- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Sny nas chronią przed ciemnością

Sny nas chronią przed ciemnością

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Sny nas chronią przed ciemnością

 

Discovery

Anna Von Hausswolff

 

Rozpięłam pasy i wygrzebałam się niechętnie z koi. Poszybowałam ku sufitowi i wychyliłam ręce w ostatnim momencie, ratując się przed uderzeniem.

– Uważaj, jest zero g. – Faktycznie, szum reaktorów był nieobecny.

Podążając zaciemnionym korytarzem zachodziłam w głowę co się działo. Do chłodzenia lamp zostało jeszcze kilka dni, mimo tego napęd nie pracował. Zepsuło się coś? Nawaliliśmy? Jeśli tak to chyba nie wymagałoby to budzenia mnie w środku nocy.

Ku mojemu zdziwieniu na mostku także panował mrok. Pierwszym co ujrzałam były zmrożone trwogą twarze załogi, zwrócone ku szybie. Czułam przerażenie, uwalniane pod postacią wszystkich, różnych związków do krwiobiegu. Lęk desperacko krzyczał, zakazując najdrobniejszego ruchu w nadziei – że cokolwiek tam było – nie zauważyłoby mnie. Zdławiłam go i obróciłam głowę ku szybie.

 

* * *

 

Zamknęłam oczy. Przez ciemność przebijały się jedynie szelest liści lasu i chłód śniegu, na którym siedziałam. Mózg wypełniał ją potworami, słyszał szmery i łamane patyki w ciszy. Podprogramy niestrudzenie wysyłały rozkazy, polaryzowały cały organizm do wysiłku – walki lub ucieczki. Zmuszały mnie, dlatego właśnie ich nie wykonywałam. Kiedy głosy stawały się tak silne, że świadomość i funkcje wyższe zaczynały mimowolnie ustępować, obudziłam się. Na wprost, za brzegiem lasu roztaczała się równina w objęciach nocy. Jak światło latarni morskiej, położone na horyzoncie, samotne miasteczko stanowiło punkt odniesienia, kontekst osadzający wszystko w rzeczywistości, nadający jej sens. Dalej rozciągały się kontury gór, a za nimi czarne morze niewielu gwiazd, skąd owa czerń właśnie wydawała się przybywać.

Równina leżała w obrębie koła podbiegunowego, ono znajdowało się na planecie, planeta w układzie, potem dysk galaktyki, Gromada Lokalna, Supergromada Laniakea i zawsze w miarę podążania tą drogą nie dzieje się nic nadzwyczajnego, ale dochodząc do granicy obserwowalnego wszechświata potykamy się o nią i pytanie – gdzie jestem? – obraca znów wszystko w absurd. Dalej nie możemy zajrzeć bo fotony nie zdążyły stamtąd dolecieć. Gdzie jest wszechświat? Czy może jest jedynym miejscem istniejącym, i nie ma nic poza nim? Obecny jeszcze chwilę temu lęk pozostaje, ale wywrócony do góry nogami system wartości nie wie jakie przypisać mu znaczenie. Pytanie o to go przerasta. Krząta się więc pomiędzy byciem absurdalnym i niezrozumiałym jako, że oderwanym od swojej funkcji. W końcu rozbujana tafla wody musi się uspokoić, bo nie straszny lęk doprowadza do obłędu.

Na kilka milisekund ciemność przeszył punktowy, jasny błysk. Fosfen. Rzadko – szczególnie przez szyby – przedostaje się jakaś wysokoenergetyczna cząstka aby uderzyć w siatkówke lub nerw wzrokowy i wywołać wrażenie błysku. Zaskoczył mnie i przerwawszy rozmyślania przywołał do rzeczywistości, w której ciemność odgradzała gruba szyba. Umysł na powrót wypełniła cisza słyszalna w pracy wentylatorów, w sztucznym i przytłumionym oświetleniu, w pustych siedzeniach poczekalni, świecących nikomu tablicach rozkładowych. Jako dziecko często przesiadywałam w takich terminalach. Miejscach, do których każdy mógł wejść, ale nikt tego nie robił bo niewielki ruch nie czynił ich użytecznymi. Wpatrywałam się tak jak kiedyś w hipnotyzujący ruch liniowców, odchodzących i przychodzących do pierścienia zewnętrznego.

Na wprost świeciło tak niewiele gwiazd, że policzenie ich byłoby zadaniem wymagającym jedynie odrobiny cierpliwości. Mniej niż sto lat świetlnych dalej kończyło się Morze Rossa, razem z całą galaktyką i najdalej wysuniętym – po tej stronie – obszarem zamieszkanym przez ludzi. Jedną z nich – gwiazd – otaczał lodowy świat, na którym się urodziłam i mieszkałam przez pewien okres, i którego od tamtego czasu już nie odwiedziłam. Była to długa droga, wymagająca dużo czasu, o który ciężko w mojej pracy.

Oto właśnie błaha przyczyna całej tej historii, dlaczego wtedy siedziałam na tej stacji i dlaczego wybrałam taki azymut, a nie inny. Ów przywilej powierzono mi z racji roli jaką pełniłam, oraz monotonii kosmosu, która nie czyniła żaden z wszystkich innych azymutów lepszym. Miałam nadzieję, że po dobiciu do pierwszego portu po powrocie uda mi się to w końcu odwiedzić mój świat. Nie chodziło bynajmniej o załatwienie sobie transportu. Było coś, co ciągnęło mnie do tego rejonu, tego obszaru. Za każdym razem kiedy próbowałam znaleźć tego powód łapałam się tylko na racjonalizacji.

Za moim domem i ostatnimi gwiazdami dysku rozciągała się nienazwana przestrzeń. Kolejne gwiazdy leżały dopiero w następnej supergromadzie. Przypominały mi się historie z mitów o pradawnych stworach czyhających w ogromie kosmosu. Nigdy nie były i nie są niczym więcej niż fikcją, ucieleśnieniem lęków ludzi przemierzających świat po raz pierwszy, jednak swoją przyziemnością uświadamiają jak bardzo nie mamy pojęcia co rzeczywiście tam się kryje. Ktoś kiedyś słusznie uznał niewiedzę, za największe błogosławieństwo, w którym przyszło nam żyć.

