Dzień był chłodny i wilgotny. Gęsta mgła spowiła całą okolicę, a na trawie zalegała poranna rosa. Pośród drzew o nagich, poskręcanych gałęziach ciągnęła się wąska, mało uczęszczana ścieżka. Rozmokła warstwa opadłych liści uginała się pod kopytami roggów, które leniwie sunęły obok siebie.
Dwoje jeźdźców wyłoniło się powoli z oparów mlecznej zasłony. Ich ciemne sylwetki majaczyły w słabym świetle bladego słońca.
– Co czujesz, gdy pociągasz za spust? – zapytał niski mężczyzna, wyciągając z juków notatnik i wieczne pióro.
– Zapach prochu i odrzut – odparła beznamiętnie Laura.
– Może powiesz coś więcej?
– Nie.
Mężczyzna westchnął i nerwowo poprawił melonik na głowie.
– Podróżujemy razem od wielu dni. Mogłabyś się w końcu trochę otworzyć. W tym tempie nigdy nie ukończę artykułu.
– Słuchaj no, Pen. Jedziesz ze mną tylko dlatego, że znasz skrót do Doliny Enndar, który zaoszczędzi mi sporo czasu. Gdyby nie to, w ogóle byśmy nie rozmawiali, a już na pewno nie wyciągnęłabym cię z aresztu.
– To jedno wielkie nieporozumienie. Skąd mogłem wiedzieć, że tamta młoda dama była kurtyzaną? Wyglądała tak niewinnie…
– Taaa, jasne. Co ty mi tu pieprzysz? Romantyk się znalazł. Po prostu nie stać cię było na kurtyzanę i próbowałeś uciec bez płacenia, demolując przy tym połowę saloonu. I tak miałeś szczęście, że zgarnęli cię ludzie szeryfa, a nie ochroniarze tamtej dziewczyny.
– Panienko Levinsky, wypraszam sobie…
– Nie nazywaj mnie tak, bo dostaniesz w pysk. Mówiłam ci.
– Przepraszam, masz rację. To z przyzwyczajenia. Yyy… Wracając do tematu. Zawarliśmy umowę. W zamian za moją nieocenioną pomoc w dotarciu do osady kopaczy gliny, zgodziłaś się udzielić mi wywiadu. Wielu moich czytelników interesuje się Zakonem Oczyszczenia i chciałoby dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat.
Laura przewróciła oczami i sięgnęła po piersiówkę.
– Dobra, niech ci będzie, pytaj – mruknęła i upiła spory łyk.
– Byłem kiedyś świadkiem obławy na virę, w której brało udział aż sześciu zakonników. Wszyscy mieli na sobie czarne garnitury, podobnie jak ty teraz. Uznałem, że to nie może być zwykły przypadek. Z drugiej jednak strony gdy przyjrzałem się uważniej, zauważyłem pewne różnice w waszym ubiorze. Jak to więc jest? Zakon zobowiązuje swoich członków do noszenia konkretnej odzieży, czy macie pod tym względem swobodę?
– Ubiór zależy od pozycji jaką zajmuje się w Zakonie. To trochę jak w wojsku… – odparła kobieta znudzonym tonem.
– No, dalej. Podaj więcej szczegółów.
– Ech… Zwykli zakonnicy noszą czarne koszule, mistrzowie mają bordowe, a arcymistrzowie zakładają dodatkowo krawat bolo ze specjalną, srebrną spinką.
– Na Wielką Trójcę! To ty jesteś mistrzem?!
Mężczyzna krzyknął zaskoczony, spoglądając na bordową koszulę Laury, która wystawała spod hebanowej marynarki.
– A co w tym dziwnego?
– Nie, nic. Po prostu, nie spodziewałem się, że ktoś tak młody może zajmować takie stanowisko.
– Pen, nie przesadzaj, jestem raptem kilka lat młodsza od ciebie. Zresztą, awansowali mnie już jakiś czas temu w ramach pewnej… umowy z Wielkim Mistrzem.
Dziennikarzowi aż się zaświeciły oczy z zachwytu.
– Chętnie o tym posłucham.
– Nie ma mowy. W zasadzie w ogóle nie powinnam poruszać tego tematu.
– No nie bądź taka. Ta historia brzmi jak materiał na pierwszą stronę!
– Zapomnij – rzekła twardo.
Pen zwiesił głowę i stęknął niezadowolony. Znał Laurę wystarczająco długo, by wiedzieć, kiedy odpuścić. Kobieta była śliczna jak z obrazka, nie licząc poszarpanego ucha, które przeważnie i tak zakrywała warkoczem kasztanowych włosów. Potrafiła być jednak straszna i bezwzględna. Na własne oczy widział, jak pobiła do nieprzytomności dwóch młokosów, gdy ci próbowali ją okraść. Był niemal pewien, że zabiłaby ich z zimną krwią, gdyby nie jego interwencja.
Dziennikarz pomyślał przez chwilę, drapiąc się po szczecinie i zerknął na notatki.
– Dlaczego podróżujesz bez wsparcia? – zapytał z zainteresowaniem. – Sądziłem, że członkowie Zakonu Oczyszczenia zawsze pracują parami.
– Zazwyczaj tak jest, ale Reguła Zakonu tego nie narzuca.
– Co więc sprawiło, że postanowiłaś samotnie stawić czoła złu?
– To nie był mój wybór. Służyłam wcześniej z czterema zakonnikami, ale wszyscy zginęli podczas misji. Potem nikt nie chciał już ze mną współpracować i Zakon po prostu przestał przydzielać mi kolejnych partnerów.
– Ach tak… Rozumiem…
– Dużo masz jeszcze tych pytań? Może damy sobie już z tym spokój, co? – zaproponowała Laura i pociągnęła z piersiówki.
– Chyba żartujesz, dopiero zaczęliśmy – oburzył się Pen.
– No to się sprężaj, bo od gadania zasycha mi w gardle, a zostało już niewiele burbona.
– No dobrze. W takim razie, czy to prawda, że zakonnicy muszą się modlić sześć razy dziennie?
– A czy kiedykolwiek widziałeś, żebym się modliła? Kto ci naopowiadał takich głupot?
– Moje źródło informacji pragnie pozostać anonimowe… Ale zapewniam, że…
– Masz gówniane źródło informacji – odparła z politowaniem. – Zakon Oczyszczenia to świecka instytucja. Nie ma nic wspólnego z religią. Jeśli chciałeś mnie jeszcze zapytać o celibat, to daruj sobie.
Pen zmieszał się nieco i skreślił kilka linijek w notatniku. Ponownie przejrzał swoje zapiski i odchrząknął.
– Twierdzisz, że nie jesteście religijni, lecz chodzą pogłoski, jakoby Zakon wierzył w pogańskie Duchy wyznawane przez elfy. Są na to liczne dowody i świadkowie.
– Nie można wierzyć w coś, co widziało się na własne oczy – rzekła poważnie Laura. – To nie wiara, tylko wiedza.
Podekscytowany dziennikarz zapisywał wszystko, wiercąc się niespokojnie w siodle.
– Mamy niewiele informacji o nadprzyrodzonych bytach nazywanych Duchami – skomentował, uważnie obserwując kobietę. – Jeszcze mniej wiadomo o pakcie, który zawierają z nimi zakonnicy. Dlaczego to taka wielka tajemnica? Co spotyka nowicjuszy pragnących wstąpić do Zakonu?
Kobieta zawahała się i odetchnęła ciężko.
– Zabierają cię wysoko w góry – powiedziała stłumionym głosem. – Tam, pośród dzikich ostępów znajduje się głęboka jaskinia, w której nasz świat przenika się ze światem Duchów. Wewnątrz jest ciemno i lodowato. Cały trzęsiesz się z zimna i ze strachu. Potem przeprowadzany jest rytuał.
– I co dalej? Jak to wygląda?
Laura wpatrywała się w dal, zupełnie jakby nie usłyszała pytania. Jej jasnopiwne oczy zmieniły jednak wyraz. Pojawiło się w nich coś przerażającego i zarazem fascynującego. Pen widział coś podobnego jedynie u weteranów, którzy wielokrotnie ocierali się o śmierć, doświadczając najgorszych potworności wojny.
