. – z tyłu dobiegł mnie gwizd podziwu Jacka Banasika.

Zorientowałem się, że znów tylko ja jestem nieprzygotowany. Na dole panowały prawie całkowite ciemności. Cała reszta włączyła potężne latarki rzucające ostry snop światła na sufit, a ja ze swoją latareczką z komórki mogłem sobie co najwyżej tylko kolumny z bliska pooglądać.

– Przecież tego staruszka tutaj nie będzie. – ściszonym głosem zagadałem do inspektora – albo się utopił, albo już poleciał dalej.

– Nie poleciał, teren jest pod obserwacją. Z jakiegoś powodu nie poleciał dalej. Pewnie z jakiegoś powodu pomyślał, że będzie tu bezpieczny. Teraz chcemy poznać ten powód. – znajdowaliśmy się na mokrej, ceglanej posadzce, w świetle latarek widać było ogromną konstrukcję zbiornika. Ze swoimi kolebkowymi sklepieniami faktycznie przypominała średniowieczne katedry.

– Przepraszam, ale myślałem, że szukamy śladów wniknięcia substancji lotnej. – odezwał się dyrektor – Wydawało mi się, czy mówili panowie o staruszku? Czy mam rozumieć,ze zanieczyszczenie spowodował jakiś starzec?

– Tak jest, panie dyrektorze – inspektor pospieszył z wyjaśnieniem – Zanieczyszczenie spowodował starzec z pobliskiego osiedla. Poproszę pana o zwracanie szczególnej uwagi na wszelkie anomalie. Został pan nam przedstawiony jako osoba znająca zbiorniki najlepiej. Był pan już tutaj?

– Jestem tu regularnie przy każdej inspekcji, pracuje w wodociągach niemal 40 lat. w 2012 mieliśmy tu niezłe zamieszanie w związku z pomysłem magistratu, żeby zrobić tu koncert.

– Koncert?

– Tak, spore wydarzenie. Nie słyszał pan? W ramach festiwalu Czterech Kultur odbył się tu koncert smyczkowy, na którym gościliśmy wielu znanych ludzi.

– Szefie, może ten starzec też tam był? – podpowiedział Perella.

– Dobry pomysł. Można by to sprawdzić. Panie dyrektorze, czy jest pan w stanie dostarczyć listę zaproszonych. – dyrektor żachnął się na tę, wyraźnie problematyczną, prośbę, poruszył wąsem w dezaprobacie, zamyślił się chwilę, przymrużył oczy jakby sobie coś przypominał, wyprężył się i odparł krótko:

– Oczywiście.

– Świetnie – zatarł ręce inspektor – weźmy się więc za zwiedzanie.

Zbiornik był olbrzymi, a w ciemnościach wydawał się jeszcze większy. Światło latarek odkrywało przed nami las ceglanych kolumn i ich cieni. Resztki wody pod naszymi stopami rzucały refleksy na ściany i sufit kojarzące mi się z odwróconym, kryształowym żyrandolem lub kościelnym witrażem w słoneczny dzień.

– To faktycznie przypomina katedrę, – powiedziałem mimochodem – tylko, że odwróconą. – na takie stwierdzenie funkcjonariusze popatrzyli po sobie znacząco.

– Szukać na suficie – wydał polecenie inspektor i snopy światła zatańczyły po łukach sklepienia. Moja latarka z telefonu nie była tam widoczna. Poszedłem więc pooglądać ściany. Chwilę tak oglądali sobie ten sufit, po czym ktoś w końcu spytał, czego tak konkretnie mamy szukać. Odpowiedź: „Anomalii" nikogo nie zadowoliła, ale szukaliśmy. Okazuje się, że gdy jest się pierwszy raz w takim miejscu to wszystko jest anomalią. Właściwie tylko wąsaty dyrektor wodociągów miał jakiekolwiek pojęcie co jest, a co anomalią nie jest. Wodził teraz wzrokiem za snopem światła służbowej latarki i przy okazji przeprowadzał inspekcję każdej podpory. Każdy nasz krok odbijał się echem, a każde nasze zdanie wracało do nas równie głośno.

– Jak mogli tu grać na skrzypcach.

– Pewnie po cichu – prychnęliśmy śmiechem.

