- Opowiadanie: Kamil Janecki - Latarnik Herbert

Latarnik Herbert

  Pierwszy tekst, który wyciągam z szuflady, by ukazać go światu. Jak świat zareaguje? Sprawdzę. I wtedy najwyżej otworzę szufladę szerzej. A że szuflada jest długa, szeroka i pojemna, to jest co z niej wybierać.

07.09.2025 – nastąpiła mała redakcja tekstu. Dziękuję @GalicyjskiZakapior, @bruce oraz @Ambush za cenne uwagi ;)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Użytkownicy III, Ambush, Użytkownicy

Oceny

Latarnik Herbert

Stękanie wioślarzy, głuche i pełne buntu, narastało z każdą chwilą. Rytmiczne skrzypienie dulek i plusk wioseł uderzających o taflę wody były niemal hipnotyzujące. Z gęstej mgły zaczął wyłaniać się ciemny, bliżej nieokreślony kształt.

Wieźli kolejnego.

Stał na podeście małej, drewnianej przystani. Wiatr targał jego starym, wełnianym płaszczem, próbując dostać się pod warstwy ubrań, by ukąsić mroźnym dotykiem. Czuł, jak wyciągnięta dłoń, w której trzymał niewielką lampę, drętwiała z zimna.

Nagle ów bliżej nieokreślony kształt przeobraził się w coś, co ludzkie oko potrafiło rozpoznać. Łódź była prosta, smolona na czarno, z czterema wioślarzami o tępych, zmęczonych życiem twarzach i potężnych barkach. Na rufie siedział zbrojny, odziany w skórzany kaftan obszyty białym futrem, z ręką opartą niedbale na głowicy krótkiego miecza – ku przestrodze dla wioślarzy. Pomiędzy nimi wszystkimi siedział chłopak. Skulony, trzęsący się z zimna, ciekło mu z nosa.

Kolejny.

Herbert widział ich już dziesiątki, jeśli nie setki. Każdy zesłany tu za karę, za czyny popełnione w swoich stronach, przybywał z jednego ze światów, które miały dostęp do wyspy. Ten nie był inny. Jasne włosy lepiły mu się do czoła, a oczy – zbyt szeroko otwarte – wpatrywały się to w latarnika, to w latarnię, z mieszaniną strachu, jak i naiwnej ciekawości.

Odziany był w ubranie, nietknięte dotąd słoną wodą, a gładkie dłonie zdradzały, że obca jest im praca – ta prawdziwa, nie dla gryzipiórków.

Następny, pomyślał Herbert. Ciekawe, czy ten też wyskoczy z latarni po kilku dniach.

Z chwilą, gdy łódź przybiła do omszałych belek mola, zbrojny pchnął chłopaka w plecy.

– Wysiadaj – warknął.

Nowy, niosąc swój kufer, potknął się na śliskich deskach. Wioślarze nawet na niego nie spojrzeli, zajęci rozmasowywaniem obolałych mięśni. Zbrojny zeskoczył na molo, podszedł do Herberta.

– Yeadwig – rzucił, wskazując podbródkiem na młodzieńca.

– Ciekawe imię – skomentował Herbert.

– U nas takie normalne. U was widocznie nie. Jesteśmy z…

– Nie interesuje mnie, skąd jesteście – urwał Herbert. – Tu wszyscy i tak kończą tak samo.

– Ten może da radę. – Zbrojny wzruszył ramionami. – Papiery masz w kufrze. Odbierzemy go za pół roku. Matka na niego czeka, dobrze by było, żebyśmy mieli po kogo wracać.

– To już nie zależy ode mnie – odparł Herbert, spoglądając w morskie fale.

Zbrojny skinął głową, po czym wsiadł z powrotem na łódź, a wioślarze, klnąc siarczyście, chwycili za wiosła.

Herbert przesunął lampę, by oświetlić twarz przybysza. Ten, wychudzony, przestraszony, trzęsący się z zimna, stał niepewnie, jak na skazanie, kurczowo ściskając uchwyt kufra. Zauważył, że Herbert wpatruje się w niego, odwrócił więc szybko wzrok.

– Za mną – nakazał Herbert.

Ruszył ścieżką w górę. Po tylu latach, po tylu razach, gdy ją pokonywał, poznał każdy, najmniejszy kamień, każdą zdradziecką szczelinę, w której z łatwością można było skręcić sobie nogę, gdyby ktoś nie patrzył, gdzie stąpa.

Za sobą słyszał sapanie młodego, szuranie kufra o kamienie. Nie zamierzał mu pomagać. Jeśli ten nie potrafił wnieść swojego dobytku na klif, nie dałby rady również przez całą noc dokładać drew do wielkiego paleniska na szczycie wieży.

W połowie drogi szuranie niespodziewanie ustało. Herbert przystanął, obrócił się, żeby zobaczyć, czemu chłopak się zatrzymał.

– Tu są dwie latarnie? – spytał młody, wpatrując się w ten odleglejszy budynek, ledwo stąd widoczny, okryty gęstym, mlecznym całunem mgły.

Herbert milczał przez chwilę, czując znajomy, irytujący ucisk w skroniach. Ciekawość Yeadwiga narobi mu tylko problemów.

– Jedna – odparł po chwili. – Tamta… Nie działa. My dbamy o płomień na tej – powiedział, wskazując na bliższą, widocznie nowszą wieżę.

– A czemu ta druga…

– Tamta cię nie dotyczy – ledwo wypowiedział te słowa. – Nie dotyczy nikogo.

*

Ciężkie, dębowe drzwi o żelaznych okuciach zaskrzypiały żałośnie, gdy pchnął je ramieniem. Lubił te drzwi. Wykonane z drogiego, czarnego dębu, przypominały mu dom, gdy jeszcze miał po co do niego wracać.

W środku panował półmrok, pachniało dymem i wilgotnym kamieniem.

Ledwo przekroczył próg wieży, a tuż za nim do środka wpadł chłopak. Był wycieńczony, sapał, krople potu skapywały mu z nosa na świeżo wyszorowaną podłogę.

– Jesteśmy w kuchni i pokoju dziennym – wyjaśnił Herbert, krzyżując ręce na piersi. – Pod tą klapą w podłodze jest spiżarnia i skład na drwa. Swoją izbę masz wyżej. Moja jest tuż nad twoją. Codziennie z rana będziesz nosił drwa na cały dzień na samą górę, do paleniska. Potrzeba trzech, czterech polan na godzinę. Ale ty nic nie podkładaj, ja się tym zajmę. To zbyt ważne zajęcie, żeby wykonywał je nowy.

Yeadwig skinął głową.

– Macie u siebie zegary? – spytał Herbert.

– Tak – odparł chłopak.

– Takie jak ten? – Herbert wskazał na mechanizm na ścianie, którego tarcza podzielona była na dwanaście części.

– Tak – potwierdził nowy, wpatrując się w zegar. – Z tym, że w moim świecie tarcza ma trzynaście liczb. Trzynasta to u nas godzina wilka i…

– Nie interesuje mnie to – uciął Herbert. – Jesteś nowy, więc poza wnoszeniem drwa na górę, będziesz dbał o jedzenie. Śniadanie o piątej z rana, obiad w południe, kolacja około szóstej, siódmej wieczorem, jak zacznie się ściemniać. Jak naszykujesz posiłek, dzwoń w ten dzwon, usłyszę cię na całej wyspie.

Chłopak przytaknął w milczeniu.

– A teraz zejdź mi z oczu – rzekł Herbert. – I nie pojawiaj się, dopóki nie będziesz potrzebny.

*

Opamiętał się. Już nie zadaje pytań. Nie szuka odpowiedzi.

Trzeba przyznać, że myśli. Zawsze przynosi nadmiar drewna, tak na wszelki wypadek. Przeczesał nawet wybrzeże i skalne załomy, by nazbierać suchych gałęzi na rozpałkę. Tłumaczył, że robi to na wypadek, gdyby płomień zgasł i trzeba go było wzniecić na nowo. Nie wyjawiłem mu, że gdyby stało się to naprawdę, ponowne rozpalenie ognia byłoby naszym najmniejszym problemem. To zrodziłoby tylko kolejne pytania.

Nieźle gotuje, trzeba mu to oddać. Chyba najlepiej ze wszystkich poprzednich. Mówi, że matka go nauczyła. Wierzę mu.

*

Zdawałoby się, że czas na wyspie nie płynie, lecz krąży w kółko, odmierzany monotonnym rytmem. Każdy dzień zaczynał się skrzypieniem schodów pod ciężarem Yeadwiga, noszącego drwa. Potem przychodził czas na śniadanie, po którym Herbert kierował się na szczyt wieży.

Jego tronem był stary, wyślizgany zydel, ustawiony tuż przy ognisku. Królestwem, które bacznie obserwował każdego dnia, była bezkresna, stalowoszara płachta morza.

Zaciągnął się fajką, zamykając na chwilę oczy. To była jego prywatna chwila wytchnienia, zapomnienia, ucieczki od koszmaru tego miejsca. Koszmaru, który zawsze wracał.

