
Zapraszam. :)
Zapraszam. :)
Do mężczyzny siedzącego na szpitalnym korytarzu podszedł lekarz.
– Pan Leśniewski?
– Tak. Już po wszystkim? – Michał wstał, nie mogąc ukryć radości. – Chłopiec czy dziewczynka?
Nagle dostrzegł smutny wyraz oczu doktora.
– Co-oś się stało? – wyjąkał z trudem.
– Bardzo mi przykro. Nie udało się ich uratować.
– Ich?
– Żona miała rozległy zawał, po którym nie odzyskała już przytomności. A dzieci…
– O Boże, moja Jadzia… Dzieci?
– To była ciąża bliźniacza. Nie wiedział pan?
– Nie.
– Cóż, oboje okręceni pępowiną. W dodatku jedno przygniatało silnie drugie. Dzieci również nie zdołaliśmy ocalić…
Michał nie pamiętał potem już niczego. Opowiadano, że zajął się nim szpitalny psycholog, zaproponowano coś do picia, odwieziono do domu i poinstruowano, jak ma dalej postępować, aby móc zorganizować trzy pogrzeby. Podano do podpisu mnóstwo papierów. Umieszczał parafki mechanicznie, jak dobrze zaprogramowana maszyna. Wszystkie dokumenty musiały się przecież zgadzać.
Pogrzebami zajął się brat Michała. On sam zapadł w dziwny stan, nie bardzo umiejąc kontaktować się w normalny sposób z otoczeniem. Dopiero na cmentarzu uświadomił sobie, w czym uczestniczy i gdzie jest. Pamięć przywołała wszystkie słowa lekarza. Zaczął wrzeszczeć z rozpaczy, rzucił się w garniturze wprost do dołu na trumnę Jadzi, nie pozwalał się stamtąd wyciągnąć, obrzucając głowę kawałami ziemi…
W domu kilkakrotnie zapewniał krewnych, którzy go odwieźli, że poradzi sobie ze wszystkim i nie potrzebuje żadnej pomocy, po czym poczekał na ich odjazd, pozamykał starannie drzwi i okna, odkręcił kurki kuchenki gazowej i powiedział cicho:
– Już niedługo spotkamy się, kochanie. I na zawsze będziemy razem. Jadziu, skarbie, oddałbym wszystko, abyś dalej żyła… I nasze dzieci też. Całe i zdrowe… Wszystko!
Emocje puściły i wzięły teraz górę nad całą resztą. Ryczał, spoglądając na ślubne zdjęcie i ukochaną twarz żony. Zamknął oczy. Czekał na śmierć. Wiedział, że po tym, co go spotkało, już nie zdoła żyć.
Poczuł zaskakujące ciepło.
Tak umiera się przy wybuchu gazu? – pomyślał.
Nagle do jego uszu dobiegł gwar. Otwarł oczy, rozejrzał się. Był w eleganckim budynku, dookoła mnóstwo osób, a wszyscy uśmiechnięci, życzliwi, zadowoleni. Wyczuł delikatną woń wanilii i cynamonu.
To niebo? Nie, nie mogłem przecież trafić do raju… Czyściec czy piekło tak by nie wyglądały… – myślał i dalej rozglądał się nerwowo.
– Czy mogę prosić pana walizkę? – Usłyszał z boku.
Młody bagażowy w nienagannym ubraniu schylał się po stojące obok rzeczy Michała.
– Gdzie ja jestem?
– Witamy w naszym hotelu – powiedziała prześliczna recepcjonistka, uśmiechając się serdecznie. – Życzymy miłego pobytu.
– Hotelu? Umarłem?
– Absolutnie nie. Jest pan cały i zdrowy.
– Ale, jak to? Przecież…
– Wszystko wyjaśni szczegółowo nasz konsultant. Spotkanie – przerwała, spoglądając na zegar ścienny – już za pięć minut!
Bagażowy pospiesznie skierował oszołomionego Michała do windy. Po chwili mężczyzna był już sam w wygodnym, przestronnym pokoju z widokiem na morze.
Może jestem kimś innym? Wskoczyłem w ciało obcego gościa? Tak, to by wiele wyjaśniało – przemknęło mu przez myśl, kiedy wpatrywał się w odległą morską toń.
– Witam uprzejmie. Ryszard Paktum, konsultant – przedstawił się mężczyzna, który wyrósł znienacka przy eleganckim biurku, stojącym na środku pomieszczenia.
Miał na sobie szykowny, grafitowy garnitur. Był na oko czterdziestolatkiem, z jasną czupryną i błękitnymi oczami. Sprawiał wrażenie życzliwego i sympatycznego.
– Proszę, niech pan spocznie. – Wskazał krzesło naprzeciw.
Cały wystrój pokoju zmienił się diametralnie. Przypominał teraz kancelarię prawniczą. Wszędzie stały meble, wypełnione segregatorami i teczkami. Obok pracowały nieustannie: drukarka oraz kilka komputerów.
– Taaak… Co my tu mamy? – Konsultant przeglądał z uwagą stosy dokumentów, poprawiając co jakiś czas okulary.
Michał dałby głowę, że przedtem nie miał ich na nosie.
– Pan Michał Leśniewski – odczytał i popatrzył przenikliwie z wymuszonym uśmiechem.
– Czyli jednak jestem sobą! – stwierdził zaskoczony gość.
– Ależ oczywiście. Miał pan co do tego jakiekolwiek wątpliwości?
– Czego ode mnie chcecie?! – wybuchnął Michał. – Gdzie ja jestem i po co mnie tu sprowadziliście?! Mało wam jeszcze?! Ileż można dręczyć człowieka?!
