- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Księżyc nad Hyde Parkiem – krótka i zwięzła rzecz o Muzojrukandii

Księżyc nad Hyde Parkiem – krótka i zwięzła rzecz o Muzojrukandii

Bycie dzien­ni­ka­rzem za­zwy­czaj jest fa­scy­nu­ją­ce i pełne pasji. Czy jed­nak można po­łą­czyć ów zawód z fan­ta­sty­ką? :)

Za­pra­szam na ko­lej­ny skrom­ny miks fan­ta­sty­ki z hi­sto­rią, dzię­ku­ję za Wasz czas i po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Na­zwi­sko pol­skiej ro­dzi­ny za­czerp­nię­te zo­sta­ło wprost od moich bli­skich krew­nych i tych, któ­rzy miesz­ka­ją nadal w USA. :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Księżyc nad Hyde Parkiem – krótka i zwięzła rzecz o Muzojrukandii

Karol nie­chęt­nie pod­szedł do lu­stra. Ko­lej­ny ranek nie za­po­wia­dał się cie­ka­wiej niż wszyst­kie po­zo­sta­łe, które dotąd dane mu było prze­żyć. Wy­bie­ra­jąc zawód dzien­ni­ka­rza przy­pusz­czał, że bę­dzie mógł, przy­naj­mniej od czasu do czasu, uczest­ni­czyć w nie­zwy­kłych sy­tu­acjach, cał­ko­wi­cie ode­rwa­nych od rze­czy­wi­sto­ści spo­tka­niach, nie­co­dzien­nych zda­rze­niach. Sło­wem – że po­czu­je smak praw­dzi­we­go, po­ry­wa­ją­ce­go życia. Tym­cza­sem zwy­kle re­la­cjo­no­wał wy­stę­pu­ją­ce nader czę­sto w Sta­nach Zjed­no­czo­nych za­ła­ma­nia po­go­dy i, co za tym idzie, stra­ty ma­te­rial­ne po­nie­sio­ne przez miesz­kań­ców, a by­wa­ło, że cza­sem jesz­cze – spo­wo­do­wa­ne ule­wa­mi wy­pad­ki na dro­gach. W pracy wiało nudą na ki­lo­metr i męż­czy­zna coraz czę­ściej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że to nie jest życie, o któ­rym za­wsze ma­rzył.

Był rok 1893, Karol Hil­dreth skoń­czył wła­śnie czter­dziest­kę i czuł, że czas pły­nie nie­ubła­ga­nie, a on ni­cze­go jesz­cze do tej pory nie osią­gnął i naj­praw­do­po­dob­niej nigdy już nie osią­gnie. Ta świa­do­mość przy­tła­cza­ła go coraz bar­dziej, dra­stycz­nie przy­ci­na­jąc, i tak nie­zbyt wy­ro­śnię­te, skrzy­dła nie­ogra­ni­czo­nej wy­obraź­ni oraz pra­gnień i ma­rzeń am­bit­ne­go dzien­ni­ka­rza. Zdo­ło­wa­ny wy­szedł czym prę­dzej do re­dak­cji pisma „Bo­ston Post”, w któ­rej pra­co­wał od ponad dwu­dzie­stu lat.

Tym razem Edwin Gro­zier, re­dak­tor na­czel­ny, prze­ka­zał mu news o po­waż­nie uszko­dzo­nym, naj­praw­do­po­dob­niej przez nocną wi­chu­rę, dachu domu nie­ja­kich Da­nec­kich, ro­dzi­ny pol­skich emi­gran­tów, ży­ją­cych na cał­ko­wi­tym od­lu­dziu w sta­nie Ver­mont.

Karol do­my­ślał się, że mógł­by w ogóle tam nie je­chać, tylko skle­cić na miej­scu za biur­kiem jakąś zdaw­ko­wą notkę o skut­kach sza­le­ją­cych wia­trów, lecz, nie mając nic lep­sze­go do ro­bo­ty, wzru­szył ra­mio­na­mi i już po nie­speł­na go­dzi­nie je­chał do­roż­ką, by na­stęp­nie prze­siąść się na po­ciąg, zmie­rza­ją­cy do nie­wiel­kiej osady Hyde Park w sta­nie Ver­mont.

Kiedy przy­je­chał na miej­sce i do­tarł do od­osob­nio­ne­go do­mo­stwa, stał się jesz­cze bar­dziej przy­gnę­bio­ny niż wcze­śniej. Dachu prak­tycz­nie nie było wcale, ścia­ny czę­ścio­wo ule­gły za­wa­le­niu, a skrom­ne drew­nia­ne ogro­dze­nie znaj­do­wa­ło się w cał­ko­wi­tej roz­syp­ce. Od miej­sco­wych dzien­ni­karz do­wie­dział się, że po ka­ta­kli­zmie po­szko­do­wa­ną ro­dzi­nę ofiar­nie przy­ję­li do sie­bie krew­ni, zaś od­bu­do­wa znisz­czo­nej po­sia­dło­ści po­trwa la­ta­mi. Spo­rzą­dził krót­ką no­tat­kę i po­że­gnał są­sia­dów, miesz­ka­ją­cych kilka ki­lo­me­trów stąd i nie­zwy­kle za­do­wo­lo­nych, że po przej­ściu tor­na­da na­resz­cie za­wi­tał do nich – jak ma­wia­li – „ktoś z wiel­kie­go świa­ta”.

