
Układ: GoTo
Stacja Pegazus 34-3444-CX – Bar Przybytek Światłości
Czas: +03:00:02 czasu Uniwersalnego
Obrót w barze przypominał ruch na zapomnianej orbicie – kilka ciał dryfowało bez większego celu. Niewielu gości siedziało przy wschodniej ścianie, niedaleko wejścia, a parę nagich panienek i panów do wynajęcia wdzięczyło się i tańczyło w centrum sali w rytm trudnej do sklasyfikowania muzyki sączącej się z głośników. Barman przecierał szklanki – albo coś, co miało za nie uchodzić – stojąc przy kontuarze. Ogólnie rzecz biorąc, nic ciekawego się nie działo.
Nick Freeman siedział przy barze nieco na uboczu, obserwując wszystko uważnym wzrokiem i sącząc drinka powoli, jakby od niechcenia. Zamówił specjał lokalu o wdzięcznej nazwie "Sztywny Miecz" – trunek, który smakował jak whisky zmieszane z Borygo i sokiem pomidorowym. Każdy łyk tego paskudztwa przypominał mu, dlaczego ten lokal nie cieszy się wielką popularnością, a garstka bywalców nie zastanawiała się nad tym, co właśnie sączy – ważne, żeby grzało i miało w sobie alkohol. Musiał coś zamówić, żeby nie wyglądać podejrzanie, choć nie był tu po raz pierwszy.
W tym przypadku, miał spotkać się z Jeffem „Billem” Simonsem. To jeden z łączników i informatorów dużych korporacji, które potrzebowały usług takich jak te, które oferował Nick. Znali się dobrze – razem przeprowadzili kilka udanych akcji specjalnych. To, czego miał się teraz od niego dowiedzieć, wyglądało na kolejne dobrze płatne ale niezbyt wymagające zlecenie.
Pomimo lat ewolucji i technologicznej ekspansji, wciąż najbezpieczniejszym i najskuteczniejszym sposobem załatwiania „delikatnych” spraw pozostawało spotkanie twarzą w twarz – szczególnie gdy stawka była wysoka lub wyjątkowo drażliwa. Łowcy nagród tacy jak Freeman nie raz pakowali się w kłopoty, odmawiając ludziom, którym się nie odmawia. Rozmowa przez pośrednika miała tę zaletę, że w razie nieprzewidzianych komplikacji można było – zostawiając takiego mediatora na pastwę losu – szybko ewakuować się w bezpieczniejsze miejsce, uznając temat za niebyły.
Nick nie należał do osób, które chętnie podejmują zadania podejrzane już na pierwszy rzut oka, ani takich zleceń jakie wymagałyby użycia „specjalnych” umiejętności – te mogłyby później robić wokół niego niepotrzebny szum i rozgłos. Trudno to wyjaśnić, ale lubił zlecenia szybkie i proste: kogoś „zdjąć” albo coś ukraść – byle bez nadmiernego wysiłku i bez przesadnej finezji. Cierpiał na chroniczny brak gotówki. Trudniejsze zlecenia były, oczywiście, lepiej płatne. Teraz właśnie doświadczał tej gorzkiej strony swoich wyborów, sącząc paskudny napój, od którego robiło mu się niedobrze. Gdyby miał więcej kredytów, nigdy nie zamówiłby takiego świństwa. No cóż – gdyby brał trudniejsze zadania, miałby na coś lepszego, a gdyby babcia miała wąsy, była by dziadkiem… Póki co stać go było tylko na to.Czekał cierpliwie, ale Bill tym razem przesadził ze spóźnieniem.
Rozmyślania o swoim nędznym położeniu przerwał mu ruch, jaki zrobił się nieopodal. Trójka osób wyszła z zaplecza lokalu, przez chwilę coś omawiali przy drzwiach, po czym ruszyli prosto w jego kierunku.
Nick zmierzył ich wzrokiem. Przez chwilę oceniał, jak trudne byłoby zabicie dwójki ochroniarzy – jak sądził – oraz trzeciego, zapewne właściciela baru. Zdradzała go delikatna sylwetka. Egzekucja nie byłaby trudna, jednak ryzykowna.
Dwóch goryli wyglądało na bardziej przerośniętych i przepakowanych niż sprytnych czy szybkich. Prawdopodobnie byli to typowi supermutanci, jakich wojsko używało w wielu wojnach – wytrzymali, ale powolni i niezbyt rozgarnięci. W tym miejscu pełnili klasyczną rolę barowych osiłków: bardziej do odstraszania niż rozwiązywania konfliktów w subtelny sposób.
Szef baru, jak przypuszczał Nick, prezentował się jak wzorzec idealnego obywatela – szczupły, krótko ostrzyżony, bez żadnych cech charakterystycznych, z dużymi, jasnobłękitnymi oczami i w nieskazitelnie czystym, jasnym uniformie. Wyglądał raczej na takiego, który w razie czego wolałby uciekać niż walczyć. Gdyby coś się wydarzyło, to właśnie on powinien pierwszy paść ofiarą. Zabicie ich wszystkich przysporzyłoby jednak Freemanowi więcej problemów niż pożytku. Wiedział, że na tej stacji są inne bary, a wszczęcie burdy w jednym z nich skutkowałoby automatycznym zakazem wstępu do pozostałych – oraz natychmiastowym zawiadomieniem ochrony stacji. Ograniczenie samo w sobie nie byłby tragedią, ale zszargana reputacja i patrol bezpieczeństwa na karku już tak. Zwłaszcza że istniała możliwość, iż Bill pomylił miejsce spotkania, a nadgorliwa ochrona mogłaby uznać ujęcie mordercy za punkt honoru. To z kolei niemal na pewno skończyłoby się koniecznością ucieczki i przymusową podróżą do najdalszych zakątków znanej galaktyki… lub wycięciem w pień wszystkich istot myślących znajdujących się na tej stacji. Rozwiązanie tej – pozornie patowej – sytuacji było proste, ale skuteczne: dowiedzieć się, czego chcą ci panowie.

– Pan Nick Freeman? – odezwał się Idealny, stając przy nim. Dwóch goryli otoczyło Freemana, uniemożliwiając ewentualną ucieczkę.
Nick skierował spojrzenie na delegata i odparł:
– Zależy, kto pyta.
– Panie Freeman… – rozmówca starał się nie okazywać strachu, ale w jego głosie wyczuwalny był niepokój – proszę natychmiast opuścić nasz lokal.
– Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego miałbym to zrobić?
– Proszę opuścić to miejsce – powtórzył delegat, a po chwili dodał z akcentem – nie chcemy tu takich jak pan.
Te słowa zapaliły w głowie Nicka czerwoną lampkę. Nie mają prawa nic o mnie wiedzieć. Coś tu nie gra.