– Szanowny panie, proszę się uspokoić – rzekł urzędnik z naciskiem.
– Co to za miejsce?
– Hotel, do którego zabraliśmy pana, wychodząc naprzeciw wyrażonej przez pana woli – odpowiedział łagodnie.
– Jedyną moją wolą było wreszcie pożegnać się z tym przeklętym życiem, które zabiera ludziom to, co mieli najcenniejszego! – krzyknął, wsparł się łokciami na kolanach i, boleśnie płacząc, ukrył twarz w dłoniach.
Konsultant w milczeniu dalej przeglądał papiery.
– Dlaczego nie pozwoliliście mi po prostu skończyć ze sobą? Czego ode mnie chcecie? – Michał spojrzał z wyrzutem na urzędnika.
– Pragniemy spełnić pana życzenie, nic więcej.
– Czyli jednak umarłem?
– W żadnym wypadku. Jest pan żywy i zdrowy, co zresztą bardzo nas cieszy – dodał, dziwnie mrużąc oczy.
– Moim jedynym życzeniem było umrzeć! Odebrać sobie życie! Skończyć raz na zawsze! – denerwował się wzburzony Michał. – Skoro tego nie spełniliście, do czego jestem wam potrzebny?! Macie za zadanie nękać mnie i wykańczać nerwowo?
– Chwileczkę. – Ryszard odwrócił się bokiem i zaczął szybko pisać coś na komputerze.
Za chwilę wydobył jedną kartkę z pracującej ciągle drukarki.
– O ile dobrze widzę… – konsultant czytał na głos przeglądane uważnie dokumenty – pana życzeniem było odzyskanie żony i dwojga nowo narodzonych dzieci.
Michał zaniemówił. Dłuższą chwilę przetwarzał w głowie to, co usłyszał.
– Jestem w wariatkowie? – zapytał, rozglądając się nerwowo. – Zamknęliście mnie w psychiatryku? Co to za miejsce?
– Panie Michale, proszę się uspokoić. Jest pan w wyjątkowym hotelu. Jedynym takim na świecie. Ba! We wszystkich czasoprzestrzeniach! Naszym zadaniem jest spełnianie marzeń klientów – wyjaśnił uprzejmym tonem.
– Żartuje pan…
– Skądże!
– Ale ja nie prosiłem o wypasioną brykę czy szafę pełną ciuchów od Armaniego, jak jakiś porąbany małolat. Nie marzyłem o wygranej w loterii albo locie na Bali. Takie życzenia można spełnić. A jakże! Ja jednak błagałem o przywrócenie do życia pochowanej na cmentarzu rodziny – mówił coraz bardziej roztrzęsiony i w końcu głos całkiem mu się załamał.
– No właśnie… – Konsultant znowu zagłębił się w papierach. – Nie dość, że życzenie wyrażone dość późno, to jeszcze dotyczy aż trzech osób. I to zmarłych… – czytał posępnym głosem. – Sporo utrudnień, nie przeczę. No, ale na szczęście wyraził się pan całkiem jasno! – dodał z entuzjazmem, uśmiechając się szeroko. – Cytuję: „Jadziu, oddałbym wszystko, abyś dalej żyła. I nasze dzieci też. Całe i zdrowe. Wszystko!”.
– No, tak. To chyba logiczne, nie? Człowiek w jednej chwili stracił wszystko, co kochał. Chciałby to odzyskać. Wszystko za wszystko.
Nagle spojrzał uważniej na Ryszarda.
– Zaraz… Skąd pan wie, co wtedy mówiłem? Byłem sam. Odkręciłem gaz, czekałem na śmierć.
– Dla nas nic nie jest tajemnicą.
– Że co?
– Wiemy o panu wszystko – odpowiedział ze stoickim spokojem konsultant.
– Jak pan mówił, że się nazywa?
– Ryszard Paktum.
– Chyba nie znam. Nikt z sąsiadów, znajomych czy krewnych. A nazwisko oznacza zdaje się po łacinie „zgodę”, czy tak?
– Owszem. I rzeczywiście, nie znamy się, panie Michale Leśniewski.
– A mimo to pan wie o mnie wszystko?
– Taka praca. – Wskazał otaczające go meble, upakowane po brzegi rozmaitymi dokumentami.
– I co z tego wynika?
– Panie Leśniewski, powiem wprost, dobrze? Jesteśmy w stanie zrealizować pana żądanie, choć, przyznaję, nie jest to najprostsza sprawa.
– Nie rozumiem.
– Innymi słowy, możemy przywrócić pana bliskich do życia.
– Jak?
– Wybaczy pan. Nigdy nie zdradzamy metod.
– Mam brać kota w worku?
– Ha, ha, ha! Zabawne!
– Czyżby?
– Niczego nie ma pan brać.
– Więc o co wam konkretnie chodzi, do diabła?!
– Pytanie zasadnicze jest takie: czy mówił pan poważnie?
– Kiedy?
– Gdy pan zapewniał, że odda wszystko, aby żona i dzieci żyły nadal. To nad wyraz poważna i jednoznaczna deklaracja. Czy została wyrażona szczerze?
– Oczywiście.
– Świetnie! – Ryszard wstał i podał Michałowi kartkę. – Pan tylko tu podpisze i już załatwione!
– Co to jest?
– Treść pańskich słów. Musimy mieć pewność, że pan rzeczywiście chce poświęcić wszystko dla uratowania bliskich.
Michał popatrzył niepewnie na podsunięty druczek.
Nagle na jego tle zobaczył opłakiwane niedawno zdjęcie ślubne. Oczy uśmiechniętej Jadzi prawie rozsadziły mu mózg.
Podpisał czym prędzej i opadł ciężko na krzesło.