Hil­dreth za­sta­no­wił się, czy nie za­grzać tu miej­sca dłu­żej, bo po­dróż w jedną stro­nę za­ję­ła mu wię­cej czasu niż pla­no­wał, za­pa­dał zmierz­ch i nie uśmie­cha­ło mu się wra­ca­nie po ciem­ku do Bo­sto­nu. Z dru­giej jed­nak stro­ny, za nie­pla­no­wa­ny noc­leg i wy­ży­wie­nie mu­siał­by za­pła­cić z wła­snej kie­sze­ni, a to dla pod­rzęd­ne­go dzien­ni­ka­rza nie­ma­ły wy­da­tek.

Wahał się przez kilka minut, sto­jąc sam przy ru­inach po­wa­lo­ne­go domu, gdy nagle usły­szał wy­raź­ny dźwięk, przy­po­mi­na­ją­cy plusk wody. Na­słu­chi­wał przez mo­ment zdu­mio­ny.

Dźwięk po­wtó­rzył się.

Dzien­ni­karz z nie­ma­łym tru­dem prze­kro­czył po­roz­rzu­ca­ne szcząt­ki ogro­dze­nia i pod­szedł do ruin.

– Cicho! Ci­szej, mówię! – nie­zna­jo­my męż­czy­zna szep­tał ner­wo­wo we­wnątrz za­wa­lo­ne­go domu.

– Jest tam kto?! – Karol za­wo­łał do­no­śnym gło­sem, lecz od­po­wie­dzia­ła mu tylko cisza.

Pod­szedł jesz­cze bli­żej.

Ruiny prze­ra­ża­ły pust­ką i przy­gnę­bia­ją­cym wi­do­kiem znisz­czo­nych sprzę­tów oraz po­miesz­czeń miesz­kal­nych. Wszę­dzie wa­la­ły się ja­kieś ob­ra­zy, frag­men­ty mebli, po­szar­pa­ne ubra­nia i buty. Ślady zwy­czaj­ne­go, spo­koj­ne­go życia, prze­rwa­ne­go nagle nisz­czy­ciel­ką siłą nie­prze­wi­dy­wal­nej na­tu­ry.

– Cią­gle stoi. – szept był bar­dzo wy­raź­ny.

Karol po­czuł się, jakby prze­kra­czał nie­wi­dzial­ne gra­ni­ce zna­ne­go sobie od dawna, re­al­ne­go świa­ta. Ro­zu­miał, że ktoś go śle­dzi i szep­cze do in­nych śle­dzą­cych. Było w tym tak wiele nie­ja­sno­ści i prze­ra­ża­ją­cej ta­jem­ni­cy, tyle ma­ka­brycz­ne­go mroku i mro­żą­ce­go krew w ży­łach stra­chu, że przez krót­ką chwi­lę wahał się, czy nie za­wró­cić i nie po­biec szyb­ko, na prze­łaj przez pola, pro­sto na sta­cję ko­le­jo­wą, zła­pać ostat­ni po­ciąg i za kilka go­dzin wy­po­czy­wać już w swoim bo­stoń­skim miesz­ka­niu.

Cie­ka­wość jed­nak zwy­cię­ży­ła.

– Nic złego wam nie zro­bię. Halo! Jest tu kto?! – wołał i pod­cho­dził ostroż­nie do wnę­trza za­wa­lo­ne­go bu­dyn­ku.

Znowu cisza.

– Nie umiem jej dłu­żej utrzy­mać, wy­bacz­cie! – jęk­nął nagle jakiś męski głos, do­cho­dzą­cy praw­do­po­dob­nie spod ziemi, może z piw­ni­cy lub schro­nu, znaj­du­ją­ce­go się pod ru­ina­mi domu.

– Tra-la-la-la, je­stem sobie ja, la-la-la! – za­traj­ko­ta­ła skrze­kli­wym gło­sem z wnę­trza młoda ko­bie­ta.

– Edwar­dzie, za­mknij tę drugą twarz! – roz­ka­zu­ją­cym tonem wy­darł się inny męż­czy­zna.

Karol przy­sta­nął.

– Co tu się dzie­je? Kto mówi?! Czy to aby nie żarty? – Ścią­gnął gniew­nie brwi.

– Usły­szał nas! – stwier­dzi­ła inna ko­bie­ta, gdy tym­cza­sem owa pierw­sza cią­gle traj­ko­ta­ła tę samą śpiew­kę. – Idzie tu!

– Mó­wi­li­ście, że roz­pę­ta­nie tor­na­da roz­wią­że nasz pro­blem raz na za­wsze, a do­mow­ni­cy Da­nec­cy uciek­ną w prze­ko­na­niu, że to na­wie­dzo­ne miej­sce, tym­cza­sem przy­by­wa coraz wię­cej żąd­nych sen­sa­cji przy­błę­dów! – z pre­ten­sją wrzesz­czał jakiś męski głos.

– Ci­szej, do dia­bła!

– Za późno. Usły­szał nas.

– Już mó­wi­łeś!

– Nie, to ja pierw­sza po­wie­dzia­łam.

– Nie­praw­da, bo ja!

– Za­mknij­cie się!

– Sam się za­mknij!

– Lu­dwi­ku, wyjdź.

– Ja? Po co?

– Wyjdź i pokaż mu się. Na pewno uciek­nie, kiedy tylko cię zo­ba­czy!

Karol usły­szał od­gło­sy sa­pa­nia, mo­zol­ne wdra­py­wa­nie się, gruzy za­czę­ły pod­ska­ki­wać, jakby spod spodu coś wiel­kie­go wy­ła­zi­ło i nagle oczom dzien­ni­ka­rza uka­za­ła się dość wy­dat­na, okrą­gła, łysa męska głowa. Nie­wie­le mógł do­strzec w za­pa­da­ją­cym mroku, lecz stwier­dził, że spo­glą­da­ła na niego dziw­nie prze­ni­kli­wy­mi, nie­na­tu­ral­nie wiel­ki­mi ocza­mi.