Chodziliśmy po zbiorniku dobre pół godziny i nic nie znaleźliśmy. Kilkukrotnie sam obszedłem zbiornik dookoła, ale też nic nie znalazłem. Żadnej „anomalii", dziur, dźwigni. Nic tu takiego nie było, byłem pewien. Ściany ceglane, zaprawa pociemniała, brak szpar, zanotowałem w pamięci i zaraz mnie tknęło, że to normalne w zbiorniku na wodę. Błądziłem dalej wzrokiem za wątłą plamą światła na ścianie i sunąłem po zewnętrznym obrysie budowli. Uznałem, że jeśli gdzieś ma być skrytka lub tajne przejście to najprawdopodobniej będzie w ścianie, a nie w słupie. Po kolejnym okrążeniu miałem ochotę odpuścić, ale po pierwsze nie chciałem być pierwszym, który to zaproponuje, a po drugie to byłem tu tylko gościem. Gdybym zaproponował coś takiego to w odpowiedzi pewnie bym usłyszał, że mogę sobie pójść. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że była to moja ostatnia szansa.

Gdy to ujrzałem, wiedziałem, że znalazłem. W kiepskim świetle latarki padającym na powierzchnię resztki wody, przy ścianie, spostrzegłem cień pod powierzchnią. Wklęsłe dno utworzyło zagłębienie na kilka cegieł, ostatniej nie było. Sprawdziłem sąsiednie nawy budowli, w innych były. Brakowało tylko w środkowej.

– Hej, tutaj! Chyba coś mam. – sięgnąłem ręką pod wodę i dotknąłem ostatniej cegły od spodu. Przesunąłem po jej spodzie i jeszcze jednej obok. Nic nie wyczułem. Podwinąłem rękaw kurtki, później mankiet koszuli i sięgnąłem głębiej, za cegły. Poczułem łańcuch, a właściwie jego ostanie ogniwo, które ledwo łapałem palcem wskazującym. Po ścianie ściągnąłem go niżej i złapałem również kciukiem. Pociągnąłem. Dało się słyszeć wyraźny zgrzyt i syk. Syk się wydłużył i trwał, stanęliśmy przed ścianą nasłuchując. Pierwszy zauważył to wąsaty dyrektor: – Spoiny, patrzcie tam! – z równym sykiem, nad naszymi głowami pozioma spoina pomiędzy cegłami zaczęła się równomiernie obsypywać pod nasze nogi. Od środka, jednej z górnych cegieł, jednocześnie w obie strony, spoina sypała się równym, cienkim ciurkiem.

– Co to może być – spytałem.

– Jak kradli cement z budowy to później beton też się sypał, ale nie tak efektownie – zauważył sierżant Szymczak, najstarszy z nas.

– To coś z tlenku aluminium, lub jakaś pochodna boksytów. One mogą mieć takie właściwości – przypomniałem sobie z czasów oglądania telewizji. Cieniutka stróżka sypała się nieustannie o jakiś metr w bok po czym skręciła w dół, równo niemal symetrycznie po obu stronach odsłaniał się kształt dość oczywisty. Oszacowałem wymiary, dwa metry szerokości, trzydzieści sześć cegieł w dół. To były drzwi dla dorosłego człowieka. Oparłem dłonie o ścianę i pchnąłem, bez efektu, latarki pozostałych oświetlały mi wszystko jak w dzień. Jeszcze raz pchnąłem – nic. Zaparłem się nogą o kratkę odpływową i pchałem barkiem, dało się usłyszeć ciche tarcie, a więc uda się. Jeszcze raz naparłem i znów zaszurało. Pchnąłem jeszcze raz i ściana ustąpiła. Z hukiem, potęgowanym echem w zbiorniku, ceglane drzwi runęły na druga stronę a na nich ja. Wszyscy rzucili się w moją stronę.

– Nic mi nie jest – wyjęczałem dzielnie i podniosłem się z rozsypanych cegieł.

– Dobra robota. – pochwalił mnie inspektor – Panie dyrektorze, co to jest?

– Pierwsze widzę – dyrektor też świecił latarką do wnętrza i oglądał sufit pomieszczenia z zaciekawieniem. W świetle wszystkich latarek, niewielkie pomieszczenie jaśniało blaskiem. Ściany i sufit wyłożone były złotymi płytkami wielkości cegieł. Na środku ciemniał antracytowy sześcian, za mały na sarkofag, ale w sam raz na niewielki stół ofiarny.

– Absyda – zauważył Perella.

– Jak w kościele – dodał Banasik.

– Faktycznie jesteśmy na końcu nawy głównej, jak nazywano tę cześć – wyjaśnił dyrektor.

– Podziemna katedra – dodałem w zamyśleniu.

– Gorzej…, to sanktuarium – inspektor ściszył głos i przeszedł nad zawalonymi drzwiami.