Na horyzoncie przesuwały się okręty. W większości handlowe, z brzuchatymi kadłubami wypełnionymi dobrami, a czasem wojenne, których masywne korpusy najeżone były czarnymi punkcikami – armatami. Kiedyś ich widok zrodziłby w jego głowie pytania o powody wojen, o ich przebieg. A dziś? Dziś już wiedział, że każda wojna przychodzi i odchodzi, a on wciąż tu siedzi i obserwuje morze. Cokolwiek by się nie działo, dla niego nic się nie zmieniało.

Skrzypienie schodów w samo południe zwiastowało obiad. Młody przynosił mu tacę na samą górę, po czym wracał do kuchni, by tam samemu zjeść. Najczęściej była to polewka i pajda chleba, lecz dziś pachniało inaczej. Dostał tacę z pieczonym kurczakiem, którego mięso rozpadało się pod naciskiem widelca.

Smak mięsa przełamał codzienną monotonię. Herbert zjadł wszystko, nie mówiąc ani słowa.

Na kolację schodził już na dół. Nocny chłód na szczycie wieży coraz dotkliwiej kąsał stare kości.

I tak oto kończył się kolejny, identyczny dzień.

*

Przyśniła mi się. To znaczy, codziennie mi się śni, lecz zazwyczaj są to jedynie wymysły mego schorowanego umysłu. Ale nie tej nocy. To nie był zwykły sen, to było wezwanie. Wiem, że jeśli to zlekceważę, konsekwencje będą gorsze, niż mogę to sobie wyobrazić. Z drugiej strony, jeśli pójdę, wszystko się powtórzy. Nie chcę tego. Tak bardzo tego nie chcę…

*

Smak zupy sugerował, że zapasy są na wyczerpaniu. Była wodnista, pozbawiona przypraw, z kilkoma byle jakimi strzępami warzyw, które pływały w mętnym płynie, przywodząc na myśl rozbitków z tonącej łodzi.

Herbert wyłowił łyżką kawałek papryki z siną obwódką pleśni i bez wahania włożył do ust. Przecież w swoim życiu przełykał znacznie gorsze rzeczy.

Zaskoczyło go, że Yeadwig, po przyniesieniu mu obiadu, nie zszedł na dół. Zamiast tego usiadł na podłodze, opierając się o barierki. Jadł w milczeniu, spoglądając co chwilę na morze.

Słońce przyjemnie grzało, zwiastując nadchodzącą wiosnę. Na tafli wody migotały niezliczone refleksy. W oddali przesuwały się sylwetki okrętów, wśród których coraz mniej było tych handlowych, a coraz więcej wojennych.

– A jeśli jutro nie przypłyną? – głos Yeadwiga był cichy, niemal zduszony przez szum wiatru. – W spiżarni pozostał tylko czerstwy chleb. Nawet cebuli już nie ma.

Herbert długo nic nie odpowiadał, żując powoli. Gdy skończył, westchnął w duchu. Każdy kolejny zadawał to samo, bezsensowne pytanie.

– Odkąd tu jestem, zawsze przypływają – odparł w końcu. – Przywożą zapasy równo co dwadzieścia osiem dni. Nie widzę powodu, dla którego teraz miałoby być inaczej.

– Z mojego świata można dopłynąć do dwóch takich wysp – wyjaśnił Yeadwig. – Jesteśmy na zachodniej. Na wschodniej transport kiedyś nie dotarł na czas. Znaleźli latarnika…

– Opowieści z twojego świata mnie nie interesują – uciął Herbert. – Normalnie kazałbym ci zniknąć, ale nie dziś. Teraz muszę ci coś wytłumaczyć. Tej nocy będę zmuszony na jakiś czas stąd wyjść. Ty będziesz podkładał do ognia.

Yeadwig zamarł. Jego oczy, do tej pory wpatrzone w horyzont, teraz utkwione były w Herbercie.

W spojrzeniu chłopaka pojawił się blask, którego Herbert nie widział u żadnego z poprzednich. Czysta, nieskażona ekscytacja.

– Trzy polana na godzinę. Nie cztery. Nie dwa. Trzy – Herbert cedził słowa, jakby nauczał jakiejś świętej modlitwy. – I nie schodzisz z góry. Nieważne, co się stanie. Nawet do wychodka nie wychodzisz, sikasz przez barierkę. Dopóki nie wrócę, masz patrzeć tylko w ogień, rozumiesz? W twych rękach będzie los każdego statku, który tej nocy będzie przemierzał te wody.

– Tak jest! – głos Yeadwiga był mocny i pewny. – A ty… Dokąd idziesz?

Herbert nie odpowiedział. Odwrócił głowę, a jego spojrzenie powędrowało w dal, zatrzymując się na ciemnej sylwetce drugiej latarni.

*

Ciężkie, dębowe drzwi zamknęły się za nim z głuchym hukiem, który rozszedł się po całej wyspie. Przez moment stał nieruchomo, pozwalając, by chłodny wiatr i deszcz uderzyły w niego z pełną siłą.

Było w tym coś oczyszczającego.

Powietrze smakowało solą i nadchodzącym sztormem. Gdzieś za plecami potężny snop światła z latarni przeciął mrok. Ogień był w dłoniach Yeadwiga.

Zostawił wszystko, co ważne, w rękach chłopaka, który jeszcze miesiąc temu miał problem, by dobrze rozpalić w kominku. Czy przez ten czas na tyle mu zaufał? Nie. Po prostu dziś musiał iść. Dziś była ta noc.

Rocznica. Jego dzień sądu.

Ruszył przed siebie, a jego mała lampa naftowa rzucała na mokre kamienie krąg anemicznego światła. Ścieżka, którą znał na pamięć, w deszczu zmieniła się w mały, ale rwący potok, przez co każdy stawiany krok był dużym ryzykiem.

Lecz musiał iść.

Wiatr szarpał jego płaszczem i wył w uszach, niosąc ze sobą strzępy ich rozmów, śmiech, szeptane imię.

Ojcze!!!

Myślisz, że to coś zmieni?

Hahahahaha! Głupi jak zawsze! Chce go ocalić!

Każdego z nas chciał! I co? Udało mu się?

Znów to samo… A ten nadal ma złudzenia…

Grzmot przetoczył się po niebie, rozświetlając chmury, zarysowując upiorne sylwetki postaci krążących nad wyspą. Deszcz zaczął zacinać ze wściekłą furią, aż Herbert omal nie upadł, w ostatniej chwili łapiąc równowagę na śliskim głazie.

Pamiętasz mnie? Mnie też zostawiłeś, gdy nadchodził sztorm.

Czemu on może podkładać do ognia, a ja nie mogłem? Nie ufałeś mi?

Zostawiasz tego głupca samego… Będziesz tego żałował.

Mówiłem ci! Mówiłem, że nie możesz ufać żadnemu z nich! Ale ty nigdy nie słuchasz!

W końcu ją ujrzał. Kolejna błyskawica rozdarła chmury i na mrugnięcie okiem rozświetliła jej sylwetkę.

Stara latarnia.

Nie wyglądała jak budowla, prędzej jak kamienny kikut wbity w skałę, czy palec wyrastający z wyspy. Zbudowana była niedbale, z nierównych, nieociosanych kamieni, z których wiele już dawno wypadło, tworząc w konstrukcji czarne, ziejące rany, przez które wiatr gwizdał niepokojącą melodię.

Dotarł. Stanął przed drzwiami – czy też tym, co po nich zostało: kilkoma zbitymi deskami, ledwo trzymającymi się na zardzewiałych zawiasach.

Co roku miał nadzieję, że wieża się zawali. Że pewnego razu obudzi się i zobaczy tylko stertę gruzu. Że morze i wiatr dokończą niszczycielski proces, zapoczątkowany przed wiekami. Lecz ona nadal trwała.

Położył dłoń na szorstkim drewnie. Było zimne.

– Ariadna – wyszeptał, a po niebie przetoczył się kolejny błysk.

Zapierając się ramieniem, pchnął. Drzwi ustąpiły, a zawiasy wydały z siebie przeciągłe, bolesne dla uszu skrzypienie. Z wnętrza buchnęło zimne, stęchłe powietrze.

Uniósł lampę, której płomień zatańczył dziko, po czym przekroczył próg, znikając w absolutnej ciemności.

*

Mimo że stara latarnia była dużo niższa od nowej, to za każdym razem miał wrażenie, że schody ciągną się w nieskończoność, a każdy stopień, zamiast przybliżać go do szczytu, wciągał go coraz głębiej w mroczną otchłań.

Zastał ją tam, gdzie co roku, na samym szczycie zrujnowanej wieży, tuż przy wygasłym palenisku. Była obrazem nędzy – biała, zniszczona suknia wisiała na niej jak na kościotrupie, twarz miała kolor mieszaniny błota i popiołu. Stała w miejscu, w którym kiedyś były barierki, obserwowała morze.

Zbliżył się, stanął obok. Wysokie fale uderzały o głazy wystające z tafli wody.

