Karol niechętnie podszedł do lustra. Kolejny ranek nie zapowiadał się ciekawiej niż wszystkie pozostałe, które dotąd dane mu było przeżyć. Wybierając zawód dziennikarza przypuszczał, że będzie mógł, przynajmniej od czasu do czasu, uczestniczyć w niezwykłych sytuacjach, całkowicie oderwanych od rzeczywistości spotkaniach, niecodziennych zdarzeniach. Słowem – że poczuje smak prawdziwego, porywającego życia. Tymczasem zwykle relacjonował występujące nader często w Stanach Zjednoczonych załamania pogody i, co za tym idzie, straty materialne poniesione przez mieszkańców, a bywało, że czasem jeszcze – spowodowane ulewami wypadki na drogach. W pracy wiało nudą na kilometr i mężczyzna coraz częściej utwierdzał się w przekonaniu, że to nie jest życie, o którym zawsze marzył.
Był rok 1893, Karol Hildreth skończył właśnie czterdziestkę i czuł, że czas płynie nieubłaganie, a on niczego jeszcze do tej pory nie osiągnął i najprawdopodobniej nigdy już nie osiągnie. Ta świadomość przytłaczała go coraz bardziej, drastycznie przycinając, i tak niezbyt wyrośnięte, skrzydła nieograniczonej wyobraźni oraz pragnień i marzeń ambitnego dziennikarza. Zdołowany wyszedł czym prędzej do redakcji pisma „Boston Post”, w której pracował od ponad dwudziestu lat.
Tym razem Edwin Grozier, redaktor naczelny, przekazał mu news o poważnie uszkodzonym, najprawdopodobniej przez nocną wichurę, dachu domu niejakich Daneckich, rodziny polskich emigrantów, żyjących na całkowitym odludziu w stanie Vermont.
Karol domyślał się, że mógłby w ogóle tam nie jechać, tylko sklecić na miejscu za biurkiem jakąś zdawkową notkę o skutkach szalejących wiatrów, lecz, nie mając nic lepszego do roboty, wzruszył ramionami i już po niespełna godzinie jechał dorożką, by następnie przesiąść się na pociąg, zmierzający do niewielkiej osady Hyde Park w stanie Vermont.
Kiedy przyjechał na miejsce i dotarł do odosobnionego domostwa, stał się jeszcze bardziej przygnębiony niż wcześniej. Dachu praktycznie nie było wcale, ściany częściowo uległy zawaleniu, a skromne drewniane ogrodzenie znajdowało się w całkowitej rozsypce. Od miejscowych dziennikarz dowiedział się, że po kataklizmie poszkodowaną rodzinę ofiarnie przyjęli do siebie krewni, zaś odbudowa zniszczonej posiadłości potrwa latami. Sporządził krótką notatkę i pożegnał sąsiadów, mieszkających kilka kilometrów stąd i niezwykle zadowolonych, że po przejściu tornada nareszcie zawitał do nich – jak mawiali – „ktoś z wielkiego świata”.
Hildreth zastanowił się, czy nie zagrzać tu miejsca dłużej, bo podróż w jedną stronę zajęła mu więcej czasu niż planował, zapadał zmierzch i nie uśmiechało mu się wracanie po ciemku do Bostonu. Z drugiej jednak strony, za nieplanowany nocleg i wyżywienie musiałby zapłacić z własnej kieszeni, a to dla podrzędnego dziennikarza niemały wydatek.
Wahał się przez kilka minut, stojąc sam przy ruinach powalonego domu, gdy nagle usłyszał wyraźny dźwięk, przypominający plusk wody. Nasłuchiwał przez moment zdumiony.
Dźwięk powtórzył się.
Dziennikarz z niemałym trudem przekroczył porozrzucane szczątki ogrodzenia i podszedł do ruin.
– Cicho! Ciszej, mówię! – nieznajomy mężczyzna szeptał nerwowo wewnątrz zawalonego domu.
– Jest tam kto?! – Karol zawołał donośnym głosem, lecz odpowiedziała mu tylko cisza.
Podszedł jeszcze bliżej.
Ruiny przerażały pustką i przygnębiającym widokiem zniszczonych sprzętów oraz pomieszczeń mieszkalnych. Wszędzie walały się jakieś obrazy, fragmenty mebli, poszarpane ubrania i buty. Ślady zwyczajnego, spokojnego życia, przerwanego nagle niszczycielką siłą nieprzewidywalnej natury.