Jeden z liniowców właśnie zniknął, a zaraz za nim śnieżnobiała smuga światła, zakręcająca z powrotem, do środka galaktyki. Spojrzałam na godzinę, dochodziła szesnasta, wstałam więc i wybrałam się do zewnętrznego pierścienia.

 

Wyjrzałam za okna na zacumowaną do stacji Electre. Jej wielkość czyniła ją niepozorną, w długości liczyła prawie dwa kilometry, trochę mniej od typowego liniowca. Sucha masa spoczynkowa sięgała pięciu milionów ton, co doganiało już większość załadowanych transportowców. Electra – natomiast – stała pod banderą niezależnej jednostki badawczej. Pod jej obłym i aerodynamicznym kadłubem – upodabniającym ją do korwety – nie kryły się ładownie, cysterny, kabiny czy hotele, a maszynownia napędu. Tutaj proporcje się odwracały bo to ona zajmowała przysłowiowe dziewięćdziesiąt procent pokładów. Stary i dobry układ dwóch faz energetycznych, z trzecią różnicową, reaktory osobne dla każdej z dwunastu grup lamp, pięćset milionów lat świetlnych na godzinę w maksymalnym pędzie. Podobno stopień skomplikowania uniemożliwiał poradzenie sobie systemu chłodzenia z przegrzaniem, gwarantując tym samym śmierć całej załogi, ale z oczywistych względów – nigdy tego nie przetestowano. Wszystko to sprawiało, że prześcigała każdy inny statek z tak absurdalną prędkością, że niektóre państwa uważały ją za zagrożenie militarne, to jednak osobna historia. Standardowe napędy budowano aby móc przenosić dużo, prędkość nigdy się nie opłacała. Electra stanowiła wyjątek potwierdzający regułę. Była najszybsza w erze, w której prędkość oznaczała zasięg, w której granice świata leżały na tyle daleko, że liczyło się aby załoga nie umarła ze starości przed dotarciem do celu.

Wyprawiono nam uroczyste pożegnanie, zrobiono zdjęcia, chyba na wypadek gdybyśmy nie wrócili, byli tacy, co uważali ekspedycję za samobójstwo. Po miesiącu udzielania wywiadów, formalności i przygotowań po raz ostatni przeszliśmy po pokładzie portu. Znalazłszy się w rękawie wreszcie odetchnęłam od wścibskich dziennikarzy.

Przełożenie dźwigni rozbudziło zaspaną maszynerię ze snu. Electra ponownie zmartwychwstała. Pomieszczenie mostka opuścił zmrok, wymienniki powietrza leniwie zabrały się do pracy. Prąd popłynął obwodami do komputerów pokładowych. Monitory konsol synchronicznie wyświetliły loga na czas ładowania programów operacyjnych. Kiedy wszyscy rozsiedli się już w swoich fotelach rozległo się klikanie przełączników i uderzanie palcy po ekranach dotykowych.

– Kontrola, Electra, proszę o pozwolenie wyjścia z doku, za czerwoną strefę – mówił Brand w roli pierwszego pilota.

– Electra, zezwalam na wyjście z doku, w płaszczyźnie, kąt, pięć, trzydzieści stopni, za czerwoną.

– Electra, w płaszczyźnie, pięć, trzydzieści.

Klamry stacji trzasnęły przy rozłączeniu odrzucając nas od siebie, w obawie przed zderzeniem. Zaraz potem zasyczały manewrówki, roznosząc stelażem drżenie. Stacja wisząca mimowolnie wśród czarnej nocy kurczyła się by niebawem dołączyć do reszty punkcików galaktycznego dysku.

– Proszę o korytarz na zewnątrzny, przesyłam dokładny wektor – powiedziałam.

– Potwierdzam wektor. – Zerknęłam, na monitor, upewniając się, że odesłane dane się pokrywają. – Przydzielam H-1 do końca.

– H-1 do końca, potwierdzam dane nawigacyjne.

– Electra, proszę o zezwolenie na FTL – mówił Brand.

– Electra, zezwalam FTL. Godspeed Electra.

Rozpoczęto ceremonię sekwencji rozruchu. Z głębi olbrzymiej jak katedra hali maszynowni wydobył się basowy pomruk pomp plazmowych, przeszywający szkielet okrętu bardziej wyczuwalnym niż słyszalnym drżeniem. Niczym statek wychodzący w morze oznajmywały swoją obecność, gasnąc zaraz by nabrać tchu i odezwać się znowu. Ociężałe bębny kondensatorów przyspieszały, chłodziwo popłynęło wężownicami, oprogramowania posyłały elektrony przez miliardy kabli i wszelkiego rodzaju bramek logicznych. W centrum tego wszystkiego stały reaktory – poskręcane – w niepojmowalne dla nieuzbrojonego ludzkiego umysłu kształty – labirynty wewnątrz metalicznych sfer otoczonych blendami zatrzymującymi w środku promieniowanie. W rdzeniach magnetyczne pułapki chroniły grube na wiele metrów ściany, przed plazmą. Cały osprzęt współpracował niczym dźwięki organów w harmonicznej perfekcji. Ich głośność narastała, potem tempo zwolniło rozciągając muzykę do szumu. Na pokład powróciło ciążenie. 

Założyłam interfejs neuronowy. W oczach statku odległości były mniejsze, gwiazdy świeciły jaśniej, i leżały na wyciągnięcie ręki, geometria grawitacji ujawniła się jak zawirowania na tafli wody. Otoczenie wygięło się, złożyło i skręciło, wokół statku formował się tor. Niebo na rufie zniknęło, na dziobie pojaśniało. Przestrzeń, w której stała Electra popędziła razem z nami, naprzód.

