- Opowiadanie: Aurelius - Krew nie woda

Krew nie woda

“Krew nie woda” to drugi tekst opowiadający o losach Ogarów – jednostki lorda Janysa Mallystera do zadań bardziej brudnych, niż specjalnych. Tym razem dowodzy przez Arthgara kwartet Ogarów trafia na podgrodzie zamku Cnocenar, w którym musi stawić czoła tajemnicy znikających mieszkańców wioski.

Zachęcam również do lektury pierwszego opowiadania ze świata Maederu, w którym Arthgar rusza tropem zaginionego lordowskiego kolektora. “Mgliste złoto” możecie przeczytać na forum Nowej Fantastyki w tym miejscu: https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33474

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Krew nie woda

Oblepiona kurzem czaszka dzika – niezbyt okazałego, co prawda – nieustannie łypała ze ściany na zgromadzone pod strzechą nietypowe towarzystwo. Para powykrzywianych kłów wyrastająca z pyska zdawała się próbować odstraszyć wszelkich potencjalnych petentów sołtysa, którego biurko mieściło się kilka stóp poniżej.

 Zbutwiała ława uginała się pod stertą zwojów, rejestrów i poplamionych tłuszczem list rachunkowych. Nad nią górowała potężna w swej okrągłości sylwetka sołtysa. Jedna z jego przypominających świńskie udźce rąk spoczywała na olbrzymim brzuchu, jakby miała powstrzymać go przed mogącym nadejść w każdej chwili wybuchem. Drugim udźcem włodarz co rusz gładził rudosiwego, zakręconego wąsa, całkowicie przykrywającego usta. Te od dłuższej chwili chodziły nieustannie, wyczerpująco opisując tajemnicze zjawiska, które nawiedziły podgrodzie, którym zarządzał. Z każdym kolejnym zdaniem twarz włodarza przybierała co raz bardziej soczysty odcień purpury, co mogło świadczyć o tym, że był to jeden z największych wysiłków, jakich sołtys dopuścił się w ostatnich dniach, jeśli nie tygodniach.

Po przeciwnej stronie ławy zgromadziła się czwórka postaci obleczonych w szarozielone płaszcze spięte pod szyją klamrami w kształcie psich łbów i uzbrojonych po zęby w różnorodną broń. Kwartet Ogarów, jednostki lorda Janysa Mallystera zajmującej się najbrudniejszymi i najbardziej nietypowymi sprawami w krainie, przybył na podgrodzie zamku Cnocenar kiedy słońce dawno opuściło już zenit. Dowodzona przez Arthgara grupa została powitana na progu chaty sołtysa przez samego właściela, choć jego wyraz twarzy na widok ich psich klamr nie odbiegał daleko od tego zakurzonej czaszki odyńca, od której Arthgar nie potrafił oderwać wzroku. Albo ona od niego.

Wraz z Arthgarem, do zbadania kolejnej sprawy Lord Komandor Ogarów, sir Redder Knoxville, oddelegował jedną z barwniejszych kampanii, w jakich miał okazję poruszać się Arthgar. Po wspólnym rozwiązaniu tajemnicy zaginięcia lordowskiego kolektora w Skałkach, najbliżej Arthgara, niczym cień, podążał młody Harpen, z nieodpadającym szelmowskim uśmiechem i zdobiącą go krótko przystrzyżoną, ciemną bródką. Ich główne, jak nazwał to Harpen, wsparcie mięśniowe, stanowił krzepki Tancrach – mierząca niemal siedem stóp góra mięsa, nie rozstająca się ze swoją Dwuzębną, to jest długim, dwuręcznym toporem, którego ostrza przypominały dwa wilcze kły zetknięte ze sobą trzonkami. Malowniczą zbieraninę uzupełniał świeży narybek Psiarni – ogarzego garnizonu w Stonefort – o imieniu Gavyn. Chuderlawy chłopak o mysich lokach sterczących we wszystkie strony praktycznie nie odkładał swojej kuszy, jakby spodziewał się ataku, do którego może dojść w każdej chwili.

Arthgar słuchał grubego sołtysa. Odyniec łypał.

– A tak, jeśli można zapytać, czemu panowie nie udali się z tą sprawą na zamek, bezpośrednio do lorda Stretona Yaevena? – wyrwał nagle z transu Arthgara baryton grubego sołtys.

Arthgar odkleił wzrok od kłów dzika i sięgnął pamięcia do ich przyjazdu pod zamek Cnocenar.

Pod główną bramę warowni wyrastającej ze stromego pagórka udali się w pierwszej kolejności. To właśnie do lorda Stretona Yaevena był zaadresowany glejt lorda Mallystera, który upoważniał Ogarów do przeprowadzenia śledztwa. Przy głównej bramie, na pokrytym bluszczem murze powitał ich jeden ze strażników.

– Panowie raczą wybaczyć – rzucił z góry głośno strażnik – ale Cnocenar jest zamknięte dla przyjezdnych i oficjeli. Przez kilka najbliższych dni jeszcze, to jest, co najmniej.

 – Co to kurwa znaczy zamknięte? – wydarł się Tancrach, a Dwuzębna zatrzęsła się na jego plecach.

 – Zamknięte, to jest, że wleźć nie można. Tak, jakbyście drzwi komórki zakluczyli i klamkę nacisnęli – odkrzyknął strażnik.

 Arthgar usłyszał zduszony śmiech Harpena.

 – Ale czemu zamknięte? Co tam się dzieje? – Arthgar ubiegł w odpowiedzi czerwonego ze złości Tancracha.

 Strażnik wyglądał na zaskoczonego.

 – To panowie nie słyszeli? Dziedzic lorda Yaevena, panicz Thaniel, wrócił po latach podróży po Maederze. Od kiilku dni pan na zamku wydaje biesiady i bale na cześć swojego syna. 

 Arthgar westchnął głęboko.

 – Mamy rozkazy od lorda Janysa Mallystera aby zbadać sprawę zaginionych mieszkańców – krzyknął.

Wyraz twarzy strażnika uległ wyraźnej zmianie.

– Aaa, to trzeba było tak od razu. Ee, to do sołtysa panowie pójdą. On powie co i jak. Pokaże pewnie też… Największa chałupa na podgrodziu, traficie bez problemu. O tam, to jest – odpowiedział wskazując palcem na rozlany w oddali szereg drewnianych chat.

 Poszli. Trafili bez problemu. I tak od tamtego czasu słuchali dyszącego przy każdej wypowiedzi sołtysa.  

– Jak widać, na zamku mają teraz ważniejsze sprawy na głowie niż zaginieni poddani – odpowiedział sołtysowi Arthgar.

 Sołtys wzruszył ramionami, a krzesło pod nim zatrzeszczało. Arthgar wrócił już całkowicie myślami do opowieści grubego włodarza.

 – Chcecie mi sołtysie powiedzieć, że ci ludzie ot tak wyszli z chałup i od dobrego pół księżyca nie wrócili?

 Sołtys obruszył się, a fałdy na jego szyi zadrgały.

 – Noż mówię przecież, panie Ogar, że nie mogli tak po prostu wyleźć, bo by przynajmniej chłopy na polach albo węglarze pod lasem gdzieś ich zauważyli! A oni zniknęli, jak kamień w wodę! Jak zaczarowani!

 – Macie jakieś podejrzenia, co się z nimi mogło stać? – zapytał Arthgar.

 Sołtys założył obie ręce na okrągłym brzuchu i ścisnął niewidoczne usta, pozwalając okazałym wąsom najść mu prawie na brodę.

 – Ja co prawda mam pewną tą, no… Hapotezę, tak. Mam taką jedną hapotezę, ale to ludziom pana Yaevena jeszcze nic nie mówiłem, bo nie chcę na oszczercę wyjść.

 – Słuchamy – wtrącił się nagle Harpen, widocznie zaciekawiony obrotem spraw.

 Sołtys poruszył się niespokojnie na krześle. Krzesło jęknęło pod ciężarem.

 – Bo widzicie, tu niedaleko, ale już za wsią, mieszka taki jeden odludek, guślarz. Wiecie, taki, co do niego baby chodzą po smarowidła na czyraki, a chłopy po, no… – dchrząknął – jakie specyfiki na męskie sprawy.

 – Jakie to sprawy? – zapytał niespodziewanie Gavyn z tępym wyrazem twarzy.

 – W pewnym wieku po prostu trudniej naciąga się cięciwę, młody – odparł pod nosem Tancrach.

 Twarz Gavyna najpierw nie wykazywała oznak zrozumienia aluzji, ale po chwili zapłonęła dorodną czerwienią.

 – I co z tym guślarzem? – zapytał Arthgar.

 – Nigdy wcześniej nie było z nim żadnych problemów – ciągnął sołtys – ot, zwyczajny wioskowy znachor jakich wielu po tej ziemi chodzi. Hodował te swoje ziółka, robił maści, jakieś rytuały odprawiał. Czasami do wioski wpadał, to po garmażerkę, to do młyna, a i zdarzało się, że wychylił jednego w oberży. Ale coś się zmieniło, no jakiś czas temu, bym powiedział…

 – Co takiego? – dopytał Arthgar, widząc, że przerwa na nabranie powietrza przez sołtysa trwa dłużej, niż poprzednie.

 Włodarz westchnął i pogładził się po wąsie.

 – Pierwiej z pozoru nic takiego. Rzadziej się go we wiosce widywało, zaczęło mu się zdarzać odmawiać jakichś zleceń, w karczmie przestał w ogóle bywać. A potem drzwi zawarł na dobre. Przestał kogokolwiek przyjmować. Wyobraźcie sobie, panowie Ogary, jaki na podgrodziu wtedy niepokój zapanował, jak się jedyny znachor stracił. A nocami było widać, że z chałupy światło dochodzi, to jest, był siedział w środku. No to chłopy pewnego wieczora nie wytrzymali, skrzyknęli się i poszli z pochodniami, mus siłą chcieli mu się wedrzeć do chałpy.

 – I co było dalej? – zapytał Harpen, z wyraźnie słyszalną nutą zaciekiewania.

 Gruby sołtys rozłożył szeroko udźce baranie.

 – Nie dali rady. Drzwi tak liche, byście powiedzieli, co to je popchnąć wystarczy, a siła chłopa ich nie sforsowała. Ale nie to było tamtej nocy najdziwniejsze – sołtys zrobił ponownie pauzę, aby nabrać powietrza – otóż jak wracali, tak wszyscy, jak jeden mąż, słyszeli jakieś opętańcze krzyki dochodzące z okolic chałupy. I nie, uprzedając pytania, nie były to odgłosy niczego, co żyje tu w okolicy. Chłopy spierdalały, aż się za nimi kurzyło. A najgorsze jest to, że od tamtego czasu, już nie raz ludzie na wiosce podobne krzyki słyszeli, dochodzące z tamtych rejonów. Ze mną włącznie. I tylko po zmroku.

 Arthgar poczuł, jak powiętrze zgęstniało, a oddech jego kompanów przyspieszył. Czaszka odyńca łypała, a jej fantazyjne kły jakby urosły w oczach Arthgara. Tancrach poprawił pas naramienny, na którym miał zawieszoną Dwuzębną. 

 – Czyli nie jesteśmy tu w sprawie zaginionych ludzi, tylko zamordowanych przez bogowie wiedzą jakie cholerstwo – powiedział cicho.

 Sołtys pokiwał przecząco głową.

 – W tym rzecz, panie Ogar, że morderstwa mają to do siebie, że pozostawiają po sobie spory ślad, często wręcz pobojowisko. A tutaj nie ma nic. Jakby ci ludzie po prostu wyparowali.

 Arthgar zmarszczył brwi.

 – Kto konkretnie zaginął?

 Gruby sołtys wyciągnął pulchną dłoń i zaczął wyliczać na przypominających kiełbasy palcach.

 – Pomocnik kowala Bodo, chłopiec stajenny Huder, szwaczka Valia, Bessa, córka młynarza, Ifan, szewc… A, no i Rorik, drwal z tartaku pod lasem.

 Dobór ofiar wydaje się być losowy, pomyślał Arthgar.

 – Możemy zobaczyć te domy, w których doszło do zaginięć?

 – Oczywiście, choćby teraz, co by się przed zmrokiem uwinąć – odparł gruby sołtys i z niemałym wysiłkiem podniósł się z krzesła, które finalnie wyszło zwycięsko z tego nierównego boju. 

 Wszyscy mieli już ruszyć w stronę drzwi wyjściowych, kiedy te nagle się otworzyły, a w progu chałupy stanęła postać, która, jak pomyślał Arthgar, na pewno nie jest jednym z tutejszych mieszkańców.

