
Mój krótki debiut tutaj. I debiut po wielu latach odkąd odłożyłem pióro. Niechaj tekst stanie się pierwszym krokiem ku lepszemu.
Mój krótki debiut tutaj. I debiut po wielu latach odkąd odłożyłem pióro. Niechaj tekst stanie się pierwszym krokiem ku lepszemu.
Moje marzenie się spełniało. Razem z ekspedycją mojego wujka, Stanisława Kurpińskiego, przemierzałem niezbadane afrykańskie tereny. Dorzecze Konga było miłą odmianą po wiecznie palących, ostrymi promieniami słonecznymi, sawannach. Z ulgą przyjąłem cień, który niczym boskie błogosławieństwo opadł na nas i uraczył swą ochroną.
Nie powiem, chodzenie bo gęsto zarośniętym dzikim terenie, było trudne. Poprzewracane pnie drzew, niestabilne podłoże i liany często utrudniały poruszanie się. Całe ciało ociekało potem, koszula lepiła się do pleców, sztywne buty mocno uciskały stopy. Każdy krok był niebezpieczny. Zdarzały się tereny gdzie mech pokrywał ziemię tak gęsto, iż nie miało się pewności, czy pod nim znajduje się twardy grunt czy może jakaś nierówność terenu, która tylko czekała by uszkodzić komuś nogę. Każdy krok był ryzykiem.
Ale szliśmy dalej. Szliśmy ku przeznaczeniu. Dla mnie, młodego człowieka, który dopiero wkraczał w dorosłe życie ekspedycja ta była wielką przygodą. Wahałem się jeszcze co do wyboru mojej ścieżki życiowej, ale życie mojego wujka zawsze mnie fascynowało. Mając do wyboru kilka dróg sprawdzałem się w każdej z moich możliwości. Praca w kancelarii ojca była wygodną, ale mało porywającą opcją. Za to życie wujka…
Któż nie byłby zachwycony postacią odkrywcy? Osobą, która dzielnie zwiedza świat przykładając własna cegiełkę do jego lepszego zrozumienia. Przemierza nieznane i łączy przyjemne podróże z praktycznymi odkryciami.
Nic zatem dziwnego, że wujek zafascynowany był plotkami o istnieniu tajemniczego plemienia, znanym jako Bambeve ya bafwa, co w tłumaczeniu znaczy „duchy zmarłych”. Tygodniami studiował mapy Afryki, rozmawiał z ludźmi posiadającymi wiedzę na jego temat. Przygotowywał się do ekspedycji z ekscytacją fanatyka, a poprzednie wizyty w Afryce nie ostudziły jego entuzjazmu.
Na kontynencie tym był wcześniej trzy razy. Efektem wizyt było odkrycie miejsca, do którego wcześniej żaden Europejczyk się nie dostał. Samo w sobie to już jest powodem do dumy, ale Stanisław Kurpiński nie chciał spocząć na laurach. W głowie przewijały mu się myśli o wywyższeniu, które go czeka jeżeli tylko nawiąże kontakt i opisze plemię pojawiające się dotychczas zaledwie w przesłankach i legendach. Pokusa była zbyt wielka, by wujek jej nie uległ.
Wielka radość ogarnęła mnie, gdy usłyszałem propozycję towarzyszenia wujowi. Bez zastanowienia zgodziłem się i od razu zacząłem czynić przygotowania. Spotkało się to z zadowoleniem ze strony wujka. Moi rodzice byli mniej usatysfakcjonowani. Od moich narodzin oczami wyobraźni widzieli mnie przejmującego kancelarie po ojcu i prowadzącego ustabilizowane życie, z żoną i dwójką dzieci. Życie o szczegółowo ułożonym planie dnia, który nie różnił się od poprzedniej czy następnej doby.