Szybko przełączył swój komputer w tryb wyszukiwania informacji o sobie w lokalnej sieci. Przed oczami zaczęły przelatywać obrazy, dane, teksty. Musiał zyskać na czasie.
– Nadal nie odpowiedziałeś mi, kto ma czelność i za co przepędza mnie z baru?
Delegat zbladł, a dwóch dryblasów naprężyło mięśnie. Muzyka przycichła. Osoby w pobliżu zaczęły z niepokojem obserwować scenę. Atmosfera wyraźnie zgęstniała.
– Jestem właścicielem Przybytku Światłości – wykrztusił delegat, niemal nie oddychając. W jego oczach widać było strach. – To porządny lokal dla ludzi o… bardziej klarownej przeszłości, że tak powiem.
W tym samym czasie komputer Freemana natrafił na notatkę krążącą po lokalnej sieci: Na stacji przebywa łowca nagród Nick Freeman – podejrzany o 235 morderstw, w tym zniszczenie stacji kosmicznej w Układzie Słonecznym. Jedna z informacji sugerowała, że miejscowa ochrona rozpoczęła już jego poszukiwania. Freeman przechylił szklankę i duszkiem wypił paskudnego drinka. Wstał od kontuaru, uśmiechnął się do właściciela i powiedział:
– Już mnie nie ma. Przepraszam za fatygę.
Rzucił szybkie spojrzenie na ochroniarzy, uśmiechnął się szyderczo:
– Ale drinki… macie tu przeokropne. Ja bym coś z nimi zrobił – cisnął wychodząc z lokalu.
Po skończonej wypowiedzi odwrócił się i, nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, szybkim krokiem opuścił lokal. „Ochrona na karku” – pomyślał. „Nie jest dobrze. Simons w coś się albo mnie wpakował.”
Nie chciał wiedzieć, co dokładnie było powodem problemów kolegi. W jego zawodzie każdy był kowalem własnego losu – jeśli ktoś wpada, reszta ratuje się sama. Bill wiedział, w co się pakuje. Jeżeli jednak wsypał Nicka jako wspólnika… to było niedopuszczalne. Zwłaszcza dla Nicka. To by oznaczało koniec ich znajomości.
Z drugiej strony, znał metody, jakimi wyciąga się informacje z głów ludzi. Najczęściej to tylko kwestia czasu, zanim człowiek wszystko „wyśpiewa”. Tak czy siak, tylko Bill wiedział, że Nick przebywał na stacji. Co mu się stało, nie miało już większego znaczenia.
Nick sprawdził, czy jego dwa szybkostrzelne miotacze molekuł – zawsze przypięte do pasa kombinezonu – nadal są na swoim miejscu. Teraz i ta metoda rozwiązywania problemów wchodziła w grę.
Cel: ucieczka z tej parszywej stacji.
Jego komputer wyświetlał już plan stacji i najszybszą drogę do doku, gdzie cumował jeden z transportowców. Wszechobecny monitoring bezpieczeństwa nie ułatwiał przejścia, ale i na to miał sposoby.
Jak każda stacja, tak i ta miała specjalne szyby i chodniki techniczne – transportowo-remontowe – które zazwyczaj nie były dobrze chronione.
Znalezienie się w tej części obiektu nie stanowiło problemu, o ile miało się wgląd do specjalnych planów oraz odpowiednie dostępy do zastrzeżonych stref. Najbliższe wejście znajdowało się sto metrów od baru, z którego właśnie został wyrzucony.
Na korytarzu panowała cisza. Białe ściany, oświetlone jasnym błękitnawym światłem, tworzyły wrażenie chłodu. Ale temperatura była normalna, a powietrze suche i z lekką nutą stęchlizny. Brak iluminatorów potęgował uczucie klaustrofobii, a niewielka wysokość – ledwie metr nad głową – tylko je wzmacniała. Musiał pokonać tylko kilkanaście metrów tego wąskiego korytarza, by dotrzeć do awaryjnej windy. Z niej już był blisko celu. Poruszał się najszybciej, jak mógł, lekko zgarbiony, z wyostrzonymi zmysłami, cicho niczym kot. Nasłuchiwał jakiegokolwiek dźwięku, ruchu… Nic się jednak nie wydarzyło. Spokój.
Gdy dotarł do elewatora, korytarz rozszerzył się. Mógł się wyprostować. Ogarnął wzrokiem otoczenie windy i zauważył, że ta właśnie była w ruchu. Ktoś z niej korzystał. Zatrzymał wzrok na ekranie – numer piętra, na którym miała się zatrzymać, był identyczny z tym, na którym się znajdował.
Rozejrzał się. Ucieczki nie było.
Niebieskawe światło jakby lekko przygasło. Drzwi otwarły się.
Z windy wyszła grupa ludzi. Każdy był uzbrojony w długi karabin automatyczny, ubrany w lekki, wspomagany skafander.
Na plecach świecił napis: Ochrona Stacji Pegazus.
– Co tu tak ciemno? – rzucił jeden z nich do kolegów. – Trzeba zawołać ekipę serwisową.
Ruszyli bez namysłu, schylając się, w korytarz, z którego przed chwilą przyszedł Freeman. Idąc, rozmawiali hałasując niemiłosiernie.
– Nawet głuchy by ich usłyszał – pomyślał Nick. Stał przy ścianie, tuż obok ekranu informacyjnego windy. Skafander maskujący spełnił swoje zadanie – ochrona minęła go, nie dostrzegając, choć dzieliły ich ledwie centymetry.
Wyłączył kamuflaż, który sprawiał, że wyglądał jak fragment ściany za jego plecami, i bezszelestnie wślizgnął się do elewatora. Wybrał piętro docelowe. Winda ruszyła cicho w dół.
Nie mógł wiedzieć, że przy drzwiach docelowego poziomu stała już grupa doskonale uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo – ruch dźwigu potwierdzał ich przypuszczenia. Uruchomili swoje kamuflaże, przygotowując się do spotkania – dokładnie tak samo, jak Nick chwilę wcześniej – stapiając się z otoczeniem.
Centralna ładownia była ogromną halą łączącą wszystkie doki transportowe. To właśnie tu cumowały i odcumowywały statki przewożące towary. Panował tam nieustanny ruch i hałas – przypominało to zatłoczone lotnisko, tyle że rozmieszczone w pionie i poziomie. Z góry hala wyglądała jak regularny siedmiościan, z którego każdy róg prowadził do innego doku. Moduł ten znajdował się w dolnej części stacji, jak to zazwyczaj bywało w konstrukcjach z czasów jej budowy. Prawdopodobnie był to ostatni człon dołączony podczas finalnego montażu. Wewnątrz panowało mdłe, męczące światło, a rozrzedzone powietrze balansowało na granicy przydatności do oddychania. Rzadko pojawiali się tu ludzie – większość zadań wykonywały automaty.