– Dobry wie­czór – wy­krztu­sił z prze­stra­chem dzien­ni­karz.

– Won stąd! – rzu­cił tam­ten zło­wro­go i po­wo­li zbli­żył się do onie­mia­łe­go Ka­ro­la.

Hil­dreth cof­nął się o kilka kro­ków, zmru­żył oczy i wy­tę­żył wzrok, pró­bu­jąc do­ciec, czemu stra­szą­cy go nie­zna­jo­my po­kracz­nie się po­ru­sza i przy tym kiwa głową na boki, jakby miał po­waż­ne pro­ble­my z cho­dze­niem. Kiedy tam­ten był już bar­dzo bli­sko, Karol zo­ba­czył z prze­ra­że­niem, że prócz głowy męż­czy­zna nie ma żad­nej innej ludz­kiej cechy w swej bu­do­wie ze­wnętrz­nej, po­nie­waż całe jego ciało było po­tęż­ne, czar­ne i przy­po­mi­na­ło… po­kaź­ny od­włok oraz dłu­gie od­nó­ża pa­ją­ka-gi­gan­ta!

Dzien­ni­karz wrza­snął, rzu­ca­jąc się do pa­nicz­nej uciecz­ki i sły­sząc za sobą re­chot za­do­wo­lo­ne­go dzi­wo­lą­ga.

– Mó­wi­łem, że mnie się nikt nie oprze! – śmiał się Lu­dwik.

Nagle znowu do uszu ucie­ka­ją­ce­go do­biegł plusk.

Karol za­trzy­mał się wśród po­rzu­ca­nych wła­śnie w po­śpie­chu ruin i obej­rzał.

Plusk po­wtó­rzył się.

– Co to było? – za­py­tał dzien­ni­karz.

– Won stąd, po­wie­dzia­łem! – wrza­snął roz­wście­czo­ny Lu­dwik.

– Nie! – Karol sam był za­sko­czo­ny wła­sną nie­ustę­pli­wo­ścią.

– Coś ty po­wie­dział, przy­błę­do?!

– To, co sły­sza­łeś, dzi­wo­lą­gu! – od­parł hardo Hil­dreth.

– Sły­sze­li­ście? – Czło­wiek-Pa­jąk od­wró­cił się w kie­run­ku ruin.

– Chcesz zgi­nąć, głup­cze? – za­py­tał do­bie­ga­ją­cy z piw­ni­cy ko­bie­cy głos.

– Nie, nie za­mie­rzam. Dla­cze­go miał­bym ginąć? Chcę tylko was zo­ba­czyć.

– Po co?

– Je­stem dzien­ni­ka­rzem. Szu­kam po­dob­nych, cie­ka­wych i in­try­gu­ją­cych new­sów.

– Jesz­cze nam tu bra­ko­wa­ło na­dę­te­go gry­zi­piór­ka! – wy­krzyk­nął pi­skli­wy głos!

– Za­mknij się, Ste­fa­nio! To wszyst­ko przez cie­bie! Gdy­byś cią­gle nie wska­ki­wa­ła do je­zio­ra, nie usły­szał­by nas! – zło­rze­czył męż­czy­zna, zwany Edwar­dem.

– Nie po­tra­fię żyć bez wody, prze­cież wiesz! – od­pa­li­ła ob­ra­żo­na Ste­fa­nia.

– Aaa! – ryk­nął nagle Edward. – Ugry­zła mnie w ucho! Nie zdo­łam dłu­żej kne­blo­wać Ele­ono­ry! Ona wie, że noc jest na­szym dniem, wtedy za­wsze wy­cho­dzi­my na po­wierzch­nię, by za­czerp­nąć ziem­skie­go tlenu. Nie wy­trzy­mam dłu­żej w tej cuch­ną­cej piw­ni­cy! Wy­cho­dzę!

Księ­życ do­po­mógł zdez­o­rien­to­wa­ne­mu dzien­ni­ka­rzo­wi, zbli­ża­jąc się do niego bły­ska­wicz­nie i roz­świe­tla­jąc wy­jąt­ko­wo ja­skra­wym bla­skiem całe ruiny wraz z naj­bliż­szą oko­li­cą.

– Tra-la-la-la, je­stem sobie ja, la-la-la! – za­traj­ko­ta­ła znowu skrze­kli­wym gło­sem z wnę­trza ruin młoda ko­bie­ta.

Za chwi­lę z piw­ni­cy wy­sko­czył mło­dzie­niec na oko dwu­dzie­sto­let­ni, w ele­ganc­kim ubra­niu i ze sta­ran­nie przy­cię­ty­mi, gę­sty­mi wło­sa­mi. Obok niego, zda­wać się mogło, cią­gle traj­ko­ta­ła dzi­wacz­ną śpiew­kę nie­wi­docz­na, młoda dziew­czy­na.

– Ele­ono­ro, za­milcz choć na mo­ment! – zga­nił ją su­ro­wym tonem Edward. – Nie wi­dzisz, że mamy go­ścia? – Witam, je­stem sir Edward Mor­da­ke. – Podał pra­wi­cę zdu­mio­ne­mu dzien­ni­ka­rzo­wi.

– Karol Hil­dreth. Miło mi. – Od­wza­jem­nił po­wi­ta­nie. – Sir Edward? Pan jest ary­sto­kra­tą?