Ja jednak pragnąłem czegoś więcej. I to więcej dostałem. Maszerując, odczuwałem niedogodności wyprawy, jednakże nie ulegałem ponurym nastrojom. Przyczyniła się ku temu ekscytacja, przeplatana z pozytywnym nastawieniem bardziej doświadczonych towarzyszy, którzy twierdzili, iż nie jest tu tak źle. Wierzyłem im.
Po trzech dniach wędrówki dotarliśmy na skraj okolic znanych człowiekowi. Osiadło tam plemię, które utrzymywało kontakty z obcymi. Byli dobrze znani wędrowcom. Kilku jego członków potrafiło mówić po angielsku. Stali się oni naszymi tłumaczami.
Gdy usłyszeli o poszukiwanym przez nas plemieniu ich nastawienie do naszej wyprawy uległo zmianie. Odradzali nam dalszą wędrówkę i nie chcieli wydać nam przewodnika, który pokierowałby nas dalej. Nie udało nam się ich przekupić, nawet dużo większym niż normalnie, wynagrodzeniem.
Bali się plemienia, którego szukaliśmy. Mimo, że nie było dobrze znane co jakiś czas pojawiały się plotki o rzekomym stosowaniu rytuałów, które stoją w sprzeczności z naturalnym porządkiem świata. Brak takiego poszanowania sprawiał, że plemię to było odizolowywane od innych. Sytuacja ta trwała tak długo, że jego członkowie wycofali się do życia w całkowitej dziczy prawie nie ukazując się reszcie świata.
Mroczna otoczka trzymająca się plemienia została umocniona faktem, iż rok wcześniej pewna ekspedycja wyruszyła na poszukiwania tej społeczności. Nikt nie wrócił. To zaginięcie rozsławiło tajemnicze plemię i dzięki temu wiadomości o jego istnieniu trafiły do mojego wujka.
Istniało wiele spekulacji co do losu poprzedniej ekspedycji. Zła reputacja plemienia spowodowała oczywiście pojawienie się teorii o kanibalizmie, które mój wujek ignorował. Wcześniej bowiem nie było ani jednej wzmianki na temat podobnych praktyk, wśród ludów z tamtych okolic. Pojawiły się one dopiero po zaginięciu ekspedycji, co było naturalnym tworem wyobraźni przestraszonych ludzi. Wuj skłaniał się do wersji, że brak odpowiedniego przygotowania oraz znajomości terenu a także trudne warunki przyczyniły się do porażki grupy.
Na temat praktyk, które stanowiły część kultury „duchów zmarłych” nie dowiedzieliśmy się niczego więcej. Otrzymaliśmy tylko wskazówki i porady na temat dalszej drogi. Przyjazne plemię pozwoliło nam odpocząć. Z jego pomocą uzupełniliśmy zapasy i następnego ranka ruszyliśmy w drogę.
Nie będę tu opisywał całej wędrówki jako że jest ona nieistotna. Na szczególną uwagę zasługuje jednak fakt, że nasza czteroosobowa grupa zaczęła odczuwać trudy wędrówki dzień po opuszczeniu plemienia. Teren stał się bardziej uciążliwy. Maszerowaliśmy prawie cały czas pod górę. Zupełnie tak jakby miejsce do którego zmierzamy nie chciało byśmy tam dotarli.
Drugiej nocy spotkała nas pierwsza tragedia. Nad ranem, trzeciego dnia, odkryliśmy, że nasz towarzysz, Marek, jest martwy. Na jego szyi znajdowało się znamię, sugerujące, iż powodem zgonu było ukąszenie jakiegoś pająka. Nie mogliśmy zrobić nic, prócz pochowania ciała naszego przyjaciela. Na żałobę nie było ani czasu, ani miejsca.
Kolejne dwa dni minęły dość spokojnie. W ponurej atmosferze przemierzaliśmy kolejne połacie terenu. Mnie dopadały myśli, iż może niedostosowanie się do rad plemienia było błędem. Mój wujek jednak starał się niestrudzenie dążyć do swego celu. Przyklaskiwał mu Sławek. Szliśmy ku przeznaczeniu.