Freeman, tuż przed opuszczeniem windy, sprawdził najpierw otoczenie pod kątem anomalii – różnicy między spodziewanym zapisem w wysokich częstotliwościach, a rzeczywistym odczytem. Zakłócenia niepokoiły. Brzmiały jak zapowiedź kłopotów – albo czyjejś obecności, albo tego i tego…
Rozejrzał się. W oddali, za drzwiami, migały wielobarwne lampy robotów ładowniczych. Co jakiś czas przemykał lewitujący transportowiec magnetyczny, przewożący kontenery lub inne towary. Nick jeszcze raz zerknął na swój naręczny holograficzny wyświetlacz – tym razem jednak nie wykrył nic konkretnego. Zmrużył oczy i dał dużego susa w stronę pobliskiego stosu stalowych kontenerów.
Zdołał przebiec może kilka metrów od drzwi elewatora, gdy usłyszał stłumiony rozkaz:
– Brać go!
Nie tracąc ani chwili, odskoczył w stronę pobliskiej ściany, wyciągając z kabur swoje miotacze.
Zwrócony plecami do elewacji, dostrzegł przed sobą trzech uzbrojonych żołnierzy. To nie byli zwykli mundurowi, ale dobrze wyszkoleni i przygotowani do walki w każdych warunkach ultramutanci. Każdy z nich wyglądał identycznie: czarny skafander z jasnożółtymi paskami na ramionach i kolanach, kask zasłaniający twarz – również czarny. Wyposażeni byli w szturmowe, lekkie karabiny pulsacyjne. Szanse na wygraną? Dwa do pięciu.
– Poddaj się, Freeman – rzucił ten stojący pośrodku. – Chcemy cię żywego.
Dwóch już mierzyło do niego, ale Nick miał przewagę – ciągle istniała szansa ucieczki. Za nim rozciągała się bowiem ładownia: dużo miejsca i kryjówek.
Z opanowaniem zawodowca celował w napastników, obserwując ich ruchy i jednocześnie starając się przesunąć w stronę otwartej przestrzeni. Żołnierze jednak nie byli na tyle naiwni, by pozwolić mu uciec. Ci, którzy już celowali, otworzyli ogień i ruszyli na Nicka. Dzięki błyskawicznemu refleksowi, udało mu się wyjść obronną ręką z wydawało się, serii morderczych pocisków. Wygięty w pół, odpowiedział pięknym za nadobne. Jeden z wrogów padł od razu, krztusząc się krwią – dostał prosto w połączenie skafandra z kaskiem, być może w krtań. Drugi otrzymał serię w klatkę piersiową. Jego pancerz pochłonął część energii, ale mimo to osunął się na podłogę bez słowa. Trzeci, zasłaniając się energetyczną tarczą, strzelając, wycofał się do niewielkiej kajutki przy drzwiach windy. Freeman podniósł się i nie spuszczając ostatniego wroga z pola widzenia, ruszył tyłem w stronę głównej hali.
Nagle przeszywający ból zamroczył go na ułamek sekundy. Komputer pokładowy zaczął wyświetlać alarmujące dane o uszkodzeniach. Nick odwrócił się – przez coraz gęstszą mgłę dostrzegł nadbiegającą kolejną trójkę żołnierzy, a obok siebie – jednego nie wiadomo skąd, stojącego niemal przy nim. W rękach trzymał miotacz paraliżujący przeznaczony dla dużych zwierząt. Użył go ponownie ale Freeman już tego nie poczuł.
Układ: GoTo
Okręt zwiadowczy Z05 Marry – Ładownia
Czas: +04:01:02 czasu Uniwersalnego
Zapach spalonej skóry i szept dziwnych słów rozchodzący się wokół – to pierwsze, co dotarło do jego świadomości. Nie otwierając jeszcze oczu, w myślach sprawdził stan wszystkich zainstalowanych w nim systemów i komponentów. Główny komputer był nieaktywny – coś go wyłączyło. Drugi, zabezpieczający, informował o próbach złamania psychicznej ochrony pamięci oraz o całej masie dodatkowych impulsów zwrotnych – czyli po prostu o bólu. Starym, dobrze znanym, ludzkim bólu.
Nieprzyjemna świadomość – teraz był niemal całkowicie bezbronny.
Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Na głowie czuł coś obcego, uciskającego. Otworzył oczy.
Znajdował się w niezbyt dużym pomieszczeniu – prawdopodobnie była to mesa lub niewielki magazyn przekształcony w prowizoryczną jadalnię. Pomieszczenie było wysokie i dobrze oświetlone. Surowy, metalowy wystrój sugerował, że nie znajdował się już na stacji Pegazus – było tu zbyt spartańsko. Przed nim stał tylko kompaktowy, metalowy stół, przerobiony z jakiegoś kontenera, taboret, a za nim, kilka metrów dalej, stalowa ściana. Nie było okien. Z sufitu zwisały lampy, dające lekko czerwonawe, choć jasne, sztuczne światło.
Nick spróbował ocenić swój stan. Siedział na czymś w rodzaju krzesła, a na głowie miał jakieś urządzenie – wrzynające się w czaszkę – stąd ten zapach spalenizny. Nie był do niczego przypięty, a mimo to nie mógł się ruszyć – nawet głową. Minęła dłuższa chwila, nim w polu widzenia pojawiło się trzech mężczyzn. Wszyscy sprawiali wrażenie żołnierzy, ale jeden z nich – ten, który usiadł na taborecie – nie miał przy sobie broni. Za to na głowie nosił dziwaczny hełm. Z hełmu wychodziły dziesiątki przewodów, które wbiegały bezpośrednio do jego czaszki. Wyglądało to tak, jakby kask był przyszyty do głowy. Mężczyzna ten wpatrywał się we Freemana, a dwaj pozostali żołnierze odstąpili i ruszyli w kierunku, z którego przyszli.

– Witam, panie Freeman – powiedział mężczyzna z dziwacznym nakryciem głowy. Nick poczuł, jakby tysiące igieł wbijało się w jego czaszkę.
– Proszę się nie bać – to normalny objaw – dodał spokojnym głosem.
Ból powoli malał, ale wciąż był trudny do zniesienia. Mężczyzna usiadł po przeciwnej stronie, nie spuszczał wzroku z Freemana, który miał oczy pełne łez – nie z emocji, a z fizycznego cierpienia.