 

* * *

 

W ciągu ostatniego miesiąca przedarliśmy się przez autostrady, węzły, stacje i porty. Teraz nie było potrzeby zwalniać. Na wprost otwarte, niezbadane wody i nikogo kto mógłby nas dogonić przez następne dekady albo i stulecia. Napęd od tej pory mógł wykazać się pełnią swojej mocy. Po trzecim dniu lotu zatrzymaliśmy się by spojrzeć za siebie, na cały Basen Laniakei. Byliśmy pierwszymi ludźmi, którym przyszło zobaczyć ją z zewnątrz, w całości. W oczach Electry, była mała jak mgławica. Wpatrując się w nią zamierałam w bezruchu, jakby jeden przypadkowy podmuch mógł zmieść ją z nieba. Miriady dysków galaktycznych, utkanych z miriad gwiazd, układało się wspólnie podług linii w złote pasma włosów przeplatających wieczną noc pustych, czarnych przestrzenii, według tajemniczego, grawitacyjnego porządku. Laniakea była niewielkim odcinkiem w kosmicznej sieci.

Miesiąc później Laniakee obserwowaliśmy z odległości czterdziestu miliardów lat. Kształt w ogóle jej nie przypominający stał na czarnym tle, granicy skąd światło mające trzynaście miliardów lat, dopiero dolatywało. Za dystans czterdziestu miliardów odpowiadała przestrzeń rozszerzająca się jakby rozciągana przez gigantycznych bogów chowających się w toni czarnego oceanu.

Fotony są wolne, na tym polega główna trudność nawigacji w kosmosie, szczególnie jeśli przemierza się nieznane i tak niedorzecznie ogromne obszary. Spisuje się więc wszystko co widać, buduje modele, przeprowadza z ich udziałem symulacje, jak wszystko się zmieniało i zaznacza punkty odniesienia na morzu, na którym z innej perspektywy będą wyglądać zupełnie inaczej, na morzu bez dna ani powierzchni, na morzu przez, które nie płynie się w linii prostej, a po krzywych, jak poprowadzi grawitacja. Po co to wszystko? Jeden błąd w nawigacji zliczeniowej i jedyne co by nam zostało to modlić się, że najbardziej losowy kierunek zaprowadzi nas do domu, a nie oddali od niego na zawsze.

Nie obawiałam się tego, że się nie uda, wiedzieliśmy dobrze co robimy. Mimo tego czułam się nieswojo zostawiając niebo, które znałam za sobą. To jak bycie pewnym miejsca, w którym się jest ale stanie tam w absolutnej ciemności. Nie ma powodów by sądzić, że coś jest nie tak, ale jesteśmy potomkami tych zwierząt, które wybrały nie zamykać oczu, a geny przekazują nam ich nawyki.

 

Od momentu stracenia z oczu znajomego nieba zaczęła nawiedzać mnie biel. Często pojawiała się w snach, wypełniała je całe, wszędzie się pchała, ujawniając każdy detal. Uciekałam nie mając się gdzie schować.

Czasem idąc po pokładzie, lub zwyczajnie wpatrując się za szybę nagle dobiegało mnie echo powracającej z zaświatów przeszłości. Przybierało zawsze wyraźną postać kształtu, nastroju, koloru, dźwięku, po czym od razu się rozmywało. W większości przypominało o rzeczach, niektóre jednak dotyczyły – wydawać się mogło – najbardziej losowych przedmiotów, korytarzy, ulic, z którymi nie wiązałam żadnych emocji, które to zazwyczaj odpowiadały za wspomnienia. Wtedy nie przywiązywałam do tego większej wagi. Uznałam to za odpowiedź podświadomości na nasze położenie. Na pokładzie byłam w grupie osób, które najlepiej je rozumiały.

Moim jedynym celem było odnajdywać się w przestrzeni, wiedzieć gdzie jestem. Znałam się dobrze na nawigacji, wiedziałam jakie mogą być marginesy błędu, jak są zbudowane mechanizmy odpowiadające za nasze dane, gdzie mogliśmy się mylić, a gdzie nie. Większość ekspedycji – całym zespołem – spędziliśmy na sporządzaniu map. Układaliśmy je jak domek z kart, wrażliwy w swej naturze na każde przesunięcie. Wtedy – wbrew wszelkiej logice – głosy zwątpienia z tyłu głowy wytrącały mnie z równowagi. Świat na kilka milisekund wywracał się do góry nogami, tracił sens. Pytanie – gdzie jesteśmy? – nie odniesione do niczego znanego, obracało całe życie w absurd. Nie wiem co inni myśleli, nie rozmawialiśmy o tym wprost, ale zachowanie całej załogi uległo zmianie. Głównymi objawami były niewinne, pesymistyczne żarty, czarny humor, jednocześnie, większy dystans do siebie, do czegokolwiek innego. Wszystko podszywało napięcie, które dało się usłyszeć w szumie reaktorów, zobaczyć na rzadziej odwiedzanych pokładach, w ładowniach, magazynach i korytarzach gdzie przez większość czasu panował mrok. Większość omijała te miejsca zostawiając zamieszkujące je duchy w spokoju, ja tam przesiadywałam.

Dwa lata podążaliśmy jednym kursem i przyszedł czas aby zatrzymać się, skręcić i dopłynąć do brzegu wykonanej przez nas mapy. Idąc nim z powrotem zaobserwowalibyśmy trochę więcej, jednocześnie mając oko na punkty odniesienia. Było to w pewien sposób rozczarowujące, bo rezerwy we wszystkich rodzajach zapasów mieliśmy nadto, a każdy element działał bez zarzutu. Ja też czułam niedosyt, przemierzyliśmy ogromny dystans, widzieliśmy wiele nowych, naukowo interesujących rzeczy, jednak nic wykraczającego poza monotonię kosmosu, nic co można by wspominać z dreszczem emocji, nic czym można by straszyć innych. Wniosłam więc pomysł o przedłużenie lotu, zawracając na torze parabolicznym, który ustanawiał kompromis pomiędzy dystansem i zużyciem zasobów. Takie rozwiązanie przedstawiało większe trudności w nawigacji, ale po zapewnieniu, że nie będzie to problemem i nie spotkaniu się z żadnym głosem sprzeciwu Amundsen również przystał na ten pomysł.