– Chyba go polubiłem – wyznał po dłuższej chwili ciszy.

– Myślisz, że naszego syna też byś polubił? – spytała, a jej głos był chłodny, spokojny.

Nie odpowiedział. Wszystko wróciło. Smak taniego wina, złość, która wypełniała go tamtego dnia, myśli, które rodziły mu się w najpodlejszych zakamarkach umysłu, obraz jej wykrzywionej przez ból twarzy. A potem to minęło. Nagle, bezceremonialnie.

Rozpłakał się. Opadł na podłogę, zakrył twarz dłońmi. Płakał długo, a ona mu nie przeszkadzała, czekała, aż sam skończy.

– Od dwustu lat… Co roku tu jestem – wychrypiał, przecierając twarz rękawem. – Co roku opłakuję. Co roku żałuję tak samo prawdziwie… Co jeszcze mam zrobić? Kiedy to się skończy? Kiedy będę mógł wrócić?

– Nigdy – odparła zjawa. – To nie jest pokuta, Herbercie. Pokuta zakłada możliwość wybaczenia. A tu nie ma nic do wybaczenia. To kara. Taka jest natura tego miejsca.

Herbert milczał. Siedział, zrezygnowany, wpatrzony tępym wzrokiem w skały, na których rozbijały się fale.

Jego umysł był czysty.

Zaczął czołgać się na skraj wieży, do miejsca, gdzie kiedyś znajdowały się barierki. Spojrzał w dół, wprost w spienioną czerń. Było wystarczająco wysoko, na dole widział mnóstwo skał, był pewien, że trafi w jedną z nich.

– To nic nie zmieni – uprzedziła.

– Da mi ulgę – wyjaśnił.

– Tylko na chwilę – odparła.

Patrzył na fale. Brutalne, bezlitosne, piękne. Tak bardzo chciał być wśród nich…

Nagle uderzyło go zimno. Inne, nie takie jak zwykle. Znał to zimno, wiedział, co oznacza.

Zerwał się na równe nogi, spojrzał w kierunku nowej latarni, a przez jego ciało przebiegł dreszcz przerażenia.

Ogień gasł.

– Cokolwiek byś robił, nie uratujesz go – usłyszał głos Ariadny. – Tak już to miejsce działa. Nie ma innej drogi.

Nie słuchał, biegł.

*

Gnał, ignorując deszcz i wiatr. Niejeden raz się przewrócił, kalecząc nogi i dłonie o ostre kamienie, lecz nie czuł bólu. Był skupiony na jednym celu: dotrzeć do ognia, nim ten zgaśnie na dobre.

Runął na ciężkie, dębowe drzwi jak taran, aż omal nie wypadły z zawiasów. Popędził po spiralnych schodach na górę, a jego ciężki, urywany oddech niósł się echem po wieży, doskonale słyszalny, mimo odgłosów sztormu.

Już w połowie drogi poczuł zmianę. Nie było ciepła wnętrza wieży, nie było zapachu dymu z paleniska. Był tylko chłód.

Ledwo wpadł na górę, ujrzał Yeadwiga, który przecierał oczy, jakby dopiero wstał. Wielkie palenisko, serce latarni, było puste, na dnie ledwie tliło się kilka węglików. Ostatni żar.

Obrócił się, spoglądając w miejsce, gdzie powinien widzieć morze.

Widział czarną, sunącą ku nim mgłę.

I słyszał ich szepty.

Ojcze! Tak mi zimno! Ojcze!

Czemu mi nie powiedziałeś!?

To twoja wina… To wszystko twoja wina!

Nie skacz… Nie skacz… Ja skoczę za ciebie…

Mam dość! To boli! Ja nie chcę czuć bólu!

Czarna mgła była tuż za barierką, jej macki zbliżały się z każdą chwilą, krążyły dookoła wieży, czekając, aż ostatni żar wygaśnie, by wedrzeć się do środka i pochłonąć wszystko.

Yeadwig, który dopiero wstał, krzyknął przerażony, gdy z mroku wyłoniła się dłoń, która po niego sięgała. Herbert był szybszy, złapał chłopaka, po czym wrzucił go przez klapę w podłodze do środka latarni.

Padł na kolana przed paleniskiem, jak przed ołtarzem. Ostatni żar pulsował słabo, z każdą chwilą mógł bezpowrotnie zgasnąć.

– Nie tym razem – wycharczał.

Szepty nasiliły się, otaczając go z każdej strony. Mgła zbliżała się coraz bardziej, pojedyncza strużka zaczęła wlewać się do środka wieży, inna pogładziła go mroźnym dotykiem po karku.

Herbert wrzucił na dogasające węgliki kilka małych gałązek, złapał za miech i zaczął pompować powietrze z furią. Za każdym razem ledwie tlące się resztki rozbłyskały delikatnie, oświetlając jego twarz zalaną potem i łzami, lecz potem gasły na nowo.

Oddaj go nam.

I tak nie należy do ciebie.

Przecież sam go zabiłeś. Nie odbieraj go innym.

Ty też chodź do nas. Wszyscy tu na ciebie czekamy.

Czekamy już tak długo…

Czekamy na zemstę.

Mgła podpełzła jeszcze bliżej, zaczęła owijać się wokół jego rąk i nóg, ciągnąc w stronę ciemności. Poczuł ręce łapiące go za ubranie, słyszał mroźne oddechy istot z mgły. Niektóre czuł na swoim karku.

Przecież nie spotka cię tu nic, poza tym, na co zasłużyłeś.

Nagle jedna z drzazg zajęła się ogniem.

Mały, drżący płomień, najpiękniejsza rzecz, jaką Herbert widział w całym swoim życiu.

Szybko, ale z ostrożną precyzją, wyuczoną przez stulecia praktyki, dorzucał kolejne suche gałęzie. Szepty przerodziły się we wściekły skowyt, uściski stały się słabsze, a po chwili całkiem odpuściły. Ogień zaczął rosnąć, syczeć, pożerać coraz to nowe kawałki suchego drewna. Gdy już płomień był stabilny, Herbert dorzucił trzy grube polana, a ogień buchnął triumfalnym słupem światła i ciepła.

Czarna mgła cofnęła się z wrzaskiem bólu, uciekając za horyzont, szepty ucichły, zagłuszone przez kojący huk płomieni. Odgłosy sztormu powróciły. Niebezpieczeństwo minęło.

Herbert stał przez chwilę, trzęsąc się na całym ciele. Adrenalina odpłynęła, pozostawiając po sobie tylko ból i ścisk żołądka.

W tym momencie usłyszał za sobą jakiś ruch. Z otworu w podłodze wyskoczył Yeadwig. Chłopak był przerażony, zapłakany, blady na twarzy.

Cała rozpacz, cały strach i ból minionych lat skumulowały się w tej jednej chwili i znalazły ujście.

– Ty! – ryknął Herbert, zbliżając się do chłopaka. – Jeden raz! Jeden, jedyny raz komuś zaufałem! Zaufałem jak nikomu innemu!

Uderzył go w twarz, aż ten upadł.

– Miałeś pilnować ognia! Uwierzyłem w ciebie! A ty zawiodłeś wszystkich!

*

Nie powinienem był go uderzać. To ja zostawiłem go samego, bez wcześniejszego przyuczenia. Miałem tyle czasu, żeby wszystko mu wyjaśnić, lecz nie zrobiłem tego, przekonany, że i tak nie dotrwa do tego momentu. A jednak.

Nie wiem, co czuję. Po prostu chciałbym, żeby tu został. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, chciałbym, żeby tu został…

*

Poranek po sztormie był nienaturalnie wręcz spokojny. Niebo miało kolor intensywnego błękitu, a słońce grzało przyjemnie.

Yeadwig poruszał się cicho jak duch, unikając wzroku Herberta, a z jego oblicza nie zszedł strach przed tym, czego wczoraj doświadczył.

– Chodź – nakazał Herbert, gdy tylko zjedli śniadanie.

Powędrowali na klif, z którego widzieli całą plażę i drewniane molo. Całe wybrzeże usiane było poszarpanymi kształtami.

Połamane maszty, potrzaskane beczki, drzazgi desek, które jeszcze wczoraj tworzyły kadłub jakiegoś statku. Pomiędzy nimi leżały bezwładne, powykręcane ciała w marynarskich strojach, kołysane delikatnie przez resztki fal.

– Przypatrz się – rzekł Herbert, widząc, jak Yeadwig odwraca wzrok. – Spójrz na każdego z nich. Każdy miał rodzinę. Cel w życiu. Marzenia.

Yeadwig milczał.

– Ta wyspa – kontynuował Herbert, tonem, jakby wykładał jakąś ponurą lekcję – to nie jest zwykły ląd. To rozdroże między światami. Statki, które tędy przepływają, nie płyną tylko po morzu z mojego świata, czy twojego. One płyną pomiędzy morzami. A światło tej latarni wskazuje im drogę. I chroni przed złem.