Dzień później posuwaliśmy się wąskim szlakiem tuż nad urwiskiem. Stroma skalna ściana wznosiła się także nad naszymi plecami. Naszą jedyna ścieżką był szeroki na metr szlak. Zgodnie z radami plemienia byliśmy na dobrej drodze ku miejscu docelowemu. Poruszaliśmy się więc powoli stawiając ostrożnie kroki. Każdy z nich przybliżał nas do sukcesu. Pech chciał, że w czasie przechodzenia wąskim szlakiem natrafiliśmy na małe osuwisko. Kilka głazów spadających z ziemi runęło prosto na nas. Ja miałem największe szczęście. Kilka siniaków było ceną jaką zapłaciłem za przejście. Sławek został uderzony w głowę. Mogliśmy tylko patrzeć jak jego bezwładne ciało leci w dół, wraz z kilkoma głazami. Z mej piersi wydarł się krzyk rozpaczy.
Wujek Stanisław też krzyknął. On jednak zrobił to ponieważ jeden z głazów upadł mu na stopę. Jak się później okazało, zmiażdżył ją całkowicie. Brakowało nam jedynie kilku metrów, aby zejść z wąskiej ścieżki. Przytrzymałem wujka i powoli udało nam się wyjść na bardziej bezpieczne tereny.
Nie wiedziałem co robić. Wujek był niezdolny do dalszej drogi, a wezwanie stamtąd pomocy graniczyło z cudem. Rozbiłem prowizoryczne obozowisko i wznieciłem ogień. Ułożyłem wujka na miękkim podłożu i starałem się opatrzyć stopę. Była w opłakanym stanie. Zmiażdżona i sina, z wystającymi i połamanymi kośćmi przyprawiła mnie o zawroty głowy. Założyłem opaskę uciskową i podałem morfinę. Wujek po chwili przestał wyć z bólu. Zaczynał odpływać.
To dobrze, pomyślałem. Przyda mi się chwila na zebranie myśli. Opuściłem go na moment w poszukiwaniu chrustu i wszystkiego, co może się przydać. Wujek potrzebował pomocy. Ja nie mogłem jej mu dostarczyć. Martwiłem się. W mojej głowie kłębiły się najczarniejsze myśli. Starałem się ignorować je na tyle, na ile było to możliwe.
W nocy wujek dostał gorączki. Morfina tylko połowicznie pomagała. Stwierdziłem, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zostawienie wujka i pójście po pomoc? Ale dokąd? Powrót do plemienia zająłby mi kilka dni. Czułem się bezradny.
Na domiar złego moich uszu dolatywały dźwięki szelestu z okolicznych krzaków. Nie wiedziałem czy wyobraźnia płata mi figle czy naprawdę w gąszczu czai się jakieś zagrożenie. Tyle słyszałem o okolicznej faunie. W każdej minucie narażeni byliśmy na atak zwierzęcia. Tylko ogień nas chronił. Musiałem dbać, by nie zgasł. Pilnowanie go było męczące. Dzień pełen wyzwań oraz nocna warta bardzo mnie zmęczyły. Widząc blask jutrzenki nad koronami drzew, moje oczy uległy pokusie choć krótkiego spoczynku.
Gdy się obudziłem ujrzałem kilku tubylców, którzy zbliżyli się do nas. Na ich twarzach malowało się zaciekawienie. Czarne bystre oczy szybko lustrowały mnie i wujka, który teraz pojękiwał z bólu. Ujrzawszy moje przebudzenie cofnęli się kilka kroków do tyłu. Unieśli ręce. Gdy zobaczyli moje przerażenie z powrotem podeszli bliżej. Wskazali na mojego wujka. Chodziło im o jego nogę. Wymawiali, nic nie znaczące dla mnie, wyrazy.