– Cofnijcie się wszyscy – dodał. Poświecił latarką za czarny blok i powiedział:

– Proszę wyjść, panie Skoczylas, gra skończona. – staruszek powoli podniósł się zza ołtarza. Stanął wyprostowany trzęsąc się może ze strachu, a może z zimna. Przesiedział tu przecież wiele godzin. Jego postać budziła we mnie litość i gdyby nie wykręcił takiego numeru, do końca wierzyłbym w jego niewinność. Jednak pan Skoczylas nie uczył się na błędach i ponownie chciał wyciąć ten sam numer. Tak jak stał znów zamienił się w brunatną chmurkę i zaczął uciekać. Przeleciał obok komisarza i policjanta za nim. Gdy mijał mnie sięgnąłem do kieszeni po gaz pieprzowy i przysnąłem w przelatującą chmurę. Staruszek zmaterializował się na wysokości półtora metra z rozpostartymi szeroko rękami. Runął w tej pozycji na podłogę rozchlapując resztki wody. Krztusząc się i smarkając, dał sobie założyć kajdanki.

– Ty…– spojrzał na mnie z nienawiścią i jego oczy rozbłysły czerwienią – zapamiętasz mnie do końca swojego podłego życia. – nim jeszcze zrozumiałem co mi grozi, staruszek zmaterializował się przy mnie i zdzielił mnie w skroń. Odruchowo odrzuciłem głowę na bok, a ten ugryzł mnie w szyję. Piekący ból w jedną chwilę rozlał się do tułowia i nóg. Głowa zabolała, w uszach zaszumiało i podziemna katedra pojaśniała.

– Nic mi nie jest, – powiedziałem za stoickim spokojem, gdy dwóch oficerów odciągnęło dziadka ode mnie, patrzyli na mnie z przerażeniem – to wariat, ugryzł mnie – potarłem szyję, była cała mokra. Spojrzałem na rękę i nogi się pode mną ugięły. Krew lała się ze mnie ciurkiem, koszula momentalnie nasiąknęła i stała się ciepła, tylko kołnierz kurtki blokował przed bryzganiem na boki. Upadłem na kolana i straciłem przytomność. Nie było transcendentalnego przeniesienia pod bramę, gdzie święty Piotr robi selekcję, nie zobaczyłem nawet światełka w tunelu. Przed oczami nie przeleciało mi całe życie, ale gdy się ocknąłem wiedziałem gdzie jestem… po zapachu.

– Lekarz zabronił robić kolejną transfuzję – usłyszałem spokojny kobiecy głos, a zaraz za nim tłok sztucznego płuca i klik pompy infuzyjnej… – Jak to zabronił! – głos inspektora Mroza nie brzmiał już tak spokojnie – Macie obowiązek tu leczyć ludzi!

– Leczyć, tak, ale to nie przynosi żadnego efektu, pacjent jest w śpiączce.

– Ma pani obowiązek go wyleczyć. Tak, czy nie?

– Niech pan zrozumie, że wpompowaliśmy w tego człowieka dziesięć litrów krwi, a tętno nawet nie drgnęło. To nie jest normalne. Jego organizm w jakiś sposób metabolizuje krew… i to błyskawicznie. Do czasu nowych wyników nie mogę nic zrobić.

– Nie może, czy pani nie chce?

– Obraża mnie pan, proszę tego nie robić – ucięła krótko. – Pacjent potrzebuje co najwyżej kroplówki, transfuzja jest niezasadna. Rana jest zszyta, założyłam opatrunek, stan pacjenta jest stabilny. Toksykologia i test antygenowy nic nie wykryły – wyjaśniła. – Ugryzienie było głębokie i paskudne, jeszcze kilka centymetrów i nie byłoby co szyć… – chciałem się włączyć do rozmowy:

– Aghhhr – zabulgotałem.

– On nas słyszy! – lekarka nachyliła się nade mną i poczułem palące światło jej latarki na źrenicach. – zawyłem z bólu, więc natychmiast odsunęła światło.

– Silny światłowstręt – postawiła diagnozę. Dodatkowo piekła mnie skóra…, i gardło od rury intubacyjnej. Jak przebudzenie na ciężkim kacu. W głowie szumiało, ale ogólnie czułem się coraz lepiej.

– Witamy wśród żywych panie Jurku – inspektor nie krył radości – Już pana tu chcieli spisać na straty – przez przymknięte oczy widziałem zakłopotanie lekarki. Rolety w sali były opuszczone, więc mogłem szerzej otworzyć oczy. Za nimi jarzyło się błękitne światło ekranów. Chrząknąłem i spojrzałem w dół – zrozumieli oboje.