 Przybysz był średniego wzrostu, a lśniące, kasztanowe włosy miał uwiązane w niską kitkę. Posągowa, podłużna twarz była rozpromieniona ciepłych uśmiechem, znad którego na towarzystwo zerkała para oczu przypominająca orzechy laskowe zanurzone w łyżce mleka. Największą uwagę jednak zwracało odzienie nieznajomego – wykwitny, ciemnoszary wams z białymi obszyciami opinał jego szczupłą sylwetkę, a z ramion spływał ciemny, choć wydający się delikatny, płaszcz. Przybysz dziarskim krokiem wszedł do chałupy i z gracją zamknął za sobą drzwi.

 – Altram! – zawołał gruby sołtys – dobrze cię widzieć! Miałem nadzieję cię w końcu zobaczyć!

 Mężczyzna zwany Altramem ukłonił się płytko.

 – Witaj, Bartusie. Przyjemność jest po mojej stronie. Widzę, że sołtysowanie ci służy.

 Arthgar zauważył, jak twarz grubego sołtysa ponownie poczerwieniała, choć sam nie był pewien, czy było to pokłosie zalewającego go wstydu, czy skutek konieczności wypowiedzenia kolejnych słów.

 – Panowie Ogary, to zaszczyt was poznać – kontynuował Altram, ponownie się kłaniając – miałem nadzieję was tutaj zastać.

 – Kim jesteś? – zapytał Arthgar.

 – Ach, gdzie moje maniery! Altram, do usług. Przyboczny panicza Thaniela Yaevena, dziedzica na zamku Cnocenar. 

 – Jak się miewa młody Thaniel? Nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć! – wtrącił się gruby sołtys, zwany, jak się okazało, Bartusem.

 – Panicz ma się wyśmienicie – odparł Altram – kilka tygodni trwały przygotowania do jego powrotu, a teraz cały dwór od kilku dni świętuje. Co przypomina mi o celu mojej wizyty.

 Altram sięgnął smukłą ręką za pazuchę wamsu i wyciągnął zapieczętowany rulon. Następnie zbliżył się do Arthgara i wyciągnął ku niemu rękę z dokumentem, ponownie skłaniając się delikatnie.

 – Panom Ogarom, jak i całemu Stonefort z lordem Mallysterem na czele należą się najszczersze przeprosiny z naszej strony. Kiedy lord Yaeven został poinformowany, że straż przy głównej bramie odmówiła wejścia sławetnym Ogarom… Cóż, nie był z tego zadowolony, eufemistycznie ujmując. Proszę, przyjmijcie przeprosiny od mojego pana, a także to zaproszenie.

 Arthgar niepewnie ujął w dłoń rulon i przebiegł oczami po towarzyszach, po czym złamał pieczęć i rozwinął dokument. Forma tekstu nie odbiegała od standardów wszystkich innych zaproszeń, które widział w życiu, a treść mówiła o zaproszeniu na bal, prywatną audiencję i korzystanie ze wszystkich dobrodziejstw zamku.

 – Dziękujemy bardzo. Jesteśmy zaszczyceni – odpowiedział Arthgar, odwzajemniając ukłon.

 – Czy udadzą się panowie ze mną do Cnocenar? – zapytał Altram.

 Arthgar poczuł na karku wzrok Harpena, który teraz musiał przypominać proszącego szczeniaka.

 – Z nieukrywaną chęcia skorzystalibyśmy już dziś z zaproszenia, ale mamy tutaj najpierw sprawy do zbadania – odparł Arthgar.

 Altram ponownie się ukłonił, tym razem podnosząc ręce w górę.

 – Oczywiście! Oczywiście, nie będę przeszkadzał wam w waszej pracy. Wasze usługi są wysoko cenione na dworze lorda Yaevena.

 Arthgar spojrzał pytająco na sołtysa. Ten zauważył wzrok i odchrząknął.

 – Taak, dziękujemy Altramie, ale, jak sam widzisz, muszę pomóc naszym gościom rozejrzeć się po okolicy.

 – Naturalnie, naturalnie – pospiesznie odpowiedział Altram – udanych łowów.

 Arthgar podziękował skinieniem głowy i po chwili cały kwartet był gotów opuścić chałupę, podążając za sołtysem.

 Kły odyńca łypały.

*

 Najpierw odwiedzili chatę szwaczki. Mały, podupadający budynek z dziurawym dachem nie odznaczał się niczym wyjątkowym. W środku znajdowało się skromne palenisko, prowizoryczne posłanie sklecone ze słomy i skórzanych poduszek wypchanych pierzem, a także krzywa ława, zastawiona gęsto nićmi, krosnem, suknem i przyrządami krawieckimi. Arthgar schylił się i wszedł głebiej do środka, zostawiając kompanów na progi. W środku spędził trochę czasu rozglądając się za choćby najdrobniejszymi śladam i wskazówkami, ale chata wyglądała tak, jakby jej mieszkanka zwyczajnie wyszła i już nie wróciła. Nie było mowy o żadnych oznakach walki lub niecodziennych pozostałościach.

 Historia powtórzyła się w kilku kolejnych domostwach – zarówno budynki, jak i ich wnętrza były w stanie, który w żadnym przypadku nie wskazywałby na to, że w ich otoczeniu wydarzyło się coś niezwykłego. Sołtys się nie mylił – mieszkańcy jakby wyparowali. Arthgar czuł, jak narasta w nim frustracja. Już nie raz miał do czynienia z sytuacjami, w których ludzie znikali, a lokalne władze szybko poddawały śledztwa, argumentując to brakiem śladów i czarną magią. Za każdym razem jednak okazywało się, że bystre oko Ogarów dostrzegało to, co ordynarne żołdactwo zignorowało.

 Otóż nie tym razem.

 Kiedy skończyli przeszukiwać chałupę córki młynarza, słońce zaczynało się chować za najbliższymi koronami drzew. 

 – To był przedostatni dom, w którym ktoś zaginął – powiedział sołtys Bartus.

 – Czyli dokąd teraz idziemy? – zapytał Tancrach.

 Sołtys osłonił grubą dłonią twarz i spojrzał w stronę słońca.

 – Został tartak Rorika, kilka chwil marszu na zachód, wzdłuż ścieżki prowadzącej do głównego traktu. Myślę, że traficie tam bez problemu bez mojej pomocy.

 – Dlaczego z nami nie pójdziecie, sołtysie? – zapytał Harpen.

 Wąsy sołtysa ponownie nakryły jego brodę.

 – Wybaczcie panowie, ale nie widzi mi się przebywać poza wioską z ryzykiem tego, że mógłby złapać nas zmrok. Mogę was tam zaprowadzić z samego rana.

 Harpen, Tancrach i Gavyn spojrzeli pytająco na Arthgara.

 – Rozumiem – odparł Arthgar – dziękujemy za pomoc, sołtysie. Udamy się tam niezwłocznie, nie będziemy czekać do brzasku.

 – Bywajcie, Ogary – odparł sołtys, jeszcze raz pogładził się po wąsach, odwrócił się na pięcie i pokuśtykał w drugą stronę, chwiejąc na boki ogromnym brzuszyskiem.

 – Nie poznaję cię Arthgarze – wypalił Harpen, uśmiechając się ironicznie – nocą szukać poszlak mordercy lub porywacza? Takie ryzyko? Ty?

 – A kiedy indziej mamy wypatrywać czegoś, co wrzeszczy w nocy, jeśli nie, niech pomyślę, w nocy? – wycedził Arthgar, obrzucając kompana lodowatym spojrzeniem.

 Kompania ruszyła, jak poradził sołtys, na zachód. Kiedy przechodzili obok ostatnich domostw na podgrodziu, mieszkańcy, których mijali, przyspieszali lub wręcz pierzchali pomiędzy chaty. 

 Widok uzbrojonych mężczyzn musi być tutaj nietypowy.

 Dotarli do skraju wioski i kontynuowali podróż ścieżką, wzdłuż muru sosen porastających pobliski las. Zachodzące słońce rozpościerało coraz to dłuższe cienie drzew na wydeptanej drodze, a dźwięk ptaków powoli milkł. 

 Dojście do rozdroża zajęło im więcej czasu, niż myśleli. W pewnym momencie szereg drzew rozstąpił się ukazując wyżłobioną w ubitej ziemi parę kolein. Na jej końcu majaczyła sylwetka drewnianej budowli, skrytej w gąszczu otaczającej jej kniei. Kompania ruszyła w jej stronę.

 Tartak okazał się być znacznie mniej okazały, niż Arthgar sobie go wyobrażał. Głównym tego powodem był brak jakiejkolwiek rzeki lub innego cieku, który mógłby napędzać trakę wodną. Traki wodnej, rzecz jasna, również nie było. Sam budynek bardziej przypominał stolarnię, aniżeli rzeczywisty tartak. Wszędzie walały się wióry, przepołowione drwa, nieociosane kłody i niedbale porozrzucane narzędzia. Tuż obok stała nieduża chatka, podobnie jak domy na podgrodziu, przykryta strzechą i bielona wapnem. Okute żelaznymi obiciami drzwi były zamknięte. Dookoła panowała cisza, gdzieniegdzie zakłócana jedynie niemrawymi już świergotami czubatek.

 Arthgar zatrzymał się na ubitym podwórzu pomiędzy chatą i tartakiem. Kompania stanęła jak wryta za nim.

 – Tancrach, Gavyn, przyjrzyjcie się tartakowi. Harpen, sprawdź chałupę z zewnątrz, a ja zerknę do środka.

 Ogary rozeszli się po podwórzu. Arthgar podszedł do drzwi chaty i nacisnął żelazną klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym szczęknięciem. W nozdrza uderzył go mocny zapach żywicy i mokrego drewna. Wszedł do ciemnej izby, do której jedyne resztki wątkiego światła docierała przez okno umiejscowione w kącie chaty na przeciwległej ścianie.

 Niczego w tych ciemnościach nie ujrzę.

 Sięgnął do tylnej części pasa i wyciągnąl skrytą pod ogarzym płaszczem pochodnię. Następnie znalazł w jednej z kieszeni krzesiwo i uważając, aby nie rozproszyć ognia, wykrzesał kilka iskier na pochodnię. Ta natychmiastowo buchnęła oślepiającym światłem, które odkryło przed Arthgarem całe wnętrze izby. Nagle na ziemi przy oknie zobaczył ruszający się cień.

 – Ciemno tu masz jak w dupie.

 Harpen opierał się o framugę okna i oglądał wnętrze chaty. Arthgar skwitował uwagę towarzysza milczeniem i począł rozglądać sie po izbie. Wyglądała niemalże identycznie, jak wszystkie poprzednie, które badał z Ogarami – miejsce do spania, palenisko do gotowania, nieduża komoda, siedzisko, mała ława zawalona różnymi rzeczami. Przyjrzał się poddaszu, uważając, aby nie zbliżać płomienia za blisko słomianego dachu. 

 – Coś ciekawego na zewnątrz? – zagaił Harpena, przyglądając się poszyciu.

 – Poza tym, że ktoś postanowił zbudować tartak z dala od rzeki, to nie – odparł Harpen – o, o, ooo kurwa, Arthgar! Patrz! – wydał z siebie nagle zduszony okrzyk – spójrz na ziemię przy sienniku!

 Arthgar poczuł, jak serce podskoczyło mu do gardła gdy skierował wzrok na miejsce, o którym mówił Harpen. Na klepisku jarzyły się niewyraźne, świetliste kształty.

 – Zbliż do tego pochodnię!

 Arthgar obniżył rękę z pochodnią. Im bliżej ziemi sięgał tańczący płomień, tym kształty stawały się wyraźniejsze.

 – Ślady stóp – szepnął Arthgar – wróć… Ślady łap.

 Usłyszał, jak Harpen szybko wciągnął powietrze ustami, a następnie wgramolił się do izby przez otwarte okno i podbiegł do siennika. Arthgar kucnął aby przyjrzeć się nietypowym śladom. 

 – Co tu się dzieje? – w oknie nagle stanął zaciekawiony Tancrach.

 Znaki na klepisku nie wyglądały jak ślady żadnego znanemu Arthgarowi zwierzęcia. Pięciopalczaste, długie na przynajmniej półtora ludzkiej stopy, zakończone długimi, cienkimi pazurami przypominały odciski, które mogłaby zostawić grubo przerośnięta łasica pozbawiona futra. Każdy ze śladów lśnił jak rozgrzana stal, dopóki był oświetlany przez światło pochodni. Kiedy tylko Arthgar zakrył je cieniem dłoni, ślady tonęły w ciemności.