– Ciągle stoi. – szept był bardzo wyraźny.
Karol poczuł się, jakby przekraczał niewidzialne granice znanego sobie od dawna, realnego świata. Rozumiał, że ktoś go śledzi i szepcze do innych śledzących. Było w tym tak wiele niejasności i przerażającej tajemnicy, tyle makabrycznego mroku i mrożącego krew w żyłach strachu, że przez krótką chwilę wahał się, czy nie zawrócić i nie pobiec szybko, na przełaj przez pola, prosto na stację kolejową, złapać ostatni pociąg i za kilka godzin wypoczywać już w swoim bostońskim mieszkaniu.
Ciekawość jednak zwyciężyła.
– Nic złego wam nie zrobię. Halo! Jest tu kto?! – wołał i podchodził ostrożnie do wnętrza zawalonego budynku.
Znowu cisza.
– Nie umiem jej dłużej utrzymać, wybaczcie! – jęknął nagle jakiś męski głos, dochodzący prawdopodobnie spod ziemi, może z piwnicy lub schronu, znajdującego się pod ruinami domu.
– Tra-la-la-la, jestem sobie ja, la-la-la! – zatrajkotała skrzekliwym głosem z wnętrza młoda kobieta.
– Edwardzie, zamknij tę drugą twarz! – rozkazującym tonem wydarł się inny mężczyzna.
Karol przystanął.
– Co tu się dzieje? Kto mówi?! Czy to aby nie żarty? – Ściągnął gniewnie brwi.
– Usłyszał nas! – stwierdziła inna kobieta, gdy tymczasem owa pierwsza ciągle trajkotała tę samą śpiewkę. – Idzie tu!
– Mówiliście, że rozpętanie tornada rozwiąże nasz problem raz na zawsze, a domownicy Daneccy uciekną w przekonaniu, że to nawiedzone miejsce, tymczasem przybywa coraz więcej żądnych sensacji przybłędów! – z pretensją wrzeszczał jakiś męski głos.
– Ciszej, do diabła!
– Za późno. Usłyszał nas.
– Już mówiłeś!
– Nie, to ja pierwsza powiedziałam.
– Nieprawda, bo ja!
– Zamknijcie się!
– Sam się zamknij!
– Ludwiku, wyjdź.
– Ja? Po co?
– Wyjdź i pokaż mu się. Na pewno ucieknie, kiedy tylko cię zobaczy!
Karol usłyszał odgłosy sapania, mozolne wdrapywanie się, gruzy zaczęły podskakiwać, jakby spod spodu coś wielkiego wyłaziło i nagle oczom dziennikarza ukazała się dość wydatna, okrągła, łysa męska głowa. Niewiele mógł dostrzec w zapadającym mroku, lecz stwierdził, że spoglądała na niego dziwnie przenikliwymi, nienaturalnie wielkimi oczami.
– Dobry wieczór – wykrztusił z przestrachem dziennikarz.
– Won stąd! – rzucił tamten złowrogo i powoli zbliżył się do oniemiałego Karola.
Hildreth cofnął się o kilka kroków, zmrużył oczy i wytężył wzrok, próbując dociec, czemu straszący go nieznajomy pokracznie się porusza i przy tym kiwa głową na boki, jakby miał poważne problemy z chodzeniem. Kiedy tamten był już bardzo blisko, Karol zobaczył z przerażeniem, że prócz głowy mężczyzna nie ma żadnej innej ludzkiej cechy w swej budowie zewnętrznej, ponieważ całe jego ciało było potężne, czarne i przypominało… pokaźny odwłok oraz długie odnóża pająka-giganta!
Dziennikarz wrzasnął, rzucając się do panicznej ucieczki i słysząc za sobą rechot zadowolonego dziwoląga.
– Mówiłem, że mnie się nikt nie oprze! – śmiał się Ludwik.
Nagle znowu do uszu uciekającego dobiegł plusk.
Karol zatrzymał się wśród porzucanych właśnie w pośpiechu ruin i obejrzał.
Plusk powtórzył się.
– Co to było? – zapytał dziennikarz.
– Won stąd, powiedziałem! – wrzasnął rozwścieczony Ludwik.
– Nie! – Karol sam był zaskoczony własną nieustępliwością.
– Coś ty powiedział, przybłędo?!
– To, co słyszałeś, dziwolągu! – odparł hardo Hildreth.
