
– Jedziesz ze mną, bo sama tej komuny nie zdzierżę – syczy Tasza. Stuka namiętnie w ekran telefonu i po chwili powiadomienie zwiastuje mi, że przyszedł mail. Czytam destynację na elektronicznym bilecie i dochodzę do wniosku, że lepiej od razu stulić twarz i zacząć pakować walizkę. Wyspa, na którą Tasza chce mnie zabrać, jest prawie nieosiągalna dla śmiertelnika z moim portfolio. Z kartoteką, w zasadzie.
Wyizolowana enklawa: toksyczna atmosfera, limitowana liczba turystów, dziwni mieszkańcy, którzy stanowią literalnie inny gatunek człowieka. Otwierają się na gości tylko w sezonie wakacyjnym. To popularna miejscówka urlopowa wśród influencerów, co jest jednym wielkim paradoksem. Nie da się tam wjechać z technologią, nie można sobie strzelić foty z nowym przyjacielem kosmitą. Co bardziej uzależnieni, którzy żyć nie mogą bez przerabiania swojej egzystencji na kontent, zabierają w podróż tradycyjnych portrecistów.
– Co ty tam będziesz robić? – pytam, zdziwiona. Tasza jest dziennikarką z siatką kontaktów bardziej skomplikowaną niż mój system krwionośny i nerwowy razem wzięte. Zdziwienie jest jednak uzasadnione, bo social mediom już dawno przejadł się temat wyspy. Newsa z tego nie ukręci, a przynajmniej nie takiego, który klikałby się lepiej niż jej nagie fotki. Tasza jest bardzo dumna ze swoich cycków.
– Adria Ryska – syczy w odpowiedzi na moje pytanie i wrzuca ogryzek zielonej, genetycznie modyfikowanej śliwki do kosza. Po porannych krzykach biuro jest ciche, więc dźwięk opadającej klapy brzmi jak grom z jasnego nieba.
– Ta aktorka? – dopytuję bez przekonania. Coś mi świta, ale nigdy nie było mi po drodze z popkulturą.
– A znasz inną Ryską? – mruczy Tasza. Przysiada na moim biurku. – Pojechała na odwyk i szefu ma plan. Jaki? Kurwa, sprytny. Zamiast bić się o wywiad na naszym podwórku, mam ją podejść tam, gdzie nie będzie żadnej konkurencji. – Tasza wygina się w łuk, tak mocno, że podwija jej się top w panterkę i przez chwilę widać jej pępek. Cofa łokieć, jakby chciała wypuścić wyimaginowaną strzałę. – Jak taką ranną łanię. Ustrzelę ją i wypruję jej flaki, a potem artykulik, skandalik, premiera tego jej gniota i „dodatek świąteczny, Tasiu, tłusty dodatek świąteczny, kupisz sobie nowy jacht” – kończy, parodiując nosowy ton swojego zwierzchnika, zagorzałego fana przebijania grotami zwierząt zagrożonych wyginięciem.
– I jak on to sobie wyobraża? – Dźgam zawartość małego bezlaktozowego jogurtu o smaku moreli.
Tasza porzuca atletyczną pozę i nosowy ton.
– No pewnie się z tą suką zaprzyjaźnię. Przydybię ją przy warcabach. Leżak sobie wynajmę obok, nie wiem, zobaczymy, z czym będziemy pracować. Przecież ta wyspa to jest jakaś jebana prowincja.
Nadal dziobię jogurt.
– A ja ci na co…?
Zerka wymownie na cztery czerwone segregatory, które piętrzą się po drugiej stronie biurka. Potem na kilka kartonów w kącie pokoju. Potem na załadowaną papierami tablicę korkową za mną. Widzi wszystkie świadectwa mojego kolejnego obłędu, który zakończył się z hukiem kilka godzin temu, dwa piętra wyżej.
– Całe biuro słyszało, jak ten stary dziad kazał ci wypierdalać – mówi bez ceregieli. – Więc pomyślałam, że jak jest okazja, to wezmę cię, żebyś wypierdoliła razem ze mną.
Macham niedbale ręką:
– Dzień jak co dzień. A dziad jeszcze się przeprosi. Zawsze się przeprasza.
Tasza kiwa głową w niemym podziwie.
– Co ty, kurwa, na niego masz? – Stuka w zamyśleniu w blat.
Wzruszam ramionami, zerkając na stos czerwonych segregatorów. Przepłaciłam w punkcie ksero za odcień: czarne sprzedawali taniej, ale ten szkarłat był mi potrzebny do koncepcji. Szef szefów dostał kurwicy, jak połączył kropki. Wie, że wiem. Za parę tygodni będzie mnie błagał o wybaczenie.
– Wszystko, Tasza. Wiem o nim wszystko – mruczę, zadowolona.
Nie ma takiej woli, której bym nie nagięła.
*
Patrzę na przeszkloną taflę, która dzieli czyściutki gabinet od wypolerowanej poczekalni. Za grubym szkłem siedzi dziewczyna: blada, wychudła i zapłakana jak nieboskie stworzenie. Od czasu do czasu nurkuje do walizki, wyciąga z bocznej kieszeni chusteczki higieniczne i powierza im całe swoje zasmarkane nieszczęście. Miła pielęgniarka, która pobiera mi krew do badań, informuje przyciszonym głosem, że to córka oligarchy, niespełniona balerina, która zna trzy języki. Właśnie skończyła kilkutygodniowy pobyt na wyspie i odbiła jej palma. Przeszła krótką kurację i czeka na wypis.
– Trochę za mocno się nawdychała – mówi pielęgniarka – dlatego tak ważne jest, żeby stosować się do ogólnych zaleceń. Nigdy przenigdy nie należy odkładać wyjazdu… – Od razu odczytuję jej ton. To ostrzeżenie. Cautionary tale. „Słuchaj znachora, bogata lafiryndo, bo inaczej skończysz tak samo”.
Sięgam po ulotkę informacyjną, żeby pokazać dobre chęci. Mam szczery zamiar dowiedzieć się więcej o skutkach ubocznych zbyt długiego inhalowania się oparami z wyspy, ale lekarz, który przegląda moje wyniki badań, ględzi coś o stężeniach, czynnikach, chorobach respiratoryjnych i robi to w tak niezrozumiały sposób, że szybko tracę wątek.
Wracam do obserwowania zapłakanej kobiety. Mój niezmordowany instynkt zaczyna działać i czuję, że za jej łzami może kryć się jakaś ciekawa, plugawa historia. Łykam więc suchą, porowatą kapsułkę, która ma sprawić, że mój organizm dłużej będzie się opierał przed wchłanianiem wyspiarskiej toksyny, popijam wodą i składam kilka strategicznych podpisów: tak, zostałam poinformowana…; tak, zobowiązuję się…; tak, akceptuję regulamin. Bla, bla, bla, regułkowy bełkot. Odprawa medyczna zakończona, adios.