– Tak, w rze­czy samej. – Tam­ten sta­rał się za­cho­wy­wać do­stoj­nie, ale widać było, jak dzia­ła­ło mu na nerwy cią­głe śpie­wa­nie zło­śli­wej Ele­ono­ry. – Wy­wo­dzę się ze zna­ne­go rodu… Ele­ono­ro, prze­stań! – wrza­snął i za­krył dłoń­mi uszy.

– Czemu owa dama tak bar­dzo panu do­ku­cza, sir Edwar­dzie? – za­py­tał uprzej­mie Karol, pró­bu­jąc doj­rzeć za mło­dzia­nem nadal nie­wi­docz­ną, śpie­wa­ją­cą dziew­czy­nę.

Nagle onie­miał i otwarł usta ze zdu­mie­nia. Edward od­wró­cił się i na jego gło­wie z tyłu uka­za­ła się twarz śpie­wa­ją­cej Ele­ono­ry. Za mo­ment to znowu męż­czy­zna pa­trzył stra­pio­nym wzro­kiem na dzien­ni­ka­rza.

 

 

(źró­dło: Edward Mor­da­ke i jego dwie twa­rze, natemat.pl)

 

– Cóż, jak za­pew­ne do­strze­głeś, drogi Ka­ro­lu, los nie oka­zał się dla mnie ła­ska­wy. Jako dzie­dzic wiel­kiej for­tu­ny i przed­sta­wi­ciel zna­mie­ni­te­go rodu an­giel­skie­go, byłem zmu­szo­ny opu­ścić uko­cha­ną oj­czy­znę w po­szu­ki­wa­niu wy­bit­nych spe­cja­li­stów w dzie­dzi­nie me­dy­cy­ny, la­ta­mi bła­ga­jąc ich o uwol­nie­nie od prze­śla­du­ją­ce­go cią­gle de­mo­na.

– De­mo­na?

– Nie znaj­du­ję bar­dziej traf­ne­go okre­śle­nia. Owa dama, jak byłeś ła­skaw ją na­zwać, w rze­czy­wi­sto­ści jest sio­strą, ucze­pio­ną nie­ustan­nie głową mojej głowy i to od mo­men­tu uro­dze­nia. Li­czy­my sobie już dwa­dzie­ścia lat, a ona bez prze­rwy śpie­wa mi, śmie­je się i drwi z każ­dej mej roz­ter­ki, z każ­de­go za­ła­ma­nia czy na­pa­du de­pre­sji.

– Czy nie ma dla was żad­nej na­dziei?

– Cóż… Tu­tej­si le­ka­rze za­pew­nia­li wpraw­dzie, że jest moż­li­wość uwol­nie­nia się od owej dru­giej twa­rzy, czyli od Ele­ono­ry, ale jak dotąd każda z prób prze­pro­wa­dze­nia ta­kiej ope­ra­cji nie po­wio­dła się. Po­dej­mo­wa­ne do tej pory formy le­cze­nia oraz ja­kie­kol­wiek in­ge­ren­cje chi­rur­gów nie­ustan­nie koń­czy­ły się fia­skiem. Zdru­zgo­ta­ny nie­po­wo­dze­nia­mi, osta­tecz­nie za­miesz­ka­łem tutaj. A sio­stra moja, w po­dzię­ce za usil­ne sta­ra­nia zgła­dze­nia jej, śpie­wa mi coraz czę­ściej i coraz gło­śniej. Głowa pęka od tego cią­głe­go ja­zgo­ta­nia i pe­wien je­stem, że dłu­żej go nie znio­sę.

Ele­ono­ra, jakby na po­twier­dze­nie słów Edwar­da, za­czę­ła prze­krzy­ki­wać brata śpie­wem oraz wo­ła­niem.

Znowu dał się sły­szeć wy­raź­ny plusk.

– Co to za dźwięk? – zdu­miał się Karol i pod­szedł bli­żej.

– Gdzie?! – wark­nął Lu­dwik, sta­jąc mu na dro­dze i blo­ku­jąc przej­ście.

– Je­steś męż­czy­zną z cia­łem pa­ją­ka? – Dzien­ni­karz spoj­rzał na niego z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Jak wi­dzisz, gry­zi­piór­ku! – od­burk­nął tam­ten.

– Lu­dwi­ku, prze­puść go! Już od­krył naszą ta­jem­ni­cę oraz naszą kry­jów­kę – za­rzą­dzi­ła pięk­na ko­bie­ta, wy­chy­la­ją­ca się z piw­ni­cy, lecz zaraz pod­sko­czy­ła wy­so­ko i ru­nę­ła zwin­nie, zni­ka­jąc w głębi.

Znowu dał się sły­szeć wy­raź­ny plusk, a Karol za­uwa­żył nie bez zdu­mie­nia, że pod­ska­ku­ją­ca nie­zna­jo­ma miała lśnią­cy, rybi ogon! Pod­szedł bli­żej od­sło­nię­te­go czę­ścio­wo wej­ścia do piw­ni­cy.

– Co tam jest? – za­py­tał z za­cie­ka­wie­niem.

– Mu­zoj­ru­kan­dia – od­rzekł Edward, wy­raź­nie ce­dząc sy­la­by.

– Że co pro­szę?

– To „Kra­ina Dzi­wo­lą­gów”, zwa­nych „Mu­zoj­ru­ka­mi” od od­wrot­no­ści ła­ciń­skie­go słowa „cu­rio­sum”. Każde z nas jest takim dzi­wacz­nym czło­wie­kiem, czy też ina­czej – hy­bry­dą ludz­ką.