– Słyszeliście? – Człowiek-Pająk odwrócił się w kierunku ruin.
– Chcesz zginąć, głupcze? – zapytał dobiegający z piwnicy kobiecy głos.
– Nie, nie zamierzam. Dlaczego miałbym ginąć? Chcę tylko was zobaczyć.
– Po co?
– Jestem dziennikarzem. Szukam podobnych, ciekawych i intrygujących newsów.
– Jeszcze nam tu brakowało nadętego gryzipiórka! – wykrzyknął piskliwy głos!
– Zamknij się, Stefanio! To wszystko przez ciebie! Gdybyś ciągle nie wskakiwała do jeziora, nie usłyszałby nas! – złorzeczył mężczyzna, zwany Edwardem.
– Nie potrafię żyć bez wody, przecież wiesz! – odpaliła obrażona Stefania.
– Aaa! – ryknął nagle Edward. – Ugryzła mnie w ucho! Nie zdołam dłużej kneblować Eleonory! Ona wie, że noc jest naszym dniem, wtedy zawsze wychodzimy na powierzchnię, by zaczerpnąć ziemskiego tlenu. Nie wytrzymam dłużej w tej cuchnącej piwnicy! Wychodzę!
Księżyc dopomógł zdezorientowanemu dziennikarzowi, zbliżając się do niego błyskawicznie i rozświetlając wyjątkowo jaskrawym blaskiem całe ruiny wraz z najbliższą okolicą.
– Tra-la-la-la, jestem sobie ja, la-la-la! – zatrajkotała znowu skrzekliwym głosem z wnętrza ruin młoda kobieta.
Za chwilę z piwnicy wyskoczył młodzieniec na oko dwudziestoletni, w eleganckim ubraniu i ze starannie przyciętymi, gęstymi włosami. Obok niego, zdawać się mogło, ciągle trajkotała dziwaczną śpiewkę niewidoczna, młoda dziewczyna.
– Eleonoro, zamilcz choć na moment! – zganił ją surowym tonem Edward. – Nie widzisz, że mamy gościa? – Witam, jestem sir Edward Mordake. – Podał prawicę zdumionemu dziennikarzowi.
– Karol Hildreth. Miło mi. – Odwzajemnił powitanie. – Sir Edward? Pan jest arystokratą?
– Tak, w rzeczy samej. – Tamten starał się zachowywać dostojnie, ale widać było, jak działało mu na nerwy ciągłe śpiewanie złośliwej Eleonory. – Wywodzę się ze znanego rodu… Eleonoro, przestań! – wrzasnął i zakrył dłońmi uszy.
– Czemu owa dama tak bardzo panu dokucza, sir Edwardzie? – zapytał uprzejmie Karol, próbując dojrzeć za młodzianem nadal niewidoczną, śpiewającą dziewczynę.
Nagle oniemiał i otwarł usta ze zdumienia. Edward odwrócił się i na jego głowie z tyłu ukazała się twarz śpiewającej Eleonory. Za moment to znowu mężczyzna patrzył strapionym wzrokiem na dziennikarza.

(źródło: Edward Mordake i jego dwie twarze, natemat.pl)
– Cóż, jak zapewne dostrzegłeś, drogi Karolu, los nie okazał się dla mnie łaskawy. Jako dziedzic wielkiej fortuny i przedstawiciel znamienitego rodu angielskiego, byłem zmuszony opuścić ukochaną ojczyznę w poszukiwaniu wybitnych specjalistów w dziedzinie medycyny, latami błagając ich o uwolnienie od prześladującego ciągle demona.
– Demona?
– Nie znajduję bardziej trafnego określenia. Owa dama, jak byłeś łaskaw ją nazwać, w rzeczywistości jest siostrą, uczepioną nieustannie głową mojej głowy i to od momentu urodzenia. Liczymy sobie już dwadzieścia lat, a ona bez przerwy śpiewa mi, śmieje się i drwi z każdej mej rozterki, z każdego załamania czy napadu depresji.
– Czy nie ma dla was żadnej nadziei?
– Cóż… Tutejsi lekarze zapewniali wprawdzie, że jest możliwość uwolnienia się od owej drugiej twarzy, czyli od Eleonory, ale jak dotąd każda z prób przeprowadzenia takiej operacji nie powiodła się. Podejmowane do tej pory formy leczenia oraz jakiekolwiek ingerencje chirurgów nieustannie kończyły się fiaskiem. Zdruzgotany niepowodzeniami, ostatecznie zamieszkałem tutaj. A siostra moja, w podzięce za usilne starania zgładzenia jej, śpiewa mi coraz częściej i coraz głośniej. Głowa pęka od tego ciągłego jazgotania i pewien jestem, że dłużej go nie zniosę.