Brak oporów z mojej strony pozwolił im działać. Zza drzew wyłoniło się kilku innych ludzi niosących coś na wzór zaimprowizowanych noszy. Nie mogę powiedzieć, że ufałem im bezgranicznie, ale zdawałem sobie sprawę, iż są oni jedyną szansą dla wujka. Położyli go ostrożnie na noszach i ruszyli w stronę gąszczu. Pozbierałem szybko najpotrzebniejsze rzeczy i pognałem za nimi.
Po około trzydziestominutowej wędrówce dotarliśmy do ich obozowiska. Prymitywne namioty były gęsto rozsiane na wykarczowanym placu. Składały się z liści związanych lianami. Ziemia pomiędzy tymi tworami była wydeptana. Kilku tubylców zerkało na nas ciekawskim wzrokiem. Dostrzegłem dzieci biegające w okolicy, matki zajmujące się codziennymi obowiązkami, kilka zwierząt hodowlanych, trzymanych dla mięsa lub mleka.
Wujka zabrano do namiotu. Chciałem pójść za nim, ale mnie powstrzymano. Zaprowadzono mnie do innego, gdzie przemówił do mnie członek plemienia. Mówił łamaną angielszczyzną. Okazało się, że potrafili jej używać dzięki grupce ludzi, która dotarła do nich jakiś czas temu. Nauczyli ich podstaw języka, a osoba, która przeżyła najdłużej wcale nieźle poradziła sobie z nauką dwóch członków na wyższym poziomie komunikacji. Możliwość pobierania dalszych lekcji została im odebrana zaledwie kilka dni temu. Fakt, iż mogłem z nimi porozmawiać ucieszył mnie. Zostałem zapewniony, iż wujek otrzyma najlepszą opiekę na jaką można tam było liczyć. Po odzyskaniu przez niego sił plemię dostarczy nas do cywilizacji.
Przyjazne nastawienie plemienia i możliwość komunikacji z nimi podziałała na mnie kojąco. Po rozmowie, jak się okazało, z wodzem plemienia pozwolono mi pójść do namiotu wujka. Wyglądał okropnie. Na skutek utraty krwi był trupio blady. Zdjęto z niego opatrunek, który mu nałożyłem poprzedniego dnia i zastąpiono nowym. W rany wtarto maź, która miała chronić przed zakażeniem. Podczas mojej wizyty w namiocie pewna kobieta paliła jakieś zioła. Dym rozchodził się po całym pomieszczeniu, wypełniając je dławiącym zapachem. Zapytałem czy jest to konieczne. Odpowiedzieli, że tak. Według ich legend ziemie, na których się znajdowaliśmy, łakną krwi i chciwie porywają w swe odmęty każdą słabą duszę. Nie chcąc sprzeciwiać się ludziom, którzy tak bardzo starali się mi pomóc, odpuściłem.
Wieczorem odbyła się kolacja przy ognisku. Miałem okazje obserwować zwyczaje tego plemienia. Dowiedziałem się także o nich kilku faktów. Nie posiadali nazwy. Uważali, że jest im zbędna choć spotykali się z sytuacjami, gdy to inne społeczności nadawały im ją. Oni nie czuli takiej potrzeby. Wierzyli, że życie i śmierć są ze sobą obustronnie powiązane. Ich bogowie pozwalali im czasem na dokonywanie zmian w ustalonym porządku. Nie korzystali jednak zbyt często z rytuałów, szanując wolę losu.
Będąc sceptycznie nastawionym do wierzeń prostych ludów przyjmowałem wszystkie opowieści z dystansem. Muszę jednak przyznać, iż poznawanie całkiem innego spojrzenia na świat było dla mnie czymś fascynującym.
Zapytałem także o ludzi, którzy uczyli ich angielskiego. Nie wytrzymali oni dłuższego kontaktu z tutejszym klimatem i jeden po drugim umierali. Ostatni członek ich grupy zszedł z tego świata pół roku temu.
Podczas biesiady poczęstowali mnie ziołami, których działanie musiało być halucynogenne. A przynajmniej wtedy tak uważałem. Zdawało mi się bowiem, że dym z ogniska formuje się w dziwne kształty, przywodzące na myśl humanoidalne postaci. Twory te czasami poruszały się. Wskazywały coś swoimi zdeformowanymi rękoma. Działanie ziół musiało być silne, gdyż szybko zasnąłem.