– Odurzają cię ziołami, od których kręci ci się w głowie – pomyślała. – Wpadasz w trans, a oni nakłuwają twoje ciało i robią tatuaże. Wbijają się głęboko, aż do kości. Ból jest okropny, ale to nie jest najgorsze. Z każdym ukłuciem widzisz coraz wyraźniej postać Ducha, a on dostrzega ciebie. Nazywają to zawarciem paktu, obopólną wymianą… W zamian za moc… oddajesz część siebie.
– Laura? Wszystko w porządku? Tak nagle zamilkłaś.
– Nic mi nie jest – rzuciła krótko obojętnym tonem, lecz jej twarz mówiła coś zupełnie odmiennego.
Pen, choć paliła go ciekawość, schował pióro i nie zadawał więcej pytań.
*
Przeprawa przez las stawała się coraz bardziej uciążliwa. Gałęzie zwieszały się nisko, a ścieżka, którą szli, wyglądała jakby od lat nikt z niej nie korzystał.
Laura i Pen prowadzili roggi za uzdy, mozolnie przedzierając się przez gęstwinę. Dokoła rosły kępy krzewów, oplecionych bluszczem, który piął się po ogołoconych drzewach, nadając im nieco zieleni. W powietrzu unosił się zapach zbutwiałego drewna i gnijących liści.
– Do dupy ten twój skrót – rzuciła poirytowana kobieta, odgarniając gałąź, która prawie uderzyła ją w twarz. – Przecież ta droga zupełnie zarosła. Kiedy tędy ostatnio podróżowałeś?
– Kilka, ekhm…. naście lat temu…
– Świetnie.
– Wspominałem ci przecież, że to mało uczęszczana trasa i niewiele osób wie o jej istnieniu. Nic więc dziwnego, że jej stan się pogorszył.
Dziennikarz wzruszył ramionami i poprawił melonik.
– Zresztą to i tak nie ma znaczenia, bo jesteśmy już bardzo blisko celu. Mogłabyś okazać mi trochę więcej zaufania.
– Cicho bądź – syknęła Laura.
Pen ani myślał usłuchać. Zrobił naburmuszoną minę i ze złością kopnął leżący na drodze kamień, posyłając go w chaszcze.
– Dzięki mnie zaoszczędziłaś co najmniej kilka dni podróży – ciągnął dalej. – Nie musisz być taka wredna.
– Mówię ci, zamilcz. Coś słyszę.
Kobieta uniosła dłoń i zatrzymała się raptownie. Jej wzrok błądził po drzewach, a oblicze stężało w skupieniu. Widząc to, Pen od razu ucichł i sam nadstawił ucha.
Nagle coś zaszurało w krzakach i po chwili wypadła z nich poturbowana elfka. Dostrzegłszy Laurę i Pena, zaczęła krzyczeć, ale jej słowa zlały się w niezrozumiały bełkot. W panice wyciągnęła rękę i pobiegła w ich stronę, lecz po kilku krokach potknęła się i upadła.
Niedługo potem zarośla znów się poruszyły i z gęstwiny wyskoczyło czterech wściekłych mężczyzn. Ich oddechy były ciężkie, twarze napięte, a w oczach błyszczała dzika determinacja. Nie dostrzegli stojących w oddali postaci, skupiając się wyłącznie na elfce. Dopadli ją w mgnieniu oka i przeklinając głośno, zaczęli tłuc gdzie popadnie.
– Ej! Wy tam! Co tu się dzieje?! – zawołał Pen, i nie zważając na protesty Laury podbiegł do bandy.
Wyzwiska ucichły i nieznajomi obejrzeli się. Jeden z nich, rosły blondyn o piegowatej twarzy charknął i splunął siarczyście, wyraźnie niezadowolony, że przerwano mu zabawę.
– A tobie co do tego?!
– A to, że jako dobry obywatel tego kraju, muszę wyrazić swój sprzeciw wobec aktu przemocy, który ma tutaj miejsce!
– Że co?! Gorg, ty rozumiesz, co on gada?!
Ubrany w skórzany płaszcz mężczyzna postąpił krok do przodu i odsłonił kaburę z rewolwerem.
– Jak dla mnie, to prosi się o kłopoty – odparł i spojrzał pogardliwie na dziennikarza. – Te, melonik! Zabieraj się stąd, pókim dobry!
Pen, który podróżując z członkiem Zakonu, nabrał przeświadczenia, że jest nietykalny, aż poczerwieniał z oburzenia. Zrobił groźną minę i już otworzył usta, by wygłosić tyradę o tym, co sądzi o niegodziwcach znęcających się nad słabszymi, lecz powstrzymała go Laura.
Kobieta pojawiła się tuż obok reportera i wyciągnęła z kieszeni skórzane etui ze srebrną tabliczką, na której wygrawerowany był krzyż w kształcie miecza z runicznym półkolem.
– To wy jesteście z Zakonu? Trzeba było tak od razu.
Gorg uśmiechnął się pojednawczo i dał znak swoim ludziom, że wszystko w porządku.
– Sądziłem, że będziecie dopiero za tydzień.
– Za tydzień? – zdziwiła się Laura.
– Tak wspomniał pan Baker, ale może coś mi się pochrzaniło.
Przysłuchujący się rozmowie rewolwerowcy przestali zwracać uwagę na elfkę, która leżała zwinięta w kłębek pod ich stopami. Posiniaczona długoucha mamrotała coś zakrwawionymi ustami, trzymając się oburącz za brzuch. Słysząc kobiecy głos, poderwała się nagle z ziemi i rzuciła w stronę Laury.
– Pertse, helle mae! Mie chira! – zawołała rozpaczliwie.
Chciała powiedzieć coś więcej, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Wrzasnęła przerażona, gdy jeden z mężczyzn złapał ją za włosy i brutalnie odciągnął w tył.
– Do kurwy nędzy, co wy wyprawiacie?! – warknął poirytowany Gorg. – Trzech dorosłych chłopów nie może upilnować jednej głupiej dziewki?! Dobra, wystarczy tej zabawy. Kończcie z nią.
– Ale szefie, ona jest za ładna, żeby ją dobijać.
– Nawet mnie nie denerwuj, Boris. Nie mamy na to czasu. Zresztą spójrz na jej gębę. Ładna to ona może była, ale teraz…
Zapłakana elfka faktycznie wyglądała żałośnie. Miała przetrącony nos oraz podbite, paskudnie spuchnięte oczy. Z pękniętej wargi sączyła się krew, a rozdarta, ubrudzona ziemią tunika odsłaniała posiniaczone piersi i ramiona. Jeden z jej rogów był ułamany u nasady, tworząc szpetną ranę na głowie.
Resztkami sił próbowała się wyrwać, lecz dłonie mężczyzn zaciskały się na niej jak żelazne imadła. Kolejne ciosy spadły na jej ciało i elfka nie była w stanie dłużej walczyć.
Pen nie wytrzymał. Zbladł śmiertelnie, a serce zaczęło mu walić jak oszalałe.
– Dosyć tego! Na Wielką Trójcę, dosyć! – krzyknął nerwowo. – Zostawcie ją w spokoju! Co ona wam zrobiła!?
Grog zrobił zdziwioną minę.
– Co się pan tak wściekasz? Ślepy czy jak? Przecie to elfia wywłoka. Rogate dziwadło, którego trzeba się pozbyć, tak jak chwastu. Mało to ludzi zginęło przez te długouche diabły?
– Wojna się skończyła. Nie macie prawa…
Czując rosnącą frustrację, dziennikarz zacisnął mocno szczękę i spojrzał na Laurę. Kobieta miała wzrok wbity w elfkę i coraz natarczywiej pocierała palcami prawą powiekę, która nie przestawała swędzieć.
– Coś trzeba do cholery zrobić – szepnął i zaskoczony uniósł brwi. – Czekaj… ty płaczesz?
– Odpierdol się – rzuciła ostro kobieta, odwracając twarz. – To przez tę przeklętą infekcję oka. Piecze jak diabli i ledwo co widzę.
Zacięła usta w wąską linię i otarła łzy z policzka. Gdy podniosła wzrok, jej oblicze stwardniało, a w oczach migotały złowrogie iskry. Bez słowa wyciągnęła rewolwer i wycelowała w skroń herszta bandy.
– Ani drgnijcie, bo rozwalę mu łeb! – rozkazała, po czym zwróciła się do Pena: – Pomóż elfce wstać i zabierajcie się stąd.
Dziennikarzowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podbiegł do elfki, zarzucił jej rękę na swoje ramię i poderwał z ziemi. Długoucha jęknęła z bólu, ale chwiejąc się na nogach, ruszyła z Penem.
– Rozum ci odjęło, głupia suko?! Już nie żyjesz! Rozumiesz mnie?! Jesteś trupem! – rozdarł się Gorg, kipiąc ze złości.
Laura ignorowała jego wrzaski, stała niewzruszona z bronią w dłoni i kątem oka śledziła jak reporter odprowadza elfkę do pozostawionych w tyle roggów. Powietrze zgęstniało od napięcia, a wokół zapanowała grobowa cisza, przerywana jedynie wściekłym sapaniem Gorga. Jego ludzie wymieniali między sobą nerwowe spojrzenia, a palce drżały im niespokojnie w pobliżu kabur.
W końcu jeden z nich nie wytrzymał i sięgnął po rewolwer. Kobieta zareagowała natychmiast. Z całej siły kopnęła herszta w nogę, a gdy padał w stertę mokrych liści, skierowała lufę o kilka cali w lewo i pociągnęła za spust.
Chciała strzałem wytrącić przeciwnikowi broń z ręki, lecz pocisk minął cel i trafił brodatego mężczyznę, który mierzył do Laury. Kula rozerwała ubranie i wbiła się głęboko w klatkę piersiową. Z ust brodacza wyrwało się krótkie jęknięcie, a zaraz potem buchnęła krew. Upadł na kolana, a bezwładne palce wypuściły rewolwer. Sekundę potem runął na ziemię jak worek kartofli.
– O żesz kurwa! – zawył rosły blondyn, wytrzeszczając oczy na kompana, który dusił się własną krwią.
– Co tak stoicie durnie?! Zabić ją! – ryknął Gorg, podnosząc się z trudem.
Zasypana gradem pocisków Laura uskoczyła w bok i schroniła się za powalonym pniem.
– Na co czekasz idioto?! Uciekaj! – rzuciła przez ramię i odpowiedziała ogniem.
Pen nie chciał zostawiać Laury samej, lecz gdy zaczęła się strzelanina, nie miał innego wyboru. Uderzył piętami w boki rogga i wraz z elfką pognał w las, nie oglądając się za siebie. Kobieta zaklęła szkaradnie i potarła łzawiące oko. Oddała trzy strzały, lecz nikogo nawet nie drasnęła. Kule świstały w powietrzu, przelatując tuż nad jej głową lub wbijając się w spróchniałe drewno, służące jej za osłonę.
– Zachciało ci się zgrywać bohaterkę, to teraz masz – mruknęła do siebie i wychyliła się zza pnia.
Piegowaty blondyn padł jak rażony piorunem, gdy Laura posłała mu dwie kule w brzuch. Celowała w serce, ale pulsujące bólem, przekrwione oko nie ułatwiało jej zadania. Niemniej mężczyzna zdążył jedynie wrzasnąć i już leżał zgięty wpół, w szybko rosnącej kałuży ciemnej krwi.
Z pobliskich zarośli rozległy się głośne przekleństwa. Laura skierowała broń w tamtą stronę i nacisnęła spust. Ku jej zdziwieniu zamiast huku wystrzału usłyszała tylko głuche kliknięcie. Mężczyźni również je usłyszeli i szczerząc się paskudnie wypadli z krzaków.
– Naboje się skończyły? – zapytał drwiąco Gorg. – Jaka szkoda.
– Szefie, ale na nią znajdziemy trochę czasu, co? – Boris oblizał się lubieżnie. – Ta to dopiero niezła sztuka.
– W zasadzie powinniśmy strzelić jej w łeb i bez dalszej zwłoki wrócić do Vardell… Dla tej kurewki udającej zakonnika zrobimy jednak wyjątek. Łap ją i przyduś porządnie. Ja się nią już odpowiednio zajmę.
Rewolwerowcy ruszyli na Laurę, która nie miała czasu na przeładowanie. Wypuściła z dłoni broń i od razu aktywowała Krąg Tashimra, skupiając energię magiczną w prawej ręce. Połączyła się z Duchem Powietrza i przy pomocy wytatuowanych na jej ciele run uformowała zaklęcie. Wykonała dwa szybkie gesty i mężczyźni zostali poderwani w górę potężnym podmuchem wiatru.
Oczy kobiety zwęziły się, gdy uniosła palce i zaczęła manipulować czarem. Tatuaże na jej przedramionach rozbłysły, a powietrze wokół aż zadrżało od skumulowanej energii magicznej. Najemnicy unieśli się jeszcze wyżej i zaczęli wirować pochwyceni przez trąbę powietrzną. Najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Bezwładnie kręcili się w tańcu śmierci, uderzając o siebie raz za razem. Odgłosy łamanych kości mieszały się z urwanymi wrzaskami, tłumionymi przez szalejącą magię. Nawet rosnące dokoła drzewa pękały z trzaskiem, nie będąc w stanie oprzeć się tej niszczycielskiej sile.
Po chwili było już po wszystkim. Powykręcane, martwe ciała opadły z łoskotem na ziemię, a Laura dysząc ciężko splunęła pod nogi.
– Spróbujcie teraz mnie tknąć ścierwa.
*
– Powinien zbadać ją lekarz – stwierdził Pen z obawą w głosie.
– Maść na rany musi na razie wystarczyć – odparła Laura, delikatnie nakładając lekarstwo na pobitą twarz elfki.
Ta siedziała skulona przy ognisku i wpatrywała się w kobietę wystraszonymi oczami. Drżała z wyczerpania i bólu, obejmując kolana poranionymi rękami. Płomienie odbijały się w jej rozszerzonych źrenicach, a spomiędzy rozbitych warg wydobywał się niespokojny oddech.
– Masz, wypij trochę.
Laura odetkała bukłak i podała go elfce, która podstawiła naczynie pod nos i niepewnie powąchała zawartość.
– Nie bój się. To tylko zwykła woda.
Długoucha nie zrozumiała ani słowa, co widać było doskonale po jej minie. Niemniej ostrożnie upiła kilka łyków i oddała bukłak.
– Mi Laura – powiedziała kobieta, przykładając dłoń do piersi. – Yue nedre? – zapytała wskazując na elfkę.
Spiczaste uszy poruszyły się gwałtownie, elfka wyprostowała się i usiadła normalnie, lecz nie odpowiedziała.
– Nae argis at. Notre yue nae diros – zapewniła łagodnym tonem Laura. – Yue nedre?
– Mi Liv – przedstawiła się nieśmiało elfka.
Pen aż zamrugał ze zdziwienia i zerknął z podziwem na Laurę.
– To ty znasz ich język?
– Trochę.
– Gdzieś się tego nauczyła?
– Na wojnie – odparła sucho.
– Naprawdę? Nie wspominałaś mi o tym.
– Bo nie było takiej potrzeby.
– Ale…
– Daj mi spokój. Muszę się skupić.
Kobieta zmarszczyła czoło, szukając w pamięci odpowiednich słów.
– Kim byli ci mężczyźni? Cholera, jak to będzie… Umma wart ne kerr? Yue knot? – spytała.
– Nae knot – zaprzeczyła Liv i po chwili dodała: – Dannte, yue setr mi unt mie chira.
Laura przysunęła się bliżej i po raz pierwszy dostrzegła lekko zaokrąglony brzuch elfki. Pen podążył za jej wzrokiem i przeszył go lodowaty dreszcz, gdy zrozumiał, że Liv jest w ciąży. Powoli uniósł głowę i przysłuchiwał się, jak elfka ze łzami w oczach zaczyna wyrzucać z siebie ciche, urywane zdania. Nie pojmował znaczenia słów, lecz nie potrzebował tłumacza, by odczytać emocje malujące się na jej obliczu. Widział tam wszystko: strach, wściekłość i rozpacz tak wielką, że aż ściskała serce.
Gdy Liv skończyła opowiadać, otarła dłonią mokre policzki i spuściła wzrok, jakby wstydziła się tego, co ją spotkało. Pen uśmiechnął się smutno i podał jej kawałek suszonego mięsa z grubą pajdą chleba, po czym obrócił się do Laury i zniżył głos.