Eleonora, jakby na potwierdzenie słów Edwarda, zaczęła przekrzykiwać brata śpiewem oraz wołaniem.
Znowu dał się słyszeć wyraźny plusk.
– Co to za dźwięk? – zdumiał się Karol i podszedł bliżej.
– Gdzie?! – warknął Ludwik, stając mu na drodze i blokując przejście.
– Jesteś mężczyzną z ciałem pająka? – Dziennikarz spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Jak widzisz, gryzipiórku! – odburknął tamten.
– Ludwiku, przepuść go! Już odkrył naszą tajemnicę oraz naszą kryjówkę – zarządziła piękna kobieta, wychylająca się z piwnicy, lecz zaraz podskoczyła wysoko i runęła zwinnie, znikając w głębi.
Znowu dał się słyszeć wyraźny plusk, a Karol zauważył nie bez zdumienia, że podskakująca nieznajoma miała lśniący, rybi ogon! Podszedł bliżej odsłoniętego częściowo wejścia do piwnicy.
– Co tam jest? – zapytał z zaciekawieniem.
– Muzojrukandia – odrzekł Edward, wyraźnie cedząc sylaby.
– Że co proszę?
– To „Kraina Dziwolągów”, zwanych „Muzojrukami” od odwrotności łacińskiego słowa „curiosum”. Każde z nas jest takim dziwacznym człowiekiem, czy też inaczej – hybrydą ludzką.
– Dziwolągów? – powtórzył Karol Hildreth i zaczął powoli schodzić po kamiennych schodach. Światło księżyca ułatwiało tę niełatwą wędrówkę, a dziennikarz odnosił zaskakujące wrażenie, jakby jego źródło było wręcz przytwierdzone do czoła mężczyzny.
– My wolimy siebie nazywać „Osobliwościami” – dodał jeszcze Edward, idąc za nim wraz ze śpiewającą nieustannie, drugą głową, czyli Eleonorą. – Tylko ostrożnie! Do naszego świata prowadzi, należąca jeszcze do tego, odrażająca i niemiłosiernie cuchnąca, pełna niebezpiecznych pułapek piwnica – dodał zniesmaczony.
Wreszcie dotarli do podziemi. Oczom zdumionego dziennikarza ukazał się baśniowy świat, ukryty w podziemiach zniszczonego tornadem budynku.
Bajecznie kolorowe wzgórza, ujmująco pachnące kwiaty, lazurowe niebo, piękne jeziora, rzeki, góry i lasy oraz wszystkie pozostałe elementy krajobrazu diametralnie różniły się od naziemnych zgliszczy, spoczywających powyżej, na powierzchni i tuż pod nią, w piwnicy. Stał i patrzył, oniemiały z zachwytu.
Do jezior nieustannie wskakiwały kobiety z rybimi ogonami. W większości nie były półnagie, wręcz przeciwnie. W kolorowych, falbaniastych i niezbyt długich sukniach, przesiadując na brzegach, przypominały barwne motyle. Miały starannie uczesane włosy, najczęściej w formie drobnych warkoczy, upiętych ciasno na głowach.
Oprócz Edwarda Karol dostrzegł jeszcze kilka osób z podwójnymi twarzami, podobnie jak przypominających Ludwika, lecz tym razem różnokolorowych mężczyzn-pająków.
Były tam także kobiety z ciałami stonek ziemniaczanych, pszczół lub biedronek, mężczyźni z pancerzami rozmaitych odmian czarnoskrzydłych chrabąszczy, natomiast z pobliskich mórz wychylały swe cudne, złotowłose głowy kobiety-delfiny, albo też całkiem łysi mężczyźni-kalmary i ludzie-wieloryby. Kilkakrotnie przeleciały obok potężne ważki z ludzkimi tułowiami i głowami, przegalopowały kobieto-gazele oraz podpełzły kobieto-pytony.
Nieco później poznał ludzi-kraby, melonowe dzieci, czworookie kobiety, mężczyzn z uszami, tułowiami i kończynami osłów, a także ludzi, mających zamienione ręce z nogami.