 

* * *

 

Zza strzelistych wież katedry biła ostra biel rozlewając się po dachach, drzewach i gruncie. Po obu stronach pasażu głównego wspinały się wysokie, czarne w cieniu kamienice. Powyginany w zdobienia metal balustrad i bram lśnił mokry od śniegu. Zmarznięte powietrze ocieplały odgłosy porannego życia przekrzykiwane biciem dzwonu, dochodzącym z katedry. Przepchnęłam się przez tłum, zatrzymałam pod masywnymi, drewnianymi drzwiami. Chwyciłam klamkę, ledwo uchyliłam i Amundsen wparował do środka. Nietypowym tonem kazał mi przyjść na mostek, zanim w ogóle zdążyłam się zorientować, gdzie byłam. Stwierdził, że tłumaczenie nie ma sensu i mam przyjść, zobaczyć sama, po czym wyszedł. Westchnęłam, sięgnęłam klamr, odpięłam pasy i chcąc się podnieść, znalazłam na suficie.

– Uważaj, jest zero g. – Zauważyłam nieobecność szumu napędu. Zastanawiałam się co może być powodem całego tego przedstawienia – może zgubiliśmy się? Tor paraboliczny nie był najlepszym pomysłem? Nawet jeśli, to nadal nie widziałam konieczności budzenia mnie w środku nocy. Wolałam nie myśleć, żeby nie zapeszać. Poza tym – przynajmniej – coś się nareszcie działo.

Jedynym co dawało światło na mostku były różnokolorowe kontrolki na przyciskach, wyrysowane między nimi schematy układów Electry i blask monitorów. Załoga zmrożona czymś – jak zwierzę nie chcące zdradzić się ruchem przed drapieżnikiem – wpatrywała się hipnotycznie za okno. Zatrzymałam się również i zamarłam na chwilę, zaskoczona tą, grobową atmosferą. Czułam podświadomie, że nie chodziło tylko o program zapewniający przetrwanie – zwykły strach – stamtąd do środka przedostawał się obłąkany lęk, czułam jak wszywa mi się pod skórę, powoli uwalniając adrenalinę w każdym naczyniu krwionośnym. Obróciłam głowę ku szybie, by nie zobaczyć nic oprócz zwykłej ciemności. Podpłynęłam bliżej i po straciu snu z powiek zrozumiałam. To nie była ciemność. Patrzyłam na coś tak ledwie widocznego jakby się pod samą ciemność się podszywało. Szarość sięgała w każdym kierunku, ginąc – wraz z możliwościami optycznymi oka – okrągłą krawędzią. W kosmosie nie ma tak ogromnych rzeczy. Wiele praw materii zabrania takim powstawaniu. Każdy kto znałby je choć trochę, wiedziałby, że nie patrzy na fizyczną zagadkę, tylko na własny brak pojęcia o czymkolwiek, na wszechświat nie zważający ani trochę na żadną ideę, o której było się przekonanym całe swoje istnienie.

Kabinę zalał ciepły blask przytłumionego oświetlenia. Kosmos odwzajemnił spojrzenie moim obiciem. Znalazłam się z powrotem w roli głównego nawigatora na pokładzie najszybszego statku jaki wybudowała ludzkość. Świat, jednak nie był już taki sam. Każdy odgłos, każdy obraz, każdy element rzeczywistości nigdy wcześniej nie wydawał się tak realny, tak obecny. W swoich, odbitych oczach ujrzałam jedynie tak samo milczącą ciemność, tak samo niezrozumiałą i nieznajomą. Coś się w niej ukrywało, coś odpowiedzialnego za przyprowadzenie nas w to miejsce. Ja byłam tym czymś. Zrozumiałam, że połączenia neuronowe tworzące Kelly rozsypały się. Całe jej życie spędziła nawigując okręty, ale nie chodziło tylko o to. Wyobraź sobie swój rodzinny dom, każdy korytarz, port, pokój, pomieszczenie, które znasz, wszystkie od zawsze leżały gdzieś zupełnie indziej, w miejscu, o którym nie miałeś najmniejszego pojęcia.

– Kelly. – Zawahałam się gdy nawyk chciał zareagować na to imię. – Masz. – Brand podawał mi interfejs. Spojrzałam za siebie, na załogę. Ja ich tutaj zaprowadziłam, beze mnie ich życia byłyby normalne, być może nawet szczęśliwe. Bałam się, że mogłam się zdradzić, jednym przypadkowym odruchem, niepewnie postawioną stopą, sztucznie brzmiącym głosem. Wzięłam interfejs bez słowa i założyłam go. Odległości zmalały. Oczy statku były lepiej przystosowane do ciemności i miały nieporównywalnie lepszą rozdzielczość optyczną. Szara poświata przemieniła się w struktury, fałdy i zawirowania mieniące się światłem na idealnie czarnej powierzchni. Im dalej od środka tym stawały się nieco mniejsze. Ledwie dało się to dostrzec – ale byłam pewna – to miało kształt kuli. Spojrzałam na jej krawędź, urywała się nagle, nie jak krzywizna. Zastanawiałam się o co chodziło z tym kształtem.

Po chwili zrozumiałam. Reszta czarnej gwiazdy ginęła w otchłani czasu. Nie było widać krzywizny, bo światło nie zdążyło z niej dolecieć. Ciężko to oszacować bez dokładnych liczb. Być może stałaby się widoczna w pełnej okazałości jutro, być może za kolejne czternaście miliardów lat istnienia, być może nigdy.