– Pani doktor, czy można mu to wyjąć?

– Już… – lekarka nachyliła się znów nade mną i delikatnie zaczęła wysuwać rurę intubacyjną z mojej tchawicy. Następnie przechyliła mnie na bok i podała basen. Trwało to chwilę, ale w końcu usiadłem na łóżku.

– Widzę, że już panu lepiej – inspektor stanął przy wezgłowiu i zaplótł ręce na piersi – a było już naprawę kiepsko – spojrzał na lekarkę, a ta nerwowo wertowała kartę pacjenta.

– Jak pan się czuje? – poprawiła okulary i przyglądała mi się z ciekawością – Nie powinien pan jeszcze wstawać, szycie może puścić.

– Ale ja się czuję dobrze tylko ta poducha przy szyi mi trochę przeszkadza – dotknąłem olbrzymiego opatrunku od ucha do barku. – Proszę o wypisanie ze szpitala.

– To wykluczone. – ostro zaoponowała – za godzinę siostra przyjdzie zmienić gazę i wtedy obejrzymy jak rana się trzyma. Na razie proszę na nią uważać. – zerkała co i rusz to na mnie, to na moje wyniki. Najwyraźniej nie rozumiała skąd pacjent, który stracił ponad połowę krwi, i w którego wlano dwa razy więcej, w ogóle jest w stanie się podnieść. Jej wiedza medyczna kończyła się na karcie pacjenta. A z niej wynikało, że łóżko zwolni się raczej w innych sposób niż wypisaniem pacjenta do domu. Jednak dowód błędu lekarskiego siedział teraz na łóżku i wyglądał zdrowo.

Poświeciła mi znowu w oczy i znowu zabolało.

– Tętno wysokie ale w normie. Reakcje źrenic – prawidłowe. Wygląda na to, że polepsza się panu z minuty na minutę.

– To jak, pani doktor, można go wypisać? – inspektor wstawił się za mną. Poproszono do sali pielęgniarkę i obie rozcięły bandaż.

– Ciekawe… – lekarka powiedziała to bardziej do siebie niż do nas – rana wykazuje silną reakcję alergiczną – zaczęła notować na mojej karcie – mimo zaczerwienienia pod opatrunkiem, sama rana regeneruje się bardzo szybko, szwy już zaczynają wrastać – to bardzo imponujące. Ma pan niezwykle silny organizm, panie Jerzy. Tylko pozazdrościć.

– Dziękuję – powiedziałem nie do końca wiedząc co ma na myśli.

– Założymy inny opatrunek, zalecam jednak pozostanie w szpitalu.

– Ja naprawdę dobrze się czuję.

– Jeszcze niedawno był pan nieprzytomny, teraz chce się wypisywać. Legalnie nie mogę tego zabronić, ale szczerze odradzam. Czy jest pan pewien? – pokiwałem twierdząco głową.

– Wspaniale – zatarł ręce inspektor – dziękujemy za poświęcony czas. Czy mogę jeszcze z panią zamienić słowo na osobności? – wyszli z pokoju. Słyszałem jak rozmawiają zaraz za drzwiami, ale o czym?… tego już nie wiem.

– Miałabym jeszcze jedną prośbę, panie Jerzy – powiedziała zaraz od progu, gdy wróciła po kilku minutach.

– Mogę pana wypisać, ale musi mi pan obiecać, że wróci tu za dobę, na mój kolejny dyżur, i pozwoli się ponownie przebadać.

– Oczywiście, pani doktor, będę za dwadzieścia cztery godziny – skłamałem, nigdy nie miałem zamiaru tam wracać.

Po trzech kwadransach siedziałem w samochodzie, a inspektor Mróz wiózł mnie na komendę.

– Muszę zawieźć jeszcze papiery do biura, to po drodze.

– Nie ma sprawy i tak dziękuję, że mnie pan odwozi.

– Wiesz, że będę musiał cię zamknąć? – powiedział po kilku minutach milczenia.

– Co? Za co!?

– Na obserwację, rutynowo – odparł beznamiętnie. – Na dołek.

– Ale za co „na dołek"? Jestem o coś podejrzany?

– O coś? Nie… – zastanowił się chwilę – raczej „o kogoś". – nadal nic mi to nie mówiło.

– Nie rozumiem, przecież nic nie zrobiłem.

– Słuchaj redaktorku. Dałeś się pogryźć stulatkowi, który uciekał przed policją pod postacią chmury, bo otworzyłeś jego pamiętnik. Jak myślisz? Dlaczego chcę cię zamknąć?