– Dzi­wo­lą­gów? – po­wtó­rzył Karol Hil­dreth i za­czął po­wo­li scho­dzić po ka­mien­nych scho­dach. Świa­tło księ­ży­ca uła­twia­ło tę nie­ła­twą wę­drów­kę, a dzien­ni­karz od­no­sił za­ska­ku­ją­ce wra­że­nie, jakby jego źró­dło było wręcz przy­twier­dzo­ne do czoła męż­czy­zny.

– My wo­li­my sie­bie na­zy­wać „Oso­bli­wo­ścia­mi” – dodał jesz­cze Edward, idąc za nim wraz ze śpie­wa­ją­cą nie­ustan­nie, drugą głową, czyli Ele­ono­rą. – Tylko ostroż­nie! Do na­sze­go świa­ta pro­wa­dzi, na­le­żą­ca jesz­cze do tego, od­ra­ża­ją­ca i nie­mi­ło­sier­nie cuch­ną­ca, pełna nie­bez­piecz­nych pu­ła­pek piw­ni­ca – dodał znie­sma­czo­ny.

Wresz­cie do­tar­li do pod­zie­mi. Oczom zdu­mio­ne­go dzien­ni­ka­rza uka­zał się ba­śnio­wy świat, ukry­ty w pod­zie­miach znisz­czo­ne­go tor­na­dem bu­dyn­ku.

Ba­jecz­nie ko­lo­ro­we wzgó­rza, uj­mu­ją­co pach­ną­ce kwia­ty, la­zu­ro­we niebo, pięk­ne je­zio­ra, rzeki, góry i lasy oraz wszyst­kie po­zo­sta­łe ele­men­ty kra­jo­bra­zu dia­me­tral­nie róż­ni­ły się od na­ziem­nych zglisz­czy, spo­czy­wa­ją­cych po­wy­żej, na po­wierzch­ni i tuż pod nią, w piw­ni­cy. Stał i pa­trzył, onie­mia­ły z za­chwy­tu.

Do je­zior nie­ustan­nie wska­ki­wa­ły ko­bie­ty z ry­bi­mi ogo­na­mi. W więk­szo­ści nie były pół­na­gie, wręcz prze­ciw­nie. W ko­lo­ro­wych, fal­ba­nia­stych i nie­zbyt dłu­gich suk­niach, prze­sia­du­jąc na brze­gach, przy­po­mi­na­ły barw­ne mo­ty­le. Miały sta­ran­nie ucze­sa­ne włosy, naj­czę­ściej w for­mie drob­nych war­ko­czy, upię­tych cia­sno na gło­wach.

Oprócz Edwar­da Karol do­strzegł jesz­cze kilka osób z po­dwój­ny­mi twa­rza­mi, po­dob­nie jak przy­po­mi­na­ją­cych Lu­dwi­ka, lecz tym razem róż­no­ko­lo­ro­wych męż­czyzn-pa­ją­ków.

Były tam także ko­bie­ty z cia­ła­mi sto­nek ziem­nia­cza­nych, psz­czół lub bie­dro­nek, męż­czyź­ni z pan­ce­rza­mi roz­ma­itych od­mian czar­no­skrzy­dłych chra­bąsz­czy, na­to­miast z po­bli­skich mórz wy­chy­la­ły swe cudne, zło­to­wło­se głowy ko­bie­ty-del­fi­ny, albo też cał­kiem łysi męż­czyź­ni-kal­ma­ry i lu­dzie-wie­lo­ry­by. Kil­ka­krot­nie prze­le­cia­ły obok po­tęż­ne ważki z ludz­ki­mi tu­ło­wia­mi i gło­wa­mi, prze­ga­lo­po­wa­ły ko­bie­to-ga­ze­le oraz pod­peł­zły ko­bie­to-py­to­ny.

Nieco póź­niej po­znał lu­dzi-kra­by, me­lo­no­we dzie­ci, czwo­ro­okie ko­bie­ty, męż­czyzn z usza­mi, tu­ło­wia­mi i koń­czy­na­mi osłów, a także ludzi, ma­ją­cych za­mie­nio­ne ręce z no­ga­mi.

Za­fa­scy­no­wa­ny Hil­dreth zgłę­biał przez ko­lej­ne lata nie­zwy­kłość Mu­zoj­ru­kan­dii, tra­cąc stop­nio­wo po­czu­cie czasu i rze­czy­wi­sto­ści. Przy­po­mniał sobie jed­nak o swo­jej misji i pew­nej nocy stwo­rzył na kart­ce pa­pie­ru, wy­grze­ba­nej z kie­sze­ni, re­la­cję z no­we­go miej­sca po­by­tu, ob­fi­tu­ją­cą w roz­ma­ite ry­ci­ny oraz szcze­gó­ły.

 

– Za­pro­si­li­śmy cię do na­sze­go świa­ta, od­kry­wa­jąc tym samym wszyst­kie tu­tej­sze pod­ziem­ne ta­jem­ni­ce, Ka­ro­lu, lecz mamy jeden wa­ru­nek: abyś nigdy, prze­nig­dy nie wy­ja­wił ko­mu­kol­wiek tego, co tutaj zo­ba­czy­łeś! – oznaj­mi­ła mu zimą 1895 roku wład­czy­ni cu­dow­nej kra­iny, Ko­bie­ta-Lwi­ca o imie­niu Sara.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział nie­pew­nie.

– Czy mo­żesz dać nam na to swoje słowo?

– Ni­cze­go ta­kie­go wcze­śniej nie żą­da­li­ście, Saro.

– To praw­da, żą­da­my tego teraz.