Po przebudzeniu się sprawdziłem jak czuje się wujek. Nie wyglądał najlepiej. Pocił się, a jego ciało drżało. Opiekując się nim kobieta paliła więcej mieszanek zapachowych. Tym razem miałem z tym problem. Uważałem, że świeże powietrze najlepiej zadziała na poszkodowanego. Ona upierała się, że działanie ziół może w przyszłości okazać się ważne. Inni członkowie także podzielali jej zdanie. Zaproponowałem, iż popilnuje rannego, i że chce być z nim sam. Na szczęście, bądź nie, zgodzili się. Poprosiłem o nieprzeszkadzanie mi, kłamiąc, iż pojedyncza opieka bliskiej osoby jest częścią rytuału w moich stronach. Uszanowali to, tak jak oczekiwałem.
Zaraz po wyjściu innych ludzi pogasiłem zioła. Zostawiłem jedynie jedno i umieściłem nad czymś w rodzaju wywietrznika, tak by z zewnątrz widać było unoszący się dym. Tym utwierdziłem plemię w przekonaniu, iż cały czas mieszanki się paliły.
Stan wujka pogarszał się z godziny na godzinę. Gdy zaczął wykrzywiać się z bólu stwierdziłem, iż muszę prosić ich o pomóc w uśmierzeniu go – morfina bowiem została w moim tymczasowym obozie, albo zgubiłem ją po drodze. O mało nie zapomniałem podpalić na nowo ziół przed wyjściem z namiotu. Gdy kobieta, która się opiekował wujkiem wróciła ze mną do namiotu od razu porozglądała się po zapachowych wiązankach. Przez myśl mi przeszło, że ma dziwne priorytety, skoro obecność dymu była ważniejsza niż stan chorego. Jak teraz o tym myślę, to w każdej kulturze zdarzają się dziwactwa i tylko przyzwyczajenie do nich pozwala nam nie dostrzegać absurdu z jakim się wiążą.
Niestety wujek umarł tamtego popołudnia. Ogarnęła mnie głęboka rozpacz. Wyprawa, która miała przynieść mu wielką sławę przyczyniła się do jego śmierci. Zresztą nie tylko jego. Byłem ostatnim członkiem ekspedycji. Oznajmiłem wodzowi, że następnego dnia pragnę opuścić to miejsce.
Z okazji mojego pożegnania wydano ucztę. Bogata kultura ukazywała mi się w wachlarzu wielu różnych rytuałów. Często polegały ona na tańcu dookoła ogniska i wychwalaniu bóstw. Widząc moją rozpacz kilku członków plenienia zaczęło szeptać miedzy sobą. Nasze kultury mocno się różniły. Wyjaśniłem im, że w mojej śmierć jest smutnym wydarzeniem i wiele byśmy dali, by nasi najbliżsi żyli jak najdłużej.
Na rozkaz wodza kilku członków plemienia oddaliło się. W oddali zaczęli formować coś na kształt ołtarza. Myślałem, iż będzie to częścią kolejnego obrzędu związanego z tradycyjnym pożegnaniem. Jakże się myliłem…
Wódz dyskutował chwilę z kobietą, która opiekowała się moim wujkiem. Kilkukrotnie powtórzyła słowo „ndumbu”, które skojarzyłem już wcześniej z zapachowymi ziołami. Po rozmowie z wodzem spojrzała w moją stronę i uśmiechnęła się promiennie. Ze względu na sympatię jaką wzbudziłem plemię ofiarowało mi swoje największe dary. Cuda o jakich nikt nie słyszał w moim świecie mogłyby stać się moim udziałem, jeśli tylko wyrażę zgodę. Przestrzeżono mnie jednak, że z raz obranej ścieżki nie ma powrotu. Pomyślałem o wujku. Przeszło mi przez myśl, że całym sercem chciałby poznać choć ułamek wiedzy, która stanowi kulturę obcych ludów. Zgodziłem się zatem.