– Jeszcze chwila i będzie po wszystkim – mówił łagodnie, niemal ze współczuciem. – To tylko znacznik. Musimy go założyć, zanim zaczniemy rozmowę – zakończył, nie odrywając spojrzenia.
Freeman znał to urządzenie. Wszczepiane w obręb kory mózgowej odpowiedzialnej za pamięć działało jak znacznik – od chwili aktywacji wszystko, co zapisywał umysł, można było później trwale usunąć wraz z odpowiednimi komórkami nerwowymi. Ludzie, którzy mieli z tym do czynienia, nie wspominali tych doświadczeń z dużą aprobatą. Czasem nie nadmieniali o nich w ogóle – bo bywało, że tracili zmysły.
– Dobrze, możemy zaczynać – powiedział mężczyzna. W tym samym momencie ból ustąpił.
Rozsiadł się na taborecie, opierając łokcie o stół.
– Nazywam się Drew Ston Osborn. Jestem przedstawicielem korporacji Z.
Nick teraz sobie uświadomił, że jego pojmanie było dziecinnie proste, jeśli taki człowiek dowodził oddziałem. Osborn był Skrybą – specjalnym typem człowieka, szkolonym wyłącznie do tworzenia i ulepszania technologii.
Zwykle tacy ludzie nigdy nie opuszczali laboratoriów – tam się rodzili, żyli i umierali. Chyba że zostali porwani, albo z jakichś powodów przestali widzieć sens swojego życia. Osborn, czyli ten mężczyzna przed nim, był wyszkolony nie tylko w szeroko pojętej technologii, ale w sztuce odnajdywania i porywania, specjalizował się w przejmowaniu, tropieniu ale i w unieszkodliwianiu ludzi. Nie musiał być szybki ani zwinny – jego siłą było przewidywanie. Zawsze o kilka kroków przed celem. Czasem kilkanaście – dla pewności.
Inaczej mówiąc, był mistrzem planowania i zarządzania. Na takich ludzi stać było tylko najpotężniejsze korporacje. A teraz jeden z nich siedział przed Nickiem.
– Przepraszam za to, co się stało – kontynuował Osborn. – I za sposób, w jaki musieliśmy pana… nazwijmy to, „pozyskać”. Ale mieliśmy podstawy sądzić, że posiada pan informacje o Jeffie Simonsie. Pana pośpieszne opuszczenie tego podrzędnego lokalu wydało mi się podejrzane. Dlatego zdecydowaliśmy się pana zatrzymać.
Skryba patrzył małymi, czarnymi oczkami prosto w oczy Nicka. Miał trupio bladą twarz i wyglądał, jakby był już prawie nieboszczykiem, którego przy życiu trzymają tylko te kable powbijane w głowę. Tak – Skrybowie mieli permanentne połączenie z siecią AI, co czyniło ich jeszcze skuteczniejszymi. Było to użyteczne rozwiązanie, ale Nick jakoś nie widział siebie z czymś takim na głowie. I tak uważał się za wystarczająco paskudnego typa.
– Sprawdziliśmy, co pan wie, i rzeczywiście – mój błąd – Osborn niezdarnie rozłożył ręce. – Ale cóż, takie życie – uśmiechnął się. – Mam jednak dla pana ciekawą propozycję.
Nick właśnie wtedy zobaczył, jak Skryba potknął się o własną pewność siebie. Wcześniej mocno przekonany o swojej przebiegłości i wyższości, teraz zdradził swoją słabość. Usiłował bez skutku na pojmanym, zamaskować ją uśmiechem i udawać, że całość była starannie zaplanowaną akcją.
– Taką nie do odrzucenia, jak sądzę – odparł Freeman, zdziwiony, że w ogóle może mówić. Kontakt z tym Skrybą napełniał go obrzydzeniem i nie chciał mieć z tym człowiekiem nic wspólnego.
– Nie. Tych nie składam, dlatego właśnie zrobiłem panu znacznik – odparł szybko Osborn, marszcząc resztki czoła. – Proszę zatem mnie wysłuchać.
– Mam jakąś gwarancję, że nie zostanę wyrzucony w próżnię, jeśli odmówię?
– Tak. A teraz… czy mogę dokończyć?
– Proszę – Nick czuł, że to tylko gra na czas, ale nie miał wyboru. Był uwięziony i skazany na łaskę tego kogoś, z drugiej strony, Skryba popełniający błędy nie zdarzał się tak często.
– Z racji tego, że Simons posiada pewne nasze dokumenty, a że jest to, co podkreślę – pański znajomy, prościej byłoby panu odzyskać naszą własność, niż mnie.
– Skąd pewność, że zgadzając się, nie ucieknę z Simonsem? – przerwał Nick, nieco zaskoczony tonem Skryby.
– Nie mam takiej. Ale mogę panu zagwarantować, że jeśli nie ja, to ktoś inny pana odnajdzie. Ta korporacja nie przebiera w środkach, jeśli chodzi o realizację celów – zawiesił głos, jakby przez chwilę coś przetwarzał. – Pan i Simons byliście razem w jednej grupie szkoleniowej Revenantów. Zna pan jego mocne i słabe strony. Ja zamiast studiować jego zachowanie, mogę po prostu wysłać pana. W zamian otrzyma Pan nagrodę – pieniądze i wolność.
– Mam zdradzić przyjaciela dla pieniędzy? To chyba żarty – Freeman zaśmiał się głośno, nie dość, że Skryba był niekompetentny, to jeszcze leniwy.
– Tysiąc kredytów. Darmowy transport do wybranego układu. I – o ile będą – zlecenia od korporacji Z. Zapewniam, z takimi plecami można wiele osiągnąć – nawet kosztem jednego, nazwijmy to, znajomego. Poza tym wiem, że pan już kiedyś kogoś zdradził, więc… ma pan doświadczenie – rzekł agent prezentując złośliwy uśmiech.
– Nie ułatwia pan sobie zadania – Freeman poczuł się jak dziecko, któremu właśnie udowodniono, że ukradło koledze lizaka. – To było dawno. I w zupełnie innych warunkach.
– Tu też są inne – Osborn nadal pokazywał swoje wstawione zęby. – A mówiąc w pana języku, Simons planuje opchnąć skradzione plany pierwszej lepszej kolonii. A oni, jak to koloniści, zrobią z nich najlepszy użytek – czyli wymyślą nowy sposób na zabijanie niewinnych.
– Bora, tak?
– Może – Skryba mrugnął porozumiewawczo. – Jest wiele samodzielnych kolonii. Naszym celem jest jednak zapobiec ostatecznemu rozwiązaniu. Wie pan, koniec wojny – koniec zamówień. A korporacja z tego żyje. A że przy okazji ocalimy kilka istnień… – westchnął. – Taka praca.
– Co to za plany, które ma Simons?