Herbert zrobił chwilową pauzę, dając Yeadwigowi czas, by ten przetrawił jego słowa.

– Gdy światło zgasło, połączenie zaczęło zanikać. To, co tu widzisz, to są szczęśliwcy, którzy dostąpili łaski śmierci. Ci, którzy byli dalej, daleko od tej wyspy, oni… – Po chwili namysłu Herbert wzruszył ramionami. – W zasadzie nie wiem, co ci powiedzieć. Nikt tego nie wie. Wiadomo tylko, że tacy ludzie nigdy nie wracają. Chodzą opowieści o statkach widmo, o żywych trupach czyhających na dnie morza, ale to tylko pogłoski. Nigdy się nie dowiemy, co tak naprawdę się z nimi stało.

Herbert spojrzał w oczy Yeadwiga.

– Mieli to nieszczęście, że nie zginęli. Że nie roztrzaskali się na wybrzeżu. Już nigdy nie dopłyną do żadnego portu. Na żadnym ze światów.

Na twarzy Yeadwiga pojawiło się pełne grozy zrozumienie. Spojrzał na swe dłonie, następnie na ciała marynarzy na wybrzeżu. Po chwili jego wzrok powrócił na Herberta.

– Przepraszam… – wyszeptał.

*

Do ich życia powróciła rutyna. Yeadwig nosił drwa z samego rana, po czym zajmował się kuchnią, natomiast Herbert siadał na zydelku i palił fajkę, wpatrując się w morze.

Dni mijały jeden za drugim. Zapętlone, identyczne.

Podczas sprzątania piwnicy, Yeadwig znalazł starą talię kart, przywiezioną przez jednego z poprzednich. Zarzekał się, że u siebie w domu ma identyczne karty.

Herbert mu wierzył.

Wieczorami grali w różne gry, które pamiętali ze swoich światów. Okazało się, że kilka gier było uniwersalnych i występowały w obu.

– Nadal nie wiem, dlaczego nie rozpalamy drugiej latarni – zauważył Yeadwig podczas jednej z partii w karty.

Pytanie zawisło w ciszy, ciężkie i nieuniknione. Herbert przez chwilę nie odrywał wzroku od swoich kart, jakby szukał w nich odpowiedzi.

– Nie mamy takiej potrzeby – odparł w końcu enigmatycznie.

Mijały dni. Tygodnie. Miesiące.

Zanosiło się na to, że wszystko zakończy się dobrze.

*

Zaczęło siąpić.

Herbert podłożył drwa do paleniska, po czym wrócił do swojego ulubionego zajęcia – pykania fajki.

Nie myślał o niczym szczególnym, po prostu siedział, wpatrzony w morze, co jakiś czas spoglądając na unoszący się leniwie dym z fajki.

Obserwował horyzont. Od jakiegoś czasu nie widywał już okrętów handlowych, cały czas pływały tylko wojenne. W dużych grupach, coraz ciężej uzbrojone.

W światach musiał panować chaos.

Nagle ostry, porywisty podmuch wiatru uderzył w Herberta, omal nie wyrywając mu fajki z ust. Złapał ją w ostatniej chwili, a całe zdarzenie wyrwało go z letargu.

W tej chwili poczuł ssący, niemal bolesny głód w żołądku.

Zmarszczył brwi. Spojrzał na stary zegarek, który wyjął z kieszeni. Jego wskazówki już dawno minęły siódmą wieczorem.

– Yeadwig!? – zawołał w kierunku klapy w podłodze. – Co z kolacją!?

Odpowiedziała mu tylko cisza, przerywana zawodzeniem nasilającego się wiatru.

Coś było nie tak. Herbert wstał, czując zimny dreszcz.

– Yeadwig! – krzyknął głośniej, ruszając w stronę schodów.

Cisza.

Poczuł mieszaninę gniewu i strachu. Gdzie ten chłopak się podział?

Herbert podszedł do barierki, wypatrując jego sylwetki gdzieś na wyspie. Powoli zapadał już mrok, spowijając wszystko w odcieniach fioletu i szarości.

I wtedy to zobaczył.

Ciepłe, pomarańczowe, pulsujące światło, dochodzące z samego szczytu drugiej wieży.

Fajka wypadła Herbertowi z ust i z cichym stukotem potoczyła się po kamiennej posadzce. Przez moment stał jak sparaliżowany, nie wierząc własnym oczom. Chłopak tam był.

Rzucił się w stronę wyjścia, pognał w dół po schodach, czując, jak zimny pot oblewa całe jego ciało.

Dlaczego?

*

Gnał, a wiatr smagał go po całym ciele jak bicz. Stara latarnia majaczyła w mroku, a ciepłe światło na jej szczycie nabierało mocy.

Wpadł do środka, wyważając drzwi, aż te poleciały pod ścianę naprzeciwko. Pędził po schodach, mijając po kilka stopni naraz.

Wbiegł na górę, zatrzymał się.

Yeadwig siedział na posadzce, wpatrzony w płomienie. Był blady, lecz spokojny.

Obok stała ona. Nadal blada, nadal ubrana w suknię, którą miała na sobie w dniu ich ślubu.

– Coś ty mu zrobiła!? – krzyknął, patrząc na Yeadwiga.

– Pytał – odpowiedziała. – Szukał odpowiedzi.

Yeadwig oderwał wzrok od ognia. Spojrzał mu prosto w oczy.

– Zabiłeś mnie – w jego głosie nie było oskarżenia. Był tylko zawód.

Herbert aż skulił się, jakby przyjął cios. Jego ciało zaczęło drżeć.

– Dlatego trafiłeś na tę wyspę – kontynuował Yeadwig. Po jego policzku pociekła pojedyncza łza. – Zabiłeś mnie, nim narodziłem się w twoim świecie.

Herbert osunął się na kolana. Poczuł jak pęka, jak wszystko się łamie, jak jego ciało zalewa fala rezygnacji.

– Tak – wyszeptał.

– Dlatego trafiasz tu za każdym razem – wyjaśniła Ariadna. – Z każdego istniejącego świata. Masz przy nim być. Przypominać mu o tym, czego się dopuścił. Masz się z nim związać. Dać mu nadzieję. A potem masz odejść. Brutalnie. Nagle. To nieuniknione.

Herbert potrząsnął głową, jakby chciał odgonić te słowa.

– Nie – wychrypiał mężczyzna. – Proszę… Nie tym razem… Nie znowu…

Yeadwig spojrzał na nią, wpatrywał się przez dłuższą chwilę. Potem wrócił wzrokiem do Herberta.

– Czyli całe moje życie… – jego głos drżał. – Całe życie każdego mnie w każdym świecie… Moje wybory, moje marzenia… To wszystko nie miało sensu? Ja musiałem trafić tutaj? By cierpieć za grzechy człowieka, który jest ojcem mnie z innego świata?

– Taka jest natura tego miejsca – wyjaśniła Ariadna.

Yeadwig opuścił wzrok, zaszlochał. Herbert nie wiedział, co powiedzieć.

– To musi się wydarzyć – wyszeptała Ariadna.

Chłopak wstał gwałtownie. Jego wzrok przeskakiwał z Herberta na Ariadnę, by w końcu zatrzymać się na płomieniu nowej latarni. Wzrok miał pusty.

– Po prostu to skończę – postanowił.

Ruszył biegiem. Minął Herberta, wpadł na schody, już po chwili znalazł się na samym dole wieży.

Nim Herbert zdążył zareagować, chłopak już biegł w stronę latarni.

– Taka jest natura tego miejsca – usłyszał jeszcze za sobą.

Wybiegł z wieży, biegł za Yeadwigiem. Widział jego sylwetkę w ciemności. Był daleko. Zbyt daleko, by mógł go dogonić.

– Yeadwig! – ryknął, zrozpaczony. – Stój!

Dwóch mężczyzn, ojciec i syn, każdy zrodzony w innym świecie, gnali przez wyspę pomiędzy rzeczywistościami. Przez głazy, krzaki, przez mrok.

Nie zatrzymuj go.

Daj mu dokonać swojego przeznaczenia!

Cokolwiek byś nie zrobił, nie uda ci się…

Taka jest natura tego miejsca.

Gdy dopadł drzwi do wieży, wiedział, że Yeadwig jest już na samej górze. Był w połowie schodów, gdy usłyszał huk metalu o kamienną podłogę.

Gdy znalazł się na górze, zauważył metalową michę paleniska leżącą na posadzce, oraz Yeadwiga, zrzucającego kopniakami coraz to kolejne rozżarzone węgliki.

Na horyzoncie, jakby przebito ropiejący wrzód, wylała się czarna mgła. Nie płynęła. Ona eksplodowała, rozlewając się po morzu, pędząc w stronę wyspy. Wraz z nią nadchodziła kakofonia dźwięków – szepty, krzyki, wrzask bólu, prośby o pomoc, płacz, histeryczny śmiech, wszystko wymieszane w jeden potężny ryk.

– Coś ty zrobił! – krzyknął Herbert, rzucając się na chłopaka.