 Arthgar rozejrzał się po całym klepisku w izbie i z nisko trzymaną pochodnią ruszył sprawdzić, skąd i dokąd prowadzi nietypowe znalezisko. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że ślady zaczynają się tuż przed drzwiami wejściowymi, jakby ich właściciel nagle smaterializował się na podwórzu przed tartakiem, następnie prowadzą do siennika i stamtąd biegną do jedynego w chacie okna. Arthgar wyskoczył przez okno i zauważył, że trop jest wciąż widoczny i biegnie w las. Stojąc na skraju boru, doskoczyli do niego Harpen, Tancrach i Gavyn.

 – Chcesz za tym iść, Arthgarze? – zapytał drżącym głosem Gavyn, zaciskając palce na nierozłącznej kuszy.

 – Och, pewnie, w końcu nie ma się czego obawiać nocą w nieznanym lesie, prawda, Arthgarze? – zakpił Harpen.

 Arthgar gapił się pusto w świecący trop, który nikł pomiędzy sosnami i niskimi krzewami.

 – Dobądźcie broni. Idziemy – rozkazał.

 Usłyszał świst wyciąganego Szczeniaka – bastardowego miecza Harpena, a także szczęk uwolnionej z uchwytu Dwuzębnej. Arthgar sięgnął do pochwy przy pasie i drugą ręką dobył Mglistego Pazura. Po potyczce z Arshanem w Mglistym Borze, która zakończyła się roztrzaskaniem jego ówczesnego miecza, Dzikiego Pazura, wykorzystał ocalałe kawałki i rękojeść i poprosił Ladneppa, garnizonowego kowala, aby wykuł z nich nowy oręż. Arthgar ochrzcił miecz imieniem Mglisty Pazur na cześć pamiętnej walki.

 Kompania ruszyła pomiędzy drzewa, podążając za Arthgarem śledzącym nietypowe ślady z pochodnią zawieszoną nisko nad poszyciem. Słońce schowało się za horyzontem, pogrążając las w nieprzeniknionych ciemnościach. Długie gałęzie drzew zaczynały w mroku przypominać kościste ręce, które z chęcia oplotłyby intruzów i zatrzymały ich na dłużej. Ogary płynęli przez mroczne morze mchu, krzaków i drzew powolnym, stałym tempem, nieustannie rozglądając się na boki, próbując wyłapać choćby najmniejszy ruch. W pewnym momencie Tancrach dał po głowie Gavynowi, kiedy najmłodszy Ogar z krzykiem wystrzelił na ślepo z kuszy, gdy usłyszał pohukiwanie puchacza, który przeleciał między sosnowymi koronami nad nimi. 

Błyszczące w blasku pochodni ślady zdawały się nie mieć końca i ciągle biegły w jednym kierunku – na południe. Wydawały się zgrabnie omijać wszelkie przeszkody, jakby wędrówka przez las nie sprawiała ich właścicielowi najmniejszego problemu. Arthgar zauważył, że poszycie boru przed nim delikatnie rzednie. Podniósł głowę i ujrzał jak iglaste pnie ustępują pierwszym gwiazdom przebijającym się przez ciemniający nieboskłon. Kiedy z powrotem spojrzał w dół, jego serce zabiło szybciej.

Ślady zniknęły. Jakby stworzenie nagle zapadło się pod ziemię. Arthgar zatrzymał się.

 – Co się stało? – usłyszał za sobą szept Harpena.

 Arthgar zaczął gorączkowo rozglądać się dookoła, szukając utraconego tropu. Jedyne, co udało mu się zauważyć, to kilka innych, bardziej naturalnych śladów – lisa, zająca, a także ludzkiego buta. 

 – Tam! – wydał z siebie zduszony okrzyk Tancrach – przed nami, między drzewami!

 Arthgar spojrzał na południe. Przez warstwy mchu dobiegało drżące migotanie, które można byłoby pomylić z kałużą odbijającą światło pochodni. Natychmiast rzucił się do przodu. Tancrach się nie mylił. Gdy tylko podbiegł bliżej z pochodnią, świetlisty trop ponownie wyłonił się z poszycia jak magma wyciekająca z pod ziemi. Potworne ślady dalej prowadziły w tym samym kierunku, nie rozbiegając się w ogóle na boki. Jakby istota, która je pozostawiła, zdecydowała się na ogromny skok przez odsłonięty kawałek boru. Kompania ruszyła dalej.

 Kilkanaście jardów od tajemniczego, choć chwilowego urwania się tropu drzewa zaczynały miarowo już rzednąć. Zza wysokich pniów wyłaniał się co raz to widoczniejszy horyzont. Kiedy zbliżyli się do krawędzi lasu, tajemnicze ślady ponownie zniknęły. 

 – Rozejrzyjmy się pod lasem – rozkazał Arthgar.

 Opuścili bór i wyszli na wysokim wzniesieniu, gęsto porośniętym trawą. W oddali biegł główny trakt, snujący się w łąkowej gęstwinie niczym żmija gotowa do ataku. Nad nim już nisko wisiał księżyc, połyskując nad polami jak pochodnia Arthgara. Las rozciągał się w dwóch kierunkach – w prostej lini na zachód oraz na wschód, zakręcając na północ.

 Każdy z Ogarów odpalił swoją własną pochodnię od ognia Arthgara, a następnie wszyscy rozeszli się wzdłuż skraju lasu w poszukiwaniu utraconego ponownie tropu. Arthgar zaczął od wzgórza, i niemalże na czworakach, z nosem przy ziemi, próbował wyłapać okiem choćby najmniejszy blask, który mógł się chować w ciemnej gęstwinie. Jedyne jednak, co znajdował, to kamienie, drobne patyki, a także jedno mrowisko, którego kilku zaniepokojonych mieszkańców ukąsiło go w nadgarstek. Kiedy odpędzał się od mrówek, usłyszał nagle charakterystyczne psie szczeknięcia dochodzące zza wschodniego krańca sosnowego boru.

 Dwa szczeknięcia. Któryś z chłopaków coś zauważył.

 Arthgar natychmiast podniósł się z ziemi i ruszył ku miejscu, z którego dobiegł sygnał ostrzegawczy. Na miejscu dostrzegł przykucniętego w trawie Tancracha, który bacznie obserwował coś, co leżało daleko przed nim. Arthgar zbliżył się ostrożnie do niego i położył rękę na jego prawym ramieniu. Wtedy też ujrzał to, czemu przyglądał się kompan.

 Kilkaset jardów od nich, na dnie doliny, migotały światła wydobywające się z okien samotnej chaty. Nad nią górował kamienny komin, z którego wnętrza wyciekała cienka strużka szarego dymu, rozlewająca się leniwie nad skromnym gospodarstwem. Chałupę dookoła porastały niezliczone grządki dziko porośnięte roślinami, których Arthgar w wątłym świetle nie potrafił rozpoznać z tej odległości. 

 Do Arthgara i Tancracha dołączyli Gavyn z Harpenem.

 – Myślicie, że to…? – zapytał cicho Tancrach.

 – Chata guślarza. Tak – odparł Arthgar.

 Harpen wyprostował się i oparł klingę Szczeniaka o ramię.

 – Więc na co czekamy? Chodźmy złożyć wizytę szarlatanowi – wypalił.

 Arthgar syknął i gestem rozkazał Harpenowi się zatrzymać.

 – Nie. Możemy go w ten sposób tylko wystraszyć – odpowiedział półszeptem – musimy najpierw poobserwować okolicę. Rozbijemy obóz. 

 Harpen głośno westchnął, ale nie wydawał się w nastroju do kwestionowania rozkazów Arthgara. Szybko zebrali suche patyki, rozpalili ognisko, zgasili pochodnie, rozłożyli płaszcze na trawie i rozsiedli się wokół ognia.

 – Harpen, Gavyn – zaczął Arthgar – pierwsza warta jest wasza. Harpen, skup się na domostwie, Gavyn – obserwuj okolicę.

 Dwaj najmłodsi Ogary niemal jednocześni wyciągnęli schowane przy pasach narzędziowych lunety, usiedli na skraju wzgórza i zaczęli wpatrywać się we wspomniane przez Arthgara miejsca.

 Arthgar tymczasem wyłożył się wygodnie na swoim płaszczu i spojrzał w niebo. Rozgwieżdżone sklepienie migotało nie mniej niż tajemnicze ślady w lesie. Gwiazdozbiory Nietoperza i Niedźwiedzia zajmowały, jak zwykle wczesną wiosną, centralną część czarnego firmamentu, górując nad swoimi srebrzystymi siostrami. Arthgar odwrócił głowę i zauważył, że Tancrach jeszcze nie ułożył się do snu.

 – Wszystko w porządku? – zapytał Arthgar. 

 – Tak, tak, tylko… – odparł Tancrach, drapiąc się po głowie – muszę skoczyć na stronę. Chyba na dłużej.

 Arthgar pokiwał głową, odwrócił twarz od ognia i zamknął powieki. 

 Sen przyszedł szybciej, niż myślał.

*

 Obudził go przeszywający, mrożący krew w żyłach krzyk. Zerwał się, przetarł oczy, a to, co ujrzał, napełniło jego piersi żywym ogniem.

 Harpen wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, wymierzając dzierżonego oburącz Szczeniaka w stronę Gavyna. Głowa najmłodszego Ogara zwisała bezwładnie na piersi, a w jego szyję wszczepiony był niewyraźny kształt. 

 – Puszczaj go, skurwysynu! – wołał Harpen, próbując dźgnąć napastnika. Stworzenie jednak zręcznie zasłaniało się wiotkim ciałem Gavyna. 

 Arthgar podniósł się gwałtownie i dobył Mglistego Pazura. Stal świsnęła o pochwę i zalśniła w blasku księżyca. Potwór cofnął się, stanął bliżej ogniska, a następnie podniósł łeb i zaskrzeczał. Wtedy Arthgar przyjrzał mu się dokładniej. Koścista głowa była obciągnięta bladą, siną, cienką jak papier skórą, spod której wystawała pajęczyna czarnych żył. Nabiegłe krwią, bursztynowe ślepia, pomimo niezwykłej barwy, wydawały się puste w środku. Potwór wrzeszczał zakrwawionym, białym pyskiem, z którego wystawała para kłów długich i grubych jak męskie kciuki. Wampir jedną z kościstych rąk, zakończonych długimi, żółtymi pazurami, trzymał nieprzytomnego Gavyna, a drugą był gotów użyć do ataku przeciwko Harpenowi i Arthgarowi. Arthgar spojrzał na stopy potwora.

Pięciopalczaste, długie jak półtorej ludzkiej stopy, zakończone ostrymi pazurami.

 Arthgar poprawił chwyt na Mglistym Pazurze i ruszył półkolem w lewo.

 – Harpen! – syknął.

 Młodszy Ogar zrozumiał aluzję i rozpoczął drogę po okręgu w przeciwległą stronę.

 Wampir zwęszył podstęp i zaczął się powoli wycofywać, ciągnąc ze sobą ciało Gavyna. Arthgar i Harpen przyspieszyli kroku. Potwór znowu zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Arthgar był pewien, że odgłosy kreatury było słychać na całym podgrodziu. Kątem oka zauważył, jak Harpen porzuca krąg i rzuca się na stwora.

 – Harpen, nie! – wykrzyknął.

 Stwór rzucił bezwładnego Gavyna na ziemię i szykował się do ataku. Nie zdążył.

 Nagle coś głośno chrupnęło, wampir podniósł się kilka stóp nad ziemię, a z jego kruchej klatki piersiowej wystawał połyskujący ząb wielkości małego puklerza. Trysnęła czarna posoka, a potwór zaczął wierzgać jak opętany. Ostrze przebiło się jeszcze mocniej, wyrywając na zewnątrz kości i organy potwora. Po chwili jego ruchy ustały, a szkaradany łeb opadł bez życia na rozoraną pierś. Następnie ciężki but kopnął truchło w plecy, które zsunęło się ze stalowego zębu i jak szmaciana lalka opadło na ziemię.

 Z cienia wyłoniła się ogromna sylwetka Tancracha, trzymającego oburącz Dwuzębną, która ociekała czarną krwią. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie i gniew.

 Arthgar rzucił jeszcze raz okiem na zwłoki wampira, z którego pleców zionęła wielka dziura, po czym dopadł do leżącego na ziemi Gavyna. Na jego karku widniały dwa ogromne ślady po ugryzieniu przez potwora, a plecy były mokre od krwi. Czoło najmłodszego Ogara było rozpalone, ale oddech równy.

 – Żyje… Ale musimy szybko znaleźć pomoc! 

 – Zamek? Podgrodzie? – rzucił Harpen.

 – Za daleko… – odparł Arthgar. Nic nie przychodziło mu do głowy.

 Tancrach uklęknął przy Gavynie i włożył potężne łapy pod bezwładne cielsko.