Na powierzchni występował w pewnym sensie uporządkowany ruch. Fale przemierzały ją powoli dla oka, z absurdalną prędkością dla umysłu. Jak w naszym napędzie, prawa fizyki pozostawały niezłamane, nie poruszała się materia, tylko przestrzeń. To ona – poskręcana – zawracała światło gwiazd z powrotem, mieniąc się niczym lód w słońcu. Gdzieniegdzie, przed tarczą unosiły się małe gromady, porozciągane nitki, uplecione z galaktyk. Jedna z nich właśnie rozpruwała się, wydłużana nienaturalnie przez pochłaniającą ją otchłań. Migracje gwiazd, w tak zwanej, rozszerzającej się przestrzeni, miały odpowiedź właśnie tutaj. Całe supergromady przybywały do tego miejsca w powolnej procesji miliardów lat by czekać teraz na stracenie. Wyciągnęłam rękę, chcąc je dotknąć, ale dłoń zatrzymała się na zimnym szkle.

– To może być czarna dziura? – Ktokolwiek zadał pytanie, odpowiedziało mu jedynie zmieszanie kilku osób. Odpowiedź nie wydawała się oczywista, ale zaraz stawała się równie absurdalna co odpowiedź tak.

Dokąd podążały? Nawet w czarnej dziurze nic nie ginie. Nic nie znika, nic się nie pojawia – każda rzecz ma swoją kontynuacje – to zwyczaje nigdy nie ma sensu. Czarne dziury – nie ważne jak duże – nie zjadają przestrzeni. Tędy masy przestrzeni zlewały się z wszechświata, czyli musiało być coś poza nim. To nie czarna dziura – myślałam – to wir, na krańcu świata. Krańcu, który sięgał czwartego kierunku, w trójwymiarowej przestrzenii. Podążając dalej tym samym kursem wrócilibyśmy do domu. To ma mniej więcej tyle sensu co obieganie kulistej planety dla dwuwymiarowo myślących ludzi. Aby zobaczyć granicę świata trzeba spojrzeć w kolejnym kierunku. Dotarliśmy na sam biegun naszego świata. Pytanie – Co jest za? – zostało przesunięte o poziom wyżej i na czas próby znalezienia odpowiedzi wszystko znów przesycał sens. Wszechświat wydawał się gdzieś być, i wydawało się, że jest wiele poza nim. Nigdy nie mieliśmy pojęcia jakim kruchym cudem istnienia jest nasza egzystencja, jak szybko wszystko może zostać zdeptane przez nieznanego nam boga, zmiecione nie znanym nam wiatrem.

Zaczęłam myśleć jak przedostać się na drugą stronę, wydostać się z więzienia. Zastanawiałam się co o tym myślała reszta i jeśli byliby innego zdania, jak przejąć statek, zmusić ich, albo zrobić cokolwiek innego.

Szkieletem przeszło ciche metaliczne szarpnięcie. Zaczęłam zbliżać się do szyby powoli, tak, że równie dobrze mogłabym niechcący dmuchnąć. Być może gdyby nie uaktywniony układ współczulny nie zauważyłabym niczego, jednak ten, niosąc doświadczenie lat ewolucji wiedział kiedy nasłuchiwać zagrożenia, co sprawdziło się w nawet tak mu nieznanych okolicznościach.

– Poruszamy się. – Odezwał się zmieszany głos Branda. – Miliony lat świetlnych na sekundę.

Spojrzałam na monitor – napęd dalej na czerwono, spojrzałam na sterburtę, tylko kilka gwiazd płynących z nami, za nimi nic, światło nas nie doganiało, bakburta – całe niebo rozpalone do białości. Poczułam strach wątpiący we wszystko, o czym byłam przekonana chwilę temu.

– Idziemy z falą – odepchnęłam się ku mojej konsoli. Ciemność pochłaniała nas sama, bez prośby, nie pytając o nic, taka była jej natura. To, że złapała nas fala oznaczało że staliśmy tuż nad powierzchnią. Jednocześnie jej gigantycznego grzbietu nie dało się przeoczyć, kilka sekund wcześniej jeszcze znajdowała się tam, daleko za horyzontem.

– Odpalić napęd. Zabierzcie nas stąd – Amundsen ożył.

Inżynierowie, mechanicy, piloci – opętani – zaczęli wykrzykiwać liczby i nazwy wszystkich chyba elementów całej tej przeklętej maszynerii, jakby rzucali zaklęcia. Odezwał się pełen furii, metaliczny jazgot poprzedzany basem ogromnych organowych tub.

– Kelly, którędy na zewnątrz – Amundsen raczej stwierdził niż zapytał.

Spojrzałam odruchowo na konsolę, próbując zrozumieć sytuację. Ostatnie cyfry liczb zmieniały się migając, krzywe rysowały, jedne rosły, inne malały. Powierzchni była już znacznie bliżej, i tym samym szybciej się zbliżała. Głośność napędu nabudowywała się rezonując z każdym atomem w pobliżu.

– Napęd za 57 sekund.

Pół mnie chciało rozważać sposoby ucieczki, drugie pół chciało rozważać jak przeżyć spotkanie z powierzchnią by przejść na drugą stronę. Wartości, sposoby myślenia, wszystko zniszczone, przeżarte wszechobecnym absurdem miotały mną w rezultacie nie robiącą niczego. Spojrzałam na nieubłaganie zbliżający się mrok. Jego powierzchnia uginała się pod nami. Za długo czekaliśmy. Nie musiałam liczyć, intuicja robiła to znacznie szybciej. Na spodzie świadomości rozmawiały głosy i mój między nimi:

– Kelly?

– Nie uda się, nie zdążymy.

– Czego nie zdążymy?

– Uciec.

– O czym ona mówi?

– Spójrz na gradient przestrzenii.

– Zwolnimy chwilę wcześniej.

– Tego właśnie nie zdążymy zrobić.

– Nie? Kelly jesteś pewna?

– Masz może lepszy pomysł? Dać się porwać do środka?

– Nie ma opcji, że tam wlecimy.

– Brand, asekuruje cię. Wyhamuje nas.

– Ucieczka teraz to samobójstwo.

– Moc do kondensatorów, lampy zimne. Kelly, co jak nie uciekniemy?

– Gwiazdom, które wpadły nic nie się nie stało.