Rano obudziłem się z rozrywającym bólem w sercu. Wspomnienia wydarzeń poprzedniego dnia ciągle krążyły mi po głowie. Wyszedłem ze swojego namiotu, by poszukać czegoś do jedzenia. Zemdlałem, gdy ujrzałem mojego wujka siedzącego z tłumem tubylców i świetnie się bawiącego.
Odzyskawszy władze nad zmysłami pomyślałem, że widok wujka był wynikiem chwilowego załamania się i utraty kontroli nad zmysłami. Nic bardziej mylnego. Mój krewny siedział teraz obok mnie. Uśmiechał się do mnie, jak gdyby nigdy nic mu nie było. Zauważyłem także, że nie utyka. Gdy tylko mogłem pozbierać myśli zacząłem rozważać śmierć kliniczną. Szybko odrzuciłem tę możliwość. Nie tłumaczyła ona całkowitego ozdrowienia. A może wszystko co działo się przez ostatnie doby to wynik majaków? Może ja uderzyłem się w głowę podczas osuwiska i śmierć wujka była tylko koszmarnym snem? Nie uzyskałem na to odpowiedzi. Przyszły same, z czasem..
Plemię szybko wyprawiło nas do dalszej drogi. Wskazało szlak dzięki któremu dostać się mieliśmy do cywilizacji. Szybko i bezpiecznie. Radowałem się z powrotu wujka, rozważania zostawiając na później.
Nie potrafiłem jednak ignorować coraz to większych zmian w zachowaniu Stanisława. Początkowo radosny i pełen energii nie różnił się niczym od człowieka jakiego znałem wcześniej. Z upływem dni jednak zaczął zmieniać się coraz bardziej. Mniej się uśmiechał. Mowa także zaczynała coraz bardziej ulegać degradacji, powolnie zmierzając ku coraz prostszym wyrazom. Jego spojrzenie często stawało się dzikie. Nie na stałe, na chwile. Krótką. Ale widziałem to już kilka razy.
***
Siedzimy teraz w pociągu do domu. Spisuję te słowa ku potomności. Jeszcze tylko kilkadziesiąt minut i nasza podróż dobiegnie końca. Nareszcie… Rodzina na pewno zauważy zmianę. Nie dbam o to. Chcę się od tego uwolnić. To prawie w ogóle nie mówi. Czasami warczy i dziko łypie spod oka. Coraz częściej…
Musze otworzyć okno, bo nie wytrzymam tego smrodu. Kojarzy mi się z odorem gnijącego mięsa. Tego nie da się wytrzymać.
Jeszcze tylko chwila i wysiądę. Staram się robić dobrą minę do złej gry. Mam nadzieję, że to co wygląda jak mój wujek nie domyśli się niczego. Muszę się od tego uwolnić. Czymkolwiek to jest.
Cześć! ;)
Błędy, które udało mi się wyłapać:
…chodzenie bo gęsto – po
Naszą jedyna ścieżką – Jedyną
…pójście po pomoc? – czemu pytajnik?
Co do opowieści…
Wszystko tutaj jest opisane jak relacja w jakiejś gazecie, co sprawia, że w ogóle nie czuć tego, co się dzieje. Masz bohaterów, jak Sławek, czy Marek, ale nie wiemy o nich nic poza tym, że umierają. Nie da się wczuć w tę opowieść, wszystko jest podawane tak… Sucho, bez żadnych emocji.
Poza tym, moim zdaniem, wstęp jest za długi. Informacja, że bohater pracuje w kancelarii ojca nic za bardzo nie wnosi do fabuły.
Podobał mi się pomysł z tym plemieniem, ale potencjał nie został wykorzystany, a szkoda.
Pozdrawiam serdecznie i powodzenia w dalszym pisaniu! ;)