 – Idziemy do tej chaty.

 Arthgar wyprostował się momentalnie.

 – Wykluczone! To cholerstwo nie bez powodu grasowało w tych okolicach!

 – Dowódco, nie mamy wyboru! Albo to, albo Gavyn wyzionie zaraz ducha! – odparł Tancrach, trzymając już Gavyna na rękach. 

 – Arthgarze, Tancrach ma rację. Musimy jak najszybciej mu pomóc – dodał Harpen, nadzwyczaj spokojnie, jak na niego.

 Arthgar nie miał najmniejszej ochoty stawiać stopy za progiem domu guślarza, o którym opowiadał sołtys Bartus. Nie po tym, jak właśnie w okolicy jego domu zostali zaatakowani przez wampira, który był odpowiedzialny za zaginięcia tylu ludzi na podgrodziu. Jednakże Arthgar czuł, że w tej sprawie nie ma się co spierać z Tancrachem i Harpenem. Życie Gavyna mogło wisieć na włosku.

 Arthgar kiwnął głową. Pozbierali broń i płaszcze, Harpen stłamsił ognisko butem, Tancrach poprawił chwyt pod nieprzytomnym Gavynem i ruszyli w dół zbocza, w stronę chaty.

Niepozorne drzwi skryte były pod niewielkim, wystającym daszkiem. Widniał na nich namalowany białą kredą symbol, którego Arthgar nie potrafił rozpoznać. Wokół wejścia zwisały wiązki ziół, grzybów, a także zwierzęcych kości. W powietrzu unosiła się delikatna woń wrzosu i lawendy.

Arthgar załomotał w drzwi. Przez długi czas nikt nie odpowiadał. Zapukał kolejne kilka

razy.

– Potrzebujemy pomocy! Prosimy, otwórzcie!

Cisza. Z wewnątrz chaty nie dobiegały nawet najmniejsze dźwięki.

Nagle obok Arthgara pojawił się Harpen. Wziął zamach i kopnął z hukiem w drzwi. Te ani 

drgnęły.

– Ogary lorda Mallystera! – zawołał młody Ogar – Otwierać, do kurwy nędzy! Mamy

rannego!

Po kolejnej chwili ciszy, w drzwiach nagle coś kilkakrotnie przeskoczyło. Następnie wydały z siebie długi, cichy syk i leniwie otworzyły się do wewnątrz. Ogary wpadli do środka jak poparzeni. Drzwi momentalnie same zamknęły się za nimi.

Najpierw Arthgara uderzyło ciepło buchające z kamiennego kominka ustawionego w centralnej części przeciwległej ściany. Zaraz potem ich nozdrza zaatakowała ostra mieszanka lawendy, wrzosu, blekotu, pokrzyku i krwawnika, wymieszana z lekko słodkawą, żywiczną wonią dobiegającą z palonej w kominku sosny. 

Cały strop chaty oblepiony był różnokolorowymi girlandami i wiązami, spływającymi niekiedy do samego drewnianego podłoża. Ściany zastawione były topornymi regałami z sosnowego drewna, każda różniąca się kształtem i wielkością od innej. Półki na nich uginały się od szklanych fiolek wypełnionych różnobarwnymi płynami, zwojami, zakurzonymi księgami i fantazyjnymi naczynami pełnymi mazi, proszków i olejów. Centralnie przed kominkiem znajdował się wielki kocioł na żelaznych nóżkach, który spokojnie mógłby pomieścić zupę, zdolną nakarmić małą armię.

– Połóżcie go tutaj, szybko! – powiedział starczy, męski głos.

Arthgar odwrócił się i zobaczył w kącie chaty mężczyznę stojącego nad wielką ławą. Był obleczony w prostą, wyblakłą i poplamioną szatę sięgającą ziemi, a opierał się na wysokiej na dobre pięć stóp drewnianej lasce, zakończonej drewnianą głową przypominając korzeń selera. Zza gęstej, sięgającej piersi białej brody wyglądała pomarszczona twarz, wpatrującą się łagodnymi, choć niesamowicie jasnymi, błękitnymi oczami w spoczywającego w ramionach Tancracha Gavyna. 

Arthgar próbował zatrzymać kompana, ale ten wydarł się z jego uścisku i podbiegł razem z Harpenem do guślarza, a następnie ostrożnie odłożył Gavyna na przygotowaną już ławę. Arthgar niepewnie dołączył do towarzyszy.

Pustelnik bez słowa zabrał się do pracy. Najpierw oblał ranę na szyi Gavyna parującym płynem o barwie zamglonego rubinu. Do orkiestry zapachów dołączyła woń grzanego wina. Następnie spod ławy wyciągnął kawałek materiału umorusany w podejrzanie wyglądającej, żółtawej maści, którą ostrożnie przyłożył do rany. Przytrzymując szmatkę przy szyi Gavyna, podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Arthgara.

Przeszłość Arthgara podniosła łeb i zamruczała.

Jego blizna po uderzeniu pioruna pod starym dębem na wzgórzu przed dziesiątkami lat, którą nazwał Korzeniami, rozciągająca się od karku, przez pierś, i sięgająca aż lewego nadgarstka, zamrowiła delikatnie.

– Na regale obok kominka znajduje się fiolka ze srebrnym płynem. Podaj mi ją, proszę – 

powiedział spokojnie guślarz.

 Arthgar nie potrafił się ruszyć. Przyglądał się oczom znachora, czując, jak jego usta pozostają w półotwartej pozycji.

 – Arthgar, ocknij się! – syknął Harpen.

 Dąb i wzgórze rozpłynęły się, a ich miejsce zastąpiła blada i lśniąca od potu skóra nieprzytomnego Gavyna. Arthgar odwrócił się bez słowa na pięcie i rzucił w kierunku nierównych regałów. Srebrny eliksir zauważył od razu, lśniący w okrągłej fiolce. Chwycił go i zaniósł guślarzowi. Znachor sprawnym ruchem odkorkował fiolkę, drugą ręką otworzył usta Gavyna i wlał do nich kilka srebrnych kropli. Następnie w bezruchu obserwował.

 Wtem Arthgar usłyszał sowie pohukiwanie. Dopiero gdy przyjrzał się temu, co stało za guślarzem zauważył, że jest to kilka klatek, w których znajduje się kilka ptaków, każdy innego gatunku. W tym nieduży, biały jak śnieg gołąb, dorosły kruk oraz dorodny puchacz, wpatrzony w Arthgara swoimi rdzawymi ślepiami. Arthgar przypomniał sobie sytuację w lesie, kiedy podobna sowa przeleciała nad głową Gavyna.

 – Co to za ptaki? – zapytał, nie odrywając oczu od guślarza, który ocierał twarz Gavyna z potu.

 – Moi posłańcy. Zanoszą wiadomości we wszystkie zakątki Maederu. 

 – Czy ta sowa była tutaj przez cały dzień? 

 – Arthem? Nie, dlaczego pytasz? – zapytał znachor, mrużąc delikatnie oczy – wrócił po zmroku.

 – Co z Gavynem? Wyliże się? – wtrącił się nagle Harpen.

 Guślarz zmierzył wzrokiem nieprzytomnego od stóp do głów.

 – Oczyściłem i zasklepiłem ranę. Podałem także uniwersalne antidotum. Niestety, nie jestem w stanie określić ile wstrzyknięto mu jadu i ile krwi stracił. Jeżeli były to duże ilości, to obawiam się, że bez pomocy zabiegu wykwalifikowanego magistra może się nie obejść. Dowiemy się do rana.

 – Rana?! Nie ma mowy, ruszam do Cnocenar i przywiozę tamtejszego magistra choćby na plecach! – krzyknął Harpen.

 – Absolutnie nie radziłbym. Nie mam drugiej takiej ławy – odparł spokojnie guślarz.

 – Chcesz powiedzieć, że… – Harpen zmarszczył brwi, ale nie zdążył dokończyć. Arthgar przepchnął się pomiędzy nim i Tancrachem i stanął oko w oko z guślarzem. 

 – Skąd wiesz, co zaatakowało Gavyna? Z czym walczyliśmy? Jak leczyć po tym rany? Może to twoja sprawka?

 Znachor spokojnie wpatrywał się w oczy Arthgara swoimi błękitnymi ślepiami.

 – Ukąszenie wampira rozpoznam z zamkniętymi oczami. A wy walczyliście z wybitnie młodym wampirem. W przeciwnym razie nigdy nie dotarlibyście do tej chaty.

 Zapadła grobowa cisza, przerywana jedynie przez trzaskanie drewna w kominku i pohukiwanie puchacza. Guślarz ominął Arthgara, podszedł do kominka i dorzucił kilka kawałków sosny do ognia.

 – Od pewnego czasu wyczuwałem zmianę naturalnej aury, która otacza całą okolicę. Nie była to naturalna zmiana, która nadchodzi wraz ze zmianami pogody czy pór roku, a właściwie skażenie. Jakby ktoś zatruł powietrze, wodę, ziemię i ogień.

Ogary słuchali w milczeniu.

– Z początku myślałem, że to być może zaraza, nadchodzący nieurodzaj albo mór. Do

momentu, w którym zwierzęta zaczęły się dziwnie zachowywać, a ich mięso smakować inaczej. Wtedy już domyślałem się, że mamy do czynienia z intruzem… Lub intruzami. Zacząłem badać, szukać, poświęcać dużo czasu na odkrycie prawdy. W pewnym momencie te stworzenia musiały to wyczuć.

Urwał.

 – W jaki sposób? – zapytał Harpen.

 Guślarz chwycił leżący na podłodze pogrzebacz i poprawił palące się w kominku drwa.

 – Ludzie we wiosce zaczęli gadać. Że guślarz zwariował, że się odcina, że nie przyjmuje chorych, i takie tam. To wzbudziło podejrzenia. Gdy pewnego dnia ujrzałem pod domem ślady błyszczące w blasku ognia, wiedziałem już, z czym mam do czynienia. Od tamtego czasu przestałem komukolwiek otwierać drzwi, rozsypałem sól pod progiem i rozwiesiłem suszony głóg i tarninę przed wejściem. To je powstrzymało. Przynajmniej na jakiś czas.

 – Ciągle mówisz o wampirach w liczbie mnogiej. Widziałeś ich więcej? – dociekał Arthgar.

 – Po śladach wiedziałem, że w okolicy panuje przynajmniej jeden dorosły osobnik. Wy zabiliście młodego. Rachunek jest prosty. Gdzieś na zewnątrz jest jeszcze przynajmniej jeden.

 Arthgar oparł się o ławę i skrzyżował ręce na piersiach. Spojrzał na leżącego nieruchomo Gavyna. Krew już nie sączyła się z jego szyi, a oddech wydawał się bardziej równomierny. 

– Powiedz szczerze, jakie są szanse na przeżycie Gavyna? – zapytał Arthgar.

– Tak, jak mówiłem, świt powie wszystko – guślarz westchnął – czy ktoś z was jeszcze

został ranny? Ubrudzony wampirzą krwią? Lub śliną?

Ogary popatrzyli po sobie, po czym Arthgar i Harpen wlepili wzrok w umorusane od

posoki ramiona Tancracha.

 Guślarz też zwrócił na nie uwagę, po czym podszedł do kotła stojącego przy kominku. Podniósł żelazne wieko, a z naczynia buchnęła para, która wypełniła izbę zapachem jeszcze innych ziół. Znachor wyciągnął zza pazuchy srebrny płyn, który przed momentem wlał Gavynowi do usta, dodał kilka kropli do wywaru i zamieszał chochlą. Następnie zdjął z jednej z półek gliniane kubki, napełnił je parującym napojem i wręczył Ogarom. 

 Arthgar poczuł na karku spojrzenia Tancracha i Harpena, wyraźnie oczekujące na pozwolenie aby napić się płynu.

 – Co to jest? – zapytał Arthgar. Z kubka ulatniał się zapach znanych mu roślin.

 – Zioła na uspokojenie – odparł miękko guślarz – z dodatkiem wyciągu z bezoaru. 

 – Uniwersalne antidotum? – zauważył Harpen.

 Guślarz przytaknął głową, zaskoczony wiedzą młodego Ogara. Arthgar patrzył wciąż na znachora podejrzliwie i pociągnął delikatnego łyka naparu. Od razu rozpoznał językiem rumianek, pokrzywę i melisę. Gdy Harpen i Tancrach zauważyli, że ich dowódca wypił kolejny łyk, zaczęli łapczywie wlewać gorący napój do gardeł.

 Kiedy opróżnili kubki, guślarz wstał i głośno ziewnął.