Opuszczam gabinet i opadam na krzesełko, tuż obok zasmarkanej kobiety.
– Myślałam, że to będzie niezła zabawa, ale jak tak patrzę na twój stan… – Zerkam wymownie. -…To zaczynam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest jakiś eksperyment społeczny. Psiapsie mówiły, że ufoki czyhają na moje dobre geny. – Demonstruję perfekcyjny grzbiet mojego nosa. – Że mnie tam zapłodnią i nie pozwolą wrócić – nawijam, udając że mam życie, którego nie mam: napuszony ton, niedbała poza, przyjemna tępota posłodzona zblazowaniem. – Będę kosmiczną matką dla kosmicznych potworków…
Dziewczyna parska niekontrolowanym śmiechem. Z jej nienaturalnie błyszczących oczu znowu ciekną łzy, ale tym razem jest to spowodowane słodko-gorzkim rozweseleniem.
– Nic z tych rzeczy – mówi słabo i nurkuje do walizki, ale ją uprzedzam. Oferuję jej moją paczkę chusteczek, jak ostatniego papierosa więźniowi skazanemu na szubienicę. – Ekologiczne? – dopytuje biedaczka, ale chyba jest jej już wszystko jedno, bo i tak przyjmuje pomoc. Smarka głośno. – Sama jestem sobie winna. Uprzedzali mnie…
– A przed czym konkretnie? – interesuję się.
– Przed uczuciami. – Zbiera jej się na kolejny atak żalu, ale przełyka dzielnie własne rozczarowania i kontynuuje. – Głupia jestem. Zadurzyłam się.
Mielę informację.
– W ufoku? – dopytuję, a mój sceptycyzm musi brzmieć raniąco. Dziewczyna wykrzywia usta w bolesnym grymasie urażonej dumy. Szumią kliniczne wentylatory, wyciszony telewizor pokazuje materiały promocyjne z zamglonej wyspy, która na każdym przeciągniętym kadrze wygląda jak wiejskie zadupie pośród wrzosowisk. Moja rozmówczyni nachyla się konspiracyjnie.
– Ale on był inny, okej? – szepcze. – On serio coś do mnie czuł. – Wzrok jej nieprzytomnieje. Przypomina mi moją ciotkę, która pod koniec życia wierzyła, że rząd zleca mafii wymienianie baterii ptakom-dronom. – Taki kochany, dobry… gdyby tylko dali mi trochę więcej czasu… Przekonałabym go, żeby wyjechał z wyspy. On chciał ze mną wyjechać… – powtarza z mocą i zaciska swoje chude palce na rękawie mojej marynarki.
– Naprawdę? – Staram się brzmieć współczująco, ale ni chuja nie wiem, o czym ona do mnie właściwie mówi. Zastanawiam się, co to znaczy, że ufok był „inny”? W jakim sensie „inny”?
Kobieta kiwa głową i streszcza mi historię swojego tragicznego romansu. Brzmi to jak jedna z komedii romantycznych, którymi dosładza się widzów w wieczornej ramówce w walentynki. Słucham o długich spacerach po plaży, o głaskaniu bezpańskich kotków, o kolacji przy świecach i o recytowaniu poezji.
– Zasadził drzewko w ogrodzie i przysiągł mi, że już zawsze będzie o mnie myślał. Że jak sobie na to drzewko popatrzy, to ja mu się będę przypominać. Świat nas rozdzielił, ale tu… – Puka się w skroń. – Będziemy zawsze razem. Taki wrażliwy… – ciągnie. – Rysi też się podobał, bo przystojny.
– „Rysi”? – podłapuję. Instynkt mnie nie mylił. – Adrii Ryskiej? To Adrusia jest na wsypie? – dziwię się fałszywie, jakbyśmy się z Adrią znały całe życie i o jeden dzień dłużej. Już sobie wyobrażam, na wypadek, gdyby trzeba było ściemnić jakieś backstory, że wciągałyśmy razem dragi. Jeszcze trochę i będę w stanie opisać, z czyjego brzucha i w którym klubie.
– Mhm… – potakuje moja rozmówczyni. – Ona się teraz przyjaźni z jego siostrą. A ja się trochę podleczę i znowu będziemy razem…
– To ty planujesz tam wracać? Można więcej niż raz? – pytam zaskoczona. Zerkam na jej wychudłe ramiona i błędny wzrok.
– Oczywiście, że tak… muszę po niego wrócić. Tatuś zrobi tak, żeby mnie wpuścili. Ja się bardzo dobrze czuję. To ci z obsługi wymyślają, że mi odbiło. Oni tak specjalnie… – kończy poirytowana, bo wyraźnie brakuje jej uzasadnienia. Nie wie, dlaczego obsługa miałaby stawać jej na drodze do jedynej miłości i przechodzi mi przez myśl, że chyba dawno nie widziała się w lustrze. – Pewnie pieniądze – mruczy w końcu – chcą więcej pieniędzy… Przecież im mówiłam, że tatuś zapłaci.
Nakręca się dalej i chrzani o tym, kogo jej ojciec może zniszczyć na giełdzie, ale na chwilę się wyłączam. Kalkuluję, oceniam możliwości, przekręcam mentalne korbki.
– Chcesz, żebym coś mu przekazała? – pytam nagle. – Bo ja jadę dzisiaj, to mogłabym dostarczyć jakiś liścik albo coś… Lżej mu będzie wiedzieć, że ma jeszcze na co czekać, nie? Tylko adres mi podaj, może trafię.
Kobieta chwilę się waha, ale opary tak mocno uderzyły jej do głowy, że nawet jeśli podejrzewa jakieś fałszywe intencje, to przystaje na propozycję. Wypisuje mi adres na malinowej karteczce samoprzylepnej, a potem komponuje na odwrocie drobniuteńkim maczkiem koślawe wyznanie miłości. Uczucia przygniatają ją tak bardzo, że dostaje zimnych potów z ekscytacji.