– Wiesz, wy­ko­nu­ję zawód dzien­ni­ka­rza… Na­tu­ral­ną zatem rze­czą jest, abym…

– Nie, Ka­ro­lu Hil­dreth! – prze­rwa­ła mu sta­now­czo. – Zro­zum…

– To ty zro­zum, Saro – wtrą­cił zde­ner­wo­wa­ny. – Nie­dłu­go koń­czę czter­dzie­ści trzy lata, a nie osią­gną­łem do tej pory ni­cze­go. Życie prze­cie­ka mi mię­dzy pal­ca­mi.

– Źle ci u nas? – zdu­mia­ła się Ko­bie­ta-Lwi­ca.

– Wręcz prze­ciw­nie! Jest mi tu zna­ko­mi­cie. Lecz zdaję sobie spra­wę, że wcze­śniej czy póź­niej będę mu­siał opu­ścić waszą kra­inę.

– Z ja­kie­go po­wo­du?

– Nie pa­su­ję do niej. Nie pa­su­ję do was – od­parł ze smut­kiem.

– My­lisz się! Każdy, kto trafi do Mu­zoj­ru­kan­dii, staje się już na za­wsze jej czę­ścią.

– To bar­dzo miłe, że chce­cie mnie wspa­nia­ło­myśl­nie przy­jąć do swego grona, ale po­wtó­rzę to raz jesz­cze: ja do was nie pa­su­ję.

– Dla­cze­go tak uwa­żasz?

– Nie je­stem jed­nym z was. Nie je­stem hy­bry­dą. Ludz­kim od­mień­cem. Dzi­wo­lą­giem. Mu­zoj­ru­kiem – ce­dził po­wo­li ko­lej­ne słowa, coraz bar­dziej przy­gnę­bio­ny.

– Wiesz to na pewno?

– Oczy­wi­ście!

– My­lisz się i to bar­dzo. Dla­te­go masz teraz przy­siąc, że nigdy nie zdra­dzisz na­sze­go świa­ta!

– Nie mogę tego zro­bić – stwier­dził, schy­la­jąc głowę.

– Nie mo­żesz, czy też nie chcesz? – wtrą­cił sto­ją­cy obok Edward.

– Nie mogę.

– Cze­muż to? – zdu­mie­li się oboje: Sara i an­giel­ski, dwu­twa­rzo­wy par.

– Mamy dziś ósmy grud­nia 1895 roku i mój ar­ty­kuł, prze­sła­ny po­przez El­wi­na, dziec­ko-go­łę­bia, do „Bo­ston Post” o wa­szym ma­gicz­nym świe­cie, wła­śnie ran­kiem uj­rzał świa­tło dzien­ne. Nie zdo­łam już nic zro­bić. Cały świat po­znał waszą ta­jem­ni­cę.

– Jak mo­głeś?! – za­wo­łał z wy­rzu­tem Edward.

– To zdraj­ca, to zdraj­ca je­eeeest! – za­śpie­wa­ła pi­skli­wym gło­sem z tyłu jego głowy Ele­ono­ra.

– Ka­ro­lu, wobec tego mu­sisz li­czyć się z po­waż­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi, które do­tkną nie tylko cie­bie, ale rów­nież re­dak­to­ra Gro­zie­ra i jego bli­skich.

– Wszy­scy skoń­czy­cie mar­nie, mar­nie, mar­nie­eee! – za­skrze­cza­ła druga twarz para An­glii.

– Nie wy­trzy­mam tego dłu­żej! – krzyk­nął zroz­pa­czo­ny Edward i otwarł po­kaź­nej wiel­ko­ści pier­ścień, jaki miał na palcu wska­zu­ją­cym, bły­ska­wicz­nie za­ży­wa­jąc tru­ci­znę.

Upadł na po­kry­tą bujną trawą zie­mię Mu­zoj­ru­kan­dii i znik­nął, po­zo­sta­wia­jąc po sobie przez kilka chwil je­dy­nie szkie­let z wy­raź­nie wi­docz­ny­mi, dwie­ma przy­le­ga­ją­cy­mi do sie­bie czasz­ka­mi. Za mo­ment i po nim nie było śladu.

Inne stwo­rze­nia także po­czę­ły mor­do­wać się i zni­kać. Trwa­ło to kilka mie­się­cy, czyli dłu­żej, niż można by się spo­dzie­wać, lecz nic w tym dziw­ne­go – wszak w roz­le­głej „Kra­inie Oso­bli­wo­ści” były ich prze­cież mi­lio­ny!

Karol pa­trzył na to wstrzą­śnię­ty.

– Nie, nie chcia­łem tego! Nie chcia­łem uni­ce­stwić wa­sze­go świa­ta! Za­mie­rza­łem uczy­nić go sław­nym! Uwiecz­nić! Spra­wić, by stał się nie­śmier­tel­ny!

– Po­nie­kąd udało ci się tego do­ko­nać, Ka­ro­lu Hil­dreth. He­le­na – ko­bie­ta-wy­rocz­nia, prze­ka­za­ła mi, że wiele z nas dzię­ki two­je­mu ar­ty­ku­ło­wi prze­trwa całe wieki i prze­nik­nie do li­te­ra­tu­ry oraz sztu­ki. A nie­licz­ni, jak na przy­kład ja, praw­dzi­wa matka pię­cio­let­nie­go obec­nie Czło­wie­ka– Lwa, do­cze­ka­ją się po­tom­ków, da­nych ca­łe­mu świa­tu od hoj­nej Na­tu­ry – po­wie­dzia­ła ze spo­ko­jem do dzien­ni­ka­rza Sara, od­bie­ra­jąc sobie życie jadem z za­bój­czej ro­śli­ny jako ostat­nia z dzi­wo­lą­gów.