– Dobre pytanie – Skryba wstał z taboretu. – Kojarzy pan laser Armagedon? To jest jego kryształ, tylko mniejszy i znacznie bardziej wydajny. Nasza firma miała go tylko udoskonalić. Ale… pojawiły się pewne problemy, lepiej dmuchać na zimne – skończył szybko.
– Simons mógł już opuścić stację – dodał Freeman. – Nie jest taki głupi.
– Nie zrobił tego. Ogólna awaria systemu dokowania – Osborn znów się uśmiechnął. – Cóż za zbieg okoliczności.
Układ: GoTo
Stacja Pegazus 34-3444-CX – Centralny dok
Czas: +06:30:00 czasu Uniwersalnego
Freeman niepewnie stanął na pokładzie stacji Pegazus. Jak dobrze przypuszczał, był przetrzymywany na małym okręcie korporacji – akurat w tej samej ładowni, z której wcześniej planował ucieczkę. Teraz jego zadaniem było dopaść swojego dawnego kolegę, zanim Osborn zrobi to za niego. Dziwiło go, że Skryba nie podjął się tego sam. Widocznie Bill zdołał się ukryć wystarczająco dobrze. Czy będzie skłonny oddać to, co ukradł? Tego Freeman miał się dowiedzieć dopiero podczas spotkania. Żałował, że wplątał się w tę sprawę.
Szybko ruszył w stronę głównej windy. Odzyskał sprawność i pełną funkcjonalność komputera – znów był maszyną do zabijania. Czuł lekki ucisk w głowie, ale podejrzewał, że to efekt działania znacznika Skryby. Wchodząc do windy, przeskanował swój system w poszukiwaniu pluskiew i innych elementów mogących naprowadzić jego prześladowców – nic jednak nie wykrył. Znał Simonsa dobrze i podejrzewał, gdzie ten mógł się ukryć. Sam postąpiłby podobnie – miał więc punkt wyjścia. Wcisnął przycisk prowadzący do centrum dowodzenia stacji. Dźwig osobowy ruszył, cicho szumiąc. Stacja Pegazus posiadała kilka poziomów, do których akces zabezpieczony był kodami oraz specjalnymi systemami identyfikacji. Piętra te przeznaczone wyłącznie dla personelu oraz osób szczególnie uprzywilejowanych – hrabiów, baronów i innych, którzy nie przepadali za obecnością „obcych”.
Freeman jednak wszystko przygotował z wyprzedzeniem – przewidział, że mogą wystąpić problemy zaraz po przybyciu na stację. Uśmiechnął się pod nosem. Zawsze dbał o swój „pakiet startowy”, choć nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie musiał z niego korzystać. Elewator zatrzymał się, sygnalizując dotarcie na miejsce cichym dźwiękiem. Drzwi rozsunęły się.
To, co zobaczył, zupełnie nie przypominało wnętrza stacji kosmicznej. Prędzej wyglądało na wycinek jakiejś egzotycznej planety. Zielone rośliny oplatały wszystko dookoła, w oddali szemrała rzeka z niewielkim wodospadem. Powietrze wypełniały dźwięki wydawane przez syntetyczne zwierzęta. Pośrodku przestrzeni, jakby zawieszona w powietrzu, unosiła się srebrna kula – przypominająca gigantyczny księżyc. To właśnie ona stanowiła centrum dowodzenia stacją. Całość wydawała się Freemanowi co najmniej dziwaczna, ale nie był to przecież obiekt bojowy – a do takich był przyzwyczajony.
Ruszył przed siebie, mijając niezwykłe okazy przyrody oraz przechadzających się ludzi. Pomiędzy roślinnością porozmieszczane były różne lokale – sklepy, bary, kajuty – tworzące barwną i zróżnicowaną mozaikę, która nie zawsze do siebie pasowała. Całość przypominała połączenie futurystycznego safari i dżungli, w której każdy mógł robić, co chciał.
Panował tu spory ruch – mieszkańcy, goście, przyjezdni przemierzali aleje, rozmawiali, robili zakupy. Freeman bez problemu wtopił się w tłum. W tej całej abstrakcyjności był jedynie kolejnym dziwakiem, który pojawił się na stacji. Spodziewał się przeszkód w dotarciu do wejścia prowadzącego do kopuły dowodzenia, ale ku jego zaskoczeniu – nic takiego nie miało miejsca. Mijani ludzie traktowali go jak kolejnego wędrowca albo bogacza, który lubił przebierać się w wojskowe uniformy. Ot, nic nadzwyczajnego, nic co mogłoby wzbudzić podejrzenia. To było dziwne – jego rysopis znajdował się przecież w bazie ochrony, dostępny dla każdego mieszkańca stacji. Najwyraźniej zarząd miał ważniejsze sprawy na głowie niż szukanie jednego zbiega. Nick uśmiechnął się lekko, odnalezienie zbiega, mimo oddechu korporacji na jego plechach, nie powinno przysporzyć mu problemów, a tak jak Freeman przewidywał, Bill Simons siedział spokojnie w mesie oficerskiej – najciemniej pod latarnią, jak sam zresztą lubił mawiać. Hybryda szkła i aluminium, dominująca w wystroju, spowijała pomieszczenie surowym, niebieskawym blaskiem. Na środku sali odtwarzano w technologii holograficznej stary film – melodramat o kobiecie pogrążonej w miłosnych rozterkach.
Układ: GoTo
Stacja Pegazus 34-3444-CX – Mesa oficerska
Czas: +07:45:00 czasu Uniwersalnego
Simons był niższy od Nicka, brak aktywności fizycznej dał się już zauważyć, a przebywanie w paśmie alfa promieniowania pozbawiło go bujnej czupryny. Ubrany w granatowy kombinezon, upodabniał się do obsady stacji. Siedział tuż przy drzwiach w otoczeniu kilku mężczyzn – typowych supermutantów: ogromnych, z małymi głowami i pustym spojrzeniem. Wstali natychmiast, widząc nadchodzącego Nicka. Jeden z nich sięgnął po broń, ale w ułamku sekundy wszyscy – poza Billem – padli, z rozszarpanymi torsami. Miotacze molekuł w dłoniach Freemana zadziałały błyskawicznie i skutecznie. Broń była efektowna, zabójczo precyzyjna, ale niezwykle rzadka – kłopotliwa w konserwacji i specyficzna w obsłudze.
Nick rzucił się na Simonsa jak pantera na zamarłą z przerażenia antylopę. Chwycił go, wykręcając ręce ręce, następnie przygwoździł do ściany.
– Witaj, Bill, stary przyjacielu – syknął mu do ucha. Simons wyraźnie nie spodziewał się, że ktokolwiek zdoła go tu odnaleźć. – Tak witasz dawnego towarzysza?