Zafascynowany Hildreth zgłębiał przez kolejne lata niezwykłość Muzojrukandii, tracąc stopniowo poczucie czasu i rzeczywistości. Przypomniał sobie jednak o swojej misji i pewnej nocy stworzył na kartce papieru, wygrzebanej z kieszeni, relację z nowego miejsca pobytu, obfitującą w rozmaite ryciny oraz szczegóły.
– Zaprosiliśmy cię do naszego świata, odkrywając tym samym wszystkie tutejsze podziemne tajemnice, Karolu, lecz mamy jeden warunek: abyś nigdy, przenigdy nie wyjawił komukolwiek tego, co tutaj zobaczyłeś! – oznajmiła mu zimą 1895 roku władczyni cudownej krainy, Kobieta-Lwica o imieniu Sara.
– Rozumiem – odpowiedział niepewnie.
– Czy możesz dać nam na to swoje słowo?
– Niczego takiego wcześniej nie żądaliście, Saro.
– To prawda, żądamy tego teraz.
– Wiesz, wykonuję zawód dziennikarza… Naturalną zatem rzeczą jest, abym…
– Nie, Karolu Hildreth! – przerwała mu stanowczo. – Zrozum…
– To ty zrozum, Saro – wtrącił zdenerwowany. – Niedługo kończę czterdzieści trzy lata, a nie osiągnąłem do tej pory niczego. Życie przecieka mi między palcami.
– Źle ci u nas? – zdumiała się Kobieta-Lwica.
– Wręcz przeciwnie! Jest mi tu znakomicie. Lecz zdaję sobie sprawę, że wcześniej czy później będę musiał opuścić waszą krainę.
– Z jakiego powodu?
– Nie pasuję do niej. Nie pasuję do was – odparł ze smutkiem.
– Mylisz się! Każdy, kto trafi do Muzojrukandii, staje się już na zawsze jej częścią.
– To bardzo miłe, że chcecie mnie wspaniałomyślnie przyjąć do swego grona, ale powtórzę to raz jeszcze: ja do was nie pasuję.
– Dlaczego tak uważasz?
– Nie jestem jednym z was. Nie jestem hybrydą. Ludzkim odmieńcem. Dziwolągiem. Muzojrukiem – cedził powoli kolejne słowa, coraz bardziej przygnębiony.
– Wiesz to na pewno?
– Oczywiście!
– Mylisz się i to bardzo. Dlatego masz teraz przysiąc, że nigdy nie zdradzisz naszego świata!
– Nie mogę tego zrobić – stwierdził, schylając głowę.
– Nie możesz, czy też nie chcesz? – wtrącił stojący obok Edward.
– Nie mogę.
– Czemuż to? – zdumieli się oboje: Sara i angielski, dwutwarzowy par.
– Mamy dziś ósmy grudnia 1895 roku i mój artykuł, przesłany poprzez Elwina, dziecko-gołębia, do „Boston Post” o waszym magicznym świecie, właśnie rankiem ujrzał światło dzienne. Nie zdołam już nic zrobić. Cały świat poznał waszą tajemnicę.
– Jak mogłeś?! – zawołał z wyrzutem Edward.
– To zdrajca, to zdrajca jeeeeest! – zaśpiewała piskliwym głosem z tyłu jego głowy Eleonora.
– Karolu, wobec tego musisz liczyć się z poważnymi konsekwencjami, które dotkną nie tylko ciebie, ale również redaktora Groziera i jego bliskich.
– Wszyscy skończycie marnie, marnie, marnieeee! – zaskrzeczała druga twarz para Anglii.
– Nie wytrzymam tego dłużej! – krzyknął zrozpaczony Edward i otwarł pokaźnej wielkości pierścień, jaki miał na palcu wskazującym, błyskawicznie zażywając truciznę.
Upadł na pokrytą bujną trawą ziemię Muzojrukandii i zniknął, pozostawiając po sobie przez kilka chwil jedynie szkielet z wyraźnie widocznymi, dwiema przylegającymi do siebie czaszkami. Za moment i po nim nie było śladu.
Inne stworzenia także poczęły mordować się i znikać. Trwało to kilka miesięcy, czyli dłużej, niż można by się spodziewać, lecz nic w tym dziwnego – wszak w rozległej „Krainie Osobliwości” były ich przecież miliony!
Karol patrzył na to wstrząśnięty.