To nie była walka, lecz szarpanina. Toczyli się po podłodze, potrącając coraz to kolejne węgliki. Herbert nie chciał go skrzywdzić, miał zamiar zrzucić go na schody i zamknąć klapę, po czym jak najszybciej rozpalić nowy ogień.

– Trzeba to skończyć! – krzyczał Yeadwig, a z jego oczu płynęły łzy. – To nie może trwać wiecznie!

– Wszyscy zginiemy! – odkrzyknął Herbert. – Albo stanie się z nami coś jeszcze gorszego!

Ich szarpaninę przerwał chłód.

Mgła wlała się do wieży, niczym czarny, lodowaty wodospad, niosąc ze sobą absolutne zimno, aż ciało drętwiało. Z jej kłębów zaczęły wyłaniać się postaci – półprzezroczyste, zdeformowane echa poprzednich. Każdy identyczny jak Yeadwig.

Tak!

Chodź do nas.

Musisz!

Nie ma innej drogi…

Taka jest natura tego miejsca.

Yeadwig zamarł, patrząc na nich z absolutną grozą. Chciał uciekać, lecz nie zdążył, zjawy rzuciły się na niego, oplatając się wokół jego rąk i nóg.

– Nieeeee!!! – krzyknął. – Puśćcie mnie!

Zjawy zaczęły wciągać chłopaka wprost w czarną mgłę, w której widać było poruszającą się, bezkształtną grozę, czekającą na nową ofiarę. Istota, jeśli można było tak nazwać ową siłę, zdawała się coś mówić, lecz jej głos nie był rozpoznawalny przez znane ludziom zmysły, zamiast tego czuć było jedynie rytmiczne drżenie powietrza.

Herbert rzucił się mu na ratunek, złapał za rękę. Zaczął ciągnąć chłopaka z powrotem, kopniakami starał się odpędzić ręce poprzedników Yeadwiga, oraz czarne macki.

Lecz te nie ustępowały.

– Proszę! – był to okrzyk rozpaczy Yeadwiga. – Proszę! Ja nie chcę umierać!

Nie umrzesz.

Będziesz z nami.

Tam, gdzie powinieneś być.

Tu będzie ci dobrze.

To on skazał cię na ten los.

– Zostawcie go! – ryknął Herbert, pociągając mocniej.

Wtedy stało się coś, czego nie potrafił wyjaśnić. To coś czające się w mroku zdawało się wyłonić z otchłani, lecz w jakiś inny, niewytłumaczalny sposób. Ukazało mu się, jednocześnie pozostając tam, gdzie było. Złapało go, nie posiadając zdolnych do tego kończyn. Zdawało się przemawiać do niego, lecz on czuł jedynie drżenie powietrza. Spojrzało na niego, lecz nie wykorzystało do tego oczu, a jakieś inne, nieznane mu organy, wykraczające poza jego zrozumienie.

Poczuł, jak jego uścisk się luzuje. Jak Yeadwig wyślizguje mu się z rąk. Widział przerażenie chłopaka, gdy ten niknął w sercu mgły. Wręcz czuł jego ból, gdy istota z mroku owładnęła go, zbezcześciła, dokonała na jego ciele i duchu czynów tak straszliwych, jak i niepojętych przez jego umysł.

Herbert został sam. Zmrożony do szpiku kości, otoczony przez wirujące szepty.

Taka jest natura tego miejsca…

Z szoku otrząsnął się, gdy zjawy jego synów zmaterializowały się wokół. Ich zimne dłonie zaczęły go dotykać po plecach i głowie. Potem karku i twarzy.

To koniec, ojcze.

Przestań walczyć. Jedyna droga, to poddać się.

Chodź z nami. Poczujesz ulgę.

To na ciebie czeka. Jest głodne.

– Nie! – ryknął, odtrącając ich dłonie.

Zignorował zimno i ból. Gołymi rękami zaczął zbierać pozostałe, pojedyncze węgliki z powrotem do misy, którą zaraz odstawił na miejsce. Co chwilę odganiał się od dłoni, które starały się go złapać, od macek owijających się wokół jego ciała.

Każdy pojedynczy węglik syczał, paląc mu skórę na dłoniach, lecz on nie zwracał na to uwagi. Gdy zebrał wszystkie, które nie przepadły w mroku, dorzucił kilka drzazg, czekających przy palenisku na wszelki wypadek.

Wiedział, że to za mało, że węgliki tlą się zbyt słabo, by zająć ogniem te kilka patyków.

Znów odtrącił owijające się wokół niego mroźne kończyny, po czym w akcie desperacji zerwał z siebie lnianą koszulę. Podarł ją na mniejsze kawałki, wybierając te suchsze i wkładając je ostrożnie między węgliki. Zaczął delikatnie dmuchać.

Przecież to nie ma sensu.

Z nami będziesz kompletny!

Szkoda, że tak się starasz. Przecież już dawno mogło być po wszystkim…

On też tu z nami jest. Był pierwszy. Od dnia, w którym go przez ciebie poroniła. Czekał na nas.

Teraz czeka na ciebie…

Czeka od tak dawna…

Wiedział, że to się nie uda. Materiał koszuli był zbyt wilgotny, kawałki gałęzi zbyt grube, węgliki zbyt słabe. Mróz zaczął owijać mu się na szyi, ręce ciągnęły go w stronę mroku, który ogarnął już wszystko, poza niewielką przestrzenią wokół naczynia na ogień.

Z mroku wyłoniła się twarz jednego z Yeadwigów.

– Walczyłeś dzielnie – wyszeptał. – Lecz to już koniec.

A więc tak miało się to skończyć?

Nie. Nie, dopóki pozostało mu jeszcze jedno.

Nadzieja. To przeklęte, uparte uczucie.

Z rykiem, który był mieszaniną furii i wewnętrznego bólu, wyrwał z głowy garść włosów, rzucając je na ostatni, dogasający węglik. Dmuchnął ten jeden, ostatni raz.

Włosy zajęły się jako pierwsze, buchnęły nagłym, choć krótkim płomieniem.

Zaraz za nimi płomień przeskoczył na najmniejszy fragment koszuli. Mały, drżący płomień zaczął pokrywać coraz większe fragmenty materiału.

Herbert dmuchał, walcząc jednocześnie z siłą ciągnącą go w mrok.

Płomień zajął drugi fragment materiału. Zaraz po nim przeskoczył na najmniejszą, najcieńszą z gałązek. Ogień zaczął robić się coraz śmielszy, pożerając coraz to kolejne fragmenty materiału, coraz kolejne kawałki drewna.

Wtedy rozległ się ryk. Coś, co zdawało się być bólem, cierpieniem i upokorzeniem w jednym. Ciemność zaczęła oddalać się, ustępować, ręce i macki zaczęły go puszczać.

Mgła wycofała się całkiem poza latarnię, krążyła wokół, szukając miejsca, gdzie może znów zaatakować.

Ujrzał go. Yeadwig stał na skraju balkonu, przy barierkach. Był półprzezroczysty, z oczami pełnymi smutku. Patrzył wprost na Herberta z cichym, niewypowiedzianym wyrzutem.

– Jestem tu – powiedział chłopak, a jego głos niósł się echem w umyśle Herberta. – Jestem tu przez ciebie. I twoje grzechy.

Herbert osunął się na kolana. Z jego gardła wydarł się dźwięk rozpaczy, którego nie wydawał od ponad dwustu lat. Zaczął płakać.

*

Nie mogę zasnąć. Jutro przypływa łódź. Wczoraj przyśniła mi się Ariadna, powiedziała, żebym wziął lampę. A gdybym jej nie wziął? A gdybym zgasił na chwilę ogień w latarni? Czy to by coś zmieniło?

*

Czas na wyspie nie płynął. On po prostu wędrował z miejsca w miejsce, za każdym razem odkrywając nowe rejony, nowe możliwości, by ostatecznie i tak powrócić w to samo miejsce.

Herbert stał na podeście małej, drewnianej przystani. Wiatr targał jego starym, wełnianym płaszczem. W dłoni trzymał niewielką lampę.

Z mgły, która nadeszła z samego rana, wyłoniła się łódź.

Wieźli kolejnego.

Na łodzi znajdowało się dwóch wioślarzy oraz starszy, bogato odziany mężczyzna o ciemnej karnacji, między nimi natomiast siedział ktoś, nakryty szczelnie szarym kocem.

Gdy łódź przybiła do omszałych belek mola, starszy mężczyzna wyskoczył na deski i ruszył w stronę Herberta.

– Witaj, latarniku! – przywitał się mężczyzna. – Zwę się Hasan Dahleg Muhbullah. Pochodzę z…

– Nie interesuje mnie to – uciął Herbert.

Mężczyzna zaśmiał się doniośle.

– Racja, racja – rzekł. – Was, latarników, interesują tylko pomocnicy i dostawy piwa. Mam jedno i drugie! Chłopcze, podejdź no!

Spod ciemnego koca wyłonił się młody chłopak, który wszedł niepewnym krokiem na molo. W rękach trzymał kufer ze swoimi rzeczami. Ten był ogolony na łyso i wychudzony, widocznie w swoim świecie był niewolnikiem.