– Dziękuję. Proszę teraz wypocząć. Żegnam. – Paktum ścisnął mu prawicę, ukłonił się i zniknął wraz z salą kancelaryjną.
Leśniewski dyszał kilka minut, wstał, błyskawicznie znalazł się przy łóżku i rzucił bezwiednie na pościel. Zasnął nim zdołał o czymkolwiek pomyśleć.
Wybudził go głos lekarza. Znowu siedział na szpitalnym korytarzu i czekał na najważniejszą wiadomość.
– Gratuluję, panie Leśniewski, ma pan syna i córkę! Piękne, zdrowe, dorodne dzieciaki. Wszyscy czują się dobrze. Żonę może pan zobaczyć już za moment, dzieci nieco później.
Michał oszołomiony rozglądał się z niedowierzaniem.
– Naprawdę? Żyją? Wszyscy?
– Ha, ha, ha, żyją, a jakże! Proszę spokojnie jeszcze posiedzieć tu przez chwilę. Musi pan ochłonąć. Siostro! – zawołał pielęgniarkę – wody dla pana! Do widzenia, idę do kolejnego porodu.
Wszyscy cali i zdrowi… Nie było żadnego pogrzebu. A więc to tylko przeklęty koszmar! – pomyślał z ulgą Michał. – Co za makabra!
Gdy po dwóch godzinach wracał samochodem do domu, nieoczekiwanie obok na siedzeniu pojawił się dziwaczny, ciemnowłosy i ciemnooki mężczyzna w czarnym stroju.
– Aleś mnie, gościu, przestraszył! Skąd się tu wziąłeś? – Michał zatrzymał wóz na poboczu i spoglądał na nieznajomego.
– Gratuluję. Jesteś ojcem – wycedził spokojnie tamten z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
– Dzięki, ależ jestem szczęśliwy! Hu, hu! Mam dzieci! Za kilka dni zabieram ich wszystkich do domu! – wołał z radością.
– Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewny – flegmatycznie wtrącił nieznajomy.
– A to czemu? Jesteś ze szpitala? Wsiadłeś tam na parkingu? Z przejęcia zostawiłem otwarty wóz. Cud, że nikt go nie ukradł. Ha, ha, ha! Będę dziś całą noc pił ze szczęścia! Chcesz się przyłączyć?
– Nie będę z tobą pił. I nie jestem ze szpitala – powoli powiedział brunet i zbliżył się niebezpiecznie. – Jestem z hotelu. Przybyłem, aby zrealizować twoją obietnicę.
Michał pobladł.
Nieznajomy wprawnym ruchem sięgnął do jego klatki piersiowej i jednym szarpnięciem wydobył serce. Dmuchnął w twarz umierającego, wzniecając płomień, po czym zniknął.
– Ojej, ile tu krwi! – krzyczała jakaś kobieta, patrząc przez szybę na martwego Michała.
– Odsuń się, może wybuchnąć! – uprzedził jej mąż, biegnąc z gaśnicą.
Słup ognia wystrzelił błyskawicznie, odrzucając kobietę na bok. Poparzoną zabrała karetka. Samochód Michała wraz z jego ciałem spłonął, zostawiając jedynie zgliszcza.
***
– Potrzebujemy nerki – powiedział bez ogródek konsultant Ryszard Paktum.
Był w tym samym, co wcześniej pomieszczeniu, wypełnionym stosami segregatorów, upchanych ciasno na półkach i meblościankach.
Zapłakana pięćdziesięcioletnia kobieta uniosła haftowaną chusteczkę i przetarła oczy.
– Nerki?
– Sama pani rozumie… Serce to najważniejszy organ – tłumaczył pozbawionym emocji głosem. – Niełatwo je zdobyć. A mimo to, staramy się, jak możemy, by wyjść naprzeciw pani prośbie. Musi zgadzać się grupa krwi, wiek dawcy, a także…
– Oddam! Nawet obie! – powiedziała z przekonaniem. – Zrobię wszystko, żeby tylko mój Jaruś dostał nowe serce.
– Niestety, pani nerki są… hmm… że tak to ujmę: za stare. Zakamienione. Potrzebujemy innego dawcy.
Inga zastanowiła się przez chwilę, zmrużyła oczy, w końcu powiedziała z radością:
– Będę mieć dawczynię!
– Jest pani pewna?
– Na sto procent!
– Wybaczy pani, ale same zapewnienia nie wystarczą… Nie wiemy, czy pani córka wyrazi na to zgodę.
– Skąd pan wie? – Kobieta spojrzała zaskoczona. – Wpadłam na ten pomysł przed momentem.
– My wiemy wszystko, droga pani Szublewska. A zatem?
– Nie zamierzam pytać Olki o zdanie! – odparła twardym tonem.
– No tak… – Spojrzał w dokumenty. – Jej serce się niestety nie nadaje dla Jarosława…
– Nie, ona ma wadę serca, jak Jaruś i ich ojciec. Ale nerki ma zdrowe. I całą resztę.
– Czy mam rozumieć, że planuje pani… zbrodnię?
Inga uśmiechnęła się przerażająco.
– Dokładnie tak. Zrobię wszystko, aby mój Jaruś dostał to serce!
– Chce pani zabić rodzoną córkę? Proszę wybaczyć, nie pytam bynajmniej o stronę moralną. Nie zajmujemy się takimi kwestiami i nic nas one nie obchodzą. Po prostu upewniam się ponownie, gdyż to dość specyficzna sytuacja, sama pani przyzna. A my musimy mieć pewność, że klient się nagle nie wycofa. Nasza profesja wymaga nade wszystko powagi oraz stuprocentowego przekonania, że mamy do czynienia z osobami, gotowymi na absolutnie wszystko i świadomymi podejmowanych decyzji.