– I co? Powiedziała, dlaczego chcieli ją zabić? Dowiedziałaś się czegoś?
– I tak, i nie.
Kobieta westchnęła ciężko i wtarła w powiekę brunatne mazidło, które nieco łagodziło ból i zatrzymywało łzawienie.
– Liv poszła w góry, by oddać cześć Duchom. To ich zwyczaj… – wyjaśniła. – Aby dziecko urodziło się zdrowe i silne, należy złożyć ofiarę i modlić się przez trzy dni w odosobnionym sanktuarium…
Laura skrzywiła się i wyciągnęła z torby na wpół pustą butelkę burbona. Pociągnęła kilka dużych łyków, a resztę wlała do piersiówki i mówiła dalej:
– W drodze powrotnej Liv usłyszała potworny huk. Przestraszyła się i pomyślała, że to zła wróżba. Czym prędzej zeszła z świętej góry i wtedy ich spotkała… Czterech obcych mężczyzn, którzy rzucili się na nią, gdy tylko ją dostrzegli. Próbowała uciekać, ale szybko ją dogonili. Była sama, nie stanowiła żadnego zagrożenia, a oni zaczęli ją po prostu bić. Sądziła, że to już koniec, ale z jakiegoś powodu nieznajomi zaczęli się kłócić między sobą i Liv udało się wyrwać. Pobiegła w gęsty las i po jakimś czasie spotkała nas. Dalej wiesz. Sam widziałeś.
Dziennikarz pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Kim w ogóle byli ci ludzie? O co w tym wszystkim chodzi?
– Nie wiem, ale mam złe przeczucia.
– To co teraz? Nie sądzę, by Liv chciała jechać z nami do Vardell. Nie po tym, co przeszła.
Reporter zawahał się.
– Trzeba będzie odstawić ją do swoich.
– Wiem Pen, wiem.
*
Około południa przeprawili się przez rzekę Sergenę, która stanowiła umowną granicę pomiędzy hrabstwem Baston a ziemią elfów i powoli ruszyli w głąb ich terytorium. Laura bacznie obserwowała linię drzew, a jadący obok niej Pen podtrzymywał Liv, by nie spadła z siodła. Długoucha dziewczyna była półprzytomna, nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje. Jej stan pogarszał się z godziny na godzinę i potrzebowała pilnej pomocy medycznej.
Las, do którego wjechali, był bardzo stary. Pamiętał czasy, gdy u wybrzeży Agararu nie pojawił się jeszcze żaden ludzki statek, a jego wielkie przestrzenie przemierzały jedynie plemiona elfów. Drzewa rosły tu gęsto i wysoko. Promienie słoneczne ledwie przebijały się przez ich splątane konary, malując okolicę mozaiką cieni i złotawych smug.
– Obserwują nas – szepnęła Laura.
– Kto?
– Elfy.
Pen rozejrzał się nerwowo na boki.
– Nikogo nie widzę.
– Zaufaj mi. Są tam. Naliczyłam dziesięciu, ale może ich być więcej. Dobrze się maskują.
– O matko, no i co teraz?
– Jedziemy dalej, jak gdyby nigdy nic i czekamy.
– Czekamy? Ale na co? O czym ty…
Nagle z gęstwiny rozległ się świst. Dwie strzały wbiły się w ziemię tuż przed kopytami roggów. Wystraszone zwierzęta wspięły się na cztery tylne nogi i zarżały dziko, bijąc w powietrzu dwiema przednimi. Laura i Pen z trudem opanowali wierzchowce i cofnęli się o kilka kroków.
Kilkadziesiąt elfów, uzbrojonych w tomahawki i łuki wyłoniło się z zarośli, otaczając jeźdźców ciasnym pierścieniem. Jeden z nich wystąpił naprzód, mierząc przybyszów wzrokiem pełnym pogardy. Na pociągłej twarzy o ostrych rysach namalowane miał czarno–czerwone znaki. Jego krucze włosy związane były w warkocz i wygolone po bokach rogatej głowy.
– Landa nae gort, nornai! – krzyknął władczym tonem.
– Zeme, ett elarin hamty qert at nae mant – odparła złośliwie Laura, spoglądając na wycelowane w nią groty.
Długouchy uśmiechnął się drapieżnie.
– A to ci niespodzianka, ludzka suka potrafi mówić. I jeszcze do tego ma czelność pyskować. Nie wysilaj się, masz okropny akcent.
Na rozkaz elfa, dwójka jego towarzyszy podeszła do rogga Pena i ostrożnie ściągnęła oszołomioną Liv z siodła. Następnie wojownicy bez słowa wyjaśnienia chwycili dziennikarza i rzucili go na ziemię. Nie zważając na jego głośne protesty, związali mu ręce za plecami i narzucili na głowę brudny worek.
W tym samym czasie dwóch innych elfów zbliżyło się do Laury. Kobieta jednak ani myślała się poddać. Błyskawicznie wydobyła rewolwer z kabury i wycelowała w najbliższego przeciwnika.
– Tylko spróbuj, a dostaniesz kulkę między oczy.
– Areth! – wrzasnął dowódca elfów, powstrzymując swoich pobratymców przed atakiem.
Symbole na jego twarzy rozbłysły magiczną poświatą, a w wyciągniętej dłoni pojawiło się kilka tańczących iskier, które zaraz zamieniły się w kulę żywego ognia.
– Jestem Surri, władca płomieni! Rzuć broń i złaź z rogga albo spalę cię na popiół! Drugi raz nie będę powtarzał!
Laura, która aktywowała Krąg Tashimra, gdy tylko elfy pojawiły się na leśnej ścieżce, uśmiechnęła się łagodnie, lecz wyraz jej jasnopiwnych oczu wskazywał na coś zgoła innego. Płynnym ruchem schowała broń i uruchomiła runy w odpowiedniej sekwencji. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, wykonała trzy skomplikowane gesty, uwalniając nagromadzoną energię magiczną.
W jednej chwili potężny podmuch powietrza zgasił magiczny płomień Surriego, a on sam wraz z pozostałymi elfami został odrzucony w tył, jak liście porwane przez wichurę. Strzały poleciały chaotycznie w górę, rozpadając się w locie i nie czyniąc nikomu krzywdy.
– Zmiana planów, władco płomieni – powiedziała sarkastycznie Laura, zbliżając się do elfa. – Zamiast się wygłupiać, zaprowadź mnie lepiej do swojego wodza. Tylko bez żadnych sztuczek. Dobrze ci radzę.
*
Namiot, do którego zaprowadzono Laurę, nie był szczególnie okazały. Rozpięty na świerkowych tyczkach i pokryty ciemnozielonym płótnem, wtapiał się niemal całkowicie w leśne otoczenie. Zamiast drogocennych tkanin, pozłacanych talizmanów czy trofeów myśliwskich, wisiały w nim jedynie suszone zioła i cienkie pasma bydlęcej skóry, zapisane kolorowymi runami. Był nieco większy od pozostałych namiotów w wiosce, lecz poza tym nie wyróżniał się na tle innych.
Zupełnie inaczej było w przypadku czekającego w środku wodza, którym okazała się być elfka. Żeńscy przywódcy, określani mianem atna, nie byli czymś niezwykłym wśród plemion elfów, zwłaszcza tych zamieszkujących północną część Agararu. Atna, która była jednocześnie szamanką, należała jednak do rzadkości.
Tak jak u wszystkich długowiecznych, ciężko było określić jej wiek. Mogła mieć zarówno trzydzieści, jak i trzysta lat. Nosiła sięgającą połowy ud tunikę zdobioną koralikami z kości oraz skórzane legginsy z frędzlami przy bokach. Ramiona okrywała narzuta z ozdobnych piór, a na piersi wisiał amulet wykonany z czerwonego cedru.
– Nazywam się Verra i witam cię w mojej wiosce jako gościa – powiedziała bez śladu akcentu, wskazując dłonią na miejsce przy niewielkim ognisku.
– Laura Levinsky – odparła krótko kobieta i usiadła na drewnianym siedzisku.
Atna obmyła twarz i ręce w misce z wodą, a gdy skończyła podała naczynie przybyszce. Ta, znając obyczaje elfów, podwinęła rękawy koszuli i uczyniła to samo.
– Opowiedziano mi o twojej mocy… – zaczęła elfka, wodząc wzrokiem po runach na przedramionach Laury. – Należysz do Zakonu Oczyszczenia, prawda?