Ktoś rzucił się na mnie, ktoś inny próbował przejąć konsole drugiego pilota, Amundsen z trudem opanował wszystkich przed pozabijaniem się.

Fala niosąca Electre – niewyróżniającą się pośród kosmicznego pyłu – zawaliła się. Przestrzeń wrzała. Zdeformowane niebo rozmyło się i ściemniało, ginąc wśród dezorientującej ciemności.

 

* * *

 

Nie sposób wiedzieć jak wir jest ogromny, tym samym droga do wnętrza i na drugą stronę, a tym bardziej droga z powrotem, pod prąd. Jakkolwiek wielkie to było, przebyliśmy nikły ułamek całego dystansu do środka.

Czasem wśród nocy pojawiała się jakaś poświata lub ławica mieniących się szkiełek. Jedynie wyglądały ładnie. Gwiazdy, galaktyki, cała kosmiczna masa, która tutaj wpadła, przez serię grawitacyjnych soczewek i luster mogła się znajdować w odwrotnym kierunku albo każdym innym niż przychodziło światło. W dodatku fotony, które poruszają się z – dopiero wtedy rozumiałam jak naprawdę – śmieszną prędkością czyniąc z obrazów które przekazują jedynie widma przeszłości. Jakkolwiek szybko się przemieszczaliśmy, to razem z otoczeniem. Przeciążenia jedynie dało się odczuć na krawędziach różnie zgiętych obszarów jako słaby gradient, tak jak odczuliśmy je wpadając w falę. Komputer rozumiał z tego jeszcze mniej niż ja więc cała nawigacja zliczeniowa nie nadawała do niczego. Równie dobrze wskazałabym naszą pozycję jeżdżąc palcem po mapie z zawiązanymi oczami.

Wpadliśmy na pomysł ustalenia czy panuje tu jakiś porządek, prąd, który by nas znosił z powrotem na kurs dośrodkowy. Od kilku godzin tego próbowaliśmy, jednak za każdym razem użycie napędu kończyło się zataczaniem pętl i kręceniem w koło. W gradientach obie fazy pola – przód i tył – rozjeżdżały się na różne kierunki, więc Electre niespodziewanie zarzucało.

Obserwowałam każdy ruch, wyciągając wnioski. Poruszanie się po jakimś czasie nabrało sensu, ale dało się to jedynie odnieść do poprzedniej pozycji, nie do chaosu panującego wokół. Rozpoznanie innych punktów odniesienia zajęłoby kilka pewnie lat analiz.

Pustka wiła się i wirowała, a ja gapiłam się na nią tępo. Wydawało mi się, że widze wektory pływów, prawidłowości. Mózg to maszyna do przetwarzania, a zawsze kiedy istnieje maszyna istnieje i coś do przetwarzania. Jeśli nie jest to obraz potencjalnego zagrożenia, jeśli nie jest to obraz niczego rzeczywistego zostaje się tylko to z czego jest zbudowana maszyna. Patrzymy na swoje odbicie, to co oczekujemy zobaczyć.

 

Jasny, biały kształt zamigotał, wychylając się na kilka milisekund zza czerni siatkówki mojego oka.

– A to? – Zapytał Amundsen. Mówił o tym samym? Zaskoczyło mnie to, jakbym tylko ja to widziała. – To może być niebo? – Pytanie: po której stronie? Do powierzchni raczej mimowolnie nie wróciliśmy. Upewniłam się ale wszystkie teleskopy wycelowano akurat gdzie indziej.

 – Warte sprawdzenia – stanęłam nad Mannem, drugim pilotem – prowadzę.

– Słucham?

– Dotrę tam ale muszę kontrolować statek, reagować na bieżąco. – Zawahał się, nic dziwnego, pewnie myślał, że zwariowałam.

– Daj jej te konsole. – Wtrącił się Brand. – Uważaj, sterowanie jest podobne jak w liniowcach tyle, że o wiele bardziej responsywne, szczególnie przepustnica toru.

Na to liczyłam. Ikony lamp z zimnego granatu wpadły w wysokoenergetyczny fiolet. Przesunęłam powoli przepustnice do połowy drugiej prędkości i od razu wróciłam na zero. Pokonaliśmy kilkaset lat świetlnych po czym prześlizgnęliśmy się jak po lodzie. Pozwoliło mi to pojąć prąd i popędziłam wzdłuż niego na zewnątrz od celu. Minutę później światło przejechało na nowy, pozornie niedorzeczny kierunek, znów poleciałam losowo, zobaczyć jak się przesuwa i nadal dzieliła nas sfałdowana przestrzeń. Meandrując kilka razy w ten sposób w końcu staliśmy na tym samym obszarze. Na wprost wisiał biały obłok, o postrzępionych krawędziach. Nie wyglądał jak żadne niebo, w ogóle nie wyglądał jak nic.

– Co to jest?

– Pył?

– Nieważne, wszystko na nic.

Od bakburty biegło coś zniekształcającego przestrzeń, momentalnie rozpoznałam w tym falę. Nie wiem co we mnie wstąpiło, ale nie mając czasu na zastanowienie się, przycisnęłam przepustnice do końca, ryzykując zniszczeniem przy spotkaniu z grzbietem. Wątły przed chwilą obłok rozpalił się wściekle i gdyby nie szyba, oślepiłby nas wszystkich. Maszynownia odezwała się wszystkimi dźwiękami w harmonii reaktorów, wzbierających na głośności. Pulpit powiadomił o osiągnięciu górnego limitu temperatury. Obeszłam ostrzeżenie.

– Kelly?

Obłok stał się większością nieba. Niektórzy właśnie zauważali nadchodzącą falę.

– Kelly? Oszalałaś?

– Zwolnij!