– Daj spokój, Nick – jęknął trzymany, próbując się wyrwać. Uścisk był miażdżący. – Przecież wiesz, że nie miałem złych intencji.
– Zdrada to tylko narzędzie – odparł chłodno Freeman. Rozejrzał się szybko, czy któryś z żołnierzy mutantów nie daje oznak życia. Gdy upewnił się, że wszyscy wyzionęli ducha, kontynuował.
– Tego nas uczyli, pamiętasz? Nie dość, że szuka cię Skryba z całą armią, to jeszcze sprzedajesz moje dane ochronie stacji. To nie jest najlepszy sposób, by przedłużyć swoje życie, Bill.
– Musiałem to zrobić! Przecież wiesz, jak oni działają. I tak by cię dopadli, a ja miałem cień szansy! – Simons nadal szamotał się rozpaczliwie, ale na próżno.
Nick odwrócił go twarzą do siebie, ciągle trzymając w żelaznym uścisku, a lufa jego miotacza w każdej chwili była gotowa przemówić, w odpowiedzi na jakąkolwiek próbę ucieczki.
– Oddaj to, co ukradłeś, a cię puszczę. Tylko dlatego, że byliśmy kiedyś braćmi. Oddam to tym ludziom i wszyscy wyjdziemy z tego żywi.
– Nick, nie masz pojęcia, co to za dane – Twarz Simonsa stężała, a jego spojrzenie pociemniało. – Nie wiesz, ile to jest warte i co można z tym zrobić.
– Oferuję ci życie w zamian za śmieć. Pomyśl, przecież i tak się odkujesz na czymś innym. Bill, z nimi nie ma żartów. Jeśli nie ja, znajdą cię oni albo jeszcze gorsi, chłopie co z tobą? – Freeman zawahał się. Czy jego dawny towarzysz broni naprawdę był aż tak zaślepiony? Co było w tych danych takiego, że mogło zmienić zdrowy rozsądek Simonsa aż tak bardzo?
– Śmieć? – Simons zaśmiał się przez zaciśnięte zęby. – Zdobywając to, już nigdy nie będę musiał znać takich jak ty!
Nim Bill dokończył swoje zdanie, szarpnął z tak zaskakującą siłą, że wyrwał się z uścisku Nicka. Jak rozwścieczony niedźwiedź uderzył go głową w czoło. Freeman zamroczyło na ułamek sekundy – to wystarczyło by Bill wyprowadził brutalny kopniak prosto w pachwinę.
Freeman zawył z nieoczekiwanego i ogromnego bólu, zaciskając zęby spróbował nie stracić zimnej krwi. Bill nie był już tym samym człowiekiem, którego znał. Kiedy tamten wystrzelił w górę jak z katapulty, Nick, mimo że każdy nerw wrzeszczał z bólu, wrzucił system na tryb walki – bo na takie okazje nie przewidziano przycisku pauza. Trzymając mocno blaster oddał serię strzałów, celując w kierunku Billa. Tamten uchylił się w ostatnim momencie – pociski przeleciały mu niemal po włosach i walnęły w ścianę znajdującą się za nim, z ogłuszającym trzaskiem.
Jeff „Bill” Simons runął na podłogę z ciężkim łoskotem ale bez wahania podpełzł do najbliższego stołu. Chwycił się blatu, przewrócił go z impetem i w jednej chwili mebel awansował z roli skromnego wyposażenia jadalni na pełnoprawną tarczę balistyczną. Przynajmniej na tyle, by dać mu kilka sekund przewagi przed nadciągającą serią z miotacza byłego już kolegi przysłanego przez korporację Z. Bill miał przy sobie niedużo granatów, odczekał aż Freeman wypali jeszcze jedną serię, po czym uzbroił jeden z ładunków i rzucił w stronę strzelca. Eksplozja wyrwała pół ściany i kawał podłogi – dokładnie tam, gdzie jeszcze przed sekundą stał prowadzący do niego ogień Nick.
Siła wybuchu cisnęła Freemanem jak szmacianą lalką, posyłając go pięć metrów w głąb korytarza. Na szczęście w ostatniej chwili zasłonił się aluminiowymi drzwiami, które akurat miały to pomyślne zrządzenie losu znaleźć się najbliżej. Teraz leżał pośród dymu i iskier, klnąc pod nosem, że dał się nabrać na tak prymitywną sztuczkę – jakby amator, a nie facet, który widział już pół galaktyki od podszewki. Uszkodzone pomieszczenie stało się silnie namagnesowane, a na domiar złego włączył się alarm na stacji. W tym momencie Nick został zdany na własne ciało – symbionta żyjącego w jego organizmie i kilku neurochemicznych modyfikacji. Jego systemy podtrzymywania życia zaczęły wariować, a główny komputer w jego ciele uruchomił procedurę awaryjnego restartu – powodując ogłuszenie systemowe, przez co celowanie wspomagane zostało wyłączone. Musiał teraz walczyć na wyczucie, w oparciu o własne doświadczenie i spryt. Pytanie, które miał z tyłu głowy brzmiało: co go zabije szybciej – ten pasożyt czy Bill?
To zmotywowało go do szybkiego i instynktownego działania. Na szczęście przeciwnik również w tych warunkach, nie mógł korzystać z technologicznych ulepszeń, co ułatwiało Nickowi zadanie, symbiont zaś dostarczał wystarczająco dużo energii, by zakończyć tę walkę, nawet wręcz.

Z krzykiem zrzucił z siebie drzwi, jakby były z tektury. Chwycił obie bronie, przymknął oczy, skoczył naprzód z impetem, niczym rozwścieczony tygrys. Bill widząc, że Freeman nie odpuszcza, odbezpieczył kolejny kieszonkowy ładunek wybuchowy. Ustawił zapalnik na kontaktowy i cisnął nim w przeciwnika, po czym skierował się w kierunku drugich drzwi.
Jednak tym razem szczęście odwróciło się od Simmonsa, seria z miotacza dosięgła celu.
Molekuły energii, które trafiły w Billa, jeszcze przed chwilą były związkiem rtęci w stanie plazmy. Przechowywano je w specjalnych zbiornikach – tzw. "termosach", zaprojektowanych do stabilizacji i kontrolowanej emisji paliwa statków kosmicznym. Broń Freemana wykorzystywała te termosy jako magazyn paliwa – pojemne, łatwe do wymiany, ale cała precyzja działania leżała po stronie samego blastera. Takie molekuły mogłyby napędzać mały statek kosmiczny. Tylko, że Freeman wcześniej skonfiskował je, a raczej „pożyczył” i przetworzył do własnych termosów. Teraz powoli, lecz skutecznie, łączyły się z molekułami wody w ciele Simonsa – eksplodując w wyniku reakcji energetycznej. W jednej chwili łydka Billa zamieniła się w chmurę osmalonych strzępów – skafander, skóra, mięśnie – wszystko zostało rozerwane i spopielone w ułamku sekundy.