Lecz nawet niewola nie złamała w nim ciekawości.

– Oto twój nowy towarzysz – rzekł Hasan. – Nazywa się Yeadwig.

– Ciekawe imię – odparł Herbert.

Koniec

Komentarze

Witam i gratuluję debiutu :]

 

Debiutu, który śmiało można określić, jako udany. Opowiadanie jest sprawnie napisane, trzyma klimat i nie dłuży się. Przeczytałem z autentyczną przyjemnością.

 

Jedyne, co mocniej zakłuło mnie w oczy, to – pozorny przynajmniej – brak logiki rządzącej światem. Czy każdy ojciec, który dopuścił się takiej zbrodni jest karany w ten sposób? Jeśli tak, to wysp powinno być o wiele więcej. Jeśli nie, to dlaczego akurat zbrodnia Herberta była gorsza od innych? Oczywiście, w tego typu niemalże onirycznym opowiadaniu nie jest to wada dyskwalifikująca.

 

Pozdrawiam i klikam


Głuche, pełne buntu, stękanie wioślarzy nasilało się z każdą chwilą. Rytmiczne skrzypienie dulek i plusk wioseł uderzających o taflę wody były niemal hipnotyzujące. Z gęstej, nieprzeniknionej mgły zaczął wyłaniać się jakiś ciemny, bliżej nieokreślony kształt.

Wieźli kolejnego.

Stał na podeście małej, drewnianej przystani. Wiatr targał jego starym, wełnianym płaszczem, próbując dostać się pod warstwy ubrań, by ukąsić mroźnym dotykiem. Czuł, jak wyciągnięta dłoń, w której trzymał małą lampę, drętwiała z zimna.

W pierwszych paragrafach opis mocno stoi przymiotnikami i podobnymi częściami mowy, często występujących w parach, a niekiedy nawet w dłuższych combo.

Nie jest to oczywiście błąd i nie wszystkich to razi tak jak mnie, ale moim zdaniem warto postarać się o większą różnorodność :)

 

– Ten może da radę – zbrojny wzruszył ramionami.

Brakuje kropki i zbrojny powinien być wielką literą. Polecam poradnik zapisu dialogów, bo ten błąd się powtarza.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Witaj. :)

I ja gratuluję debiutu i to już w dniu rejestracji. :)

Zachęcam do zapoznania się z Poradnikami w dziale Publicystyka. :)

 

Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (zawsze – tylko do przemyślenia):

Zbrojny skinął głową, po czym wrócił na łódź, a wioślarze, klnąc siarczyście, powrócili do swej pracy. – powtórzenie – celowe?

My dbamy o płomień na tej – tu wskazał na bliższą, widocznie nowszą wieżę. – mam wątpliwość co do tego zapisu wypowiedzi (?)

W oddali widać było przesuwające się sylwetki okrętów, wśród których coraz mniej widać było tych handlowych, a coraz więcej wojennych. – powtórzenie?

Teraz muszę ci coś wytłumaczyć. Dziś w nocy muszę stąd na jakiś czas wyjść. – i tu?

Ciężkie drzwi z czarnego dębu zamknęły się za nim z głuchym hukiem, który rozszedł się po całej wyspie. Przez moment stał nieruchomo, pozwalając, by chłodny wiatr i deszcz uderzyły w niego z całą siłą. – i tu?

Gdzie idziesz? – dokąd?

Grzmot przetoczył się po niebie, rozświetlając chmury, zarysowując upiorne sylwetki postaci krążących nad wyspą. Deszcz zaczął zacinać ze wściekłą furią, aż omal nie upadł, w ostatniej chwili łapiąc równowagę na śliskim głazie. – niejasny podmiot końcówki drugiego zdania – ze zdania wynika, że to deszcz mało nie upadł

Był tylko chłód. Gdy tylko wpadł na górę, ujrzał Yeadwiga, który przecierał oczy, jakby dopiero wstał. – powtórzenie?

Podczas sprzątania piwnicy, Yeadwig znalazł starą talię kart, przywiezioną przez jednego z poprzednich. Zarzekał się, że u siebie w domu ma identyczną talię. – powtórzenie?

Nagle ostry, porywisty podmuch wiatru uderzył go, omal nie wyrywając mu fajki z ust. Udało mu się ją złapać, a całe zdarzenie wyrwało go z letargu. – i tu?

Poczuł mieszaninę gniewu i strachu, wypełniającą jego ciało. Gdzie on się podział? Herbert podszedł do barierki, wypatrując jego sylwetki gdzieś na wyspie. – i tu?

Popatrzył to na niego, to na Ariadnę. Następnie na płomień na nowej latarni. – i tu?

Ich zimne dłonie zaczęły dotykać do po plecach i głowie. – literówka?

Gdy zebrał wszystkie, które nie przepadły w mroku, dorzucił kilka drzazg, które czekały przy palenisku na wszelki wypadek. – powtórzenie?

A gdybym zgasił na chwile ogień w latarni? – literówka?

Herbert stał na podeście małej, drewnianej przystani. Wiatr targał jego starym, wełnianym płaszczem. W dłoni trzymał małą lampę. – powtórzenie – celowe?

Na łodzi znajdowało się dwóch wioślarzy, oraz starszy, bogato odziany mężczyzna o ciemnej karnacji, między nimi natomiast siedział ktoś, nakryty szczelnie szarym kocem. – zbędny pierwszy przecinek?

 

Bardzo dobry tekst, wstrząsający, pełen dramatyzmu oraz mnóstwa tajemnic. Ogromnie bolesny. :)

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik (Biblioteka i Piórko), powodzenia. :)

Pecunia non olet

@GalicyjskiZakapior

Dzięki za ciepłe słowo ;) Co do logiki świata przedstawionego, to mógłbym teraz kręcić, że wyspa sama wybiera, albo inne tego typu dyrdymały, lecz prawdę mówiąc, mam napisane łącznie 8 krótkich opowiadań z tego uniwersum i każde kolejne pozostawia jedynie kolejne pytania, odpowiedzi pada bardzo mało. Ale ja lubię tak tworzyć światy, gdzie niby każdy wie JAK, ale nikt (włącznie z autorem) nie ma pojęcia DLACZEGO. Co do błędów, może dziś, może jutro po pracy, wezmę się za nie, żeby na weekend (podejrzewam, że wtedy najwięcej ludzi czyta) było już gotowe, poprawione.

Jeszcze raz dzięki za ciepłe słowo, pozdrawiam ;)

 

@bruce

Będę czytał poradniki. W weekend poogarniam. Tekst wstawiłem na szybko pod wpływem snu – przyśniło mi się, że wydałem książkę. A że tekstów napisanych mam… No, sporo, to pomyślałem, że chociaż jednym z nich pochwalę się przed światem. Dobrze pójdzie, to może w weekend wrzucę coś kolejnego, oczywiście po niezbędnej redakcji.

A czy tekst taki bolesny? Mam takie, gdzie bohaterowie kończą gorzej ;P Co do zasady nie lubię szczęśliwych zakończeń.

Co do błędów, to – jak już koledze wyżej napomniałem – będę siadał, może dziś, może jutro po pracy i poprawię. A może specjalnie poczekam do jutra, licząc, że jeszcze komentarz, czy dwa wpadną

No i dzięki za podwójne kliknięcie, choć przyznam, że muszę się wczytać, co to oznacza ;) Pozdrawiam!

Haec sententia certe sapienter sonat

I ja bardzo dziękuję. :)

Każda opinia to tylko sugestia, ostateczna decyzja zawsze należy do Autora. :) 

Dobrze, że się pochwaliłeś. :) Bardzo dobrze. :) 

Bolesny to dla mnie tekst, który “boli wewnętrznie”. :) Bohater może nawet zasiadać na tronie cesarskim, lecz ważne, co ma w sercu i duszy. :)

Poradnik Drakainy omawia te pojęcia dokładnie, w HP też są o tym wzmianki – Biblioteka będzie, kiedy otrzymasz pięć klików. :) Piórko to tutaj najwyższa nagroda. Musi być jednak więcej nominacji i Loża musi przegłosować większością Twoje opowiadanie na TAK. :) 

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

@Bruce

Wow. Biblioteka mniej więcej mogłem się domyśleć jak działa, ale piórka? Wiedziałbym, że coś takiego działa tutaj, to szukałbym czegoś lepszego, żeby opublikować jako debiut. Jeszcze kojarzę, że opowiadania z tej strony mogą wylądować w fizycznym wydaniu Nowej Fantastyki – to już byłoby epickie, gdyby któreś opowiadanie się tam dostało. Jutro po pracy poprzeglądam jak to działa, a nóż widelec, może uda się gdzieś być wydrukowanym ;)

Być może opublikuję jeszcze w weekend “Człowiek, który nie bał się śmierci” z tego samego uniwersum. Nie uważam tego za lepsze niż “Latarnik Herbert”, ale mam większy sentyment, bo “Człowiek…” był pisany jeszcze z pomocą mojej prababci, gdy ta żyła. Kilka najbardziej porąbanych pomysłów wzięło się z jej głowy. Być może to też “zaboli” ;)

Haec sententia certe sapienter sonat

Szanowny Autorze, gorąco zachęcam do zamieszczania, ale także – czytania tutejszych tekstów. :) Co do publikacji, nasze forumowe Piórka także są wydawane. :) 

Pecunia non olet

Ten nie był inny. Jasne włosy lepiły mu się do czoła, a jego oczy – zbyt szeroko otwarte – wpatrywały się to w niego, to w latarnię, z mieszaniną zarówno strachu, jak i naiwnej ciekawości.