Chwilę przed niedoszłym zderzeniem, Electra znalazła się w objęciach białego świata. Głośność reaktorów opadła i rozproszyła się zwielokrotniona echem. Basy niespiesznie przetaczały się po pokładach. W kabinie wybuchł alarm. Kontrolki lamp błyskały czerwienią. Przeżyliśmy. Komputery poradziły sobie z awaryjnym wygaszeniem reaktorów. Ciążenie wypuściło pokład, do którego trzymały mnie teraz jedynie pasy. Kiedy zabierałam ręce ze sterów czułam, jakby mi je oddano, jak po napadzie nagłej agresji.

Na kadłubie pojawił się chrobot małych, rozbijanych kamyczków. Przez szybę wpadła zimna, piekąca w oczy biel rzucająca rozmazane cienie. Chmury pędziły do tyłu i w górę, przesłaniając czasem resztę statku, czasem odsłaniając uszyte z nich łąki. Brand przyciągnął joystick żeby wyhamować. Manewrówki zasyczały, na chwilę chmury przystały w pionie i wróciło ciążenie.

– Co do…

Znów spadaliśmy, mijając kolejne piętra.

– Przyspieszamy.

Wykorzystując chwilę zaskoczenia, zostały w górze. Wpadliśmy do krainy, w której nie panowało nic innego prócz tego bezbarwnego blasku, który przesączał się z nieba, odbijał z powrotem, i sięgał w każdym kierunku po horyzont. W oddali mignęły mi przed oczami szare, pocięte kontury wyrastające z powierzchni. Znów odezwał się syk gazu wystrzeliwanego dyszami silniczków manewrowych, wciskających w fotel.

– Dalmierz – Brand krzyczał.

Pojawiły się nowe liczby na ekranie, zmieniały się szybciej niż mogłam je zauważać.

– Odłączam ograniczenia, uważaj skala skoczy.

Drżenie pojawiło się wszędzie, w całym pomieszczeniu, w cyfrach na monitorze, w fotelu, pod skórą, w kościach. Jak mniemałam, nie hamowaliśmy w poziomie, a cała moc szła w pion.

Spojrzałam w dół. Powierzchnia pozbawiona była jakichkolwiek szczegółów, w tym świetle nie rzucalibyśmy nawet cienia. Mogliśmy w nią pędzić albo opuszczać się powolnie, metr po metrze. Chwyciłam się pasów.

Kadłub zarył w ziemię, wtedy ta okazała się gnać z ogromną prędkością do tyłu. Prześlizgnęliśmy się kilkanaście kilometrów, potem Electra przekręciła się, wyhamowała bokiem i zatrzymała, opadając na bakburtę.

Wszelkie hałasy ustały ujawniając ciszę, która sprawiała wrażenie być tu obecna od zawsze, trwać jedynie i wiedzieć, że wszystko inne przeminie, zostawiając ją na powrót samą.

 

Rozpięłam pasy i przeszłam po przekrzywionym pokładzie do szyby. Rozbici na końcu świata staliśmy w środku połaci lodu, która milczała obojętnie nie mając nam nic do powiedzenia. Czułam się zdradzona. Głęboko zakopane wspomnienie lodu zostało wywleczone przed moje i wszystkich innych oczy. Nie każdy wiedział skąd pochodzę, więc zastanowiłam się ile czasu może im zająć odkrycie tego.

– Co to, planeta porwana przez wir?

– Z góry to nie wyglądało jak planeta.

– To co?

Jak zwykle ludzie nie mogli znieść rzeczy gdy nie byłyby wytłumaczalne, ponazywane, posegregowane do szufladek.

– W czymkolwiek stoimy, stapiamy to. Szybko zrzucamy temperaturę z lamp, kadłub też się nagrzał. W końcu zamarznie znowu, z nami.

– Ile mamy czasu?

Byłam pewna, że widziałam góry.

– Spróbuję to policzyć.

Na horyzoncie ziemia zlewała się z niebem.

– Jak wyrzucimy rzeczy z ładowni, puste ogniwa, aparaturę badawczą to uda się dźwignąć z powrotem.

Nie myśląc, bez słowa zostawiłam mostek za drzwiami. Pamiętam tylko, że przedostałam się automatycznie przez korytarze, potem szczęk zapinanych klamerek, odgłos rzepów, naciąganie pasów, szelek, zasuwanie suwaków i syczenie zaworów. Klamry rozszczelniły się.

Chłód wdzierał się przez materiał, bił z rażącego pustkowia i skrzypiał w rytm stawiania stóp na śniegu. Przechyloną Electrę zżerała otchłań białego krajobrazu. Była pierwszym i pewnie ostatnim okrętem, któremu udało się dotrzeć na kraniec świata by utknąć tam w lodzie. Wokół niej roztaczały się opary topionego lodu. Z połową kadłuba zanurzonego pod nim przypominała antyczne statki wodne.

Poszłam na zapamiętany kierunek – jak maszyna – stawiając krok za krokiem, stopę za stopą, za każdym razem precyzyjniej, wydajniej dysponując energią. Wdech, wydech.

Łapałam się na tym, że uciekałam myślami w korytarze i pierścienie stacji, puste poczekalnie i doki. Za którymś razem spoglądania za siebie Electry już tam nie było, zaszła za horyzontem zostawiając mnie samą.

Rytm syczącej mieszanki tlenowej doprowadzał mnie do szału. Ile można było iść? Zaczęłam biec. Nie okazało się to najlepszym pomysłem. Aparat nie nadążał podawać powietrza. Zatrzymałam się, czekając na uspokojenie oddechu. Kręciło mi się w głowie, widzenie peryferyjne przestawało działać. Osunęłam się na ziemię. Podniosłam rękę żeby spojrzeć na manometr. Nie zareagowała. Po co? – opamiętałam się – przecież to oczywiste, że jest pusta. Świat pożerała dusząca ciemność.

Mrożące powietrze piekło w gardle i płucach. W końcu – po paru minutach, albo godzinach – zorientowałam się, że robiło to już od dawna. Wsparłam się na łokciu, przymrużając oczy. Obok mnie leżał hełm i aparat tlenowy, który musiałam ściągnąć ostatnim ATP wyciśniętym z komórek przy pomocy adrenaliny.