– Do świtu jeszcze trochę czasu. Prześpijcie się. Nie mam co prawda do zaoferowania wolnych sienników, ani nawet samego siana, ale czujcie się jak u siebie w domu – powiedział znachor, po czym zniknął w gąszczu zwisających za nim z sufitu suszonych ziół i grzybów.

Tancrach zdjął Dwuzębną z pleców i opadł pod ścianę, wypuszczając głośno z siebie powietrze i zamykając oczy. Harpen usiadł na przeciwko kominka, opierając plecy o ciężki kocioł. Arthgar spojrzał jeszcze raz na Gavyna, a następnie przeniósł wzrok na ptactwo zamknięte w klatkach. 

 Wy przenosicie listy…

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Ruszył w suszony gąszcz, za guślarzem.

Gdy przedostał się przez las aromatycznych wiązków, zastał znachora siedzącego w bujanym fotelu i zaciągającego dym z fajki wypełnionej purpurowym zielem. Obok stał stół zastawiony zapieczętowanymi listami, nieznana Arthgarowi pieczęć, kilka piór i kałamarzy, a także cały stos czystych pergaminów.

 – Usiądź – powiedział znachor, wydający się w ogóle nie być zaskoczony widokiem Arthgara, wskazując na krzesło przy ławie.

 Arthgar niepewnie zajął miejsce, starając się nie spuścić guślarza z oczu.

 – Czy twoje ptaki są gotowe do lotu? – wypalił Arthgar.

 Guślarz zaciągnął się fajką i wypuścił obłok różowawego dymu.

 – Arthem co prawda dopiero wrócił z odległej podróży, ale myślę, że dałby się przekonać na jeszcze jeden niewielki wysiłek tej nocy – odparł guślarz – dokąd chciałbyś wysłać wiadomość?

 – Do Psiarni. To jest, do Stonefort. Do Lorda Komandora Ogarów, sir Reddera Knoxville.

 – Ach, do Starego Niedźwiedzia!

 – Znasz sir Reddera? – zapytał Arthgar, zaskoczony.

 – Mieliśmy okazję się poznać w dawnych latach – odparł guślarz z uśmiechem – przekaż mu przy okazji moje serdeczne pozdrowienia. Naturalnie, korzystaj ze wszystkiego, z czego tylko zechcesz – dodał wskazując ręką na stół.

 Arthgar zasiadł do pisania. Wspomniał o zaginionych ludziach, o opowieści sołtysa, o paniczu Thanielu i zaproszeniu na zamek, o śladach, o wampirze i o walce z nim, o guślarzu, i co najważniejsze – o Gavynie i jego stanie. Poprosił o natychmiastowe wysłanie pomocy dla najmłodszego Ogara. Następnie zwinął list w cienki rulon, zapieczętował i wręczył guślarzowi. Ten zniknął za kotarą ziół, by po chwili powrócić i z powrotem zasiąść w bujanym fotelu. 

– Arthem wyruszył w drogę. Nie był, co prawda, szczególnie zadowolony, ale dostarczy list tak szybko, jak tylko będzie mógł.

 – Mam jeszcze jedno pytanie… – zaczął Arthgar.

 Guślarz kiwnął głową, dając znak, że słucha.

 – Mówiłeś, że przestałeś wpuszczać jakichkolwiek ludzi za próg. Ze strachu przed wampirami. Dlaczego więc nas wpuściłeś?

 Guślarz uśmiechnął się pogodnie, a wąsy w jego białej brodzie zadrgały.

 – Bo gdy nadeszliście, naturalna aura powróciła do swojej pierwotnej, zdrowej formy. 

 Arthgar zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, co znachor ma na myśli. Ten wstał powoli ze swojego fotela, podszedł do Arthgara i położył pomarszczoną dłoń na jego ramieniu.

 – Korzenie są silne, ale splątane. Odpocznij.

*

 Arthgar poczuł przyjemne ciepło padające mu na czoło. Otworzył niezgrabnie oczy i zamrugał kilkratonie. Słońce wyglądało już zza pagórka, na którym stoczyli walkę z wampirem, przebijając się nieśmiało przez okno i zalewając biurko zawalone listami żółtą poświatą. 

– Ekh, ekh, ekh… Ekh, EKH, EKH!

 Głośny kaszel dobiegał zza zielnej zasłony, mieszając się z niezrozumiałymi krzykami i wrzaskiem ptaków. Arthgar zerwał się na równe nogi i popędził w stronę ławy w głównej izbie. Na miejscu ujrzał guślarza, Harpena i Tancracha ciasno stłoczonych wokół ławy, na której leżał Gavyn. Kiedy podbiegł, ujrzał, jak guślarz wlewa kolejny eliksir, tym razem koloru wiosennej trawy, do sinych ust Gavyna, które co rusz wypluwały płyn kaszląc. Twarz młodego Ogara wyglądała okropnie, znacznie gorzej niż poprzedniego wieczora. Pod jego oczami pojawiły się zielonopurpurowe sińce, usta straciły kolor, a żyły na szyi zaczęły przypominać żelazne druty.

 – Co mu jest? – wychrypiał półprzytomny Arthgar.

 – Jad jest znacznie silniejszy, niż myślałem. Próbuję spowolnić jego procesy życiowe, ale bez zabiegu oczyszczającego może długo nie pociągnąć – odpowiedział nerwowo guślarz.

 – To zrób mu ten zabieg! – zawył Harpen, a jego oczy nabierały pierwszych łez.

 – Nie mogę. Nie mam odpowiednich narzędzi… – odparł cicho znachor.

 – Magister na Cnocenar powinien takowe mieć, prawda? – zapytał Arthgar.

 Guślarz nerwowo skinął twierdząco głową.

 – Tancrach, zostań z Gavynem. Harpen, ze mną do zamku, dalej!

 Harpen w milczeniu chwycił za płaszcz i Szczeniaka. Arthgar poprawił pas i pochwę z Mglistym Pazurem. Ootworzył drzwi i serce mu zamarało, gdy kątem oka złapał błysk dobiegający spod progu. Na szczęście to tylko rozsypana sól odbijała poranne promienie. 

 Rzucili się biegem na wschód, traktem przez skropione rosą pola, w stronę zamku Cnocenar.

*

 Tym razem strażnicy wpuścili ich za mury zamku nie wymieniając ani słowa.

Kratowana brama o belkach grubych jak ludzka pięść podniosła się powoli ze zgrzytem. Przeszli przez skromne przedbramię i znaleźli się na niedużym, wybrukowanym dziedzińcu, z trzech stron otoczonym krytą kolumnadą. Wszędzie dominował ciemnoszary granit z domieszką jasnego jak kość wapienia, przypominający na myśl kunsztowny, szaro-biały strój, który nosił Altram, przyboczny dziedzica Thaniela, kiedy poznali go w chacie sołtysa na podgrodziu.

Centralny punkt dziedzińca wypełniał mierzący, ani chybi, pięć stóp posąg pokryty ołowianą bielą, lśniącą w promieniach przebijającego się przez bramę słońca. Wyobrażał wystającą z ziemi dłoń zaciśniętą na kiści winogron – herbu, a także symbolu domu Yaevenów. W Maederze reputacja rodu Yaevenów wyprzedzała jego członków – winiarzy dostarczających na dworskie stoły wino Careu, o krwistoczerwonej barwie i charakterystycznym, pikantnym aromacie. 

Znad posągu, na granitowej fasadzie zerkała na Arthgara ogromna rozeta o bogatej, wręcz tęczowej palecie barw. W jej sercu widniał herb Yaevenów, otoczony winoroślą z zielonego szkła, gęsto rozlewającą się po pozostałych kawałkach kolorowego witrażu. Rozeta, niczym ogromne szklane oko penetrujące umysł każdego wchodzącego za mury Cnocenar, strzegła dwuczęściowych drzwi z czarnego jak węgiel hebanu. 

Ominęli bielony posąg i zbliżyli się do czarnych wrót. Zawiasy samoczynnie jęknęły przeciągle, a oba skrzydła drzwi zaczęły się z wolna rozwierać. Po chwili spomiędzy wrót zamku wyłoniła się niewysoka sylwetka odźwiernego, noszącego uroczysty, szaro-biały tabard. Z uśmiechem wymalowanym na twarzy powitał ich kłaniając się po samą ziemię.

 – W imieniu lorda Stretona Yaevena witam zaszczytnych Ogarów na zamku Cnocenar, w sercu włości lorda Yaevena. Lord Yaeven jest rad, że skorzystaliście z jego zaproszenia.

 Odwzajemnili powitanie skinięciem głów, omal nie krztusząc się chmurą duszących perfumów o wyraźnych, jaśminowych nutach, które wsiąknęły w nich, gdy odźwierny się wyprostował.

 – Właściwie, jesteśmy tutaj w innej sprawie – zaczął Arthgar – tym bardziej, że bale pewnie zaczynają się wieczorami?

 Odźwierny uśmiechnął się jeszcze szerzej, wydawałoby się, naciągając gładkie usta po same uszy.

 – Teraz, gdy panicz Thaniel powrócił, czas w Cnocenar biegnie inaczej! Póki co, rzecz jasna; nawet nasze spiżarnie mają dno! – odpowiedział z podnieceniem w głosie, po czym zaśmiał się na dźwięk własnych słów – zapraszam! – dodał, po czym wskazał ręką w kierunku wnętrza zamku i ruszył przed Ogarami.

 Gdy przekroczyli próg zamku, Arthgar mógłby przysiąc, że dzień już chylił się ku końcowi. Wewnątrz zastali nieduży hol, cały wyłożony wapienną podłogą, którą oświetlały jedynie niezliczone pochodnie zatknięte w żelaznych kinkietach. Spodziewał się wielobarwnych ilumancji słońca przebijającego się przez kolorową rozetę umieszczoną nad drzwiami. Ku jego zdumieniu, nad ich głowami znajdowała się jakaś drewniana konstrukcja od której było czuć zapach świeżej farby, zaprawy murarskiej i potu. Kiedy weszli głębiej, zrozumiał, że patrzył na wysokie rusztowanie, które sięgało okrągłego witrażu w fasadzie zamku. W miejscu, w którym spodziewał się ujrzeć wielką rozetę znajdowało się nieprzepuszczające światła płótno z jakiegoś grubego materiału. 

 – Proszę o wybaczenie w imieniu naszego kasztelana, sir Lartera – odezwał się odźwierny, widząc zmieszanie na twarzy Arthgara – w niektórych częściach Cnocenar wciąż odbywają się prace renowacyjne. Niestety, nie zdążyliśmy ze wszystkim na przyjazd panicza Thaniela.

 Przed nimi wyrosła para krętych schodów opierająca się o boczne ściany holu. Te najpewniej prowadziły do donżonu i innych użytkowych komnat, ponieważ odźwierny minął je jak duch i prowadził Ogarów dalej wprzód. W półciemnościach, na końcu holu zamajaczył niewyraźny kształt kolejnych drzwi, nie mniej okazałych niż te, przez które przeszli przed chwilą. Po ich bokach stały złote, wysokie jak drzewa kandelabry, a ściany udekorowane były szarymi proporcami z wymalowaną białą dłonią trzymającą kiść winogron. Kiedy zbliżyli się do drzwi, blask świec kandelabrów odsłonił na wrotach gęste zdobienia z czarnego metalu, układające się w winorośl pnącą się od ziemi ku niewidocznemu w ciemnościach sufitowi. 

 Odźwierny walnął dwa razy zdecydowanie w ciemne drewno i spokojnie opuścił dłoń. Coś metalowego szczęknęło, zazgrzytało, a następnie wrota zaczęły się otwierać. Do cichego jak grób holu wpadły najpierw stłumione, a wraz z rosnącym prześwitem między otwieranymi skrzydłami, co raz głośniejsze odgłosy rozmów, śpiewów i muzyki. Twarz Arthgara zalała roztańczona fala pomarańczowego światła dochodząca z wielkiej komnaty, która zaczęła się ukazywać za czarnymi drzwiami. Gdy te rozwarły się wystarczająco, odźwierny usunął się w bok i gestem zachęcił ich do przekroczenia świetlistego progu. Arthgar nabrał głęboko powietrza w płuca, wypuścił je z głośnym świstem i wszedł do sali.