– Nie wycofam się, zapewniam pana!
– W razie czego, proszę pamiętać, że tysiące chętnych czekają na to serce dla bliskiej im osoby. I z pewnością mogą one ofiarować nie tylko swoje nerki, ale także inne organy. Zrobiliśmy dla pani wyjątek… Decyzja musi zostać podjęta jak najszybciej – powiedział z naciskiem.
– Pamiętam i przysięgam że obie nerki córki, a także inne jej organy będą już dziś do państwa dyspozycji – wycedziła z lodowatym spojrzeniem.
– A zatem zgoda! Doskonale! Proszę tu jeszcze podpisać. – Zadowolony urzędnik podał plik dokumentów.
– Gdyby brakowało czegoś, chętnie skontaktuję się w przyszłości. – Na znak, wskazany przez wahającego się ułamek sekundy Ryszarda, wzięła jedną z wizytówek, tkwiących na biurku, po czym schowała do kieszeni. – W sąsiedztwie mam bowiem trzy samotne, młode kobiety… Aha, jedna urodziła niedawno dziecko i chce oddać do adopcji.
– Taka hojność z pewnością zasługuje na ekspresowe wykonanie zlecenia! – przytaknął.
Chyba szykuje się niezła premia! Akurat mamy zgłoszenia po katastrofie lotniczej i już teraz przydadzą się nerki, serca oraz wątroby młodej Szublewskiej i jej sąsiadek. A może także włosy, oczy, nogi lub ręce? Albo kręgosłupy? Lub szpik? Obojczyki? Śledziony? Żebra? Zęby? Dodatkowo organy noworodka to prawdziwy rarytas, a w tym zakresie zawsze mamy zapotrzebowanie na prawie każdy! – pomyślał z dzikim błyskiem w oku, patrząc na składane podpisy.
***
– Mogę przynajmniej zobaczyć córeczkę? – dopytywała roztrzęsiona matka.
Ordynator spojrzał surowo.
– Tylko przez szybę, pani Kowalska. Jej stan jest bardzo poważny.
– Ile… jej zostało? – wykrztusił przez ściśnięte gardło Andrzej, tulący płaczącą żonę.
– Miesiąc, może dwa…
– I naprawdę nic nie da się zrobić?
– Medycyna jest bezradna, przykro mi. – Ordynator rozłożył ręce w charakterystycznym geście, po czym ukłonił się i odszedł.
– Dałabym wszystko, aby uratować Zosię! – mówiła Magda.
– Ja też, kochanie, ja też.
– Najgorsze, że wciąż nie wiadomo, co jej tak właściwie jest… Uparcie powtarzają, że medycyna nie znała dotąd takiego przypadku.
Płakali jeszcze przez chwilę, objęci, wtuleni, wspólnie przeżywający rodzinną tragedię.
Nieoczekiwanie znaleźli się w holu eleganckiego hotelu, niezwykle intensywnie pachnącym wanilią i cynamonem. Po powitaniu portierki i zabraniu przez bagażowego niewielkich walizek, trafili do przepięknie wyposażonego pokoju gościnnego.
– Co to za miejsce? – dopytywała Magda.
– Pojęcia nie mam.
Zapowiedziany na parterze konsultant Ryszard Paktum znienacka pojawił się przy biurku kancelarii, w którą przemienił się apartament zdumionych małżonków. W garniturze koloru morskiego prezentował się wytwornie i profesjonalnie.
– Państwo Kowalscy? – Spojrzał znad sterty papierów, a po chwili wrócił do czytania.
Potwierdzili skinieniem głów.
– Taaak… Jak rozumiem, wyrażacie państwo życzenie, aby wasza córka, trzynastoletnia Zofia, miała przedłużone życie, prawda?
Oboje znowu przytaknęli. Magda zaczęła cicho szlochać na wspomnienie buzi chorej jedynaczki.
– Proszę się uspokoić, pani Magdaleno – uśmiechnął się do niej i podał chusteczkę. – Jesteśmy tutaj wyłącznie po to, aby państwu pomóc. Na ile mamy zatem przedłużyć linię życia państwa dziecka?
– Że co proszę? – nie zrozumiała kobieta.
– Na ile przedłużamy linię jej życia? Dziesięć lat? Dwadzieścia?
– Najlepiej, jak najdłużej – powiedziała cicho Magda, nadal nie pojmując, o co pyta ten dziwny, sympatyczny pan.
– Aha. Jak najdłużej – powtórzył, zapisując wszystko uważnie. – Sto lat? To państwa satysfakcjonuje?
– Można?
– W rzeczy samej.
– O, tak. Gdyby tylko było możliwe, chcielibyśmy, aby Zosia dożyła setki – przytaknęła smutno Magda. – Jednak wiemy przecież…
– Tylko sami państwo rozumiecie… – przerwał jej urzędniczym tonem. – To aż nadto wygórowane żądanie. A wszystko ma swoją cenę. Wysoką cenę. Każdy rok dodatkowego życia, każdy miesiąc nawet… Takie zamówienia, drodzy państwo Kowalscy, kosztują. I to niemało, niemało… Dobrze, zobaczymy, co da się zrobić. – Mrugnął do nich i zaczął wertować papiery. – Pani miała w dzieciństwie wypadek – wypalił nieoczekiwanie do Magdy, nie podnosząc wzroku.
– Tak. Skąd pan wie?
– My wiemy wszystko, szanowna pani. Współpracujemy z najlepszymi specjalistami i to nie tylko w dziedzinie korekty czasu oraz miejsca.