Bill padł, wrzeszcząc z bólu wszystkie przekleństwa, jakie tylko znał. Kolejny wybuch zagłuszył jego jęki – Freeman i tym razem zdołał uniknąć bomby. Ta zamiast Nicka napotkał pierwszych przybyłych ochroniarzy stacji. Fala uderzeniowa zmiotła dwóch z nich, a pozostałych powaliła na ziemię, odbierając im na jakiś czas przytomność. Nick przeanalizował sytuację. Miał pięć, może mniej minut. Dopadł leżącego Simonsa, chwycił go za ramiona i brutalnie podniósł. Prawa noga Billa – od kolana w dół – wisiała na kilku ścięgnach i pasku skóry. Krew tryskała jak sok z rozgniecionego arbuza.
– Gdzie są plany? – syknął Nick, a jego oczy przypominały oczy dzikiego, rannego zwierzęcia, czującego już oddech na swoim grzbiecie polujących myśliwych.
– Cholera, Freeman… ty mendo cuchnąca… moja noga! Coś ty zrobił?! – wył Bill, próbując rozpaczliwie zatamować krwawienie. Twarz miał niemal białą jak kartka papieru.
– Chcesz żyć? Gdzie są plany?!
– Odbiło ci? – parsknął Bill – Coś ty mi zrobił… teraz mam ci jeszcze pomóc, zdrajco?!
– Widzę, że już mi się nie przydasz, po co ci to było – Freeman uderzył nim jak workiem mięsa o najbliższą ścianę, nadal trzymając go jedną ręką, drugą zaś przyłożył miotacz prosto w jego pierś.
– Nie czekaj… – wychrypiał załzawiony Bill. Krew popłynęła mu z ust.
– To… to jest przy zwłokach tego… tam ochroniarza, tam… – wskazał wzrokiem martwego supermutanta.
– Dzięki. – Nick przez chwilę wpatrywał się w oczy Simonsa. "Oczy to zwierciadło duszy" – mawiał kiedyś. Teraz jednak dostrzegł coś więcej: znajome pulsowanie czerwonej kropki w prawym oku – implant pamięci, taki sam jak jego własny.
Zapisywał wszystko.
„Gdybym był nim, czy nie zrobiłbym kopii danych? A może… więcej niż jednej?” – przemknęło Nickowi przez głowę. Nie zwlekając, nacisnął spust miotacza. Pobiegł do ciała poległego super żołnierza. Kartę z danymi, znalazł w naramiennej kieszeni. Schował ją szybko, unosząc głowę, bo już słyszał zbliżające się odgłosy: oto kolejna fala ochrony… i być może coś więcej.
Pora się ewakuować.
Podskoczył jeszcze do resztek Billa. Zabrał granat z jego pasa, odbezpieczył go i zostawił tuż obok resztek ciała swojego byłego nieżyjącego kolegi. Wybiegł z mesy. Na korytarzach panowało ogólne poruszenie. W głównym holu wtopił się w tłum, znikając w chaosie alarmów, dymu i krzyków i kolejnej eksplozji…
Układ: gdzieś między GoTo a Vegas
Okręt zwiadowczy Z05 Marry – Kajuta kapitana, pokład 2
Czas: +10:02:23 czasu Uniwersalnego
– Dobra robota, panie Freeman – Drew Ston Osborn wyszedł z gestem powitalnym w jego kierunku. – Naprawdę, kawał dobrej roboty.
– Tu ma pan dane – Freeman rzucił diamentową kartę na stół dzielący go od Osborna.
– Jest jeszcze jedna sprawa – Osborn przekazał kartę jednemu z popleczników, a sam przenikliwie spojrzał na Nicka. – Czy pański kolega nie wykonał kopii?
– Wykonał.
– Więc gdzie jest ta kopia?
– To bez znaczenia.
– Czy mam się zacząć martwić? – Osborn skinął głową w stronę dwóch żołnierzy przy wejściu. Ci lekko drgnęli w jego stronę.
– To nie będzie konieczne – delikatny uśmiech pojawił się na twarzy Nicka. Czuł, że Drew nadal go nie docenia, a w jego zawodzie to spory atut. – Bill miał kopię w swojej pamięci wewnętrznej. Zniszczyłem jego stos korowy. To powinno wyczyścić wszystkie dane.
– Simons mógł to zrobić? – Osborn wydawał się zaskoczony.
– Jak najbardziej – potwierdził Nick. – Z tego co wiem, miał co prawda tylko podstawowy system implantów, ale to w zupełności by wystarczało.
Osborn odwołał żołnierzy, usiadł na swoim fotelu i skinął na Freemana, by również usiadł. Ten jednak pozostał czujny i nie zmienił swojego miejsca. Osborn wysunął organiczną folię, na której widniał opis transakcji – przelew w toku.
– Szczerze mówiąc – powiedział Skryba, wyraźnie się rozluźniając – nie doceniłem pana, panie Freeman.
– Nie uznaję tego za komplement.
– A powinien pan, powinien – Osborn spojrzał na Nicka szeroko otwartymi oczami – Nie każdy ma swoje zasady, i nie każdy potrafi je gdy zajdzie potrzeba, łamać. Zamordowanie własnego przyjaciela z zimną krwią – to jednak coś.
Freeman poczuł się dziwnie. Bill był jego kompanem – razem przeszli niejedną akcję. Ale to nie był już ten sam człowiek. Teraz był tylko celem. Gdyby sytuacja się odwróciła, to Bill by go zlikwidował. To była jakaś forma usprawiedliwienia. Nick widział już wiele zmian u ludzi – na lepsze i gorsze.
– Jeżeli nie on, to pewnie ja – powiedział cicho.
– Słucham?
– Nie, nic, nic takiego.
– Zgodnie z naszą umową – ciągnął Osborn – tysiąc kredytów wpłynęło na pańskie konto. Posprzątamy po panu, tak by nic nie wskazywało na naszą obecność. A bałagan… no cóż, był.
– Taka praca – skwitował Nick.
– Mam dla pana coś specjalnego. Kolejną ofertę – w oczach Osborna pojawił się błysk. – Jest pan zainteresowany?
– Jeśli mam znów strzelać do swoich? To nie. – Freeman nie miał ochoty na dalsze rozmowy.
– Wyruszam z ekspedycją na krańce znanego wszechświata – kontynuował Osborn. – Chciałbym, by do nas pan dołączył. Jako wsparcie.