Pięć minut później zgarniają ją sanitariusze, bo ktoś w końcu zorientował się, że jednak jest z nią gorzej niż przypuszczali. Jednym uchem przyjmuję przeprosiny od przerażonej obsługi, która zapewnia mnie, że niedoszła balerina i jej opłakany stan, to absolutny wyjątek. Że tak się dzieje, jak się zignoruje zalecenia, i że ją uprzedzali, ale się uparła; że mi nic nie grozi, bla, bla, bla. Grzecznie zapewniam, że mam to gdzieś, ale chwilę później zmieniam zdanie. Wyszukuję wyłudzony adres w necie i okazuje się, że to kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, które nam przydzielono. Szybka konsultacja i Tasza, która właśnie wróciła z pobierania krwi i jest mocno podkurwiona (nie mogli jej się wbić do żyły), odstawia mały cyrk w eleganckim biurze obsługi klienta, żeby zmienić nam rezerwację. Porzucamy luksusowy retro-boho-cottagecore hotel na rzecz małego domku nad brzegiem morza. Cel osiągnięty. Lądujemy po drugiej stronie wyspy i w ten sposób moja przyjaciółka jest o krok bliżej od wywiadu z Adrią Ryską.
*
Poznaję go od razu. Rekonwalescentka z poczekalni, mimo solidnego delulu, potrafiła całkiem plastycznie oddać skalę jego urody. Wysoki, smutno-piękny brunet, kolor oczu nieistotny, grunt że mówią „jestem taki melancholijny, patrz jak siedzę na tym molo, nic tylko się we mnie beznadziejnie zakochać”. Sprzedawczyni tanich bransoletek (z wypłukanego przez morze szkła) mylnie interpretuje moje bezczelne zainteresowanie. Myśli, że przystanęłam przy straganie, żeby podziwiać towar. Poniekąd ma rację.
Kilka kroków dalej Tasza patroluje plażę, wzrok skacze jej po szarawych wydmach, węszy jak medialny narkoman na plotkarskim głodzie.
– Czy ja też wyglądam tak creepy, kiedy myślę? – zagaduję, grzebiąc białym adidasem w piachu porośniętym rzadką, suchą trawą.
– Ty nie myślisz – mruczy Tasza – spuścić cię ze smyczy i zawsze się coś odkurwi. – Odwraca się zamaszyście i krótkie czerwone włosy zamiatają jej policzki. – Jak Ryska spadnie ci na głowę, to dzwonisz do mnie, jasne? Nie rób nic na własną rękę. Zamek z piasku sobie zbuduj, w bingo pograj. Możesz nawet przelecieć kosmitę, ale moja robota, to moja robota.
Powietrze jest zimne i wilgotne, marzną mi od wiatru ręce, pociągam nosem.
– Tasz, nie zadzwonię do ciebie, nawet gdybym bardzo chciała, bo nie masz, mordo, telefonu.
Zgodnie z regulaminem, cała nasza elektronika poszła się kochać do depozytu.
– Nie przypominaj mi. Od rana męczy mnie zajebiste fomo – rzuca Tasza i jakby na potwierdzenie sięga odruchowo do kieszeni, gdzie zwykle trzyma telefon. Orientuje się, że to bez sensu i zmienia trajektorię ręki, żeby pogładzić zegarek. Dostałyśmy na wjeździe opaskę, której jedyną funkcją jest ułatwienie obsłudze namierzenia naszych zwłok w razie nieszczęśliwego zawału albo celowego utonięcia. To i wyświetlanie godziny, żeby wiedzieć, kiedy zaczyna się joga w plenerze.
– W temacie przelatywania kosmity – nakierowuję szpiczasty podbródek Taszy na upatrzonego wcześniej wyspiarza – to twój cel – wyjaśniam. Tasza smaruje wargi bezbarwną pomadką o zapachu brzoskwini i rusza w teren. Odwracam się na pięcie i nogi niosą mnie piaskową ścieżką aż na próg kafejki postawionej na wysokich czarnych palach. Opadam na ławę przesiąkniętą zapachem morskiej soli i zamawiam kawę czarną jak moja dusza na tydzień przed wypłatą.
– Nie czuję się prestiżowo – zagaduję młodziutką dziewczynę, która skrobie coś szybko w schludnym notatniczku. Siedzi dwa stoliki dalej, ale (nie licząc kelnera w dzierganym swetrze) jesteśmy jedynymi osobami w lokalu. Podnosi na mnie spojrzenie zaszczutego zwierzęcia.
– Ja nie jestem… – zaczyna coś tłumaczyć, ale kelner materializuje się obok i rzuca jej pokrzepiający uśmiech.
– Nic nie szkodzi, możesz iść. – Klepie ją uspokajająco w ramię. Milutka sugestia podszyta świetnie zamaskowanym rozkazem. Dziewczyna zawija swoje manatki i znika na zapleczu, jakby od tego zależało jej kieszonkowe. Kelner stawia przede mną domową, wytartą filiżankę z kawą. Z miłym uśmiechem przyklejonym do ust oznajmia:
– Zaraz przyjdzie inny klient. Przepraszam za niedogodność.
Przytakuję, a kelner wraca do swoich spraw. Sytuacja śmierdzi mi na kilometr, ale siorbię kawę i relaksuję się najlepiej jak potrafię, bo nie ma takiego gówna, którego bym nie rozpracowała ostrożnością i spokojem. Po chwili faktycznie wchodzi inny klient. Ogorzały od wiatru, w średnim wieku, ubrany w jeden z tych nieśmiertelnych swetrów, które zdają się nosić wszyscy lokalsi. Siada przy moim stoliku. Nawet nie drga mi brew.
– O czym chciałaś porozmawiać? – pyta przyjaźnie. Rzyga dobrocią z oczu i ze zmarszczek mimicznych.
– Nie czuję się prestiżowo – powtarzam niewzruszona. – Taką kawiarnię można kupić w każdym sklepie z kawiarniami. Kiepska atrakcja.
Kosmiczny wujcio śmieje się dobrodusznie:
– Nasi odwiedzający cenią sobie prywatność. Mamy też inne osiedla, ale to konkretne jest raczej zaciszne. Tutaj można tworzyć, odpoczywać…
Rozglądam się. Ma to sens. Kiedy jest się influencerem w rodzaju Ryskiej, trudno doświadczyć życia normików, a przynajmniej jego wyidealizowanej wersji: można tutaj iść do spożywczaka i nie nadziać się na fanów, ale nie trzeba stać zbyt długo w kolejce. Może bananowce, które odwiedzają tę część wyspy, płacą za to, żeby wśród kosmitów poczuć się znowu jak ludzie.
Zerkam na kosmiczny egzemplarz, który obserwuje troskliwie moje picie kawy. Nigdy nie spotkałam się z tak dziwaczną obsługą klienta, ale minęło kilka godzin, odkąd jestem na wyspie, a już zaczynam czuć klimat. Vibe sekty. Mam ochotę wbić kij w mrowisko i dotrzeć do sedna. Otwieram w głowie kolejny segregator, mimo że Tasza kazała mi przystopować z pracą.
– Jak to właściwie działa? – walę bez ogródek. – Ludzie wam nie przeszkadzają?