– Korekty czasu? Mówi pan tak, jakby chodziło o bagatelne naprawy sprzętu domowego – zauważył zniesmaczony Andrzej.
– Bo w rzeczywistości tak właśnie jest. Cofnięcie w czasie nie kosztuje dużo. I nie stanowi poważniejszego problemu. Znacznie cenniejsze i trudniejsze w uzyskaniu są ofiarowane przez klientów hm… dary. Wracając do sedna… Jedna pani nerka była wtedy pęknięta. Obecny stan: po operacji. A zatem odpada. Hmm… Czy druga nerka jest absolutnie zdrowa?
– O ile wiem, tak – odparła zaskoczona Magda.
– A nogi? Ma pani piękne nogi! – Spoglądał uważnie w monitor, a potem nagle rzucił wzrokiem pod biurko.
– Dziękuję, ale nie rozumiem…
– Taaak, zamówień na kobiece kończyny dolne też jest sporo… – Ryszard mówił cicho sam do siebie, a przy okazji precyzyjnie przeglądał zapiski komputerowe, nie zwracając uwagi na pytania gości.
– Przepraszam, lecz nie bardzo pojmuję, czemu interesują pana części ciała mojej żony…
– Nie tylko, szanowny panie, nie tylko… – Mrugnął znów do nich z uśmiechem i dalej czytał zgromadzone na komputerze informacje. – Pan w przeszłości nadużywał alkoholu, panie Andrzeju.
– Co takiego?
– No tak. Mamy tu czarno na białym. Przechodził pan odwyk, tak?
– Co to ma do rzeczy? Rozmawiamy przecież o życiu Zosi…
– Ma, zapewniam, że ma i to bardzo dużo.
Czas jakiś znowu wertował z powagą dokumentację.
– Taaak… Alkoholizm.
– Wypraszam sobie! To są nasze prywatne sprawy i nie ma pan prawa ingerować…
– Skoro wyraziliście państwo życzenie uratowania swego nieuleczalnie chorego dziecka, uznanego przez medycynę za, cytując zastępcę ordynatora: „przypadek beznadziejny”, mamy pełne prawo, szanowny panie Kowalski! – uciszył go podniesionym głosem i lodowatym spojrzeniem. – Chyba że złożone deklaracje były sprzeczne z prawdą i szczerością intencji szanownych państwa. Zapytam zatem wprost: czy nadal życzycie sobie przedłużenia życia waszej córki Zofii?
– To chyba oczywiste – wydukał zdezorientowany Andrzej. – Przecież każdy rodzic zrobi wszystko, by ratować swoje dziecko – dodał spokojniej.
– Pozwolę sobie nie zgodzić się z szanownym panem, ale to całkiem odrębna kwestia. – Uśmiechnął się dziwnie. – Czyli życzenie, podobnie jak i deklaracja, zostały wygłoszone świadomie i dobrowolnie. – Zanotował.
Popatrzył na ich zdumione twarze i pisał dalej.
– Wspomniał pan o kosztach… – zaczęła cichym głosem Magda. – Jeżeli rzeczywiście jesteście państwo w stanie uratować Zosię, co samo w sobie już zakrawa na cud, postaramy się zebrać wymaganą sumę, lecz to z pewnością potrwa… Sam pan rozumie. Nie należymy do ludzi majętnych. Oboje nie mamy za wiele…
– Muszę panią uspokoić. Macie. I – nie, nie chcemy od państwa ani grosza, zapewniam – odpowiedział z szerokim uśmiechem. – Nie zabieramy pieniędzy.
– To co właściwie robicie? – wtrącił Andrzej.
– Już wyjaśniłem. Wychodzimy naprzeciw prośbom naszych szanownych klientów, jako jedyni spełniając w stu procentach ich najważniejsze życzenia – odpowiedział z lekkim skłonieniem głowy Pactum, po czym uśmiechnął się znowu.
– Czyli, gdybym zażądał teraz lotu na Marsa, zafundujecie mi go? – zakpił ojciec.
– Kto wie? Możliwe. Wątpię jednak, aby w chwili obecnej marzył pan o owym locie ponad wszystko inne. – Konsultant szybko spoważniał, otaksował go nieprzyjemnym spojrzeniem i wlepił wzrok w monitor komputera.
– Przepraszam… Nie powinienem…
– Drobiazg. – Paktum popatrzył łaskawiej i poprawił okulary. – Często słyszymy podobne pytania. Przywykliśmy. My, szanowny panie Kowalski, traktujemy naszą profesję niezmiernie poważnie. Wychodząc naprzeciw tak różnorodnym prośbom zdeterminowanych klientów, rzekłbym: urealniamy nierealne. Tak. To chyba najwłaściwsze określenie celu naszej misji. Spełniamy marzenia, których inni spełnić po prostu nie potrafią. Wracając jednak do tematu przewodniego. Cóż, alkoholizm stwarza pewne, że tak tu ujmę, problemy natury zasadniczej. Na ten przykład, z góry powinniśmy założyć, że wątroba szwankuje, niestety. Z nerek także pożytku nie będzie. Zresztą dokumentacja, którą dysponujemy, to potwierdza. Ale… O, tu na przykład widzę, że poszukujemy pary oczu… Najlepiej szafirowych.
Urzędnik popatrzył uważnie na Andrzeja.
– Tak, chyba się nadadzą.
– Nie bardzo rozumiemy… Co się nada? Moje oczy? Po co i komu? I dlaczego ciągle pyta nas pan o części ciała? Bo, w razie czego, chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że nie pozwolę…
– Na spokojnie. Wszystko zaraz wyjaśnię. Celem nadrzędnym jest uratowanie życia Zosi, czy tak? – Nareszcie odwrócił się od komputera i popatrzył z firmowym uśmiechem na małżonków, udając, że nie zauważył podniesionego głosu i ściągniętych brwi ojca dziewczynki.