– Żeby zobaczyć, czy nie mam wścieklizny? – spróbowałem fortelu.

– Nie, baranie, chcę sprawdzić, czy zostałeś wampirem – z wrażenia zakrztusiłem się własną śliną.

– Jak to… – wydusiłem przez kaszel – Co to znaczy, że zostałem wampirem?! Nie zostałem! Nic mi nie jest.

– Każdy wampir tak twierdzi, a później hyc i nie ma dziewicy – poglądy inspektora były naprawdę staroświeckie. – O to właśnie chodzi, że nic ci nie jest. W podziemnej katedrze straciłeś ze dwa litry krwi, – zaczął wyliczać – w drodze do szpitala kolejny litr. W szpitalu wlali w ciebie około dziesięciu co oznacza, że powinieneś mieć w sobie z jakieś siedem, osiem litrów, a jesteś blady jak papier. Podejrzewam, że twój organizm skonsumował nadwyżkę na regenerację i dlatego teraz trzymasz się dobrze. Ale posiedzisz na dołku dwadzieścia cztery godziny i zobaczymy czy forma ci nie spadnie, krwiopijco jeden – spadła maska z twarzy, inspektor potraktował mnie jak jednego z podejrzanych. W jednej chwili z najlepszego kumpla zamienił się w psa myśliwskiego.

– Rzadko udaje się znaleźć Świeżaka – kontynuował – a pan, panie Takei, ma nadnaturalną zdolność do pchania nosa w nieswoje sprawy, tym razem posłuży pan za obiekt obserwacji, przynajmniej przez dwadzieścia cztery godziny. Wszystko w imię nauki oraz oczywiście w imieniu prawa. No chyba, że spróbujesz mi gdzieś uciec, – dodał ciszej – wtedy poczęstuję cię srebrną kulką. Mam cały magazynek na taką okazję. – Perspektywa oberwania kulką odebrała mi chęć do polemiki, więc resztę drogi przejechałem obrażony jak nastolatka, ostentacyjnie odwracając głowę w stronę szyby. Miałem kilka razy ochotę rzucić kąśliwą uwagę, ale z racji braku stu procentowej pewności czy nie ma racji, wolałem się ugryźć w język. Inspektor na każdym czerwonym świetle zerkał na mnie podejrzliwie, po czym upewniał się, że broń w kaburze leży prawidłowo. Mimo niewątpliwej sympatii między nami, wystarczyło samo podejrzenie przestępstwa, by z mojego kolegi zamienił się w strażnika. To zabolało bardziej niż fakt, że mogę być wampirem. Nadal nie wierzyłem w coś takiego jak wampiryzm. Z drugiej strony ostatnio widziałem kilka rzeczy, w których istnienie również nie wierzyłem. Dlatego wątpliwości mnożyły się w mojej głowie. Pan Skoczylas z całą pewnością wyleciał przez okno, a ugryzienie też miało swoje poparcie w dokumentacji medycznej.

Pogrążony w myślach dałem się zakuć w kajdanki pod komendą. Następnie zdjęli mi odciski palców i zaprowadzili do aresztu w piwnicy. W celi chciałem się rozpłakać, ale nie miałem czym. Ciało mi płonęło od środka. Czułem się doskonale, ale wiedziałem, że to zasługa wpompowanej krwi. Nie było żadnego konfliktu serologicznego moje ciało skonsumowałoby krew każdej grupy, każdego gatunku i w każdej ilości i czułem to jak smak na czarninę i wątróbkę. I choć świadomość walczyła jeszcze z rzeczywistością to gdzieś z tyłu głowy pojawiła się już myśl, że inspektor może mieć rację.

Wydział do walki z potworami miał swoje własne wzory formularzy dla aresztowanych. Widziałem je wertując ich akta z danymi jawnymi. Teraz zastanawiało mnie, czy w rubryce gatunek wpisali mi człowiek, czy już wampir. W końcu posadzili mnie jako podejrzanego o wampiryzm. Czy w takim przypadku istnieje domniemanie niewinności? Bo jak niby mam im udowodnić, że nie jestem wampirem? Czy wystarczy, że się przejrzę w lustrze, czy już nie mogę się zregenerować po odrąbaniu głowy? Mogę wypić litr wody święconej pod warunkiem, że będzie gazowana, ale gdyby chcieli spopielić mnie na słońcu miałbym z tym duży problem.