– Zgadza się.
– Co takiego sprowadza cię do Doliny Enndar?
– Zakon interesuje tylko jedno i dobrze o tym wiesz. W okolicy grasuje vira, a ja mam zamiar ją dopaść.
Verra pokręciła rogatą głową. Jej przenikliwe, zielone oczy, błyszczące jak dwa wielkie szmaragdy w pobladłej twarzy, były wyraźnie podkrążone. Wyglądała, jak gdyby była chora lub jakby coś spędzało jej sen z powiek.
– Tutaj żadnej nie znajdziesz – oznajmiła stanowczo.
– Co innego twierdzą w Vardell – uśmiechnęła się krzywo Laura. – Tamtejsi robotnicy znaleźli zmasakrowane ciała na wschód od osady.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Wyjaśnij mi w takim razie, dlaczego twoi współplemieńcy noszą barwy wojenne? Z tego co wiem, to poważne naruszenie traktatu pokojowego z federalnym rządem Zjednoczonych Księstw Agararu.
Atna milczała.
– Wyczuwam, że jesteś potężną szamanką – ciągnęła dalej Laura. – Widziałam tylko jednego, ale jestem pewna, że potrafisz naznaczyć mocą wielu wojowników. Ilu ich w sumie jest? Dziesięciu? Dwudziestu?
– Nikogo nie naznaczyłam mocą – westchnęła Verra. – Ten, którego widziałaś to Surri, mój syn i następca. Wbrew mojej woli pokrył swoje ciało runami i zostanie za to ukarany.
– To nie wystarczy. Przybranie barw wojennych jest jednoznaczną deklaracją wrogości. Niektórzy spośród książąt mogliby ją wręcz uznać za wypowiedzenie wojny.
– Czy w ten sam sposób mam traktować twoje tatuaże?
– To co innego.
– Czyżby?
Elfka pochyliła się mocno do przodu. Miała długie rzęsy, nienaturalnie gładką cerę i ciemne, niemalże granatowe włosy, gdzieniegdzie poprzetykane srebrnymi nitkami.
– Wiesz, co oznacza rytuał powitalny? – spytała zmienionym głosem. – Zastanawiałaś się kiedyś nad jego znaczeniem, czy jak większość ludzi uznałaś go za kolejny elfi zabobon? Obmywamy twarz i ręce, by pokazać, że nie mamy na sobie barw wojennych. To gest dobrej woli i wzajemnego zaufania. Gdy Elari są na wojennej ścieżce, od razu to widać. Nie kryjemy się z naszymi zamiarami, tak jak wy ludzie. Szczęk oręża w końcu zawsze ucicha, a my zmywamy z ciał krew i runy, lecz ty nie możesz tego zrobić. Jesteś skazana na ciągłą walkę, aż do samego końca.
– Być może – rzekła cicho Laura. – Nie byłoby to jednak potrzebne, gdybyście nie sprowadzili na ten świat viry. Obecnie tylko członkowie Zakonu są w stanie pokonać te sadystyczne potwory, które lubują się w opętywaniu i pożeraniu ludzi. Wy zaś szlachetni Elari, w swojej arogancji sądziliście, że możecie nad nimi zapanować. Dobrze wiemy, jak to się skończyło.
– To prawda – przyznała z niechęcią elfka, odwracając wzrok. – Nie zmienia to jednak faktu, że to ludzie pierwsi nas zaatakowali…
– Jesteś szamanką z plemienia Ith'quar – przerwała jej Laura. – Nie dziw się, potrafię was rozpoznać. Podczas wojny mogłam się wam dobrze przyjrzeć.
Atna wyprostowała się i starła pot, który wystąpił na blade czoło.
– Wojna się skończyła, a ja nie mam zamiaru wszczynać kolejnej – powiedziała ostrożnie. – Zbyt wielu poległo po obu stronach.
Kobieta potarła palącą powiekę, która znowu zaczęła jej dokuczać i przez moment milczała, przyglądając się szamance.
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności – stwierdziła poważnie. – Znaleziono ciała z ranami wskazującymi na atak viry, a kiedy jadę je zbadać, natrafiam na Ith'quar, którzy spośród wszystkich elfów najliczniej sprzymierzyli się z Duchem Śmierci.
– Nikt z mojego plemienia nie zabił tych ludzi – atna spojrzała Laurze prosto w oczy. – Zawarłam pakt z ich przywódcą. Oni zostawiają nas w spokoju, a my nie wchodzimy im w drogę.
– Po co więc to całe przedstawienie z władcą płomieni?
– Surri jest jeszcze młody i porywczy. Gdy zobaczył obcych ludzi z poturbowaną Liv, wyciągnął po prostu pochopne wnioski. Nie zrobiłby wam jednak krzywdy. Nie bez mojego zezwolenia.
– Wyciągnął pochopne wnioski – powtórzyła bez przekonania kobieta. – Nie mówisz mi wszystkiego, a ja nie lubię, gdy ktoś ze mną pogrywa. Jesteś nieufna, co jest zrozumiałe, lecz niestety sytuacja nie pozwala ci dłużej na taki luksus. Radzę, byś powiedziała mi całą historię, bez pomijania niewygodnych faktów.
Kąciki ust Verry uniosły się lekko.
– Wiem już, dlaczego Surri tak się ciebie wystraszył – westchnęła i wzruszyła ramionami. – Niech będzie. Zaufam ci.
Atna sięgnęła po rzeźbioną fajkę, nasypała do niej aromatyczną mieszankę ziół i zapaliła przy pomocy małego płomienia, który nagle pojawił się pomiędzy jej palcami. Zaciągnęła się i odchyliła głowę, po czym wypuściła w górę szary obłok dymu.
– Żyjemy w Dolinie Enndar razem z ludźmi, ale osobno, każdy na swoich warunkach – wyjaśniła. – Mimo różnic przez lata udawało nam się utrzymać względny pokój. Z czasem zaczęliśmy sobie ufać na tyle, by dwa razy w miesiącu wymieniać się towarami. Nie ukrywam, że część moich współplemieńców była i nadal jest przeciwna asymilacji z ludźmi. Rozumiem ich, bo przez większość mojego życia byłam tego samego zdania. Po wojnie uświadomiłam sobie jednak, że w dłuższej perspektywie nie mamy z wami szans. Elari od wieków stoją w miejscu, ludzie wręcz przeciwnie. Ciągle się rozwijacie i podporządkowujecie świat do swoich potrzeb. Dzieli nas przepaść technologiczna, której nigdy nie przeskoczymy, a magia, która była naszą jedyną przewagą, koniec końców zawiodła.
Elfka przerwała, zaciągnęła się kilka razy. Laura jej nie ponaglała.
– Tak – rzekła wreszcie szamanka. – Zawiodła nawet magia. Potem, jakimś cudem ją też udało wam się ujarzmić. Choć wydawało się to niemożliwe, wygląda na to, że nasi bogowie zaczęli się do was dostosowywać. Nie mam już dłużej złudzeń. Ułożyć się z ludźmi, to nasza jedyna szansa na przetrwanie. Nie zamierzam się jednak dać zniewolić. Mogę współpracować, ale na równych warunkach. To też staram się tu osiągnąć. Nie było może idealne, ale byliśmy na dobrej drodze, by znaleźć z mieszkańcami Vardell wspólny język. Tylko, że na nic się to zdało.
Laura uniosła brwi.
– Los bywa przewrotny – powiedziała Verra. – Niespodziewanie wszystko się pokomplikowało, gdy któregoś dnia targowego, ludzie nie pojawili w ustalonym miejscu. Nie chciałam od razu doszukiwać się w tym złych intencji. Pomyślałam, że może coś ich zatrzymało. Posłałam więc dwóch wysłanników do Vardell, by ustalili, co się stało.
– No i?
– Wrócili cali poobijani i upokorzeni. Ludzie nawet nie dali im dojść do słowa, tylko od razu zaczęli w nich rzucać błotem i kamieniami. Bez żadnego powodu przepędzili ich z osady jak dzikie psy. Mimo to nie szukałam zemsty. Czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Przez cały ten czas ludzie z Vardell się ze mną nie skontaktowali i ja też nie wysyłałam do nich nikogo więcej. O tym, że ktoś zginął z rąk viry, dowiedziałam się dopiero od ciebie. Wydaje mi się to jednak dziwne, bo jeśli faktycznie jakaś kręci się po dolinie, wyczułabym ją.