– Czemu mieliby nam przeszkadzać? – pyta grzecznie rozmówca.
– Wydychamy tlenek węgla i tak dalej… Nie bolą was żołądki od tych naszych wyziewów?
– Od tego mamy opłatę środowiskową i limity – odpowiada profesjonalnym tonem. – Stacje pomiarowe regularnie monitorują stan…
– Tak, tak – wcinam się i zbywam go machnięciem ręki. Tyle to ja sobie poczytałam w necie. Gość wali regułkami jak wszyscy inni. Zastanawiam się, czy da się go jakoś wykoleić. Jak sztuczną inteligencję. – A tak zwyczajnie, nikogo to nie wkurwia, że mu koło domu łażą ludzie? Co z tymi z was, którzy nie przyjmują gości? Dzielicie profity, czy coś?
– Wszyscy mieszkańcy wyrazili zgodę na plan turystyczny. Kochamy wymianę kulturową i uważamy, że podtrzymywanie dobrych relacji z naszymi sąsiadami jest niezwykle ważne na drodze rozwoju planetarnego… – ględzi, wpadając w kolejne formułki o międzygatunkowej komitywie, a ja mieszam resztkę kawy srebrną łyżeczką i studiuję jego dobrotliwe oczy, szukając dziury w całym. Nie udaje mi się jej znaleźć w tej konkretnej interakcji, ale drążę dalej, przez cały dzień i na różnych jednostkach testowych.
Tylko jeden raz maska żelaznej uprzejmości spada i odkrywam jedną kwestię, która triggeruje młodą mieszkankę, sprzedającą karłowate warzywka przy zejściu z deptaka:
– Czyli mówisz, że nie ma tu wampirów energetycznych? – pytam poważnie, a śliczna blondyneczka kręci głową. Zastanawiam się nad kolejnym zgrabnym farmazonem. – No to może coś takiego… pod wyspą znajduje się nielegalna farma. Porywacie turystki i pozyskujecie od nich jajeczka, potem te komórki zapładniacie i gotowe, kryzys malejącej populacji rozwiązany!
To wywołuje na jej twarzy uśmiech, ale nie taki radosny. Zgorszony. Szyderczy. Sardoniczny skurcz.
– To nieetyczne – mówi. Wizja, którą jej odmalowałam, choć kompletnie odklejona od jakichkolwiek poszlak, wywołuje w jej kosmicznym sumieniu taką odrazę, że nie może się powstrzymać. Mimiczne uchybienie trwa tylko sekundę i mniej spostrzegawcze oko wzięłoby je za zwykłe zakłopotanie albo za rozbawienie wywołane pokracznym tematem. Tyle mi wystarczy i przestaję ją męczyć.
Podczas kolacji z Taszą obserwuję twarze zgromadzone w przyjemnej restauracyjce. Prawie każdy stolik ma dyżurnego kosmitę, który zabawia ludzkich gości rozmową. Z wierzchu wszyscy jesteśmy podobni, różnimy się tylko tym, że oni mają w sobie pewną dobrotliwą naiwność, być może pozorną.
Atmosfera jest przytulna, kameralna, gościnna, ale nie daję się zwieść. Przybyłam, zobaczyłam, wychwyciłam. Teraz mam wzór i widzę tę charakterystyczną mikroekspresję. Tycie umęczone uśmieszki. Ci kosmici są nami obrzydzeni i prawdopodobnie mają nas za turystyczny dopust boski. Doskonale to ukrywają. No, poza momentami, kiedy już nie mogą i muszą sobie poluzować szwy.
– Wiesz, Tasza – mruczę, bawiąc się kryształkami rozsypanej na czerwonym obrusie soli – miałam całkiem ciekawy dzień…
– Nic mi nie mów – odpowiada z pełnymi ustami. Właśnie zatopiła zęby w sałatce z wodorostami. Zaserwowano jej na talerzu jeden solidny, artystyczny skręt zieleni ozdobiony wegańskim serem. Wygląda jakby wciągała szpinak przerobiony na rozgotowane spaghetti. Nigdy nie widziałam, żeby miała aż tak dobry apetyt. – Dwadzieścia kilometrów zrobiłam, nawet nie wiem kiedy. Kurwa, ten piasek jest lepszy niż trening od mojego fitnesiarza.
– Dowiedziałaś się czegoś?
Przełyka, popija wodorost lokalnym winem i kiwa głową:
– Dowiedziałam, dowiedziałam – zniża głos, mrucząc – przecież ten facet to jest zupełny debil. Naiwny jak labradory mojej starej. Wystarczyło poświecić cyckami i gotowe. – Brzmi na zadowoloną. Lubi, kiedy ktoś docenia jej anatomię. Odkłada widelec, odchyla się na krześle z gracją tygrysicy i włóczy wzrokiem w poszukiwaniu kelnera. Skończyło jej się wino. Kiedy lampka zostaje uzupełniona, Tasza kontynuuje: – Jestem umówiona z tą jego siostrą. Będziemy jutro malować na plaży pejzażyki.
– A Ryska? Też tam będzie?
Tasza wzrusza ramionami.
– Może będzie, może nie. Dobre i tyle. Nie od razu Rzym zbudowano – kwituje.
– Poszczęściło ci się z tym malowaniem – zauważam, zmieniając lekko temat.
– Chyba raczej z cyckami – uśmiecha się, ale wie, o co mi chodzi. Połączy przyjemne z pożytecznym. Gdyby Tasza nie sprzedała duszy, żeby pracować w gigantycznym tabloidzie, to prawdopodobnie siedziałaby teraz pod mostem, wpychając innym dzieła sztuki wydrapane paznokciami w kartonie. Miała talent plastyczny, ale matka w stosownym momencie wybiła jej z głowy biedę. – Pomacham pędzlem, rozruszam nadgarstki – mówi i puszcza mi oko.
Tasza ostro przesadza z winem, więc wracamy do naszego domku dość chwiejnym krokiem. Muszę ją praktycznie nieść. Mam ochotę poddać się w połowie drogi i dostać zapalenia płuc, nocując pod gwiazdami obok zwłok pijanej przyjaciółki. Nie byłby to pierwszy raz.
Zdarza się jednak coś niespodziewanego i jednocześnie kompletnie spodziewanego. Na ratunek, jakby wprost spod piaszczystej ziemi, wyrasta nasza ofiara, śliczny rycerz w melancholijnej zbroi, brat kosmicznej przyjaciółki Ryskiej.