 

 

(Ste­fan Bi­brow­ski, znany jako “Czło­wiek-Lew”, ciekawostkihistoryczne.pl)

 

 

– Dla­cze­go mu­sie­li­ście zgi­nąć? Czemu nie chcie­li­ście trwać dalej? – pytał zroz­pa­czo­ny dzien­ni­karz, klę­cząc obok i tuląc jej twarz.

– Bo w Mu­zoj­ru­kan­dii nie ma miej­sca dla zwy­kłych ludzi – wy­szep­ta­ły mar­twie­ją­ce usta Ko­bie­ty-Lwi­cy zanim stały się cał­ko­wi­cie nie­ru­cho­me.

– Jak to nie? A ja? – pytał sam sie­bie, pła­cząc i sie­dząc na czer­nie­ją­cej tra­wie.

Po­pa­trzył uważ­nie na taflę po­bli­skie­go, wy­sy­cha­ją­ce­go szyb­ko je­zio­ra. Jego od­bi­cie po­ka­zy­wa­ło zna­jo­me­go, oglą­da­ne­go w lu­strze od ponad czter­dzie­stu lat męż­czy­znę z czymś mocno za­ska­ku­ją­cym – nie­ty­po­wym, ja­snym owa­lem na środ­ku czoła.

– Czy to ja? Je­stem… Czło­wie­kim-Księ­ży­cem – stwier­dził zszo­ko­wa­ny. – Sta­łem się od­mień­cem?! Nie!

Osza­la­ły z wście­kło­ści i gnie­wu Karol rzu­cił się na zie­mię, po­ły­ka­jąc po­spiesz­nie tru­ci­znę, zna­le­zio­ną w dru­gim pier­ście­niu, tkwią­cym w miej­scu znik­nię­cia szkie­le­tu dwu­twa­rzo­we­go Edwar­da.

– Teraz na za­wsze będę już jed­nym z Mu­zoj­ru­ków – wy­szep­tał uspo­ko­jo­ny, po czym stra­cił przy­tom­ność.

 

Ar­ty­kuł Ka­ro­la Hil­dre­tha w „Bo­ston Post” z grud­nia 1895 roku zy­skał wiel­ką po­pu­lar­ność na całym świe­cie. Oglą­da­no z za­cie­ka­wie­niem za­miesz­czo­ne obok opi­sów ilu­stra­cje „ludz­kich dzi­wo­lą­gów”, za­głę­bia­no się w szcze­gó­ło­we dzie­je każ­de­go z za­cza­ro­wa­nych stwo­rzeń, od­kry­tych przy­pad­kiem na od­lu­dziu stanu Ver­mont przez bo­stoń­skie­go dzien­ni­ka­rza. Wielu szu­ka­ło śla­dów za­cza­ro­wa­nej kra­iny, skry­tej w piw­ni­cy. Sa­me­go domu Da­nec­kich, jego ruin ani fun­da­men­tów nigdy wpraw­dzie nie zna­le­zio­no, lecz to nie prze­szka­dza­ło ko­lej­nym twór­com w opi­sy­wa­niu dal­szych losów za­pre­zen­to­wa­nych w pu­bli­ka­cji: Lu­dwi­ka, Ste­fa­nii, Edwar­da i Ele­ono­ry, czy też mą­drej Sary.

Groź­ba Ko­bie­ty-Lwi­cy speł­ni­ła się bar­dzo szyb­ko. Re­dak­tor na­czel­ny „The Bo­ston Post”, Edwin Gro­zier, prze­żył za­ła­ma­nie ner­wo­we, po któ­rym prze­ka­zał po­pu­lar­ną ga­ze­tę swemu sy­no­wi, Ri­char­do­wi, lecz ten z kolei po­padł w de­pre­sję (po nie­spo­dzie­wa­nej śmier­ci uko­cha­nej żony pod­czas po­ro­du).

A on sam, autor słyn­nej pu­bli­ka­cji, Karol Hil­dreth, jako nie­śmier­tel­ny Czło­wiek-Księ­życ, za uwiecz­nie­nie na ła­mach prasy ma­gicz­nej Mu­zoj­ru­kan­dii, tra­fił na nie­bo­skłon, do­da­jąc na­tu­ral­ne­mu ziem­skie­mu sa­te­li­cie zarys swo­ich rysów twa­rzy, i odtąd spo­glą­da cią­gle na Zie­mię, swym bla­skiem oświe­tla­jąc i od­sła­nia­jąc nie­jed­ną ta­jem­ni­cę, ukry­tą przed więk­szo­ścią ludzi. Cza­sem, w przy­pły­wie złego hu­mo­ru, na­rzu­ca czar­ny woal na całe swoje ob­li­cze lub tylko jego frag­ment, lecz za­zwy­czaj nie trwa to zbyt długo. Bo Ka­ro­la, jak na dzien­ni­ka­rza-pa­sjo­na­ta przy­sta­ło, nadal fa­scy­nu­ją nie­zwy­kle zja­wi­ska i stwo­rze­nia z po­gra­ni­cza świa­tów.