Moim zdaniem jego zbędne, bo jak ktoś patrzy oczami, to z reguły swoimi ;)

To w niego nie wskazuje za bardzo w kogo. 

Zarówno dla mnie zbędne. 

 

Niesamowite opowiadanie. Groza chwyta za twarz i trzyma. Poczucie beznadziei jak spleśniała papryka. 

Bardzo mi się podobało.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

@Ambush

Dziękuje za miłe słowa ;) Za godzinkę biorę się za małe redagowanie tekstu, bo mam po pierwsze feedback z komentarzy, po drugie sam coś zauważyłem. Nie lubię korygować tekstów już po opublikowaniu, ale na szczęście to strona internetowa, a nie druk, tu można sobie na to pozwolić.

Kolejne opublikuję w przyszły weekend, jak zdążę zredagować. Dla równowagi wybrałem coś bardziej komediowego ;)

Haec sententia certe sapienter sonat

 

Hej,

zbudowałeś gęsty, niepokojący klimat. Nieuchronność przeznaczenia, tajemnicza latarnia, sztormy… Aż czuć chłód na skórze i sól na ustach. :)

Często powtarza się zwrot: „Taka jest natura tego miejsca”. Choć brzmi on intrygująco, to nie dowiadujemy się czym to miejsce właściwie jest. Czy to piekło? Czy to czyściec? Czy pętla czasowa?

 

 

Ładnie Ci to wyszło. Będę wypatrywać kolejnych opowiadań z tego uniwersum.

Życzę dużo weny, klikam i pozdrawiam!

 

EDIT – Bruce ma rację. Niech tekst przejdzie próbę opierzenia! 

EDIT – Bruce ma rację. Niech tekst przejdzie próbę opierzenia! 

Marszawo, dziękuję. :) 

 

Szanowny Autorze, jak widzisz, Twój debiut zachwyca coraz więcej Czytelników. Brawa! yes

Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki. ;) 

Pecunia non olet

Kamilu, Twoje opowiadanie jest szalenie mroczne i intrygujące, pełne tajemnic, niedopowiedzeń i osobliwych sytuacji. Odległa przeszłość ma niebagatelny związek z bieżącymi wydarzeniami i choć czytałam ze sporym zainteresowaniem to przeczytawszy ostatnią kropkę nie mogę powiedzieć, że wszystko pojęłam, że historia latarnika Herberta, jego kolejnych pomocników, drugiej latarni i wspomnianych różnych światów była dla mnie w pełni jasna i zrozumiała. Potem, z Twojego komentarza dowiedziałam się, że opowiadanie jest częścią cyklu i jest pomyślane tak, że nie daje pełnych odpowiedzi na pytania rodzące się podczas lektury.

Wykonanie, niestety, nie jest najlepsze. Przeszkadzała zaimkoza, powtórzenia i nie zawsze poprawnie skonstruowane zdania.

 

z ręką opar­tą nie­dba­le na gło­wi­cy krót­kie­go mie­cza – ku prze­stro­dze dla wio­śla­rzy. → …z ręką opar­tą nie­dba­le na gło­wi­cy krót­kie­go mie­cza – ku prze­stro­dze wio­śla­rzy.

Przestroga jest kierowana do kogoś, nie dla kogoś.

 

Po­mię­dzy nimi wszyst­ki­mi sie­dział chło­pak. → Wystarczy: Po­mię­dzy nimi sie­dział chło­pak.

 

– Yeadwig – rzu­cił, wska­zu­jąc pod­bród­kiem na mło­dzień­ca. → – Yeadwig – rzu­cił, wska­zu­jąc pod­bród­kiem mło­dzień­ca.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

– Nie in­te­re­su­je mnie, skąd je­ste­ście – urwał Her­bert. → Herbert niczego nie urwał.

Proponuję: – Nie in­te­re­su­je mnie, skąd je­ste­ście – przerwał mu Her­bert.

 

Ten może da radę – zbroj­ny wzru­szył ra­mio­na­mi. → Ten może da radę.Zbroj­ny wzru­szył ra­mio­na­mi.

Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.

 

a wio­śla­rze, klnąc siar­czy­ście, po­wró­ci­li do swej pracy. → Zbędny zaimek – wszak nie wracali do cudzej pracy.

 

szcze­li­nę, w któ­rej z ła­two­ścią można było skrę­cić sobie nogę… → Zbędny zaimek.

 

– Tamta… Nie dzia­ła. My dbamy o pło­mień na tej – tu wska­zał na bliż­szą, wi­docz­nie now­szą wieżę. → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą. Zbędny zaimek.

Proponuję: – Tamta… Nie dzia­ła. My dbamy o pło­mień na tej.Tu wska­zał bliż­szą, wi­docz­nie now­szą wieżę.

 

– Takie jak ten? – Herbert wskazał na mechanizm na ścianie… → – Takie jak ten? – Herbert wskazał mechanizm na ścianie

 

– Je­steś nowy, więc poza wno­sze­niem drwa na górę… → – Je­steś nowy, więc poza wno­sze­niem drew na górę

 

Kró­le­stwem, które bacz­nie ob­ser­wo­wał każ­de­go dnia, była bez­kre­sna, sta­lo­wo­sza­ra płach­ta morza… → Płachta nie kojarzy mi się z morzem.

Proponuję: Kró­le­stwem, które bacz­nie ob­ser­wo­wał każ­de­go dnia, była bez­kre­sna, sta­lo­wo­sza­ra połać morza… Lub: Kró­le­stwem, które bacz­nie ob­ser­wo­wał każ­de­go dnia, był bez­kre­s sta­lo­wo­sza­rego morza

 

Co­kol­wiek by się nie dzia­ło, dla niego nic się nie zmie­nia­ło. → Czy to celowy rym?

A może: Co­kol­wiek by się nie dzia­ło, dla niego nie zmie­nia­ło się nic.

 

Zaskoczyło go, że Yeadwig, po przyniesieniu mu obiadu, nie zszedł na dół. Zamiast tego usiadł na podłodze, opierając się o barierki. Jadł w milczeniu, spoglądając co chwilę na morze. → Czy dobrze rozumiem, że Yeadwig towarzyszył Herbertowi w czasie posiłku?

A może miało być: Zaskoczyło go, że Yeadwig, po przyniesieniu obiadu, nie zszedł na dół. Zamiast tego usiadł na podłodze, opierając się o barierki.

Herbert jadł w milczeniu, spoglądając co chwilę na morze.

 

W od­da­li widać było prze­su­wa­ją­ce się syl­wet­ki okrę­tów, wśród któ­rych coraz mniej widać było tych han­dlo­wych, a coraz wię­cej wo­jen­nych. → Powtórzenia.

Proponuję: W od­da­li przesuwały się syl­wet­ki okrę­tów, wśród któ­rych coraz mniej widać było tych han­dlo­wych, a wię­cej wo­jen­nych.

 

Jego dzień sądu.

Ruszył przed siebie, a jego mała lampa… → Drugi zaimek jest zbędny – chyba niemiał cudzej lampy.

 

Wiatr szarpał jego płaszczem… → Zbędny zaimek – wszak nie nosił cudzego płaszcza.

 

Drzwi ustąpiły, a zawiasy wydały z siebie przeciągłe, bolesne dla uszu skrzypienie. → Zawiasy nie mogły wydać skrzypienia z niczego innego, więc wystarczy: Drzwi ustąpiły, a zawiasy wydały przeciągłe, bolesne dla uszu skrzypienie.

 

zamiast przybliżać go do szczytu, wciągał go coraz głębiej w mroczną otchłań. → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Wysokie fale uderzały o głazy wystające z tafli wody. → Skoro fale były wysokie, głazy nie mogły wystawać z tafli.

 

złapał za miech i zaczął pompować powietrze z furią. → …złapał miech i zaczął z furią pompować powietrze.

 

zaczęła owijać się wokół jego rąk i nóg, ciągnąc w stronę ciemności. Poczuł ręce łapiące go za ubranie, słyszał mroźne oddechy istot z mgły. Niektóre czuł na swoim karku. → Czy wszystkie zaimki są konieczne? W jaki sposób słyszał mroźność oddechów?

 

najpiękniej rzecz, jaką Herbert widział w całym swoim życiu… → Zbędny zaimek – czy mógł widzieć coś w cudzym życiu?