– Tam czasem nie panuje wojna? Po co ktoś taki jak ja na końcu świata? – Freeman wreszcie spojrzał rozmówcy prosto w oczy.
Osborn chwilę spoglądał na Nicka w milczeniu, jakby znowu studiował jakieś dane lub rozkazy. Mógł też oceniać jego reakcję na kontrowersyjne kwestie. W końcu na spokojnie odpowiedział:
– A jednak i tak by pan odrzucił tą propozycję.
– Raczej tak.
– To mam dla pana jeszcze jeden prezent.
Do pomieszczenia wszedł żołnierz niosący niedużą walizkę.
– Nie skasuję panu pamięci.
– Nie rozumiem – Freeman zmarszczył brwi słysząc słowa Skryby. Dla korporacji każde zlecenie kończyło się wymazaniem pamięci
– Zaniepokoił mnie pan. Czyżby mnie czekał kosmos bez skafandra?
– Powiedzmy, że mam kompetencje, by zdecydować inaczej – Osborn uśmiechnął się chłodno odpowiadając.
Freeman poczuł nagłe ukłucie z tyłu głowy. Osborn uruchomił chemiczny znacznik. Ból narastał.
– Teraz jest pan prawie wolny – powiedział Osborn. – Dokąd chciałby się pan udać?
– To chyba nie powinno was już interesować – odciął się Freeman, walcząc z bólem w czaszce. Osborn pracował przy skrzynce – prawdopodobnie skanował jego układ nerwowy, szukając jakiś wrażliwych danych.
– Obiecałem panu kolejne zlecenia, nieprawdaż? Coś znajdziemy. – Osborn spojrzał na Freemana. Jego uśmiech był lodowaty. – Dobranoc, panie Freeman.
Freeman osunął się na ziemię, jakby na komendę. W dłoni miał już uchwyt miotacza, ale nie miał najmniejszych szans w starciu z bronią psychiczną Skryby, a znacznik rozpoczął operację wymazywanie pamięci Nicka. Jedynie komputer pokładowy Freemana nadal działał bez zakłóceń – monitorował otoczenie, analizował sytuację, gdy jego opiekun był nieprzytomny.
Układ: gdzieś między GoTo a Vegas
Okręt transportowy klasy C Anatomia – Ładownia towarowa B3, pokład 4
Czas: +14:02:23 czasu Uniwersalnego
Nerwowy zryw – i Nick Freeman już stał na nogach, z miotaczami w dłoniach. Najpierw ogarnął go szum, potem nagła, nienaturalna cisza. Świadomość powoli wracała. Rozejrzał się.
Ostatnie, co pamiętał, to rozmowa ze Skrybą. Miał odnaleźć Billa. Teraz był w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu pełnym uchodźców, przemytników i bezdomnych. Ściany tłoczyły się wokół niego, a wzrok wszystkich w pokoju utkwił w nim w grobowej ciszy. Większość siedziała w kątach, zebrani w małe grupki. Około trzydziestu osób. A on – uzbrojony, na środku, gotów rozstrzelać wszystkich.
– Gdzie ja jestem? – warknął w powietrze, obracając się z bronią, celując w każdą stronę niczym dzikie zwierzę w klatce.
– Spokojnie, człowieku, wrzuć na luz – odezwał się ktoś.
– Schowaj tę broń – dodał inny.
– Pije taki, a potem strzela do niewinnych…
– Ćpun – rzucił ktoś z tyłu.
Szum i hałas wróciły. Ludzie przestali się nim interesować, z wyjątkiem kilku osób komentujących jego zachowanie. Każdy wrócił do swoich rozmów.
Freeman rozejrzał się jeszcze raz. Był w czymś, co przypominało kontener – bez okien, oświetlony słabym, sztucznym światłem. Całość lekko drżała, co zdradzało, że obiekt się porusza. Czuł przeciążenie i lekką dezorientację. Schował broń. Chciał się gdzieś oddalić, zejść z oczu reszcie, ale nie mógł iść prosto – chwiał się jak pijany. „To pewnie efekt działania Osborna” – pomyślał. Dotarł do ściany. Dwie osoby ustąpiły mu miejsca, zerkając podejrzliwie. Wpatrzony w podłogę, zaczął przeszukiwać pamięć swojego komputera pokładowego. Nie było żadnego obrazu – oczywiste, skoro był nieprzytomny. Były za to dane dźwiękowe i zapis lokacji. Jedna rzecz się wyróżniała – miał nagraną wiadomość.
Podniósł lewą rękę. Z nadgarstkowego hologratora wystrzelił strumień światła, który uformował znajomą sylwetkę – Drew Osborna.
– Witam pana, panie Freeman – zaczęła mówić nieruchoma postać. – Gdy pan to ogląda, jest pan w drodze ze stacji Pegazus na stację New Vegas, w układzie Vegas. Powinno się tam panu spodobać. Tak jak pan się domyślał, nie byłem w stanie pozwolić, by zapamiętał pan, to do czego tutaj w doszło. To mogłoby być zabójcze, dla pana i może też i dla mnie. A w najlepszym razie – bardzo niezdrowe dla nas obojga
– Gdyby jednak zdecydował się pan na dalszą współpracę, nasze rozstanie wyglądałoby inaczej. Proszę mi to wybaczyć. Żegnam.
Hologram zgasł. Freeman opuścił rękę. Głowa nadal mu się kręciła, ale przynajmniej wiedział, dokąd zmierza.
Stacja New Vegas – znajdowała się w sąsiednim układzie Go To. Nowa była konstrukcja, zbudowana na miejscu starej – więc była szansa, że nikt go tam nie zna. Uśmiechnął się. Musiał przyznać – Drew go przejrzał. Nick nienawidził pracować dla korporacji. A w królestwie hazardu? Tam jego umiejętności mogły okazać się naprawdę przydatne.
Sprawdził saldo konta na nadgarstkowym komputerku i roześmiał się cicho. Już wiedział, na co wyda większość kredytów. Wyglądało na to, że Simonsa odnaleziono i on w tym pomógł.
Usiadł pod ścianą i zaczął odtwarzać dane z pamięci wewnętrznej komputera – to, co zostało.
Tymczasem wiekowy statek transportowy Anatomia rozpoczynał procedurę łączności z celem podróży. Dla niego to okazała się jedną z tysięcy monotonnych tras, które wykonał z tą samą załogą i odmiennym ładunkiem.
Za iluminatorami kosmos mienił się odcieniami oranżu i czerwieni. W oddali przelatywały grupy rozmaitych frachtowców, towarowców i innych dużych okrętów.
Był to kolejny zwyczajny dzień w uniwersum.