– Pomogę – oznajmia, piękny i dobrotliwie przejęty losem Taszy. Przejmuje sprawnie jej rozklekotane ciało, hebanowy lok podskakuje mu na czole przy każdym kroku. W ten sposób ląduję w interesującej sytuacji. Idę obok, słucham bełkotliwych wynurzeń Taszy, której najwyraźniej bardzo wygodnie w muskularnych ramionach wybawiciela. Kompletnie zrelaksowana i doszczętnie napruta robi nam nocny wykład o farbach olejnych, terpentynie i werniksach. Mężczyzna od czasu do czasu odpowiada jej coś niezobowiązującego, ale ogólnie rozmowa bardzo im się klei, a jeszcze mocniej klei im się chemia. Pożądanie można kroić w powietrzu i sprzedawać na kawałki. Tasza jest zachwycona, lubi się podobać. Obserwuję kątem oka ich interakcję, pilnując, żeby nie zrobiło się trochę za ogniście i dochodzę do wniosku, że gdybym nie spotkała zaryczanej córki oligarchy, to właśnie uwierzyłabym w początek… czegoś.
Docieramy do domu. Składamy truchło rozchichotanej Taszy do łóżka i odprowadzam kosmicznego asystenta na werandę, podtrzymując radosny small-talk. Pogoda ładna. Wino smaczne. Śliczne macie plaże, takie czyste. Przeciągam trochę rozmowę, ale w końcu robi mi się naprawdę zimno od nocnego powietrza i stwierdzam, że jutro też jest dzień. Staję więc w progu i dobroduszny uśmiech znika z mojej twarzy jak płomień zdmuchniętej świecy.
– Wiesz – rzucam, zmieniając drastycznie ton. Już nie mówię do pociesznego labradora, którego odmalowała mi nieostrożna Tasza. Mówię do cwanej istoty z przedziwnym systemem moralnym i ciekawą strategią, której źródeł jeszcze nie rozumiem. – Jak na faceta, który ma za sobą tak traumatyczno-romantyczne rozstanie, to sporo się gapisz w cycki innej laski – stwierdzam sucho. – Jedni lubią, jak im się zasadzi romantyczne drzewko, inni cenią sobie łypanie w dekolt… Spostrzegawczy jesteś, sukinsynie. Samego diabła byś uwiódł, gdyby tu przyjechał, co? Zastanawiam się tylko, po co.
Cofam się o krok i zamykam drzwi. Miga mi przez moment sardoniczny uśmiech i wiem, że szarpnęłam za czułą strunę. Wsuwam zmarznięte stopy w pluszowe kapcie i na kompletnym czillu idę sobie zrobić herbaty. Zębatki w mojej głowie trzeszczą od możliwości. O tak, jutro też jest dzień. Let the fun begin.
*
Siedzę na ławce i siorbię wywar z kuraka, grzejąc ręce na termosie. Daleko przede mną, na biszkoptowej plaży, dwie kosmitki w zwiewnych szortach przerzucają się freesbee, a ja mam ochotę udusić się własnym szalikiem. Tasza wstała skoro świt, poćwierkała nad śniadaniem i wyfrunęła z domu rześka jak pierdolony skowronek, malować widoczki. Zapomniała zabrać ze sobą swojego kaca i pod jej nieobecność jakimś cudem zakleszczył mi się pod czaszką. A wypiłam może lampkę wina. Chyba się starzeję.
– Zamknij się – rzucam cierpko, a siedzący obok mnie kosmita milknie i zastyga z grzecznym uśmiechem przyspawanym do twarzy. Lovelas córki oligarchy (Tasza powiedziała mi, że ona ma na imię Berenika, ale jakoś ciągle o tym zapominam) grzeje ławkę tuż obok i truje mi od rana dupę kosmicznymi farmazonami.
– Tu niedaleko jest taki piękny punkt widokowy – odzywa się znowu.
– Mhm – mruczę – żeby mi jeszcze bardziej wiało w ryj, nie dziękuję.
Przekręca się, żeby usiąść bokiem i podpiera głowę na ręce zgiętej w łokciu. Rozłożył się na oparciu ławki jak grecki bóg.
– Osłonię cię parasolem. Mamy takie ze wzmocnionymi stela…
Wcinam się:
– Poczekaj, już biegnę po moją krynolinę. – Łyk rosołu. – Nie będziesz za mną latał z parasolem. Przyjechałam odpocząć, a nie inscenizować kolonializm.
Wzdycham, kiedy nie słyszę reakcji. W moim biurze wywołałoby to salwy soczystego zgorszenia. Zerkam w bok. Ufok rzuca mi spojrzenie tak maślane, że przez chwilę zastanawiam się, czy rosół, którym się leczę, nie stracił właśnie miana produktu z największym stężeniem tłuszczu w składzie.
– Po cholerę ty mnie właściwie bajerujesz? – pytam. Mogę mieszać z błotem awanse mojego nowego adoratora, a on i tak zachowuje się, jakbym była co najmniej ósmym cudem galaktyki.
– Nie bajeruję – mówi cicho – po prostu chciałem ci pokazać klify. Są ładne.
Klify. Może wkurwił się za to, że go wczoraj zdemaskowałam jako fałszywego chujka i zrzuci mnie z wysokości, żebym nie wydała światu jego ciemnych sekretów. Ciekawe, czy dostałby wpierdol od przełożonych za wycięcie takiego numeru. A może awans za zlikwidowanie zagrożenia, zanim dokopało się do czegoś naprawdę potworkowatego. Jak farmy do pozyskiwania ludzkich jajeczek. Mrużę oczy i rozważam opcje.
– Dobra, Romeo – ogłaszam i wstaję. – Prowadź mnie na te swoje śliczne skałki. Pozachwycamy się.
Wlecze się moim tempem, wiatr targa mu luźną koszulkę w marynarskie paski i przez chwilę, kiedy wartki strumień powietrza odsłania kawał jego apetycznej skóry, mam ochotę zacytować przedpotopowy kabaret: „Ja tutaj tonę, ale to nic, zaraz przybędzie pan ratownik. Pan ratownik jest piękny i ma wspaniałe mięśnie”.
– Lubisz Szekspira? – pyta.
Schodzę na ziemię, chociaż de facto wychodzę po pokruszonych betonowych schodach, które prowadzą w górę zbocza.
– Testujesz moją cierpliwość – mówię pogodnie i siorbię z termosu. – Szekspir jest przereklamowany. Teraz czyta się Baruńskiego.
Odpowiada mi zamyślona cisza. Ktoś musi sobie najwyraźniej odświeżyć katalog cytatów na każdą okazję.
Kiedy docieramy na szczyt, natychmiast zbliżam się do krawędzi i zapuszczam wzrok w dół. Pionowa ściana klifu wbija się w morze, jakby ktoś rozciągnął pomiędzy krańcami wzgórza poszarzałą i pomiętą kartkę. Mam pod butami kilkanaście metrów litej skały. Wystarczająco, żeby ukryć laboratorium, fabrykę, kopalnię albo więzienie. Jakąś placówkę, która wywołałaby skręt kiszek u najbardziej zaprawionych w bojach obrońców praw człowieka.