– To wszystko?
Verra zawahała się.
– Pakt, który zawarłam z przywódcą Vardell, jest świętością i nigdy go nie złamię. To, co spotkało Liv, poddaje jednak w wątpliwość, czy druga strona postąpi tak samo. Sytuacja już wcześniej była napięta, ale teraz…
– Rozumiem.
Twarz Laury wykrzywił nagle grymas bólu. Kobieta przetarła dłonią łzawiące oko i mruknęła gniewnie kilka paskudnych przekleństw.
– Wszystko w porządku? – zapytała atna, odstawiając fajkę na bok. – Nie wyglądasz najlepiej.
– To nic takiego, zwykła infekcja…
Kobieta spojrzała na elfkę i westchnęła.
– No dobra, przyznaję, że zaczyna mnie to powoli doprowadzać do szału. Dostałam od lekarza jakieś mazidło, ale pomaga tylko doraźnie.
– Wasi uzdrowiciele potrafią wiele, ale często skupiają się na objawach zamiast na prawdziwym źródle dolegliwości. Ciało to nie tylko mięśnie i kości, to również płynąca w nim energia duchowa. Gdy ten przepływ zostaje zakłócony, choroba nie ustąpi.
Szamanka wyjęła lniane zawiniątko i ostrożnie rozwinęła je na dłoni, odsłaniając trzy niebieskawe kryształy, które delikatnie błyszczały w świetle ogniska.
– To eliz, minerał, który można znaleźć w naszych górach. Rzadki, lecz potężny. Działa nie tylko na ciało, ale przywraca zaburzoną harmonię duszy. Zazwyczaj kruszy się go na drobny proszek i dodaje do fajki, ale w twoim przypadku lepiej będzie rozpuścić go w wodzie i zakroplić do oczu.
Jak powiedziała, tak zrobiła i chwilę później elfka postawiła przed Laurą szklany flakonik z cienką szyjką, w którym opalizowała tajemnicza mikstura. Kobieta podniosła naczynie z wahaniem, ale wlała kilka kropel do chorego oka.
– Do diabła z tym twoim lekarstwem! – syknęła, mrugając intensywnie. – Teraz piecze jeszcze gorzej niż wcześniej!
Ból jednakże szybko ustąpił, a Laura poczuła, jakby czas zwolnił. Dźwięki dochodzące z zewnątrz: szum drzew, szmer rozmów, śpiew ptaków, zaczęły zlewać się w jeden, hipnotyczny rytm. Tkanina pod palcami nagle wydawała się bardziej szorstka, a własny oddech nienaturalnie głośny.
– Co jest? – pomyślała, wpatrując się w błyszczące oczy elfki.
I była to jej ostatnia jasna myśl.
*
– Kiedy zniknęłaś w tamtym namiocie, sądziłem, że już po tobie – jęknął Pen, zrównując z Laurą rogga. – Ba, byłem pewien, że i moje dni są policzone. Pilnowało mnie dwóch ponurych elfów, którzy w ogóle się do mnie nie odzywali. Nie rozumieli moich pytań albo nie chcieli na nie odpowiadać. Ze stresu o mało nie wyzionąłem ducha. Strasznie długo siedziałaś u tej atny. Prawie do rana. Co wyście tam robiły tyle czasu?
– Miałyśmy małą pogawędkę, a potem… Powiedzmy, że skorzystałam z szamańskiej kuracji, by wyleczyć oko.
– I co? Elfie czary pomogły?
– Nie narzekam.
Dziennikarz podrapał się pod melonikiem.
– No, nie wiem – mruknął podejrzliwie. – Coś mi tu nie pasuje. Słyszałem niepokojące odgłosy. Jakieś jęki, szamotaninę, a później głośne śmiechy i krzyki. To brzmiało jakbyście tam… No wiesz… Różnie mówi się o elfach i ich… upodobaniach. Czytałem kiedyś ilustrowany artykuł na ten temat. Nie żebym kogokolwiek osądzał czy coś…
Laura uśmiechnęła się złośliwie.
– Ilustracje zapewne najbardziej przykuły twoją uwagę, co? Masz zbyt wybujałą wyobraźnię, panie dziennikarzu. Co się tak patrzysz? Jeśli potrzebujesz ustronnego miejsca, żeby sobie ulżyć, to musisz z tym poczekać, aż dotrzemy do Vardell. Sprawa się mocno zagmatwała.
*
Do Vardell dotarli późnym popołudniem, przemoczeni od ulewy, która dopadła ich w podróży. Osada, otoczona wysokim ostrokołem, sprawiała wrażenie wymarłej. Brama była zamknięta na głucho, a jedynym dźwiękiem, który słyszeli, był szum deszczu. Pen przez dobry kwadrans wołał i walił w deski, zanim w końcu zza bramy wyłonił się wąsaty mężczyzna ze strzelbą w ręku. Poirytowany i zachrypnięty reporter mruknął coś pod nosem i ruszył prosto do saloonu, nie oglądając się za siebie. Laura odprowadziła zmęczone roggi do stajni, a potem poszła za mężczyzną, który ich wpuścił.
W izbie znajdującej się w przybudówce do ostrokołu było ciepło. W kącie stał niewielki żelazny piecyk, w którym wesoło trzaskały kawałki drewna. Przy ciężkim stole siedziało dwóch rewolwerowców, którzy grali w karty. Zerknęli tylko na przybyłych i bez słowa wrócili do grania. Moris, wąsacz, przycupnął na zydelku koło piecyka i wskazał Laurze miejsce obok siebie.
– Nie wiedziałem, że do Zakonu przyjmują takie młode dziewuszki – rzekł, oglądając odznakę Laury ze wszystkich stron.
Kobieta zignorowała uwagę i usiadła, wyciągając ręce w stronę ognia.
– Gdzie znajdę starszego osady? – zapytała.
– Rudego Bena? A po cholerę ci on? Zresztą, mniejsza z tym, i tak już z nim nie pogadasz. Zaginął bez śladu jakiś tydzień temu i nie wygląda na to, by miał się kiedykolwiek znaleźć.
Moris wyszczerzył pożółkłe zęby.
– Jak nic, to sprawka elfów.
Laura skrzywiła się.
– To kto tu teraz rządzi?
– Jak to kto? Pan Baker, ma się rozumieć. Eee, widzę, że nie słuchałaś zbyt uważnie na odprawie, co? – zadrwił Moris. – Nie marszcz tak tej ślicznej buźki, rozumiem cię. Też kiedyś byłem młody. Człowiek miał wtedy głowę zaprzątniętą innymi rzeczami.
Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo i zarechotał.
– Przestań pieprzyć, tylko prowadź do tego Bakera – powiedziała Laura, z trudem panując nad głosem.
– Ej, tylko bez takich – obruszył się Moris. – Pan Baker obecnie znajduje się poza Vardell, a pod jego nieobecność ja go zastępuję.
– Wspaniale – mruknęła sarkastycznie Laura. – W takim razie, musisz znać szczegóły dotyczące ataku viry, czyż nie?
– A znam, co mam nie znać. Toż to nie jest wielka tajemnica. Ot, niespełna miesiąc temu znaleziono poharatane trupy czterech robotników, mniej więcej w połowie drogi z Vardell do tutejszej kopalni gliny, gdzie w zasadzie pracuje większość mieszkańców. Mówiono, że nieszczęśników zagryzł bies albo dopadły ich ogromne owady saagi, ale te cholerstwa nie zostawiłyby tyle dla padlinożerców. No, zobacz sama.
Moris wstał i wyciągnął z kufra sepiową fotografię, którą następnie podał kobiecie. Ta, nieco zaskoczona, przyjrzała się uważnie zdjęciu zwłok. Leżały jedne obok drugich w zakrzepniętej kałuży ciemnej posoki, z poszarpanymi twarzami i śladami zębów na rękach i szyjach.
– Za dużo krwi – stwierdziła fachowo. – Nawet najbardziej zdziczała vira nie pozwoliłaby, żeby aż tyle się zmarnowało.