 

 

 

(ilu­stra­cje, po­wsta­łe pod ko­niec XIX wieku na pod­sta­wie ar­ty­ku­łu Char­le­sa Lo­ti­na Hil­dre­tha pt. "Cuda współ­cze­snej nauki: nie­któ­re pół­ludz­kie po­two­ry, które kie­dyś uwa­ża­no za wy­wo­dzą­ce się z dia­bel­skie­go na­sie­nia" w „Bo­ston Sun­day Post”, źró­dło: zalajkowane.pl)

Koniec

Komentarze

Witaj! "Tymczasem zwykle relacjonował występujące nader często w Stanach Zjednoczonych załamania pogody i, co za tym idzie, straty materialne, poniesione przez mieszkańców, a bywało, że czasem jeszcze – spowodowane ulewami wypadki na drogach." – po "straty materialne" nie powinno być przecinka. "– Cicho! Ciszej, mówię! – Nieznajomy mężczyzna szeptał nerwowo wewnątrz zawalonego domu." – "Nieznajomy" powinno być z małej litery, poza tym nie sądzę, by to "nerwowo" było potrzebne. Sama wypowiedź wskazuje na nerwowość. "– Ciągle stoi. – Szept był bardzo wyraźny." – a tutaj "Szept" powinien być z małej litery. "– Tra-la-la-la, jestem sobie ja, la-la-la! – zatrajkotała skrzekliwym głosem z tego samego wnętrza młoda kobieta." – wydaje mi się, że pisanie, że kobieta wołała z tego samego wnętrza jest niepotrzebne. W końcu z jakiego innego wnętrza miałaby wołać? "– Co tu się dzieje? Kto mówi?! Czy to aby nie żarty? – Ściągnął gniewnie brwi." – "Ściągnął" powinno być z małej litery. "– Usłyszał nas! – stwierdziła inna kobieta, gdy tymczasem owa pierwsza ciągle trajkotała tę samą śpiewkę. – Idzie tu!" – albo "gdy" albo "tymczasem", użycie obu jest niepoprawne. "– Aaa! – ryknął nagle Edward. – Ugryzła mnie w ucho! Nie zdołam dłużej kneblować Eleonory! Noc jest naszym dniem, wtedy zawsze wychodzimy na powierzchnię, by zaczerpnąć ziemskiego tlenu. Nie wytrzymam dłużej w tej cuchnącej piwnicy! Wychodzę!" – trochę dziwne, że Edward nagle zaczyna się tak tłumaczyć. Rozumiem, że chcesz wyjaśnić czytelnikowi, że nocą te istoty wychodzą zaczerpnąć tlenu, ale to niezbyt naturalny sposób. Dziwnie byłoby, gdyby mówił to do swoich towarzyszy, ale też równie dziwnie, gdyby mówił to do głównego bohatera. "– Karol Hildreth. Miło mi. – Odwzajemnił powitanie." – po pierwsze "Odwzajemnił" powinno być z małej litery. Po drugie, Karol nagle odzyskuje spokój, po tym jak zobaczył gigantycznego człowieko-pająka? A potem jeszcze spokojnie wchodzi za Edwardem do piwnicy? To juć chyba nie odwaga, a szaleństwo. Oprócz tego przyznam, że magiczny świat w piwnicy mnie zawiódł. Spodziewałam się czegoś trochę bardziej realistycznego z elementami fantastycznymi. Ale rozumiem, to jest portal na fantastykę. Tylko czy naprawdę Karol przesiedział tam kilka lat? Dla mnie miesiąc byłby dzisny, a co dopiero kilka lat. I też dziwne trochę, że potem wyjawił im, że wysłał ten artykuł. Już mniejsza o to, jak to w ogóle zrobił (Wi-Fi na pewno nie miał, a dane mobilne by mu na lata nie starczyły), ale naprawdę nie bał się tego powiedzieć? To chyba było dla niego do przewidzenia, że ci muzojrucy uznają to za zdradę. "Groźba Kobiety-Lwicy spełniła się bardzo szybko. Redaktor naczelny „The Boston Post”, Edwin Grozier, po kilkunastu latach przeżył załamanie nerwowe, po którym przekazał popularną gazetę swemu synowi, Richardowi, lecz ten z kolei popadł w depresję (po niespodziewanej śmierci ukochanej żony podczas porodu)." – kilkanaście lat to nie jest bardzo szybko. Ogólnie opowiadanie czytało mi się naprawdę dobrze. Jest napisane naprawdę w porządku językiem i podoba mi się, że zainspirowałeś/aś się prawdziwymi osobami. Historia była naprawdę ciekawa. Jednak zakończenie mnie zawiodło. Człowiek-księżyc to już chyba trochę zbyt dziwnie jak dla mnie. Pozdrawiam i życzę miłego wieczoru!

Anonim dziękuje DyingPoet i postara się poprawić wedle wskazówek, choć co do poniższych nie ma pewności:

"– Cicho! Ciszej, mówię! – Nieznajomy mężczyzna szeptał nerwowo wewnątrz zawalonego domu." – "Nieznajomy" powinno być z małej litery

"– Co tu się dzieje? Kto mówi?! Czy to aby nie żarty? – Ściągnął gniewnie brwi." – "Ściągnął" powinno być z małej litery. "

 

Anonim pozdrawia. 

Przeczytane. No comment. :)

 

 

 

 

Przeczytane. No comment. :)

Smutek dla anonima, ale i tak dziękuje Koali75 za poświęcony czas oraz pozdrawia.

Anonim, tak mi się wydaje. Też nie mam 100% pewności.

DyingPoet, rozumiem, niemniej bardzo Ci dziękuję i pozdrawiam. :) 

Dałbym “nieznajomy”, bo szeptał, więc ‘gębowe’.

Ściągnął…, bo po mojemu to didaskalia. Ale ja zwierzak. 

Dziękuję, Misiu. :)

Nowa Fantastyka