Wypatruję zamaskowanych wentylacji, rur, kamer i włazów. Morze szaleje od podmuchów, a ja piszę sobie w głowie akapit o żelaznym posmaku krwi w tajnych korytarzach, o wagonikach napędzanych ludzką energią i o obłych inkubatorach z małymi humanoidalnymi stworkami. Kosmiczne ramiona wcinają się nagle w moją wizję delikatnym uściskiem. Zasrany Romeo obłapuje mnie jak niedzielną oblubienicę i zmusza do cofnięcia się o krok.
– Uważaj – mruczy mi miękko do ucha – bo spadniesz.
Czuję na karku czubek jego nosa, a kiedy zaczyna się pakować z ustami na moją szyję, poważnie rozważam, czy nie powinnam postawić na teorię o zwykłym wampiryzmie. Może ta toksyna nie lata w powietrzu, odkładając się stopniowo w kościach, tylko ufoki wstrzykują ją poprzez kły podczas mocno erotycznego żłopania naszej krwi. A ten konkretny klei się tak kompetentnie, że nie trudno sobie wyobrazić, co zaszło z moją poprzedniczką. Bereniczce mogło odbić od nadmiaru kosmicznych pieszczot.
Mój wielbiciel zajmuje się coraz odważniejszym eksplorowaniem tych kilku centymetrów kwadratowych, które ugrał sobie, odgarniając mi włosy na drugie ramię. Pewnie szuka miejsca, żeby się porządnie wgryźć. Przekręca mi delikatnie głowę i teraz widzę świat pod lekkim kątem. Kątem idealnym do złapania kontaktu wzrokowego ze spacerowiczką. Popełniła błąd, wybierając to samo wejście na klif, co my.
Wysoka, szczupła, z blond kosmykami upchniętymi pod czapką dzierganą na drutach. Od razu rozpoznaję te kości policzkowe, ostre tak, że można by nimi wyrównywać działki, kiedy karta kredytowa się wyszczerbi i przestanie spełniać swoją funkcję. Adria Ryska. Chce się wycofać, ale wołam:
– Kolega już kończy – poklepuję go po zaskakująco gładkim policzku. – Zawsze się zastanawiał, jak to jest polizać człowieka. Wolał spróbować z czym to się je, zanim serio doda mnie do potrawki. Jestem zgnita moralnie, zepsułabym mu smak.
Czuję, jak przyklejone do mnie ciało przeszywa dreszcz. Zapewne etycznego obrzydzenia, bo za sugestiami kanibalizmu ufoki też nie przepadają. Mężczyzna odpuszcza swoje czułości, ale nadal trzyma się blisko.
– Zabawne – cedzi. Niezmordowany uśmiech wykwita mu na twarzy. Opanowanie godne podziwu.
Ryska tymczasem chyba zdecydowała, że ten cyrk jest coś wart, bo zbliża się do nas niespiesznym krokiem. Mam ochotę zapytać ją, co tutaj robi i czemu nie bawi się w tej chwili w akwarele. Dociera do mnie, że Tasza będzie wkurwiona, jak się dowie, że znowu ją uprzedziłam.
– Znamy się? – pyta Ryska. Ma na myśli branżę.
Kręcę głową.
– Ja jestem z tych, o których każdy słyszał, ale nikt nie widział. – Pakuję ręce do kieszeni. – Wszędzie się wcisnę, jak zaraza.
Ryska układa perfekcyjne usta w dziubek i gwiżdże cicho.
– Tajemniczo – komentuje.
Wzruszam ramionami.
Zabieramy Ryską na eklerki i lemoniadę w porcie. Dziwne zestawienie, ale to ona je proponuje, a ja nie chcę jej spłoszyć, gardząc jej ekscentryzmem.
– Wyglądasz mi na taką, która lubi przygody – sepleni, bo ściąga rękawiczkę zębami. Wkręcam ją w rozmowę jak korkociąg w wino i mam wrażenie, że ona mnie jednak poznaje. Że jakimś cudem wie, że stary dziad mnie wyjebał, najpierw z roboty, a potem z mieszkania, i że jeszcze nie przeprosił. Ryska chce mi coś powiedzieć. Coś ważnego. Ale zamiast tego nawija o atrakcjach.
– Byłam na takich warsztatach z zalesiania wyspy – snuje.
Mój ufok siedzi obok mnie, praktycznie dysząc mi w bok głowy. Ilekroć Ryska da mu dojść do słowa, mężczyzna próbuje zachęcić mnie do sadzenia wierzb płaczących w jego przydomowym ogródku. Ignoruję jego wysiłki, bo dzięki opowieściom Bereniki wiem, że to metoda na rycie naszych imion w wykrojonym na pniu serduszku.
Adria wyciąga z kieszeni paczkę gum do żucia, rozwija papierek i pakuje sobie neonowy listek do buzi. Praktycznie czuję w powietrzu powiew chemii.
– To się serio żuje, czy od razu pod język? – pytam zaciekawiona.
– Można tak i tak. – Ryska rzuca mi cienką folijkę, a ja już wyobrażam sobie, jak przekazuję Taszy, że odwyk blockbusterowej primadonny poszedł się pierdolić z hukiem. Pewnie nigdy się nie zaczął. – Spróbuj sama – dodaje, nawijając sobie blond pasmo na kciuk.
Odpakowuję, wrzucam do ust i mielę cierpliwie. Po chwili kubki smakowe paraliżuje mi doznanie jedyne w swoim rodzaju. Jakbym polizała naelektryzowany sweter, wybuchający małymi zwarciami.
– Co to daje? – interesuję się o jakieś jedno liźnięcie za późno. Tasza powtarza, że najpierw powinnam myśleć, a potem łykać, ale uważam, że są takie sytuacje, kiedy warto odwrócić strategię.
– Ma się wywalone.
– Na co?
Ryska rozgląda się po małej kawiarence. Widzę jak jej źrenice rozszerzają się w narkotycznym omamieniu, kiedy odbywa małą podróż po fizjonomiach pracujących tu kosmitów.
– Na etykę – rzuca, po czym uśmiecha się jakoś nieporadnie, trochę przepraszająco i wgryza się w eklerka.