Lód szumiał w uszach. Przestawałam czuć dotyk, stawy pracowały tylko w ograniczonym zakresie. Skuliłam się, i zastygłam w bezruchu.

Zrobiło się ciepło. Nie wytrzymałam, rozpięłam zamki i zdjęłam skafander.

 

* * *

 

Od dawna nie słyszałam ciszy. Zapomniałam o niej, zapominając dom. Ten, zakurzony spoczywał daleko w zaświatach przeszłości, krainie śmierci skutej wiecznym mrozem.

W oddali, z obu stron, z wysoka spoglądały monstrualne, skaliste szczyty. Zastanawiałam się czy te po lewej i prawej mogły należeć do tego samego pasma. Przejrzyste powietrze pozwala dostrzegać szczegóły równie dobrze nawet na najodleglejszych rzeczach. Mogłby być więc kilka godzin drogi stąd, równie dobrze miesiące, albo lata.

Po prawej u stóp góry coś migotało. Czasem przygasało wtapiając się w ciemniejącą ścianę śniegu za nim. Skręciłam, podążając za tym.

Biel przeobrażała się w lodowy turkus. Przy krawędziach pagórków i skał wyrastały cienie. Dzień odchodził – zabierając ze sobą światło – by mógł nastać nowy. Spojrzałam za siebie i pojęłam – nie ściemniało się. Tam dokąd szłam panowała noc.

 Czas płynie miejscami, a miejsca trwają w czasie, to nierozerwalne połączenie. Ani wspomnienia, ani korytarze nie są żadnym z nich. Tu czas leżał rozległy między skalnymi graniami, nie płynął, jedynie trwał zatrzymując wszystko w wieczności. Tutaj nie było niczym więcej niż framugą drzwi, poczekalnią między stacją a statkiem, czy ciasnym przejściem między pokładami. Tutaj nie mieszkały duchy, nie zapuszczały się złe rzeczy, dobre, ani żadne inne. Tędy przepływał tylko wiatr, nie życie, nie śmierć. Takie nie–miejsca istnieją jedynie dla samotnych oczu, nigdy nikogo więcej, nigdy nikogo mniej.

Czerń objęła puste przestrzenie, schowała mnie w otchłani ich bezkresu, jak chowające się potwory z mitów. W zimnym powietrzu rozszedł się klakson pociągu, a za nim szum toczonych po szynach kół. Wyszłam za granicę lasu, skąd rozpościerał się widok na równinę. Czasem zbłąkany podmuch rozbrzmiewał cichym zawodzeniem i rozpadał się tak szybko jak powstał.

 

Źródłem światła okazała się być latarnia uliczna wysoka jak morska. Czarny metal, pozakręcany w zdobienia mienił się, mokry od lodu. Leniwie, z nieba, w ciepłej poświacie, sypał się śnieg.

Przekroczyłam ogrodzenie i znalazłam się pod ciężarem, wiszących nade mną, masywnych drzew parku. Minęłam opuszczony, przysypany hałdą śniegu budynek szkoły, domy, fasady supermarketów, kiosków, parkingi, stojące w kontraście do starych kamienic.

Znalazłam się z powrotem na głównej promenadzie, niegdyś zamieszkiwanej przez głosy i poruszające się sylwetki. Balustrady balkonów, drzwi, okna i schody zbudowane dla olbrzymich ludzi, teraz tkwiły tępo w wiecznej apatii, nie znając swojej funkcji.

Na końcu ulicy – jak zawsze – stał front monstrualnej katedry. Szare, kamienne wieże wystrzeliwały wysoko w niebo, podtrzymywane licznymi, ostro zakończonymi łukami. Z wnętrza dobiegał harmoniczny szum wiatru, jakby mimowolnie przetaczającego się przez olbrzymie, opuszczone instrumenty.

Spojrzałam ostatni raz w górę, na pionową ścianę, po czym skierowałam się do niewielkich drewnianych drzwiczek prowadzących do środka. Co może być po drugiej stronie? – pewnie się zastanawiacie – większy kosmos, w którym wszechświaty takie jak nasz są małymi gwiazdami? Może coś zupełnie odmiennego? Może pojęcie miejsca i przestrzenii tracą za tymi drzwiami swój sens?

Pociągnęłam za klamkę i przekroczyłam próg. To co zobaczyłam mogłabym próbować upchnąć w słowa, ale wtedy nie pozostałoby się po nich nic zrozumiałego. Przylećcie, zobaczcie sami.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Nie skupiałam się tym razem na stronie językowej, lecz wyłącznie na treści i muszę przyznać, że jest ona bardzo wciągająca. :) Działa fenomenalnie na wyobraźnię, trzyma w napięciu, dowodzi znakomitego pomysłu oraz jego arcyciekawej realizacji. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. ;) 

Przeczytałam Twoje dzieło, Anonimie, ale cóż, nie udało mi się pojąć, co miałeś nadzieję opowiedzieć. Jedyne wrażenie jakie odniosłam, to nudny i monotonny monolog bohaterki – jej relacja nie zdołała mnie zainteresować w najmniejszym stopniu. :(

Lektury nie ułatwiało wykonanie, pozostawiająca bardzo wiele do życzenia. :(

Dziękuje wszystkim za komentarze. Słowem odniesienia:

 

Co do strony językowej. Przecinki i myślniki rozleciały się jak chciały, więc już je tam zostawiłem. W końcu, mi się, z kolei, nie chciało.

Co do pojmowania nadziei przekazywania. Nie dziwi, sam nie wiem skąd mam wiedzieć co ta historia opowiada. Jak bym miał kłamać to bym powiedział, że jest o egzystencjalnym lęku, relacji człowieka z miejscami i momencie kiedy maszyna do usensowniania rzeczywistości natrafia na coś nieprzetwarzalnego i zakańcza swe zdrowe funkcjonowanie.

Tworzenie, jednak, jest jak tytułowe sny i to jest najlepsze, a wszyscy wiemy co sny myślą o rozumie.

 

Nowa Fantastyka