Nadeszła noc. Próbowałem się zdrzemnąć na twardej pryczy. Oczy nie chciały się zamknąć. Usiadłem i zacząłem nasłuchiwać. W areszcie byłem sam, piętro wyżej nic się nie działo. Gdzieś po prawej, za ścianą słyszałem szum szaf serwerowych, na półpiętrze cicho i miarowo pikał alarm, ćma biła głową o żarówkę w nieregularnym rytmie, szczury w rurach skrobały i niuchały w poszukiwaniu miejsca do ucieczki, a gdzieś pode mną przelewała się woda. Nuda. Przesiedziałem tak do rana. Rozpoczął się zwykły dzień i dźwięki zmieniły się stopniowo w hałas. Około szóstej budynek ożył. Wentylacja zaczęła dmuchać, a woda zaszumiała w rurach. Czekałem i nasłuchiwałem do 11–tej. Zajrzał najpierw jakiś mundurowy, który przyniósł mi kanapki i kawę, a chwilę później przeszedł inspektor.

– Dzień dobry – zaczął neutralnie – Jak się pan dzisiaj miewa, panie Jerzy? Jedzenie dobre?

– Dziękuję, nie mam apetytu?

– A może pana ssie? Co? Może by się pan czegoś napił?

–Dziękuję, mam jeszcze kawę.

– Ale może coś innego? Ma pan na coś szczególnego ochotę?

– Co pan ma na myśli, inspektorze?

– No nie wiem. Czy ma pan ochotę na coś nowego? – irytowała mnie jego podrzędna gierka.

– Chętnie wypiłbym z pana krew. – odparłem równie uprzejmie.

– No! – klasnął w ręce – To możemy przyjść do rzeczy! – krzyknął wesoło – Ile litrów? Jak? Przez wyssanie? Czy może być w szklance? Zimna, ciepła, a może zmieszana z czymś? Jaki, szanowny pan, preferuje smak? – wyjął notes i stanął wyprostowany jak kelner.

– Smak wolności – odpowiedziałem ponuro. W nocy myślałem, o tym co zrobię jeśli okaże się, że jestem wampirem. Najprawdopodobniej już nigdy mnie nie wypuszczą, a to i tak najlepsza opcja w wypadku jeśli nie mają procedur na eutanazję takich jak ja. Z testem na strzygę jeszcze bym sobie poradził, ale jak mi wystawią miskę z krwią i będą patrzeć czy wytrzymam to już za siebie nie ręczę.

– Nie ładnie, panie redaktorze, żartować z organów ścigania. Powinien pan już docenić miejsce jakie panu przypadło w tej sprawie. Jest pan prawdopodobnie jedynym okazem pojmanego z wczesną fazą wampiryzmu.

– Cieszę się – powiedziałem jeszcze bardziej ponuro – Co zrobiliście z tym stulatkiem?

– Pan Skoczylas, zgodnie z podejrzeniami, okazał się paserem i został oskarżony o paserstwo. W jego mieszkaniu znaleziono mnóstwo starych przedmiotów, których pochodzenia nie był nam w stanie określić.

– Nie chrzań, Mróz, wiesz o co mi chodzi. – nie wytrzymałem.

– Pojechał już do mamra dla specjalnych – inspektor momentalnie spoważniał – z takimi jak on nie ma żartów, był zbyt niebezpieczny.

– Tego nie wiecie na pewno.

– Dziadek to wampir – powiedział stanowczo, jakby miało mnie to ostatecznie przekonać. – Ma kły, gryzie i jest bardzo stary. A jak bardzo stary to się okaże po ekstrakcji kłów. Do tego zamienia się w chmurę. Jeszcze gdyby pana nie ugryzł to może uznalibyśmy, że to jakiś dżin. Ale teraz…

– Może to dżin, który spełnił swoje życzenie, że chce mieć kły – szukałem po omacku.

– To wampir, – inspektor stwierdził sucho – nie wiadomo ile ofiar ma na swoim koncie. Moi ludzie już wertują archiwa z czasów fabrykanckiej Łodzi, ale podejrzewamy, że zamkniemy sporo spraw z ostatnich stu lat.

– Aż tak długo mógł… – szukałem odpowiedniego słowa – „działać"?

– Mógł „działać" i dłużej, ale archiwa mamy od siedemnastego?

– Skąd pewność, że jest wampirem?

– Rano przyszły twoje wyniki krwi z WAMu, masz wirusa. – wyjął złożoną kartkę z kieszeni i podał mi przez kraty. Niewiele z tego rozumiałem, ale w opisie było jedynie napisane, że stwierdzono obecność nieznanego wirusa, …i że zalecana obserwacja.