Gadamy przeszło godzinę i chociaż neonowa guma zaślepia mi zdrowy rozsądek, to wyrabiam sobie dość pochlebną opinię o Ryskiej. Wiadomo, odwaliła w życiu sporo gównianych akcji, ale jest na przykład dumna z tego, że nigdy nie spała z żadnym reżyserem (niebywałe, ale wierzę). Zbieram podstawowy wywiad dla Taszy, a przy pożegnaniu chcę się umówić na jakąś sensowną aktywność, tak, żeby mogły się z Ryską spiknąć. W paradę wchodzi mi jednak mój kosmita.
– A może sadzenie drzew…
– No, mogę jeszcze raz pójść na te warsztaty. – Zgadza się Ryska, która ma lekki ubaw z tego, że kwestia hobbystycznego zalesiania wraca jak boomerang średnio raz na trzy minuty. – To nie było takie głupie zajęcie – dodaje i zeskakuje z krawężnika, na którym ledwo balansowała. Obserwuję jej równy chód i dochodzę do wniosku, że na rauszu jest bardzo elegancka. Uzależniona, ale widać, że ogarnia bez problemu. To źle. Gorzej ukręcić z tego temat.
– No to jutro? – pytam.
– No to jutro – salutuje Ryska.
Rozstajemy się w całkiem przyzwoitych humorach, czego nie można powiedzieć jednak o moim Romeo z odzysku. Snuje się za mną zamyślony i tak aż do moich drzwi.
– A ten Baruński… – zagaduje znienacka – ten poeta…
– Co z nim? – pytam.
Ufok waha się długą chwilę.
– On nie żyje, prawda?
Natychmiast marszczę brwi, wykazując jak bardzo jestem rozczarowana jego ignorancją.
– Oczywiście, że żyje. Chłop wydał rok temu tomik i zebrał wszystkie najważniejsze nagrody. – Kręcę głową. – Chryste, co za brak szacunku dla ludzkiej literatury. I pomyśleć, że mało brakowało, a bym się z tobą nieźle przelizała na tym klifie – rzucam i zamykam drzwi z trzaskiem.
Ściągam buty i odkładam je na półkę, a potem stoję chwilę, nasłuchując chrzęstu oddalających się kroków. Baruński napisałby pewnie piękny dwuwiersz na temat pobrzmiewającej w nich frustracji. Gdybym tylko nie wymyśliła jego istnienia jakieś dwie godziny temu.
Tasza wraca wieczorem, potargana wiatrem i wygłodzona jak wilk. Rzuca w kąt akwarelowe pejzaże, które wyprodukowała podczas zajęć, a potem wyżywa się na drzwiach lodówki. Przeczuwam mały sztorm.
– Cały dzień stałam przed tą pierdoloną sztalugą – wybucha. – Myślę sobie: „zostanę na drugą turę, fajne te akwarele, poczekam tutaj, a nuż suka długo sypia i jeszcze się dowlecze”. I co? – pyta ostro. Jej głos niesie się zza ściany i dociera przytłumiony do jadalni, gdzie siedzę. Nie ważę się choćby skrobnąć długopisem po arkuszu, choć jeszcze przed chwilą pisałam, jakby napadł mnie proroczy szał. – I chuj bombki strzelił! – warczy Tasza. – Zasięgam języka, a tu się okazuje, że Ryska się szlaja po jakichś klifach z tobą i twoim chłopcem do bicia. Co ja jestem? Czwarta do trójkąta, do cholery jasnej?
– Przecież nie mogłam do ciebie zadzwonić… – wołam w przestrzeń w takt stuku kuchennych szuflad i brzdęku garnków.
– Mogłaś kogoś wysłać, wiesz? Pierwszy lepszy ufok by podołał. Jakiś Kevin z kafejki albo inna Paola zza baru! „Hej, Tasza, siedzę z Ryską i wpierdalam lody, wpadnij!”.
– Ta, jasne – prycham. – Oni nie są głupi, Tasza. Wiedzą, że jesteś pismakiem. Mnie się wydaje, że oni to robią specjalnie.
– Co niby? – odkrzykuje.
– Miała malować z tobą, a poszła się włóczyć po bezdrożach. Może ktoś jej dobrze doradził, żeby cię unikała? – tłumaczę. – Tu trzeba uważać, bo twoje interesy nie zawsze będą się pokrywać z ich interesami. Może chronią prywatność gości. A konfidenci mogą być wszędzie…
Stuk garnków ustaje. Zagryzam lekko wargę. Zastanawiam się, czy trochę nie przedobrzyłam z tą ostatnią uwagą. Zabrzmiało trochę paranoicznie, a przecież mnie nikt nie zabronił rozmowy z Ryską, mimo że ewidentnie trzymam z Taszą. Mieszkamy w końcu pod jednym dachem.
Tasza staje w progu jadalni z miską pełną makaronu, utopionego w truskawkowej brei. Jestem pewna, że zmiażdżyła te owoce własnymi rękami, bo nie słyszałam miksera, a nie przypominam sobie, żeby w dostarczonym rano cateringu było coś innego niż krewetki i wino.
Na mój widok przyjaciółka ściąga gniewnie brwi i syczy oskarżycielsko:
– Nawet się nie waż.
Tkwię posłusznie z ręką zaciśniętą na długopisie, tuż nad kartką, na której widać koślawe gryzmoły zdań. Przez długą chwilę słucham, jak Tasza wciąga swój obiad tak głośno i łapczywie, jakby jadła pierwszy raz w życiu. Mniej więcej w połowie porcji odsuwa sobie krzesło po drugiej stronie stołu i wywala bose stopy na blat. Od całodziennych aktywności na świeżym powietrzu zrobiły jej się odciski.
– Dobra, wal – mówi, pomiędzy kęsami – co znowu wygrzebałaś?
Wzdycham i odczytuję naskrobane naprędce tytuły.
– „Znany kurort zamieszany w eksperymenty na ludzkich embrionach. Rządowe remedium na kryzys demograficzny z innej galaktyki? Skandal narkotykowy w tle wielomilionowej inwestycji…”.
Tasza dźga makaron.
– I ile tego już masz? – pyta, doskonale świadoma tego, że na tytule nigdy się nie kończy.
Przekładam zapisane kartki.
– Kilka stron… Na razie takie akapity atrapy, można potem podmienić pewne szczegóły…
Tasza wciąga wyjątkowo długą nitkę makaronu, a potem przeżuwa ją, jakby chciała przemielić razem z nią moje słowa. Odstawia miskę na blat. Z hukiem.
– Ja pierdolę – mówi, wbijając we mnie puste spojrzenie. – Obiecałaś, że się powstrzymasz. Jak ty to w ogóle robisz? Skąd bierzesz te rzeczy? – Wskazuje palcem w kierunku moich kartek. – Ty nawet tego nie wiesz, prawda? Nie wiesz tego i nie masz ani jednego dowodu. – Waha się i dla spokoju sumienia dopytuje: – Prawda?