– Ja tam się nie znam – mężczyzna wzruszył ramionami. – Zresztą, to i tak przecież bez różnicy. Ci wieśniacy z osady uwierzą we wszystko, co im powiesz, jak tylko błyśniesz przed nimi odznaką Zakonu.
Laura milczała jakiś czas.
– Kto wykonał to zdjęcie? – zapytała po chwili, unosząc głowę. – Ktoś z tutejszych ma aparat?
– W takiej dziurze? Tu nawet porządnego burdelu nie ma. Pan ważniak przysłał fotografa, a gdy zrobił swoje, skurczybyk wsiadł w dyliżans i tyleśmy go widzieli. Nawet się nie pożegnał. Menda jedna.
– Jaki ważniak?
– No ten z banku, do którego należy połowa doliny. A właśnie, są jakieś nowe wytyczne? Tylko mi nie mów, że mamy przyspieszyć. Jeszcze nie wszystko jest gotowe.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparła z rezerwą Laura.
– To po kiego diabła przyjechałaś tu przed terminem? Albo wiesz co? Nie chcę o tym nic wiedzieć. Wyjaśnisz sobie wszystko z panem Bakerem, jak wróci. W międzyczasie możesz zakosztować uroków Vardell.
Moris roześmiał się z ironią, a dwójka jego kompanów mu zawtórowała.
*
Laura popchnęła drzwi saloonu i weszła do środka. Przemoczony płaszcz zostawiła na wieszaku niedaleko kominka, gdzie suszyły się ubrania pozostałych gości. Pen siedział samotnie przy jednym ze stolików z kuflem piwa w dłoni i dyskretnie lustrował otoczenie.
– I jak? Dowiedziałeś się czegoś przydatnego? – zagadnęła Laura, przysiadając się do stolika.
– Można tak powiedzieć. Trochę popytałem i ustaliłem, że władzę sprawują tu teraz jacyś najemnicy przysłani przez Westforest Bank. Jest ich w sumie kilkunastu, ale większość przebywa obecnie poza osadą, razem z ich przywódcą Daviem Bakerem. Podobno patrolują teren na wypadek ataku elfów. Przysłuchiwałem się rozmowom i mieszkańcy są mocno podzieleni w kwestii swoich długouchych sąsiadów. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Ech… Jedno jest pewne, banki potrafią działać piekielnie sprawnie, gdy bronią swoich interesów. Ja natomiast do tej pory nie mogę doprosić się wypłacenia spadku po ciotce. Ponad pół roku pisania podań i wyjaśnień, a sprawa nadal stoi w miejscu.
Pen westchnął ze złością i popił piwa. Kobieta milczała, zamyślona.
– A co u ciebie, Lauro? Udało ci się wyciągnąć coś ciekawego od „dżentelmena” z wąsikami?
– Hmm? – mruknęła, podnosząc głowę. – Aa… Nie bardzo. Powiedział mniej więcej to samo, co ty, ale…
– Ale, co?
– Jeszcze nie wiem. Coś mi tu nie pasuje.
Kilka stolików dalej atmosfera wyraźnie zgęstniała. Początkowo była to tylko ożywiona wymiana zdań na temat ostatnich napięć z elfami, lecz szybko zamieniła się w kłótnię. Głosy stawały się coraz głośniejsze, a słowa ostrzejsze. W końcu jeden z mężczyzn, łysy drągal, któremu mięśnie rozsadzały przyciasną koszulę, huknął pięścią w blat.
– To na pewno wina elfów! – wrzasnął. – Wszyscy wiedzą, że viry są na ich usługach!
– Nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzyło! – zaoponował najmłodszy z zebranych, który mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. – Plemię Ith'quar, to nasi wieloletni sąsiedzi i nigdy nie byli agresywni! Starszy Ben Redwire zawarł z nimi pakt!
Łysy aż poczerwieniał, a na czole i skroniach wyszły mu żyły.
– Zamknij się, Tom! To, że jedna długoucha daje ci dupy, nie znaczy, że reszta nie chce nas zabić! Chcesz skończyć jak Ben!? On też bronił elfy i jak na tym wyszedł!?
– Nie ma o czym mówić! – wtrącił ktoś z tyłu. – Wszystko, co złe, pochodzi od elfów! Powinniśmy zrobić z nimi porządek, tak jak radzi pan Baker! Jest nas więcej! Damy im radę! Wystarczy, że bank dostarczy nam broń, tak jak obiecał!
– Dobrze gada! Polać mu! – odezwały się głosy z głębi izby.
Tom zerwał się krzesła.
– Wysłuchajcie mnie! – zawołał prawie desperacko. – Elfy nie wystąpią przeciwko nam, jeżeli je do tego nie sprowokujemy! Zaufajcie mi!
– Cholerny elfojebca! – warknął łysy, któremu puściły nerwy. – Na pewno się z nimi zbratał! Zdrajca! Kto wie, może to on pomógł w zamordowaniu naszych!? Brać go!
Drągal poderwał się od stołu, a zaraz za nim wstali dwaj jego towarzysze, którzy dorównywali mu gabarytami. Ich gwałtowny ruch wywołał poruszenie. Kilkoro bywalców saloonu natychmiast ruszyło w stronę Toma, chcąc osłonić młodzieńca. W jednej chwili sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zwolennicy pokoju i ci opowiadający się za wojną z elfami rzucili się na siebie. Rozpętała się regularna bójka na pięści, kopniaki i przekleństwa.
Laura sapnęła gniewnie i wyszła na środek sali, aktywując Krąg Tashimra. Uniosła dłoń i wypaliła krótką sekwencję run. Powietrze wokół zawirowało i nagły podmuch wiatru przeszedł przez saloon z głośnym świstem, zdmuchując kapelusze z głów i przewracając naczynia i krzesła.
W ciszy, która nastała dało się słyszeć tylko miarowe bębnienie kropel deszczu o szyby. Wszyscy zamarli, spoglądając na kobietę szeroko otwartymi oczami.
– Jestem Laura Levinsky z Zakonu Oczyszczenia – powiedziała spokojnie, lecz na tyle dosadnie, by każdy mógł ją usłyszeć. – Obijanie sobie nawzajem mord, nie przywróci życia waszym kolegom. Przede wszystkim należy zachować spokój. Rozumiem waszą wściekłość, ale nie możecie…
Kobieta urwała w pół słowa i podniosła z podłogi małą grudkę niebieskiego minerału. Zmarszczyła brwi, a po chwili wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie.
– Do kogo to należy? – zapytała, rozglądając się po saloonie. – No?! Przyznać się albo sprowadzę do Vardell moich znajomych z Inkwizycji! Wolicie gadać ze mną czy z nimi?!
Zdjęci strachem mężczyźni popatrzyli po sobie i trochę pobledli, lecz nikt się nie odezwał. Napięcie powoli stawało się jednak nie do wytrzymania i ostatecznie ktoś zrobił krok do przodu.
– A jak to moje, to co? – rzekł niepewnie Tom. – Przecież, to nic takiego, zwykłe lekarstwo.
Laura podeszła do chłopaka i popatrzyła na niego przenikliwie.
– Skąd to masz?
– Znalazłem przypadkiem – bąknął wymijająco Tom i nerwowo przełknął ślinę.
– Nie kłam.
– Ale to prawda. No… częściowo. Dobra, już dobra. Wziąłem sobie trochę bez pytania, ale ludzie Bakera mają tego kilka worków. Nawet nie zauważyli, że coś ubyło.
– Gdzie dokładnie to trzymają?
– W ruinach starego tartaku, w lesie za osadą.
*
Tartak faktycznie znajdował się tam, gdzie wskazał Tom. Budynek wyglądał na całkowicie opuszczony, gdy jednak Laura podeszła bliżej, zatrzymało ją dwóch nieprzyjemnych typów, którzy wyrośli jak spod ziemi. Rewolwerowcy nie chcieli słuchać żadnych wyjaśnień i rozmowa szybko przerodziła się w kłótnię. Jeszcze chwila i mogłoby dojść do mordobicia, lecz nagłe pojawienie się herszta najemników rozładowało sytuację.
Davie Baker był atrakcyjnym, czterdziestoparoletnim mężczyzną o chłopięcej urodzie, która zupełnie nie pasowała do jego profesji. Równo przystrzyżone, zaczesane do tyłu blond włosy oraz schludny ubiór tylko potęgowały to wrażenie. Niemniej ci, którzy go znali, dobrze wiedzieli, że dwa pozłacane rewolwery u jego pasa, nie były jedynie ozdobą.