 Oślepiło go iskrzenie setek świec rozłożonych na tuzinach złotych kandelabrów i zatkniętych w zwisających z sufitu czarnych żyrandolach. Ze wszystkich stron napierała na niego kanoniada dźwięków, zapachów, a i zdarzało się, że i zataczających się biesiadników. Bez wątpienia znaleźli się z Harpenem w sali tronowej, która w tej chwili pełniła funkcję komnaty balowej, po brzegi wypełnionej różnej maści goścmi, choć, co prawda, głównie młodymi; Arthgar powątpiewał, czy wielu z nich jest chociaż w wieku Harpena. Wszyscy elegancko odziani w barwy rodowe Yaevenów, parali się głośnymi rozmowami, mniej lub bardziej obyczajowymi tańcami, a także pijackimi przekrzywinaniami z kielichami wypełnionymi winem w ręku. Arthgar i Harpen z trudnością przebrnęli przez pierwszy szaro-biały kordon i dali sobie czas na zlokalizowanie miejsca, w którym mogliby zastać lorda Yaevena i wypytać o lokalnego magistra.

 Przez środek komnaty biegły dwa rzędy granitowych kolumn, odświętnie udekorowane chorągwiami w barwach Yaevenów. Między kolumnami Ogarom udało się złapać trochę miejsca i oddechu, gdyż ludzie naturalnie parli ku bocznym ścianom komnaty, gdzie znajdowały się stoły suto zastawione słodko pachnącym jadłem i winem. Arthgar wytężył wzrok i rozejrzał się w poszukiwaniu podwyższenia, na którym powinien znajdować się gospodarz. Nie było to łatwe – pomimo licznie obecnych w komnacie świec, ich światło nie mogło się równać ze światłem naturalnym, którego i w tej części Cnocenar zabrakło. Arthgar zauważył, że przy ścianach bocznych sali, podobnie jak nad wejściem do zamku, stały równo rozstawione rusztowania, każde skrywające za sobą ogromną płachtę materiału. 

 – Thaniel musiał przywieźć ze sobą chyba cały cech szklarzy, że tyle okien jest w remoncie… – mruknął pod nosem Harpen.

 Arthgar chciał odnieść się do uwagi kompana, gdy nagle z końca kolumandy dopadł jego oczu krótki blask. Dochodził on z cienkiej, złotej tiary spoczywającej na głowie niskiego mężczyzny o krępej sylwetce, haczykowatym nosie i mysich włosach, gęsto przerzedzonych siwizną. Oczy lorda Stretona Yaevena, rzeczywiście stojącego na podeście, schowane jakby za mgłą, wpatrywały się niezbyt wyraźnie w twarz jego rozmówcy – o głowę wyższego mężczyzny o ostrych rysach twarzy, jasnych włosach luźno opadających falami na kark i takim samym, haczykowatym nosie. 

 – Harpen! – Arthgar syknął do przyjaciela i wskazał głową na lorda Yaevena. Jednak gdy spróbowali ruszyć z miejsca, wpadli na ogromną beczkę, zataczającą się od kolumny do kolumny.

 – Oooch, panowie… Panowie wilcy! Nie, wróć… Lisy? – wybełkotała beczka, po czym czknęła głośno.

 Sołtys Bartus patrzył na nich zza czerwonego nosa niewyraźnym wzrokiem, ledwo stojąc na nogach. W jednej ręce trzymał pieczony udziec barani, wyglądem od samej ręki nie odbiegający, drugą zaś zaciskał już nie na kielichu, a na zielonkawej butelce w połowie wypełnionej czerwonym winem. Ubrany był w kremową koszulę o marszczonych rękawach i bogatym, rubinowoczerwonym hafcie przy kołnierzu. Dopiero gdy Arthgar przyjrzał się włodarzowi podgrodzia, dostrzegł, że cały ozdobny haft jest w rzeczywistości koloru koszuli, a sołtys obficie ubrudził go winem Careu o charakterystycznej, wręcz krwistoczerwonej barwie.

 – Ogary. Witajcie, sołtysie – rzucił Arthgar, wciąż wodząc wzrokiem za lordem Yaevenem.

 – Musicie… Musicie się ze mną naaapić! – wymamrotał sołtys, wyraźnie wkładając resztki sił w złożenie zdania – Napijecie się?

 – Pewnie! Tylko przynieście świeżą butelkę, zgoda? – wtrącił się Harpen.

 – Ssgoda! – wydukał sołtys i potoczył się w stronę stołów.

 Harpen kiwnął głową i dał znak Arthgarowi aby ten ruszył przed siebie.

 Zręcznie ominęli kilkunastu pozostałych biesiadników dzielących ich od lorda zamku Cnocenar. Tuż przed samym podestem Arthgar omało by się nie potknął o kolejnych zalanych winem gości, leżących pod samym podestem i zagłuszających siebie nawzajem donośnym chrapaniem.

 – Ach, Ogary! Udało wam się znaleźć chwilę czasu, jak wspaniale! – usłyszęli nagle kolejny znajomy głos.

 Przed nimi wyrósł przyboczny lordowskiego dziedzica, którego poznali w chacie sołtysa. Altram obdarzył ich serdecznym uśmiechem i powitał delikatnym ukłonem. Tym razem szary wams zastąpiła u niego o dziwo niespecjalnie elegancka, lniana koszula, którą włożył w nogawice spięte czarnym pasem. W rękach trzymał srebrną tacę, na której znadowało się kilka pucharów wypełnionych po brzegi winem.

 – Altramie, miło cię widzieć – odparł Arthgar – niestety, czas nas nagli. Musimy porozmawiać z lordem Yaevenem.

 – Mogę zapytać co się takiego stało? – Altram zmarszczył brwi.

 – Potrzebujemy pomocy lordowskiego magistra. Jeden z naszych został poważnie ranny.

 Altram rozdziawił usta.

 – Czyli znaleźliście tego, kto odpowiadał za te zniknięcia na podgrodziu?

– Tak – Arthgar czuł, jak traci cierpliwość – czy możemy już porozmawiać z lordem Yaevenem?

Altram wyciągnął szyję i rzucił okiem na wciąż pogrążonego w rozmowie pana zamku.

Arthgar zauważył, jak wzrok rozmówcy lorda Yaevena spotkał się na krótko ze wzrokiem Altrama.

– Lord Yaeven rozmawia ze swoim synem, paniczem Thanielem – odparł Altram –

panicz bardzo nie lubi, kiedy mu się przerywa – dodał szeptem.

Arthgar usłyszał, jak Harpen głośnym westchnięciem wyraża to, co Arthgarowi siedziało

w głowie.

 Altram, widząc zdenerowanie Ogarów, podsunął im tacę z winem.

 – Proszę, poczęstujcie się w międzyczasie! Trzynastoletnie Careu, wyjątkowo wytoczone z najgłębszych czeluści piwnic na tę okazję! 

 Zanim Arthgar zdążył pomyśleć nad odpowiedzią, Harpen złapał za jeden z pucharów i duszkiem pochłonął jego zawartość. Arthgarowi nie pozostało nic innego, jak też sięgnąć po wino. Kiedy zbliżył je do ust, do jego nosa dotarł subtelny aromat czerwonego pieprzu i goździków. Wychylił sporego łyka i oblizał się. Krwistoczerwony płyn w smaku przypominał raczej mocną nalewkę, zostawiając pieprzny i kwaśny posmak na języku, delikatnie paląc w przełyk. Arthgar z zaciekawieniem odkrył, że trzynastoletnie wino zostawiało również ciekawy, metaliczny posmak w ogonie.

 – I jak? – zapytał Altram, nachylając się lekko, jakby po samym wyrazie twarzy Arthgara chciał upewnić się jego wrażeń smakowych.

 Arthgar otworzył usta aby skomplementować napój, ale ubiegł go głęboki głos, który zbliżył się do nich bezgłośnie niczym cień.

 – Zdecydowanie nasz najlepszy rocznik.

 Ogar zerknął przez ramię i ujrzał postawną postać Thaniela Yaevena, którego para kasztanowych oczu zdawała się przewiercać przez twarz Arthgara. 

 Arthgar stłumił kaszel, który nagle wypełnił jego przełyk i ukłonił się przed paniczem zamku.

 – Mój, ekh, ekh, panie – wydusił z siebie, czując jak twarz nabiega mu krwią od wstrzymywania oddechu.

 Z bliska wydaje się starszy, niż myślałem.

 Harpen poszedł w jego ślady i również oddał szacunek gospodarzowi.

 – Jak wam podoba się nasze skromne przyjęcie, Ogary? – zapytał spokojnie Thaniel, zakreślając ręką w powietrzu półkole, jakby chciał nim objąć wszystkich zebranych gości.

 – Wybitne, trzeba, ekh, przyznać – wydukał Arthgar, po czym przyłożył rękę do ust i głośno odchrząknął.

 – Cieszę się, że wam się podoba. Pewnie nieczęsto bywacie na takich bankietach, prawda? – rzucił Thaniel, ale widocznie nie spodziewał się żadnej odpowiedzi, bo zaraz kontyuował – jednakże, wybraliście nietypową porę na dołączenie do naszego świętowania. Mógę zapytać, co jest tego powodem?

 – W zasadzie… W zasadzie, przyszliśmy zobaczyć się z twoim ojcem, panie – Arthgar odchrząknął ponownie i rozejrzał się po sali, lord Yaeven jednak zniknął z jego pola widzenia. Wino wciąż paliło w gardło, o dziwo jakby mocniej.

 – Ach, tak? – odparł Thaniel – pomimo tego, że przybyliście tutaj z mojego zaproszenia?

 – Zaproszenie… Było przecież właśnie od lorda Stretona, panie – odpowiedział Arthgar, marszcząc brwi.

 Thaniel i Altram ukradowo wymienili spojrzenia. Nie umknęło to jednak uwadze Arthgara. Odkaszlnął. Usłyszał, jak Harpen również zaczął kaszleć.

 – Czy wszystko z panami w porządku? – zapytał Altram, odkładając na bok tacę z winem i zakładając dłonie jedna na drugą.

 – Tak, dlaczego pytasz? – Arthgar odpowiedział i ponownie odchrząknął. Kątem oka zauważył, jak Thaniel zacisnął prawą rękę w pięść.

 – Dziadyga dał im antidotum – wysyczał Thaniel ledwo słyszalnie. 

 Zanim Arthgar zdążył zareagować, w połowie dystansu pomiędzy nim, a paniczem Cnocenar stanął Harpen, z prawą dłonią przy lewym boku, spoczywającą na rękojeści Szczeniaka.

 – Czego nam, ekh, ekh, dosypaliście? – wycedził młody Ogar przez zaciśnięte zęby.

 – Uważaj, chłopcze. Nie ma tutaj waszego wielkoluda z toporem – rzucił półgłosem Altram, uśmiechając się szeroko.

 – Skąd ty… – rzucił Arthgar, ale urwał, kiedy Altram z teraz demonicznym uśmiechem na pociągłej twarzy zaczął rozpinać koszulę, którą miał na sobie. Kiedy dotarł palcami do guzików poniżej klatki piersiowej, serce Arthgara zamarło.

 W miejscu, w którym powinien się kończyć mostek przybocznego, zionęła ogromna dziura wyrąbana toporem, przez którą Arthgar mógł ujrzeć kolumnę znajdującą się za Altramem.

 Ręka Arthgara jednym szybkim ruchem powędrowała ku spoczywającemu w pochwie u pasa Mglistemu Pazurowi. Finalnie jednak zawahał się i nie wysunął klingi. Złapał stojącego przed nim Harpena drugą ręką i pociągnął ku sobie.

 – Kim wy do cholery jesteście? – zapytał lodowato.

 – Koneserami życia, mój drogi – odparł Thaniel, drapiąc się po brodzie – długiego życia. Im dłuższego, tym lepszego. A jego nieustanne przedłużanie nie byłoby możliwe bez waszego, ludzkiego… Wkładu.

 – To wy zabiliście tych ludzi na podgrodziu – warknął Harpen.

 – Och, zabić? Żeby tyle słodziutkiej posoki stało się od razu zimne jak woda w Banduinie? Cóż to byłoby za marnotrastwo – rzucił teatralnie Thaniel – ale jesteś blisko, psie. Nie na tyle blisko jednak, żeby zauważyć to, co dzieje się wokół was nawet teraz.

 Arthgar nieufnie, ale oderwał wzrok od wampirów aby spojrzeć na bawiących się gości. Wielu z nich zataczało się już konkretnie, rozbijając się o stoły, przewracając kandelabry i wpadając na kolumny oraz siebie nawzajem. Duża część leżała już kompletnie pijana, oblana soczyście czerwonym winem.

 Kiedy Arthgar zrozumiał, poczuł, że żołądek chce mu wyskoczyć mu z gardła.

 Ich ubrania nie były brudne od wina.

Ale jeśli nie, to kto był za to odpowiedzialny, skoro Thaniel i Altram są tutaj…

I wtedy zdał sobie sprawę, że jedynymi trzeźwymi uczestnikami balu byli młodzi mężczyźni noszący barwy Yaevenów. 