– Tak, ale ona umiera i nikt ani nic… – szepnęła z płaczem Magda.
– Zapewniam, dla nas nie ma rzeczy niemożliwych. – Paktum uśmiechnął się szeroko, prezentując idealne uzębienie.
– Błagam… Niech pan ratuje naszą córkę! Tylko to ma teraz znaczenie. – Roztrzęsiona matka dotknęła delikatnie dłoni Ryszarda, spoglądając błagalnie.
– Świetnie! Jej linię życia przedłużymy zaraz do stu lat, wedle życzenia. Nie będzie nękana przez żadne poważniejsze choroby. Czy tego państwo pragniecie? – Świdrował błękitnymi oczami twarze zdezorientowanych rodziców.
– Jak najbardziej. Oddamy wszystko, aby… – zaczęła niepewnie Magda.
– No i właśnie o to nam chodzi, droga pani! Pełna zgoda! – Zatarł ręce zadowolony Ryszard. – Zatem, do rzeczy. Musimy koniecznie doprecyzować pewne kwestie. Sprawdźmy teraz, co tam jeszcze możecie nam państwo, że tak powiem – zachichotał nieprzyjemnie – ofiarować… Później pozostanie już tylko czysta formalność: kilka zdawkowych dokumentów do podpisu.
– Niczym cyrograf – powiedział przygnębiony niepewnością Andrzej.
– Ha, ha, ha! Bardzo trafne porównanie! – podchwycił z zadowoleniem Paktum.
***
Patrycja zapukała cicho do drzwi gabinetu.
– Tato? Jesteś? Przyjechali znowu dziennikarze.
– Zaraz idę – odparł słabym głosem.
Po kilku sekundach wyszedł i spojrzał smutno na córkę. W niczym nie przypominał postawnego, wiecznie roześmianego trenera szkolnej drużyny koszykówki, którym jeszcze do niedawna był. Zmizerniała, wychudzona twarz, zgaszone oczy, przygarbione plecy…
– Jesteś pewien, że chcesz znowu przechodzić przez to piekło? Pytania, wywiady, zdjęcia, wspomnienia… Dasz radę? – pytała zatroskana.
– Tak. Wierzę, że każdy artykuł, każda wzmianka czy publikacja choćby tylko samego zdjęcia, to może być dodatkowa szansa. Zrobię wszystko, dosłownie wszystko, oddam duszę samemu diabłu, aby tylko udało się odnaleźć Wojtusia – odpowiedział z przekonaniem bladymi ustami i zszedł powoli do przedstawicieli prasy.
Patrycja zamknęła się w swoim pokoju i zaczęła płakać. Przeżywali tę gehennę trzeci rok. Wojtek, młodszy brat dziewczyny, wyszedł w pochmurne lipcowe południe do kolegów na pobliskie boisko i słuch o nim zaginął. Od tej pory oboje żyli z traumą, której nie sposób opisać ani wyjaśnić. Kto nie stracił dziecka, nigdy tego nie zrozumie…
Policja informowała tylko o fałszywych tropach, a każdy z jasnowidzów rozkładał bezradnie ręce… Nikt nie chciał powiedzieć głośno strasznej prawdy, że wszelkie poszukiwania są już nadaremne i że dziecko prawdopodobnie od dawna nie żyje…
Po godzinie Patrycję zaniepokoiła cisza, panująca na parterze. Ostrożnie zeszła po schodach, ciągle nasłuchując. Nikogo nie zastała.
Gdzie dziennikarze i tata? – myślała ze strachem, rozglądając się, gdy nagle z zewnątrz dobiegł podejrzany hałas.
Wyjrzała przed dom.
Zastygła i trwała czas jakiś prawie bez oddechu, starając się uwierzyć, że to nie sen ani fatamorgana. Na podwórku ojciec pozował do zdjęć. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, bo od momentu zaginięcia syna nadał sprawie rozgłos, próbując wszelkimi możliwymi metodami trafić na jakikolwiek ślad.
Teraz jednak stał uśmiechnięty, trzymając w ramionach… Wojtka!
Otaczający ich dziennikarze zasypywali pytaniami, a dwunastolatek jedynie śmiał się i powtarzał, że niczego nie pamięta i że musi odpocząć.
Zdumienie Patrycji było jeszcze większe, kiedy po kilku dniach niewyobrażalnej wręcz radości i ulgi, tata powiedział, że musi pilnie wyjechać i żeby o nic się nie martwiła. Nakazał, by na czas jego nieobecności opiekowała się bratem. Pytany, dokąd jedzie, zdawkowo odparł tylko, że wywiady prasowe istotnie przyniosły rezultat i że do redakcji pisma zgłosił się pewien pan, który widział Wojtusia i znał miejsce jego pobytu, a on potem w rozmowie obiecał nieznajomemu nagrodę za pomoc w znalezieniu syna. Pokazał jej przez ułamek sekundy wizytówkę jakiegoś urzędnika hotelowego o imieniu Ryszard i obcym, dziwacznym nazwisku.
Od początku dziewczyna czuła, że tata ją okłamuje, bo po latach żmudnych poszukiwań nie mieli już żadnych oszczędności i niczego cennego. Zresztą zachowywał się nienaturalnie i unikał jej wzroku, czego nigdy nie robił. Prawda musiała być inna.
Wyjechał szybko, prosząc, aby w żadnym wypadku nie powiadamiała policji, gdyby długo nie wracał, bo to ściśle tajne i zależy mu na dyskrecji. Kiedy jednak przez tydzień nie miała od niego jakichkolwiek wieści, zaczęła martwić się nie na żarty i wyrzucać sobie, że go posłuchała.