 

Adrenalina odpłynęła, pozostawiając po sobie tylko ból i ścisk żołądka. → Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano co to adrenalina?

Może: Napięcie odpłynęło, pozostawiając po sobie tylko ból i ścisk żołądka.

 

Chodzą opowieści o statkach widmo… → Chodzą opowieści o statkach widmach

 

Powoli zapadał już mrok, spowijając wszystko w odcieniach fioletu i szarości. → Powoli zapadał już mrok, spowijając wszystko odcieniami fioletu i szarości.

 

Gdy dopadł drzwi do wieży… → A może: Gdy dopadł do drzwi wieży

 

ciało drętwiało. → Ten rym nie brzmi tu najlepiej.

Proponuję: …aż ciało stało się drętwe.

 

Złapało go, nie posiadając zdolnych do tego kończyn. Zdawało się przemawiać do niego, lecz on czuł jedynie drżenie. Spojrzało na niego, lecz nie wykorzystało do tego oczu, a jakieś inne, nieznane mu organy, wykraczające poza jego zrozumienie.

Poczuł, jak jego uścisk się luzuje. Jak Yeadwig wyślizguje mu się z rąk. Widział przerażenie chłopaka, gdy ten niknął w sercu mgły. Wręcz czuł jego ból, gdy istota z mroku owładnęła go, zbezcześciła, dokonała na jego ciele i duchu czynów tak straszliwych, jak i niepojętych przez jego umysł. → Przykład zaimkozy.

 

Ogień zaczął robić się coraz śmielszy, pożerając coraz to kolejne fragmenty materiału, coraz kolejne kawałki drewna. → Czy to celowe powtórzenia?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Marszawa

Po pierwsze, najważniejsze doceniam użycie mema z LoTR.

Po drugie, dziękuję za miłe słowa ;D Jestem pod wrażeniem, że ludziom się to podoba, tym bardziej, że opublikowanie tego to był przypadek, nie wiedziałem, co publikować i po prostu wylosowałem z tego, co mam napisane ;P

 

@bruce

Właśnie widzę. I pomyśleć, że przez swoje teksty z Polskiego raz nie zdałem…

 

@regulatorzy

W każdej łyżce miodu znajduje się też beczka dziegciu. Dziękuję Ci za ten komentarz, zauważasz coś, co już niejedna osoba u mnie zauważyła – jak to nazwałaś, zaimkoza. Walczę z tym, przysięgam, ale to silniejsze ode mnie. Wszystkie uwagi wezmę pod uwagę zarówno robiąc tu jeszcze jedną, mam nadzieję ostatnią, korektę, jak i przy kolejnych opowiadaniach. Właśnie redaguję jedno z nich, muszę wrócić się do początku i wziąć Twoje spostrzeżenia pod uwagę.

Co do pytań bez odpowiedzi, jak już mówiłem/pisałem wyżej w komentarzach, uwielbiam tak tworzyć światy. W jednym z kolejnych opowiadań z tego “cyklu” pada na przykład odpowiedź na to, co dzieje się z marynarzami porwanymi przez mgłę. Sęk w tym, że rodzi to kolejne 20 pytań. Jakaś pozostałość po Lovecrafcie i stylu narracji w grach komputerowych stworzonych przez Hidetaka Miyazaki.

No ale kończąc, naprawdę dzięki wielkie za komentarz i wytknięcie błędów. Odpalam zaraz szlifierkę i biorę się za polerowanie ;)

Haec sententia certe sapienter sonat

@bruce

Właśnie widzę. I pomyśleć, że przez swoje teksty z Polskiego raz nie zdałem…

laugh Mickiewicz powtarzał klasę. A o Edisonie nawet nie wspominam… :) Wielcy niekoniecznie byli doceniani w szkołach. :) 

Pozdrawiam i – powodzenia. :) 

 

Pecunia non olet

Bardzo proszę, Kamilu. Jest mi niezmiernie miło, że uznałeś uwagi za przydatne. A zaimkozę można wyleczyć – Twój przypadek nie jest beznadziejny. ;)

Jestem przekonana, że Twoje przyszłe opowiadania będą równie zajmujące i coraz lepiej napisane, a ich lektura okaże się szalenie satysfakcjonująca. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@bruce

Muj Bosze, ależ co to za porównania ;P Jestem ciekaw, czy kolejne opowiadania też się tak przyjmą, czy nie okaże się, że Latarnik był jednorazowym strzałem ;)

 

@regulatorzy

Będę leczył, obiecuję! 

Haec sententia certe sapienter sonat

@bruce

Muj Bosze, ależ co to za porównania ;P Jestem ciekaw, czy kolejne opowiadania też się tak przyjmą, czy nie okaże się, że Latarnik był jednorazowym strzałem ;)

 

 

Ha, ha, ha. :)

Zobaczymy, trzymam kciuki, z pewnością i inne opowiadania będą arcyciekawe; a na razie poprawiaj, bo kolejni Czytelnicy będą zaglądać. :) Jeśli otrzymasz nominację (czego życzę), Twoje opowiadanie trafi wprost do Loży i to ona podejmie ostateczną decyzję. :) 

Pecunia non olet

 

Witam:)

 

Fabuła, choć niezła, nie zachwyciła mnie. Natomiast warsztat mnie zauroczył i niewiele zabrakło do tego, bym mógł powiedzieć, że mnie zachwycił. Gdybym miał użyć jednego słowa, żeby go scharakteryzować, z całą pewnością byłoby to słowo „dojrzały”. Zawiera się w nim zarówno powściągliwość, jak i plastyczność, nutka poetyckości, kapka naturalizmu, surowość, spryt i błyskotliwość w przekazywaniu prozaicznych informacji w pociągający sposób. Wszystkie te cechy są starannie wyważone. I to właśnie w mojej opinii czyni go cholernie dojrzałym. Dostrzegam tu pewne podobieństwa do George'a Martina. Czytając Cię, nie wypatrywałem końca, lecz odpoczywałem.

 

Zastanawia mnie kwestia tych powtarzających się wcieleń jego syna. Wychodzę z założenia, że to, co czyni konkretną, pojedynczą istotę ludzką( albo i nieludzką), to jedna, zdolna do odczuwania doznań (na skali cierpienia i szczęścia) jaźń. Gdyby na przykład ktoś mnie sklonował jeden do jednego z całym pakietem – ciałem, psychiką, skłonnościami, a nawet zapisaną w mózgu pamięcią aż do momentu sklonowania – to nie byłbym ja, tylko zupełnie odrębna jednostka. A zatem, jeżeli tych „jaźni” było realnie więcej niż jedna i cierpiała więcej niż jedna jaźń (zakładając, że to nie jakaś iluzja mająca przysporzyć dodatkowego bólu Herbertowi), to tylko jeden z nich mógł być prawdziwym Yeadwigiem. Zaś cała reszta to niezależne jednostki, niewinnie cierpiące za grzechy nie swojego ojca. Nie jest to z mojej strony oczywiście żaden wytyk braku logiki w Twoim świecie, tylko moja osobista refleksja na temat tego jakże ciekawego zagadnienia.

Życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej:)

 

@Xarmela Miło mi to czytać, choć naprawdę doszukiwanie się podobieństw mojego stylu do Martina, to jak porównywanie kijka z lasu do Andurila (if U know, what i mean). Niemniej na pewno miał jakiś na mnie wpływ, czytało się parę jego książek ;)

 

No a Yeadwig, no cóż. Nikt nie powiedział, że nie jest to dla nich niesprawiedliwe. Jest i to bardzo. Ale taka jest natura tego miejsca ;) Mi tam go bardzo było szkoda, kiedy to pisałem. Wielu bohaterów moich opowiadań jest mi szkoda. Nie mają ze mną łatwo ;P

 

Pozdrawiam!

Haec sententia certe sapienter sonat

Co mogę powiedzieć. Od pierwszego zdania złapało moją uwagę i już nie puściło. Chciałem dowiedzieć się więcej o świecie i o przeszłości głównego bohatera. „Natura tego miejsca” jest tak niesprawiedliwie okrutna w swojej sprawiedliwości, że aż wywołała u mnie mieszaninę autentycznego gniewu i lęku. Liczę na kolejne opowiadania z tego uniwersum. Pozdrawiam 

@bogdanoff Bóg zapłać za miłe słowa! Niestety, ale obawiam się, że Latarnik to najlepsze co napisałem w tym uniwersum. A przynajmniej mi się najbardziej podobał, zobaczymy co ogłosi publika

Haec sententia certe sapienter sonat

Dzień dobry, Kamilu.

Fajne opowiadanie, gratuluję dobrego pomysłu. Tekst jest wciągający, tajemniczy i intrygujący. Czytałem go z dużą ciekawością. Zauważyłem (i chyba nie tylko ja), że w tekście pojawia się nadmiar powtórzeń, które utrudniają odbiór. Gdyby je ograniczyć/poprawić, całość mogłaby zdecydowanie zyskać.

Gratuluję i pozdrawiam.

rr

Nowa Fantastyka