– W akademii medycznej go nie znają…, ale my znamy. – dodał po krótkiej pauzie. – Od wieków, z mniejszym lub większym skutkiem, dziesiątkował populację. Jest znany w medycynie, historii, literaturze i sztuce. Lekarze są bezradni, a palestry od bliskiego wschodu po Amerykę ukrywają jego kłopotliwe właściwości.

– „Kłopotliwe właściwości" – powtórzyłem za inspektorem – a to dobre. „Kłopotliwe" dla nosiciela, czy ofiary?

– Dla władzy. – wyjaśnił – Wiemy jakie ma objawy, jak się przenosi i ile żyją zarażeni. Nie wiemy tylko ile czasu trwa asymilacja.

– Asymilacja? A do czego on się asymiluje?

– Nie on, a pan. Ten wirus jest czymś innym, to symbiont, on asymiluje pana z sobą. Żebyście mogli żyć w symbiozie – ciarki przebiegły mi po plecach. To dawało do myślenia. Cholerne ścierwo właśnie mości sobie we mnie gniazdko na wieczność. Warunek jest jeden – pij krew.

– Panie Jerzy, przyślę do pana lekarza, tylko proszę go nie zagryzać, bo to nasz ostatni – inspektor błysnął humorem.

– Długo mnie tu chcecie trzymać? – spytałem zrezygnowany.

– Dwadzieścia cztery to dwadzieścia cztery, nie wypuszczę pana wcześniej. Ja zwyczajnie czekam, aż zacznie się coś dziać. – przyznał – Niech pan się cieszy, że wirus nie przenosi się inaczej, bo już by pan siedział w izolatce, a stamtąd tak łatwo się nie wychodzi. Na razie nie mam podstaw do zatrzymania na dłużej. Mam trochę nadzieję, że w tym czasie pan mi ich dostarczy.

– Złożę zażalenie… – spróbowałem zastraszenia.

– …i dostanie pan odszkodowanie, o ile będzie porządek w papierach i oczywiście nie wykręci pan jakiegoś numeru. Z tym lekarzem to nie żartowałem. – Inspektor zrobił mi zdjęcie swoim telefonem, poprosił o pokazanie zębów i cyknął kolejne, po czym pożegnał się i poszedł. Po około godzinie przyszedł lekarz, starszy siwy facet z klasyczną torbą lekarską. Poświecił w źrenice, zmierzył ciśnienie pobrał próbkę krwi i odszedł bez słowa. Znowu zostałem sam. Czekałem, aż coś niezwykłego stanie się w moim organizmie, ale nic nie poczułem.

 Wypuścili mnie na wieczór. Odebrałem z depozytu swoje rzeczy i wróciłem do wynajętego mieszkania tramwajem. Jechałem w tłumie, podobnych do mojej, ponurych twarzy. Nie miałem ochoty na nic, na telefonie nie znalazłem ani jednego nieodebranego połączenia i ani jednego SMS–a. Czułem się sam jak palec. Przez drogę zastanawiałem się, czy jestem w stanie zabić człowieka i wypić jego krew. Moja moralność nie była na tyle słaba żebym mógł kogokolwiek zabić. Może najwyżej byłbym w stanie upuścić trochę krwi jakiemuś kryminaliście, a najlepiej przestępcy z wyrokiem. Problem w tym gdzie takiego znaleźć. Spojrzałem w okno, właśnie przejeżdżaliśmy obok Urzędu Skarbowego. Ten sektor dawał mi jakąś nadzieję na znalezienie ofiary. Odruchowo przejechałem językiem po zębach w poszukiwaniu wysuniętych kłów, nie wyczułem żadnej różnicy. Ciągle byłem człowiekiem.

Dom jeszcze w poprzednim życiu służył mi praktycznie jedynie za sypialnię, a od kiedy zostałem bezrobotnym i przeprowadziłem się do Łodzi, stał się również moją pracownią. Nie było tu wiele: lodówka, kuchenka, stół bez obrusu, krzesło, łóżko, i ściany od piętnastu lat niemalowane. Usiadłem przy stole zrezygnowany. Od kilku dni nic nie jadłem, od przebudzenia w szpitalu nie spałem. To dziwne, ale sam godziłem się z myślą, że mogę być wampirem i zaczynało mi się to podobać. Oczywiście myślałem o sobie jak o bohaterze z filmu „Wywiad z wampirem", dostojnym, eleganckim i wyrafinowanym. Ani przez myśl mi nie przeszło, że mogę być podrzędnym krwiopijcą żywiącym się wszystkim co wpadnie w ręce. Położyłem telefon przed sobą i wpatrując się w niego zastanawiałem się do kogo mogę zadzwonić. Jak na życzenie przyszła odpowiedź. Dostałem wiadomość z nieznanego numeru: „Proszę pilnie o kontakt! WAM" – zadzwoniłem. Okazało się, że to ta lekarka, która mnie wypisywała.