Mglisty Pazur syknął niczym wściekły wąż, a jego ostry koniec znalazł się przy haczykowatym nosie Thaniela. W tym samym momencie dołączyła do niego srebrzysta klinga Szczeniaka.

 – Darujcie sobie. Nasze specjalnie doprawione wino miało was znieczulić, aby chwila, która nadejdzie nie musiała być tak bolesna i przykra, ale wasz los zadecydował inaczej. Trudno. Dla was, rzecz jasna – powiedział Thaniel, a jego twarz zaczęła się powoli wydłużać. Spod złowrogiego uśmiechu poczęły wystawać wydłużające się co raz bardziej kły. Arthgar wziął zamach ręką trzymającą miecz, ale nie zdążył ukończyć ruchu, gdyż para silnych rąk oplotła go zza pleców. 

 – Skurwysyny! – wydarł się Harpen, którego w tym samym momencie skrępował inny z wampirów.

 Thaniel zbliżył się do unieruchomionego Arthgara wolnym krokiem. Nie przybrał pełni swojej naturalnej formy, przez co nabrał makabrycznego wyglądu, jakby dolna część jego twarzy została mu przyszyta z trupa leżącego kilka dni w ziemi. Żółte kły nachodziły prawie po samą siną i żylastą brodę. Arthgar poczuł, jak inna para rąk ciągnie go za włosy tak, aby odsłonić pulsujący krwią kark. Ogar wierzgał nogami, próbując się wyswobodzić, co poskutkowało tym, że dostał, nie wiedząc już od kogo, zapierającego dech kopniaka w brzuch.

 Wampir złapał go lodowatą dłonią za brodę i zbliżył kły do szyi. Gdy otworzył szerzej szpetne usta, aby wgryźć się w tętnicę Arthgara, w komnacie rozległ się niebywały huk tłuczonego szkła, łopotania, a następnie towarzysząca mu salwa opętańczych krzyków. Thaniel momentalnie odsunął się od Ogara aby zobaczyć, co się dzieje. Arthgar obrócił głowę o tyle, ile umiał, i kątem oka zauważył, co spowodowało zamieszanie. Wszędzie na podłodze leżało kolorowe szkło. Wszystkie okna w sali tronowej zostały wybite, a grube płótna je przykrywające powiewały pchane wiatrem, wdzierającym się do komnaty razem z potokiem promieni słonecznych. Pobratymcy Thaniela i Altrama rozpierzchali się na wszystkie strony w wyraźnym osłupieniu. 

 – SPOKÓJ! – wrzasnął nagle Thaniel, nieznacznie zmienionym, bardziej skrzekliwym głosem. – Nic wam się przecież od tego nie stanie!

 Jego głos podziałał na zdezorientowane wampiry jak bicz na psa. W tym samym jeszcze momencie harmider zelżał, a jedyny hałas dochodził z łopoczących na oknach płótnach.

 – Altram – rzucił ostro Thaniel – natychmiast to sprawdź… – urwał.

 ŁUP.

 Uszu Arthgara dobiegł głuchy huk z drugiego końca komnaty.

 TRZASK.

 Tym razem hałasowi towarzyszył wyraźny dźwięk pękających sęków drewna.

 TRZASK.

 Arthgar spojrzał na zamknięte drzwi wejściowe do sali tronowej.

 ŁUUUP.

 Drzwi wypadły z zawiasów i głucho łomotnęły o kamienną posadzkę. Za nimi czaiła się czerń ciemnego holu. 

W komnacie zapanowała grobowa cisza. Przerwał ją odbijający się echem od ścian stukot powoli uderzających kopyt.

Z ciemności najpierw wyłoniła się słomiana grzywa ciemnobrązowego konia, który stanął w progu sali tronowej zamku Cnocenar. Na grzbiecie konia siedział łysy mężczyzna o potężnej sylwetce i gęstym wąsie, cały zakuty w zbroję pokrytą delikatnie zieloną emalią. Z jego pleców spływał szarozielony płaszcz upięty pod szyją klamrą w kształcie psiej głowy. Na piersi mężczyzny widniał wielki, posrebrzany levolans – skrzydlaty lew. Herb domu Mallysterów.

Lord Komandor Ogarów, Stary Niedźwiedź sir Redder Knoxville uniósł w górę ogromny, dwuręczny miecz i zawołał niskim basem, który zatrząsł całą komnatą.

 – NA NICH!

 Koń Lorda Komandora zarżał, jakby nie mogąc się doczekać tego, do czego dojdzie. Wtem w powietrzu rozległ się okrzyk bojowy dziesiątek głosów, które rozległy się za plecami sir Reddera. Do sali tronowej wlała się szarozielone fala, poszczękująca płytowymi zbrojami, mieczami, toporami, kordelasami i resztą żelastwa, którą Arthgar nie raz za młodu musiał czyścić w Psiarni.

 Dobre pół setki Ogarów wparowało w wampirów Thaniela niczym szara burza niosąca śmierć i sprawiedliwość. Błysnęły ostrza i wystrzeliły bełty, a zdezorientowane wampiry zaczęły padać jeden po drugim, sikając dookoła czerwonoczarną krwią. Powietrze wypełniła salwa skrzekliwego wycia; te z wampirów, które zdążyły, zrzuciły ludzkie maski i przybrały prawdziwe, odrażające formy, próbując się bronić przy użyciu długich pazurów.

 Arthgar poczuł, jak ucisk, w którym był trzymany zelżał. Wykorzystał okazję i uderzył trzymającego go wampira łokciem prosto w wątrobę, a następnie wbił ostrze Mglistego Pazura w jego podniebienie. Chude łapy puściły, a Arthgar wyśliznął się z pułapki, uskoczył i zaraz ciął w szyję potwora trzymającego Harpena. Jego kompan momentalnie wyswobodził się z pułapki i z okrzykiem na ustach zaatakował Altrama. W kierunku Arthgara natomiast rzucił się przemieniony już całkowicie Thaniel, wrzeszcząc tak, że Arthgarowi włosy na karku stanęły dęba. Utrzymał jednak krok i w ostatniej chwili wykonał piruet, unikając ataku wampira. Ogar zaczął się wycofywać czekając na dogodną okazję aby zaatakować przeciwnika. Potwór ponownie skoczył, a Arthgar w odpowiedzi wysunął gładki dexter, celując w wymachujące w powietrzu łapy Thaniela. Nie trafił – wampir obrócił się w ostatniej chwili i dalej zaganiał go ku ścianie. Arthgar stawiał ostrożnie kroki w tył, kiedy nagle poczuł, jak pod jego stopą pękło coś kruchego. Był już prawie pod oknami, gdzie cała podłoga mieniła się od różnokolorowych kawałków witraży odbijających skaczące po szkle promienie słońca.

 Wtedy wpadł na pomysł.

 Wycofał się jeszcze szybciej i opuścił miecz.

 Thaniel sapnął zniekształconymi nozdrzami i zaszarżował na Ogara. Kiedy oszalały wbiegł w oświetlone przez słońce pole, wydał z siebie potworny wrzask. Arthgar zauważył, jak pod wpływem promieni słonecznych panicz zamku Cnocenar niemalże całkiem wrócił do ludzkiej formy. 

 Arthgar wykorzystał okazję. I ciął z góry. Klinga Mglistego Pazura przeszła przez bladą twarz wampira jak przez kiść winogron. Trysnęła fontanna ciemnego soku, a nieruchome ciało Thaniela Yaevena runęło z cichym jękiem do tyłu. Arthgar oddychał ciężko i wpatrywał się w rozlewającą się kałużę krwi pod ciałem niedoszłego pana Cnocenar, gdy nagle na barkach poczuł przytłaczający ciężar. Upadł na kolana, a para ostrych jak sztylety kłów wbiła mu się w szyję. Poczuł jak rozrywający ból wstrząsa jego ciałem… I wtedy ciężar spadł. Ogar szybko podniósł się z ziemi i złapał za miejsce ukąszenia. Obok niego nieduży wampir rzucał się w konwulsjach i wymiotował różowoczerwonymi rzygowinami po kontakcie z Korzeniami Arthgara. Ten podniósł miecz, ale ubiegła go inna klinga, która spadła na potwora z grzbietu konia i dosłownie go przepołowiła.

 – Nic ci nie jest, synu? – zawołał do niego z grzbietu ogiera sir Redder.

 Arthgar jedynie pokiwał głową, co wystarczyło Lordowi Komandorowi, który ruszył dalej. W powietrzu unosił się co raz wyraźniejszy smród krwi. Arthgar podniósł głowę i zobaczył, jak jego kompani z Psiarni już dorzynają pozostałe potwory, w większości atakując kilku na jednego. Ruszył chwiejnym krokiem przed siebie i odruchowo szukał wzrokiem Harpena. Na szczęście ujrzał swojego towarzysza siedzącego na drewnianym podeście, wpatrującego się w dziwny przedmiot, który trzymał w rękach. Arthgar pokuśtykał w jego kierunku i dopiero, kiedy od Harpena dzieliło go kilka stóp zdał sobie sprawę, że niecodziennym przedmiotem w rzeczywistości była głowa Altrama, zastygła w ludzkiej formie, z szokiem wymalowanym na szeroko otwartych ustach.

 – Widziałem, jak zwabiłeś tamtego pięknisia w słońce. Sprytne – rzucił Harpen z uśmiechem umorusanym krwią i pyłem, widząc pytający wzrok Arthgara.

 – Też tak zrobiłeś?

 – Prawie. Rzuciłem się na gnoja i wciągnąłem go do słońca.

 Arthgar odwzajemnił uśmiech. No tak. Czego innego mogłem się spodziewać? 

 – Zabierasz to ze sobą? – spytał Arthgar, wskazując palcem na wampirzy łeb.

 – Co? Ach, nie, nie pasowałoby do kominka. A tak naprawdę, to Redder krzyczał, żeby urżnąć im wszystkim łby. Albo spalić. Tylko tak umierają na dobre. Niby.

 Harpen upuścił głowę na ziemię, a ta potoczyła się po ziemi jak bela zakrwawionego siana żeby zatrzymać się pod jedną z kolumn. 

 – To chyba muszę dokończyć robotę… – mruknął Arthgar i odwrócił wzrok w stronę tonącego w krwi ciała Thaniela. Ku jego zdziwieniu widok zasłonił mu pochylony nad trupem staruszek w białej brodzie i wypłowiałej szacie. Guślarz wyciągnął pomarszczoną dłoń i najwidoczniej sprawdzał stan szyi potwora.

 – Nie spodziewałem się ciebie tutaj – powiedział Arthgar gdy podszedł do znachora.

 Staruszek wyprostował się, oparł o swojej drewnianej lasce, i obdarzył Arthgara ciepłym uśmiechem.

– Nie? A jak inaczej chciałeś wpuścić słońce do tej cholernej jaskini?

Artghar rozdziawił usta w zdziwieniu, a guślarz stuknął dwukrotnie o posadzkę swoją drewnianą laską. Z jej głowni wystrzeliło kilka iskier, co skwitował porozumiewawczym mrugnięciem. Ogar roześmiał się na głos, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

 – Wiedziałem, że coś jest z tobą nie tak!

 Białe wąsy guślarza drgnęły figlarnie, po czym przeniósł wzrok z powrotem na rozorane oblicze Thaniela.

 – Stary Niedźwiedź ucieszy się, że zostawiłeś tego bydlaka, że tak to ujmę, w powracalnym stanie.

 – Czyli… On jeszcze faktycznie żyje?

 – Tak. I nie. Teraz nie. Ale ogólnie tak – odpowiedział czarodziej po czym szturchnął wampira laską–różdżką – powróci do życia następnego ranka. Do tego czasu będzie już pewnie zakuty w srebrne łańcuchy w Karcerze. 

 – Lord Komandor chce go zabrać ze sobą do Stonefort? – wyszeptał Arthgar, jakby samemu bojąc się własnych słów.

 – Och tak, z pewnością. Jestem przekonany jednak, że ojciec panicza nie będzie miał nic przeciwko.

 – Lord Streton przeżył szarżę? – Arthgar przypomniał sobie o mężczyźnie ze złotą tiarą na głowie, który umknął mu w wirze wydarzeń. Nagle pojął, że to nie jedyna sprawa, która wyleciała mu z głowy – Gavyn… Co z Gavynem? Gdzie on jest?

 Guślarz uspokoił go gestem.

 – Po kolei. Lord Streton Yaeven nie był jednym z nich. Żyje. Tyle mogę na razie powiedzieć. Co do twojego przyjaciela – możesz być pewien, że Stary Niedźwiedź zabrał ze sobą ze Stonefort tylko najlepszych. W tym sprawnego uzdrowiciela.

 – Magister Valen-Rhoyn? – wypalił Arthgar – jest tutaj?