– Nie, nie chciałem tego! Nie chciałem unicestwić waszego świata! Zamierzałem uczynić go sławnym! Uwiecznić! Sprawić, by stał się nieśmiertelny!
– Poniekąd udało ci się tego dokonać, Karolu Hildreth. Helena – kobieta-wyrocznia, przekazała mi, że wiele z nas dzięki twojemu artykułowi przetrwa całe wieki i przeniknie do literatury oraz sztuki. A nieliczni, jak na przykład ja, prawdziwa matka pięcioletniego obecnie Człowieka– Lwa, doczekają się potomków, danych całemu światu od hojnej Natury – powiedziała ze spokojem do dziennikarza Sara, odbierając sobie życie jadem z zabójczej rośliny jako ostatnia z dziwolągów.

(Stefan Bibrowski, znany jako “Człowiek-Lew”, ciekawostkihistoryczne.pl)
– Dlaczego musieliście zginąć? Czemu nie chcieliście trwać dalej? – pytał zrozpaczony dziennikarz, klęcząc obok i tuląc jej twarz.
– Bo w Muzojrukandii nie ma miejsca dla zwykłych ludzi – wyszeptały martwiejące usta Kobiety-Lwicy zanim stały się całkowicie nieruchome.
– Jak to nie? A ja? – pytał sam siebie, płacząc i siedząc na czerniejącej trawie.
Popatrzył uważnie na taflę pobliskiego, wysychającego szybko jeziora. Jego odbicie pokazywało znajomego, oglądanego w lustrze od ponad czterdziestu lat mężczyznę z czymś mocno zaskakującym – nietypowym, jasnym owalem na środku czoła.
– Czy to ja? Jestem… Człowiekim-Księżycem – stwierdził zszokowany. – Stałem się odmieńcem?! Nie!
Oszalały z wściekłości i gniewu Karol rzucił się na ziemię, połykając pospiesznie truciznę, znalezioną w drugim pierścieniu, tkwiącym w miejscu zniknięcia szkieletu dwutwarzowego Edwarda.
– Teraz na zawsze będę już jednym z Muzojruków – wyszeptał uspokojony, po czym stracił przytomność.
Artykuł Karola Hildretha w „Boston Post” z grudnia 1895 roku zyskał wielką popularność na całym świecie. Oglądano z zaciekawieniem zamieszczone obok opisów ilustracje „ludzkich dziwolągów”, zagłębiano się w szczegółowe dzieje każdego z zaczarowanych stworzeń, odkrytych przypadkiem na odludziu stanu Vermont przez bostońskiego dziennikarza. Wielu szukało śladów zaczarowanej krainy, skrytej w piwnicy. Samego domu Daneckich, jego ruin ani fundamentów nigdy wprawdzie nie znaleziono, lecz to nie przeszkadzało kolejnym twórcom w opisywaniu dalszych losów zaprezentowanych w publikacji: Ludwika, Stefanii, Edwarda i Eleonory, czy też mądrej Sary.
Groźba Kobiety-Lwicy spełniła się bardzo szybko. Redaktor naczelny „The Boston Post”, Edwin Grozier, przeżył załamanie nerwowe, po którym przekazał popularną gazetę swemu synowi, Richardowi, lecz ten z kolei popadł w depresję (po niespodziewanej śmierci ukochanej żony podczas porodu).
A on sam, autor słynnej publikacji, Karol Hildreth, jako nieśmiertelny Człowiek-Księżyc, za uwiecznienie na łamach prasy magicznej Muzojrukandii, trafił na nieboskłon, dodając naturalnemu ziemskiemu satelicie zarys swoich rysów twarzy, i odtąd spogląda ciągle na Ziemię, swym blaskiem oświetlając i odsłaniając niejedną tajemnicę, ukrytą przed większością ludzi. Czasem, w przypływie złego humoru, narzuca czarny woal na całe swoje oblicze lub tylko jego fragment, lecz zazwyczaj nie trwa to zbyt długo. Bo Karola, jak na dziennikarza-pasjonata przystało, nadal fascynują niezwykle zjawiska i stworzenia z pogranicza światów.


(ilustracje, powstałe pod koniec XIX wieku na podstawie artykułu Charlesa Lotina Hildretha pt. "Cuda współczesnej nauki: niektóre półludzkie potwory, które kiedyś uważano za wywodzące się z diabelskiego nasienia" w „Boston Sunday Post”, źródło: zalajkowane.pl)