– Dobry wieczór. Nazywam się Lidia Wrońska, to ja pana zwolniłam ze szpitala. – głos łamał jej się jakby z trudem nad sobą panowała. Starała się mówić spokojnie. – Nim przejdę do rzeczy wyjaśnię, że wiem o pana aresztowaniu, przekazałam policji wyniki ostatniego badania. Czy miał pan okazję się z nimi zapoznać?

– Tak, na tyle na ile rozumiem mam jakiegoś wirusa.

– Właśnie o tym chciałam porozmawiać. Jest to przykry obowiązek w moim zawodzie, ale wirus charakteryzuje się bardzo wysoką wirulencją i jest niezwykle zjadliwy. – „A żebyś wiedziała jak zjadliwy" – pomyślałem.

– Czy to znaczy, że ja umieram? – spytałem, ale miałem nadzieję, że opcją może też być życie wieczne.

– Panie Jerzy, to śmiertelny wirus. Nie znamy jego dokładnej mechaniki, ale atakuje mitochondria szybciej niż wirus grypy. – dodała ciszej. – Jak się pan czuje? Jakieś objawy? Może gorączka? – prawie odgryzłem sobie język by nie powiedzieć: „Świetnie!".

– Dziękuję… nie jest źle, mam problemy z jedzeniem i spaniem.

– Proszę jeść, nawet na siłę – usłyszałem autentyczną troskę w jej głosie. „A żebyś wiedziała, że „na siłę" – pomyślałem.

– Żałuję, że muszę to panu przekazać, ale zostało naprawdę niewiele czasu.

– Na ile mogę liczyć? – spytałem rzeczowo.

– Konsultowałam to z innymi lekarzami i właściwie to nie jesteśmy pewni. Od kilku godzin do kilku dni, może kilku tygodni jeśli zgodzi się pan na hospitalizację. Ten wirus rozprzestrzenia się na cały organizm i przejmuje kontrolę nad wszystkimi pańskimi tkankami w tempie logarytmicznym, ma pan naprawdę mało czasu.

– Rozumiem – nie brzmiało to optymistycznie, miałem wyrok śmierci.

– Niech pan przyjedzie do szpitala, wszystko jest gotowe – nie chciałem nawet pytać co to znaczyło. Nie pożegnałem się. Odłożyłem telefon z powrotem na stół. Podparłem głowę rękami i myślałem. Nie miałem wyboru, albo znajdę kogoś i go zabiję, albo sam umrę.

Przypomniałem sobie początek końca, całą sytuację od początku i zdałem sobie sprawę, że miałem mnóstwo możliwości żeby do tego nie doszło. Mogłem nie jechać na akcję, to by załatwiło wszystko. Mogłem też nie otwierać wampirzego pamiętnika, wtedy dziadek poszedłby na regularne przesłuchanie i pewnie z racji wieku, odwieźli by go z powrotem po kilku godzinach do domu. Miałem też możliwość nie schodzić do zbiornika, wtedy w najgorszym przypadku ktoś inny byłby teraz zarażony. Nic jednak takiego się nie wydarzyło, a ja zrobiłem to wszystko mimo wyraźnych znaków. Gdyby było inaczej to teraz nie musiałbym robić listy ludzi, których nienawidzę, żeby mieć coś na ząb. Pierwszy na listę trafił adwokat mojej żony. Tu nie miałem żadnych wątpliwości. Świat bez niego byłby lepszy. Specjalizował się w rozwodach i babeczki z całego miasta przekazywały sobie do niego kontakt pocztą pantoflową. Nieświadomy, szczęśliwy mąż mógł nawet nie wiedzieć, że jego żona ma już wpisany nurem do specjalisty od golenia facetów z kasy. Koleś współpracował z biurem detektywistycznym, żeby zbierać dowody na własną rękę. Był rekinem tej branży i należało mu się to, co dla niego zaplanowałem. Problem był taki, że miałem mało czasu i nie wiedziałem gdzie go szukać. Wiedziałem natomiast, gdzie mieszka.

Uspokoiłem się, drogę przed sobą widziałem już jaśniej. Byłem przyszłym wampirem. Potrzebowałem przykrywki, zawodu, który da mi swobodę działania w nocy z dala od wszystkich. Otworzyłem laptopa i zacząłem pisać.

Koniec.

Koniec
Nowa Fantastyka