– Tato, proszę, daj mi znak, że żyjesz i jesteś cały – powtarzała sobie, próbując telepatycznie skontaktować się z ukochanym ojcem.
Wydzwaniała do znajomych, rodziny, sąsiadów. Jeździła, rozpytywała… Bez skutku.
Kiedy wszystko zawiodło, załamana i zrozpaczona zdecydowała się pojechać na policję i złożyć zawiadomienie o zaginięciu.
– Ileż bym dała, aby coś o tobie wiedzieć, tato! Cokolwiek… – powiedziała Pati szeptem, czekając na przystanku autobusowym.
Nawet nie przypuszczała, że nigdy nie dotrze na komisariat ani nie wróci do domu, za to już po niespełna kilku minutach dane jej będzie poznać osobiście pana Ryszarda Paktum, konsultanta hotelowego, którego wizytówkę pokazał jej kilka dni temu tata…
***
Na komendzie policji pojawił się zdenerwowany młody mężczyzna.
– Dzień dobry. Chciałbym zgłosić zaginięcie.
– Poproszę pana tutaj. Dzień dobry. Młodszy aspirant Jan Smolski – przedstawił się funkcjonariusz, wstając zza biurka, podając rękę i wskazując miejsce naprzeciw swojego.
Staszek pokazał dowód, a potem zaczął opowiadać o danych dziewczyny, dwudziestoletniej Aleksandry Szublewskiej. Podyktował wiek, rysopis, miejsce zamieszkania.
Miał jednak poważne problemy ze wskazaniem dokładnej daty i okoliczności zaginięcia oraz ubioru Aleksandry w momencie, kiedy ostatni raz była widziana przez bliskich.
– Wie pan, te szczegóły zna tylko jej matka, a ona milczy i udaje Greka… – wysapał zdenerwowany.
– Czyli, jak rozumiem, nie mieszkaliście państwo razem? – dopytywał aspirant, zapisując jednocześnie wszystkie informacje.
– Nie, nie, Ola zdecydowała, że na razie tak będzie lepiej. Mieszka z matką, Ingą Szublewską.
– Czemu zatem matka pani Aleksandry nie zgłosiła jej zaginięcia?
– Bo to przeklęte babsko… – Staszek wypalił z wściekłością, lecz zaraz przerwał i odchrząknął – przepraszam… Bo pani Inga upiera się, że Olka cała i zdrowa przebywa u ciotki w Szczecinie.
– A kiedy pan ostatni raz się z nią widział?
– Z Olą? Cztery dni temu. Potem SMS-owaliśmy jeszcze w sobotę. No i od tej pory brak kontaktu.
– Nie mogła wyjechać do wspomnianej ciotki?
– W życiu! Po pierwsze jej nie znosi, a po drugie na pewno dałaby znać. Nawet w pracy nic nie wiedzą, matka tylko powiadomiła o nagłej chorobie Oli.
– Sprawdzimy… Zna pan numer telefonu do pani Ingi?
– Tak. Proszę, oto on. – Podał kartkę.
– Dziękujemy, to na razie wszystko. Będziemy w kontakcie.
Po tygodniu policjant zadzwonił do Staszka.
– Zgłaszając zaginięcie pani Aleksandry, nie wspominał pan o poważnej kłótni, do jakiej doszło między państwem… – powiedział karcąco.
– No, tak, poprztykaliśmy się trochę… Czy wiecie już coś?
– Pani Inga powtórzyła nam wielokrotnie, że o żadnym zaginięciu mowy nie ma, ponieważ córka dobrowolnie wyjechała na wybrzeże właśnie ze względu na pana.
– Co takiego?
– Biorąc pod uwagę pana porywczy charakter, wielokrotne bójki z kolegami, awantury i szkalowania, przed niespełna rokiem wyprowadziła się do matki, a obecnie do jej siostry, do Szczecina. Ciotka pani Aleksandry to potwierdziła. Co więcej, pani Inga oskarżyła pana o ciągłe nachodzenie córki, a teraz jej, wydzwanianie, groźby i wulgarne zachowania, podlegające co najmniej pod kilka paragrafów. Sąsiedzi pani Ingi to potwierdzili. A w jej domu przebywa obecnie ciężko chory i z wolna wracający do zdrowia syn, pan Jarosław, który niedawno wrócił ze szpitala po skomplikowanej operacji przeszczepu serca i potrzebuje spokoju. Jeżeli nie zaprzestanie pan podobnych działań, będziemy zmuszeni pana aresztować.
Staszek zaniemówił.
– Czy zrozumiał pan?
– Tak – odparł z wściekłością i zacisnął pięści.
Po kwadransie dobijał się już do drzwi matki Oli. Wyczuwał, że coś jest nie tak, że stało się coś złego, choć nie potrafił tego bliżej wyjaśnić ani skonkretyzować…
O dziwo kobieta otwarła mu drzwi z serdecznym uśmiechem.
– O, jesteś. Właśnie miałam po ciebie dzwonić. Ola akurat wróciła. Wejdź.
Zaskoczony takim przyjęciem ochłonął w mgnieniu oka, ciesząc się z możliwości zobaczenia ukochanej dziewczyny, za którą ogromnie tęsknił. Był zdumiony słowami policjanta, ale może rzeczywiście obraził czymś Olę tak bardzo, że zdecydowała się wyjechać do nielubianej ciotki? Poczuł skruchę. Obiecywał sobie, że wyjaśni jej wszystko, przeprosi, będzie żebrał o przebaczenie. Byleby tylko znowu go pokochała.