– No proszę, czyżby Zakon zrobił się niecierpliwy? – zapytał, wprowadzając Laurę do wnętrza budynku. – Jesteś za wcześnie. Broń jeszcze nie dotarła.
– Wiem, Moris już mi to wypominał. Pokazał mi też zdjęcie.
Davie uśmiechnął się.
– I jak? Musisz przyznać, że wyszło całkiem nieźle.
– Powiedzmy – powiedziała chłodno. – Starszego osady też będziecie fotografować?
Baker zatrzymał się i przez chwilę patrzył w oczy Laury.
– Musiałem się go pozbyć – powiedział wreszcie. – Wiem, że nie było tego w planach, ale nie miałem innego wyjścia. Cholerny Rudy Ben chciał osobiście spotkać się z atną elfów i zażegnać konflikt. Wszystkie przygotowania szlag by trafił.
– Rozumiem.
Kobieta odeszła kilka kroków i wskazała na skrzynie stojące pod ścianą.
– W tym przechowujecie eliz?
– Nie, tutaj trzymamy dynamit do wysadzania skały. Znaleźliśmy bogate złoże elizu, ale trzeba było narobić trochę hałasu, żeby się do niego dostać. Chłopaki właśnie zabezpieczają nowy otwór, ale nie wiem, czy wyrobią się do przyjazdu ekipy wydobywczej. Pieprzony Gorg i jego banda gdzieś przepadli i mamy opóźnienie. Znając ich, pewnie schlali się jak wieprze i zabłądzili po pijaku w lesie.
Mężczyzna wyjął z kieszeni cygaro i z lubością przesunął nim pod nosem. Odgryzł końcówkę, splunął w bok i zapalił. Ciężki, gryzący dym uniósł się spiralą aż pod dach, mieszając się z zapachem wilgotnego drewna.
– Tak z ciekawości – zagadnął, pykając. – Jak Bankier skłonił do współpracy Zakon? Rozumiem, że na sprzedaży tego niebieskiego gówna dorobi się fortuny, ale z tego co wiem, obecnie ma ograniczone fundusze. Obiecał wam procent od zysków, czy po prostu lubicie, gdy ktoś was wyręcza w zabijaniu długouchych?
Laura nie odpowiedziała.
– Nie jesteś zbyt gadatliwa, co cukiereczku? I dobrze. Te ciche, najgłośniej krzyczą w sypialni – oblizał się lubieżnie. – Mam przytulny pokoik na pięterku saloonu. Możemy tam spędzić przyjemnie wieczór, jak tylko przekażesz mi papiery od Zakonu.
– Jakie papiery?
– W co ty pogrywasz? – zapytał, zmieniając ton. – Dobrze wiesz, że Bankier chce mieć kwity na elfy, żeby mógł przejąć ich ziemię. Po to cię tu przecież sprowadził. Chyba, że…
Davie zmarszczył groźnie brwi, mięśnie zagrały mu na szczęce. Przystojna twarz skurczyła się nagle i nabrała dzikiego wyglądu. Laura dostrzegła błysk w jego oczach i sięgnęła po broń, lecz mężczyzna był szybszy.
Huk wystrzału rozdarł powietrze. Laura cofnęła się i złapała za pierś. Jasnopiwne oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a z dłoni wypadł rewolwer. Kobieta zachwiała się i runęła na zbutwiałe deski.
Ciemność, wszechogarniający mrok i cisza tak wielka, że Laura mogłaby usłyszeć bicie własnego serca, lecz ono zamilkło.
Zimno, tak bardzo zimno.
Miała wrażenie, że spada, gwałtownie stacza się ku bezdennej pustce.
Usłyszała głos. Obcy, lecz zarazem dziwnie znajomy.
POTĘŻNY.
– Byłem przy twoich narodzinach i jestem z tobą teraz. Obserwowałem cię przez te wszystkie lata.
Bardzo rzadko korzystałaś z mojej mocy. Postawili między nami mur i zabronili ci rozmawiać ze mną. Kazali zapomnieć, kim tak naprawdę jesteś.
Głuchy trzask, niosący się echem w nicości.
– Waris jest słaby, nie obronił cię. Niepotrzebnie się z nim wiązałaś. Ja mogę ci dać znacznie więcej.
Kolejny trzask. Głośniejszy, groźniejszy.
– Mam wobec ciebie wielkie plany. Jeszcze nie nadszedł twój czas. Podaj mi rękę…
Przeraźliwy łoskot narastał, przybierał na sile, wstrząsnął pustką, która pękła na miliony błyszczących gwiazd.
*
Laura złapała gwałtownie powietrze, a intensywny metaliczny zapach wypełnił jej nozdrza. Powoli otworzyła oczy, jakby obudziła się właśnie z głębokiego snu. Była cała obolała i kręciło jej się w głowie.
Wciąż jeszcze nie do końca przytomna, dźwignęła się na rękach i z trudem usiadła na podłodze. Poczuła ból w prawej dłoni i machinalnie na nią spojrzała. Na wewnętrznej stronie dostrzegła drobne runy, których nie powinno tam być. Nieznane symbole połyskiwały słabo, jakby były wypalone pod skórą.
Oprócz dziwnych znaków zauważyła coś jeszcze – krew. Całe mnóstwo krwi, która zdążyła już częściowo zakrzepnąć. Była dosłownie wszędzie. Na jej rękach, twarzy i we włosach. Laura czuła ją nawet w ustach. Nie była to jednak jej krew.
Zaniepokojona kobieta podniosła wzrok i zamarła. Wnętrze starego tartaku przypominało makabryczną rzeźnię. Poodrywane kończyny, zmiażdżone czaszki i ciała rozerwane na strzępy walały się dokoła, tworząc odrażającą, bezkształtną masę mięsa i krwi.
Laura pobladła, a serce zaczęło jej walić jak młot. Momentalnie przypomniała sobie o postrzale i o tym, co było potem. W panice wsunęła palce pod koszulę i dotknęła piersi. Zamiast śmiertelnej rany, wyczuła świeżą bliznę.
Żołądek skurczył jej się boleśnie i kobietę ogarnęło przerażenie. Chciała jak najszybciej uciec z tego upiornego miejsca, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Jak oszalała złapała się za głowę i szarpnęła, wyrywając włosy. Wrzasnęła przeraźliwie, po czym zgięła się w pół i zwymiotowała.
*
Powietrze przesiąknięte było wonią wędzonych ryb i taniego alkoholu. Na nocnym niebie świeciły jasno bliźniacze księżyce – Legos i Riwa, rzucając blade światło na sylwetki dwóch mężczyzn stojących w portowej uliczce. Jeden z nich, w eleganckim, śnieżnobiałym garniturze sapał ciężko, ledwo powstrzymując gniew.
– Wyjaśnisz mi może, co się stało w Vardell? – warknął przez zaciśnięte zęby.
Drugi, ubrany znacznie skromniej, nerwowo poprawił rękaw bordowej koszuli.
– Nastąpiły pewne komplikacje – odparł cicho, unikając wzroku rozmówcy.
– Komplikacje?! – tamten wybuchnął. – Dobre sobie! To przecież kompletna katastrofa! Za co ja ci płacę?!
– To nie moja wina. Wtrącił się Wielki Mistrz. Na jego polecenie wysłano kogoś innego.
– Nie interesują mnie twoje wymówki! Miałeś to załatwić! Wiesz, ile pieniędzy bank zainwestował w ten projekt?!
Zapanowała pełna napięcia cisza i przez dłuższą chwilę słychać było jedynie szum morza.
– Jak dotąd, byłem zadowolony z naszej współpracy – ciągnął chłodno elegant – ale teraz zaczynam mieć poważne wątpliwości, co do twojej skuteczności. Może ktoś inny poradzi sobie lepiej od ciebie?
– Proszę dać mi jeszcze jedną szansę. Tym razem nie zawiodę.
Oczy eleganta zwęziły się lekko, a usta wykrzywiły w grymasie, który tylko z grubsza przypominał uśmiech.
– To się jeszcze okaże – rzekł niepokojącym tonem. – Na początek pozbądź się tej suki, która pokrzyżowała mi plany. Jak jej tam było?
– Levinsky. Laura Levinsky.