– No, jeszcze nie… – przyznaję bez cienia skruchy.
Wstaje i chwyta się pod boki. Jej bose stopy człapią, kiedy próbuje rozchodzić swoje wątpliwości na jednym metrze kwadratowym zimnawej podłogi. Staje nade mną.
– Przyjechałam po Ryską i będę robić wywiad z Ryską. To ma być normalna historia o normalnej bananowej ćpunce, a nie te twoje pokurwione reportaże z dupy.
Strzelam palcami i pozwalam sobie na uśmiech samozadowolenia:
– Wiesz, że rzadko się mylę.
– Ale ludzkie embriony? – patrzy na mnie zmartwiona. Przysiada na brzegu stołu, tuż obok stosu kartek i krzyżuje ręce na piersi. – Wydaj to, przerób to na film, nie wiem, kurwa… – Wzrusza ramionami, a ziarenka piasku osypują się z rozprostowanej znienacka fałdki jej koszuli. – Naciągnij starego dziada na terapeutę i miejcie te wasze awantury z głowy – mówi poważnie. – Masz, cwaniaro, dobre przeczucia, ale ostatnio trochę ci się przez niego, za przeproszeniem, pierdoli we łbie. Nie wygrasz każdej kłótni, podkurwiając go dziennikarstwem śledczym. – Gładzi mnie pocieszająco po dłoni.
Nie potrzebuję pocieszenia. Szef jeszcze zrozumie swój błąd. Zawsze się przeprasza i przyjmuje mnie z powrotem, nieważne, co wymyślę.
– Tasza, a jak znajdę jutro w korzeniach drzewa tajne laboratorium…?
– To odwrócisz wzrok.
– A jak mnie porwą i zobaczę to na moje własne, biedne, odwrócone oczy? – nie daję za wygraną.
– To napiszesz to, jak już wrócimy, dla twojego i mojego świętego spokoju. I zlecimy, żeby koparka rozjechała twojego laptopa, zanim ktokolwiek to przeczyta.
– A jak mi się omsknie ręka i wydrukuję cały plik i włożę to do błyszczącego segregatora…?
Tasza zatyka mi usta.
– To spalimy ten segregator i nikt nie musi wiedzieć. Żadnej propagandy, która wywoła kosmiczną wojnę, okej? Błagam, świrusko – kończy, niby pieszczotliwie, ale wiem, że pod tą serdecznością kryje się realna przestroga. Nasza korporacja nie zniesie więcej pozwów o zniesławienia. Nawet jeśli jak zwykle napiszę fakty.
– Coś wisi w powietrzu – mruczę. – Może nie embriony, ale coś podobnego. Ci kosmici się nami brzydzą, a jednak robią, co się da, żeby nam wejść do dupy.
Tasza wywraca oczami.
– Bo im za to płacimy!
– Na co im nasze pieniądze, Tasz? – mrużę oczy. – Czemu inna cywilizacja chciałaby banknotów z naszym premierem?
– Na pewno nie płacą im w papierkach. To jest dla naszych, żeby wiedzieli, ile to wszystko warte. Pewnie im tam to jakoś przeliczają, no wiesz… – gubi się w ciągu myśli, ale zaraz wraca na właściwy tor. – Co ty, na łeb upadłaś, że takich prostych spraw nie kumasz? – krzywi się.
– O to mi właśnie chodzi, Tasz. Wszyscy wiemy na chłopski rozum, że nasi nie płacą im złotem. Moje pytanie brzmi… to czym im właściwie płacą?
– No chyba nie embrionami influencerów! – Stuka się w czoło.
Uśmiecham się.
Tasza unosi ręce w geście kapitulacji.
– Chryste, myślałam, że jak cię tu zabiorę, to w końcu zluzujesz… – wzdycha.
Odsuwam od siebie stos kartek i stosuję dywersję, bo czuję, że ta rozmowa zaprowadzi nas donikąd. No i muszę Taszy jakoś wynagrodzić to, że tego dnia ominęła ją godzina zbierania materiału.
– I jeszcze zluzuję – zapewniam. – Idziemy jutro sadzić drzewa z Ryską.
Tasza rzuca mi wymowne spojrzenie.
– To znaczy… – Prostuję się na krześle. – Ty idziesz sadzić drzewa z Ryską. Zabiorę cię i nie będę się wcinać. Żadnych pytań o ludzkie embriony. Liście sobie poprzycinam. Herbatę na progu wypiję.
Tasza postukuje paznokciami w blat, po czym wraca po swój niedojedzony obiad, udobruchana. Odzywa się po kilku nawinięciach makaronu na widelec. Prawie śpiewa pod nosem:
– Tak mi mów, miła, tak mi, miła, mów.
Robię inspekcję moich włosów. Zastanawiam się, czy to możliwe, że toksyna z powietrza wpływa na rozdwajanie się końcówek. Powtarzam sobie w myślach bzdurną pioseneczkę przejedzonej przyjaciółki. Tak mi mów, miła, tak mi, miła, mów. Brzmi jak tanie, sentymentalne disco. Świta mi zabawny pomysł.
– Tasza – przerywam nucenie – dam ci dwie stówy, jeśli zacytujesz to jutro i powiesz, że „nie ma to jak wczesny Baruński”.
– Mhm – mruczy, zmożona wściekaniem się na mnie i trawieniem makaronu. – A po co?
– Bo chcę wkurwić jednego kosmitę – mówię.
Odchyla głowę na oparcie krzesła, a powieki kleją jej się jak krakers do masła orzechowego. Kto by pomyślał, że całodniowe dźganie płótna jakimś końskim włosiem, czy innym syntetykiem, dokona tego, czego nie potrafiły dokonać ani zajęcia z pilatesu, ani jej szwajcarski kochanek. Taszy rozładowała się bateria i tym razem nie musiała pić, żeby to osiągnąć.
– Każdemu jego porno – ziewa. Mam wrażenie, że mimo wszystko jest dość zadowolona z przebiegu dnia.
A_fternoon, dodanie trzech tekstów jednego dnia nie jest dobrą taktyką, albowiem w ten sposób nie zwiększasz szans na ich szybkie przeczytanie.
Mam wrażenie, że powinnaś przeczytać Poradnik Drakainy Portal dla żółtodziobów.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za link – teksty wrzuciłam hurtem, ponieważ miałam dzisiaj bardzo konkretne okienko czasowe, a w tygodniu, wiadomo, różnie bywa z obowiązkami. Nie jest to attention seeking, nie nastawiam się na bujne liczby i nie planuję też zalewać forum kolejnymi tytułami ;)
Dziękuję za wyjaśnienia. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.