Nie zdążył się zorientować, kiedy ostrze siekiery, schowanej za plecami i uniesionej znienacka przez Ingę, wbiło mu się głęboko w kark, przecinając tętnicę i zadając tym samym śmiertelny cios. Zalany krwią runął w ciemność.
– Pan Ryszard Paktum? – Inga dzwoniła bezpośrednio pod podany jej przez konsultanta numer.
– Pomyłka – odezwał się po parosekundowej przerwie jego zniekształcony głos.
– Tu Inga Szublewska. Proszę się nie obawiać. Dał mi pan swój numer. Pamięta pan, konsultancie? Szukałam serca dla syna.
– O co chodzi?
– Mam narządy i całą resztę.
– Nie rozumiem. Powtarzam: to pomyłka.
– Nie wiem, co rąbać, aby odpowiednio podzielić, ale jednocześnie nie za bardzo uszkodzić. Jeszcze ciepłe. Świeżuteńkie. – Oglądała z zaciekawieniem stygnące z wolna ciało Staszka, nie zwracając najmniejszej uwagi na przesadną wręcz ostrożność urzędnika. – Dwudziestopięcioletni, wysportowany mężczyzna. Żadnych nałogów. Zdrów jak ryba. Będzie pan zadowolony.
– Czego pani ode mnie chce?
– Absolutnie niczego. To w podzięce za uratowanie Jarusia.
– O ile mnie pamięć nie myli, już otrzymaliśmy od pani niezwykle hojną rekompensatę. Jesteśmy kwita. – Głos konsultanta nadal wskazywał nieufność.
– Wie pan, w telewizji mówili o odnalezieniu jakiegoś chłopca, Wojtka, zaginionego kilka lat temu i uznanego już za martwego… Wolałabym mieć pewność, że Jaruś zatrzyma swoje nowe serce. I że nie zostanie mu ono nagle odebrane.
– Stuprocentowej pewności nie można mieć nigdy, droga pani!
– Otóż to właśnie. Dlatego dzwonię z dodatkową ofertą bonusową. Sam pan rozumie. Tak na wszelki wypadek. Poza tym, wdzięczność matki nie zna granic – wycedziła z okrutnym uśmiechem.
Przez moment trwała cisza. Następnie Ryszard powiedział spokojnie:
– Proszę podać adres. Wyślę hotelowego portiera.
– Adres? Przecież go znacie…
– Wybaczy pani, ostrożności nigdy za wiele. Wizytówkę zaraz zdematerializuję i usunę numer z pani telefonu. Proszę zapomnieć o tym kontakcie. To my wybieramy klientów, nie oni nas. Żegnam.
***
Anna gnała jak szalona, popijając za kierownicą kupione na piątą rocznicę wino i szlochając głośno. Nie mogła uwierzyć, że po tylu latach związku Zbyszek tak po prostu ją rzucił i wyprowadził się do Beaty.
– Drań! Wszyscy tacy sami! Niech was diabli! – ryczała, zalana łzami i alkoholem, wylewanym na zbyt ostrych zakrętach.
Mimo to pędziła dalej, nie zważając na rozsądek, zasady bezpieczeństwa i zapadający mrok.
Ten zakręt wyłonił się niespodziewanie. A może było ostrzeżenie? Anna nie pamiętała znaków, ale w tym momencie nie pamiętała niczego. A potem przypomniała sobie tylko oślepiające światła nadjeżdżającego z naprzeciwka forda i pisk hamulców.
Krzyków jadących w nim ludzi nie przypominała sobie wcale, lecz musieli pewnie coś wołać, gdy nagle zobaczyli samochód dziewczyny, z rozpędem wbijający się w ich maskę.
Wysiadła roztrzęsiona. Roztrzaskany wóz leżał na dachu, w środku była cała rodzina. Zakrwawione twarze, nienaturalnie powyginane ciała. Nikt z rannych nie dawał żadnych oznak życia. Prawdopodobnie zginęli na miejscu, w chwili zderzenia.
Ktoś zatrzymał obok swoje auto, ktoś inny dzwonił po pomoc, jakiś mężczyzna biegł do przewróconego forda i próbował go otworzyć, ktoś nagrywał to z szatańskim uśmiechem, jakby był na bokserskim ringu albo koncercie muzycznym. Jakaś pani głośno płakała.
– Zabiłaś ich, wariatko! – Dobiegło z boku.
Jestem mordercą. Zabiłam ludzi – Anna myślała zdruzgotana. – Co ja zrobiłam? Jechałam pijana. Za szybko, za nerwowo… Płakałam i piłam podczas jazdy. Wsadzą mnie. Będę w więzieniu. Dożywocie… Trzeba uciekać! Nie, nie mogę, co ja plotę… Muszę im pomóc. O ile jeszcze można. Ileż bym dała, aby to się nie stało…
Anna skurczyła się w sobie, objęła rękami, czując przenikliwe zimno. Zamknęła oczy i płakała, przerażona swą bezdyskusyjną winą.
– Ile bym dała, aby móc cofnąć czas i uratować tych niewinnych ludzi! – wyszeptała załamana.
Nagle poczuła ciepło. Lekko uniosła powieki, potem szeroko otwarła oczy, zdumiona rozejrzała się. Była w dziwnym miejscu. Zobaczyła przed sobą obszerny hol hotelowy, uśmiechniętych gości, spacerujących lub siedzących na fotelach, uprzejmych portierów. Wszędzie unosił się przejmujący zapach wanilii wymieszanej z cynamonem.
– Witamy w Cyrografowie – odezwała się prześliczna recepcjonistka. – Czy można zabrać pani bagaże?
Fascynujące… (tak na szybko)