 – Gdy tylko odsiecz nadeszła pod Cnocenar, magister Valen-Rhoyn wparował na moje podwórze i od razu przeszedł do rzeczy. Gavyn jest pod jego opieką w mojej chacie. Wszystko z nim w porządku.

 Arthgar poczuł się jakby wszedł po całym dniu do bali wypełnionej gorącą wodą i pachnącymi olejkami, która następnie zmyła z niego całe napięcie i strach. Oparł ręce na kolanach i głęboko wypuścił powietrze.

 Dołączył do nich Harpen, na którego twarzy z powrotem zawitał niezbywalny, szelmowski uśmiech.

 – To było coś! – wykrzyknął, wskazując rękoma na różdżkę guślarza-czarodzieja.

 – Nie wiecie ile mieliście szczęścia, że list Arthgara trafił na posłańców Eliusa. Ptaszyska są diabelnie szybkie – dobiegł ich niski bas. Sir Redder wyłonił się zza kolumny, opierając swój ogromny miecz o stalowy naramiennik. Jego łysa głowa chodziła bez przerwy dookoła szyi, jakby Lord Komandor upewniał się, że reszta Ogarów dokonuje udanej dekapitacji leżących ciał pozostałych wampirów.

 – Lordzie Komandorze – Arthgar i Harpen ukłonili się niemal synchronicznie – nie wiemy, jak ubrać w słowa nasze podziękowania – dodał Arthgar – jednak nie jestem w stanie powstrzymać się od pytania: skąd…

 – Skąd wiedziałem, że będziecie potrzebować pomocy? – dokończył sir Redder. 

 Arthgar podniósł brwi, po czym przytaknął.

 – Gdy czytałem twój list, byłem już gotowy prosić lorda Mallystera jedynie o wysłanie Valen-Rhoyna z dwoma pomocnikami. Po czym dotarłem do akapitu o powrocie Thaniela do Cnocenar.

 – Wiedziałeś kim jest? – zapytał Arthgar.

 Sir Redder pokręcił głową.

 – Nikt tego nie wiedział. Natomiast… Ja wiedziałem, że zabiłem go przed kilkoma zimami. W bitwie pod Noutrans walczył po stronie najętych przez piratów najemników. Wyraźnie pamiętam, jak nabiłem go na klingę Niezwyciężonego, a życie z niego wyciekło strumieniem. Podobnie jak dzisiaj – odparł sir Redder, poprawiając miecz na ramieniu i spoglądając na truchło Thaniela.

 – Wrócił do żywych… – mruknął Harpen.

 – Zgadza się – kiwnął głową sir Redder.

 Guślarz, a w rzeczywistości czarodziej Elius odchrząknął.

 – To nie wszystko, Redderze. Wiesz o tym doskonale – wychrypiał – i mam nadzieję, że po dzisiejszych wydarzeniach twoje sumienie w końcu odpocznie.

 Arthgar i Harpen spojrzeli na Lorda Komandora pytającym wzrokiem. Ten westchnął ciężko, zdjął z ramienia Niezwyciężonego i oparł się na jego rękojeści.

 – To również się zgadza – zaczął – wiele zim przed wojną i przed tym, jak zostałem Lordem Komandorem, zostaliśmy wysłani ze świętej pamięci Ultrykiem do Cnocenar w roli, której nikomu z was nigdy nie życzę, ani tym bardziej nie pozwolę przyjąć…

 Ogary słuchali w milczeniu. Sir Redder zacisnął wargi, a jego wzrok zabłądził gdzieś na suficie.

 – Przybyliśmy do zamku jako kaci – powiedział cicho po chwili milczenia – a stracona miała zostać lady Baena. Pani zamku, żona lorda Stretona. Matka Yaevena.

 – Co się z nią stało? – zapytał niepewnie Arthgar po kolejnym momencie ciszy.

 – Została oskarżona o wampiryzm. I skazana na spalenie na stosie – odpowiedział sir Redder.

 Arthgar usłyszał jak Harpen poruszył się niespokojnie i głośno przełknął ślinę. 

Oczy sir Reddera patrzyły pusto w zakrwawioną posadzkę.

 – Dostaliśmy rozkaz – wyszeptał.

 Arthgar już domyślał się końca tej historii.

 – I go wykonaliście.

 Sir Redder spojrzał na niego przeciągle po czym ledwo widocznie skinął głową.

 – Tak – wyszeptał – Ultryk przywiązał ją do pala, a ja podpaliłem stos. Pod, jak wtedy byłem przekonany, niewinną kobietą… Jej krzyki prześladują moje sny do dzisiejszego dnia… Zaś dzisiaj… – urwał, rozglądając się po wszystkich ciałach wampirów i zatrzymując się w końcu na trupie Thaniela.

 – Dzisiaj wiesz, że postąpiłeś słusznie. Tylko wampir może urodzić lub spłodzić wampira – dokończył Elius. 

 – Co na to wszystko lord Streton? – dopytał Harpen.

 – Nie miał nic do powiedzenia na sądzie – odpowiedział sir Redder – i jestem przekonany, że do waszej dzisiejszej wizyty był pewien, że Baena była niewinna. Chłopaki zabrali go do chaty Eliusa. Tutejszy magister zniknął jak kamień w wodę, podobnie jak większość służby.

 – Krew lorda Stretona to teraz okazały koktajl psychotropicznych grzybów i ziół – wyjaśnił Elius – Thaniel musiał go truć od jakiegoś czasu. 

 Głowa rozbolała Arthgara od natłoku nowych informacji. Thaniel przybył do Cnocenar ze swoją wampirzą świtą, pozbył się części służby, otruł swojego ojca, jego matka wampirzyca spłonęła na stosie rozpalonym przez sir Reddera… Jednak w tym labiryncie myśli jedno pytanie wciąż pozostawało bez odpowiedzi.

 – Lordzie Komandorze! – podbiegł do nich jeden z Ogarów, sapiąc jak tur – Lordzie Komandorze! Musicie coś zobaczyć.

 Odpowiedź nadeszła po chwili.

*

 Podążyli za prowadzącym ich Ogarem do holu, w którego ciemnościach skrywała się, jak się okazało, żelazna krata, za którą zionęły z ziemi kręte schody prowadzące w dół. Zeszli do ponurych podziemi Cnocenar i znaleźli się w porośniętych pleśnią lochach zbudowanych w całości z ciemnego granitu. Ogar zaprowadził ich wzdłuż niskiego korytarza i zatrzymał się przed drzwiami wyglądającymi, jakby były w całości odlane ze stopu różnych metali.

 Sir Redder pchnął je nie bez problemów i zgarbiony wszedł do pomieszczenia. Powietrze wypełnił smród zgnilizny.

 – Ja cię pierdolę… – Arthgar usłyszał jak sir Redder zaklnął pod nosem. Wszedł zaraz za nim, a widok, jaki ujrzał w celi, zagonił jego żołądek do samego gardła. Usłyszał, jak za jego plecami Harpen wydał dźwięk podobny do wymiotowania.

 Smolista cela pokryta była zakrzepłą już, brązową krwią. Pod jej pokrytymi grzybem ścianami wisiało na zardzewiałych hakach kilka tuzinów ludzkich ciał. Wszystkie były równo rozprute – od gardła po samo krocze. Na mroczną posadzkę wylewały się z każdego z nich jelita, tłuszcz i gnijące już mięso. Przed nimi staly ustawione w podkowę długie stoły, całe umorusane od mieszanki wszystkich płynów wydzielanych przez ludzki organizm. Na nich leżały niezliczone zakrwawione piły, cążki, sztylety i inne, makabryczne narzędzia.

 Arthgar przykrył nos i usta zgięciem łokcia i przyjrzał się bliżej zmasakrowanym zwłokom. Z rąk i nóg wielu z nich wystawały cienkie rurki, które musiały służyć do upuszczania krwi ofiar do przygotowanych wcześniej naczyń. Praktycznie wszystkie trupy były blade jak wapno, a wewnątrz ich ciał brakowało takich organów jak serca, wątroby, nerki i płuca.

 – Chore skurwysyny… – wyszeptał Lord Komandor – Eliusie, czy myślisz, że…

 – Tak – odparł czarodziej – pożarli ich organy. I wypili krew, rzecz jasna. Tylko w taki sposób wampiry mogą zapewnić sobie długowieczność.

 Arthgar nie miał pojęcia jak wyglądali zaginieni ludzie z Podgrodzia, ale był pewien, że włanie patrzy na ich wpół zjedzone ciała. Chcąc jeszcze przyjrzeć się narzędziom rozłożonym na stołach, po drodze potknął się o coś szklanego. Spojrzał pod nogi i zobaczył kilkanaście zielonawych butelek walających się po brudnej podłodze. Podobnych do tych, w których było serwowane wino na balu…

Kiedy pojął, co dodawało tego charakterystycznego, metalicznego posmaku w trzynastoletnim Careu, nie wytrzymał i obficie zwymiotował pod siebie.

Wypluwał jeszcze resztki z ust, kiedy poczuł na plecach ciężką dłoń sir Reddera.

 – Chodź, synu. Nic tu już po nas.

*

 Promienie słońca wchodzącego leniwie w zenit omal nie oślepiły Arthgara po wyjściu z przygasłych czeluści Cnocenar. Na brukowanym dziedzińcu, wokół rzeźbionej dłoni natknęli się na kilkunastu związanych strażników zamku. Lord Komandor wyjaśnił Arthgarowi i Harpenowi, że aby dostać się za mury musieli skorzystać zarówno z ogarzych umiejętności, jak i specyficznych narzędzi, aby otworzyć bramę. Koniec końców, na szczęście obyło się bez ofiar wśród będącacej bez winy straży.

Opuścili dziedziniec zamku i wyszli na wzgórze przed bramą wejściową. Pod nimi rozciągał się czerwony od kwitnących maków stok prowadzący do głównego traktu. Dookoła popasały dziesiątki koni, na grzbietach których przybyła odsiecz z Psiarni. Arthgar zaciągnął z przyjemnością do płuc wiosenne powietrze wypełnione świeżą wonią wilgotnej trawy, bzów i, cóż, końskiego łajna. Zamknął oczy i próbował złapać jak najwięcej przyjemnie grzejącego słońca, gdy nagle coś mu je zasłoniło. Otworzył powieki i ujrzał dwoje jeźdźców siedzących na jednym koniu pociągowym o jasnej maści. Ogar przysłonił czoło ręką i zobaczył lekko przykurczoną sylwetkę mężczyzny o wyłysiałym czubku głowy i ciepłym spojrzeniu, odzianego w czarno-zieloną szatę ze srebrnym levolansem wyhaftowanym na piersi. Magister Valen-Rhoyn uśmiechał się do niego zza grzywy jasnej klaczy, a zza jego pleców wyłonił się…

 – Gavyn! – wykrzyknął Arthgar.

 Młody Ogar zsiadł ostrożnie z rumaka, nie odrywając ręki od grubego opatrunku, który zdobił jego szyję. Arthgar dopadł do niego i mocno objął.

 – Ach, nie tak mocno! – syknął Gavyn, nie kryjąc jednak uśmiechu.

 – Magistrze – Arthgar skinął głową przed magistrem Valen-Rhoynem.

 – Chłopak miał niesamowitą wolę życia – powiedział magister miękko – taka ilość wampirzego jadu pożegnałaby z tym światem niejednego, doświadczonego wojownika. 

 – Wisisz mi piwo, młody – zza konia najpierw wyłoniły się dwa ostrza topora, a następnie potężna postać Tancracha, zakładającego muskularne ramiona jedno na drugie – widzę, że mnie i Dwuzębną ominęła niezła zabawa – dodał, wlepiając wzrok w Cnocenar.

 – Zabawa, jak to nazwałeś Tancrachu, jeszcze może potrwać – wtrącił półszeptem magister Valen-Rhoyn, a jego głowa śledziła coś przy głównej bramie. Arthgar zerknął w tym samym kierunku i ujrzał dwóch Ogarów niosących podłużne, długie na sześć stóp zawiniątko ociekające krwią. Następnie wrzucili je niedbale na stojący pod murem niewielki wóz. 

 W bramie pojawił się z powrotem Lord Komandor Ogarów, zdjął rękawice, włożył palce wskazujące obu rąk do ust i zagwizdał tak głośno, że z pobliskich drzew zerwały się ptaki.

 – Ogary! Wracamy do domu!

 Arthgar wskoczył na wolnego konia i dołączył do opuszającego zamek orszaku. Odwrócił się, aby jeszcze raz spojrzeć na warownię.

 Biała kamienna dłoń jakby łypała na niego swymi długimi palcami.

 

Koniec
Nowa Fantastyka