- Opowiadanie: A_fternoon - Wyspa

Wyspa

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wyspa

– Je­dziesz ze mną, bo sama tej ko­mu­ny nie zdzier­żę – syczy Tasza. Stuka na­mięt­nie w ekran te­le­fo­nu i po chwi­li po­wia­do­mie­nie zwia­stu­je mi, że przy­szedł mail. Czy­tam de­sty­na­cję na elek­tro­nicz­nym bi­le­cie i do­cho­dzę do wnio­sku, że le­piej od razu stu­lić twarz i za­cząć pa­ko­wać wa­liz­kę. Wyspa, na którą Tasza chce mnie za­brać, jest pra­wie nie­osią­gal­na dla śmier­tel­ni­ka z moim port­fo­lio. Z kar­to­te­ką, w za­sa­dzie.

Wy­izo­lo­wa­na en­kla­wa: tok­sycz­na at­mos­fe­ra, li­mi­to­wa­na licz­ba tu­ry­stów, dziw­ni miesz­kań­cy, któ­rzy sta­no­wią li­te­ral­nie inny ga­tu­nek czło­wie­ka. Otwie­ra­ją się na gości tylko w se­zo­nie wa­ka­cyj­nym. To po­pu­lar­na miej­sców­ka urlo­po­wa wśród in­flu­en­ce­rów, co jest jed­nym wiel­kim pa­ra­dok­sem. Nie da się tam wje­chać z tech­no­lo­gią, nie można sobie strze­lić foty z nowym przy­ja­cie­lem ko­smi­tą. Co bar­dziej uza­leż­nie­ni, któ­rzy żyć nie mogą bez prze­ra­bia­nia swo­jej eg­zy­sten­cji na kon­tent, za­bie­ra­ją w po­dróż tra­dy­cyj­nych por­tre­ci­stów.

– Co ty tam bę­dziesz robić? – pytam, zdzi­wio­na. Tasza jest dzien­ni­kar­ką z siat­ką kon­tak­tów bar­dziej skom­pli­ko­wa­ną niż mój sys­tem krwio­no­śny i ner­wo­wy razem wzię­te. Zdzi­wie­nie jest jed­nak uza­sad­nio­ne, bo so­cial me­diom już dawno prze­jadł się temat wyspy. Newsa z tego nie ukrę­ci, a przy­naj­mniej nie ta­kie­go, który kli­kał­by się le­piej niż jej nagie fotki. Tasza jest bar­dzo dumna ze swo­ich cyc­ków.

– Adria Ryska – syczy w od­po­wie­dzi na moje py­ta­nie i wrzu­ca ogry­zek zie­lo­nej, ge­ne­tycz­nie mo­dy­fi­ko­wa­nej śliw­ki do kosza. Po po­ran­nych krzy­kach biuro jest ciche, więc dźwięk opa­da­ją­cej klapy brzmi jak grom z ja­sne­go nieba.

– Ta ak­tor­ka? – do­py­tu­ję bez prze­ko­na­nia. Coś mi świta, ale nigdy nie było mi po dro­dze z po­pkul­tu­rą.

– A znasz inną Ryską? – mru­czy Tasza. Przy­sia­da na moim biur­ku. – Po­je­cha­ła na odwyk i szefu ma plan. Jaki? Kurwa, spryt­ny. Za­miast bić się o wy­wiad na na­szym po­dwór­ku, mam ją po­dejść tam, gdzie nie bę­dzie żad­nej kon­ku­ren­cji. – Tasza wy­gi­na się w łuk, tak mocno, że pod­wi­ja jej się top w pan­ter­kę i przez chwi­lę widać jej pępek. Cofa ło­kieć, jakby chcia­ła wy­pu­ścić wy­ima­gi­no­wa­ną strza­łę. – Jak taką ranną łanię. Ustrze­lę ją i wy­pru­ję jej flaki, a potem ar­ty­ku­lik, skan­da­lik, pre­mie­ra tego jej gnio­ta i „do­da­tek świą­tecz­ny, Tasiu, tłu­sty do­da­tek świą­tecz­ny, ku­pisz sobie nowy jacht” – koń­czy, pa­ro­diu­jąc no­so­wy ton swo­je­go zwierzch­ni­ka, za­go­rza­łe­go fana prze­bi­ja­nia gro­ta­mi zwie­rząt za­gro­żo­nych wy­gi­nię­ciem.

– I jak on to sobie wy­obra­ża? – Dźgam za­war­tość ma­łe­go bez­lak­to­zo­we­go jo­gur­tu o smaku mo­re­li.

Tasza po­rzu­ca atle­tycz­ną pozę i no­so­wy ton.

– No pew­nie się z tą suką za­przy­jaź­nię. Przy­dy­bię ją przy war­ca­bach. Leżak sobie wy­naj­mę obok, nie wiem, zo­ba­czy­my, z czym bę­dzie­my pra­co­wać. Prze­cież ta wyspa to jest jakaś je­ba­na pro­win­cja.

Nadal dzio­bię jo­gurt.

– A ja ci na co…?

Zerka wy­mow­nie na czte­ry czer­wo­ne se­gre­ga­to­ry, które pię­trzą się po dru­giej stro­nie biur­ka. Potem na kilka kar­to­nów w kącie po­ko­ju. Potem na za­ła­do­wa­ną pa­pie­ra­mi ta­bli­cę kor­ko­wą za mną. Widzi wszyst­kie świa­dec­twa mo­je­go ko­lej­ne­go obłę­du, który za­koń­czył się z hu­kiem kilka go­dzin temu, dwa pię­tra wyżej.

– Całe biuro sły­sza­ło, jak ten stary dziad kazał ci wy­pier­da­lać – mówi bez ce­re­gie­li. – Więc po­my­śla­łam, że jak jest oka­zja, to wezmę cię, żebyś wy­pier­do­li­ła razem ze mną.

Ma­cham nie­dba­le ręką:

– Dzień jak co dzień. A dziad jesz­cze się prze­pro­si. Za­wsze się prze­pra­sza.

Tasza kiwa głową w nie­mym po­dzi­wie.

– Co ty, kurwa, na niego masz? – Stuka w za­my­śle­niu w blat.

Wzru­szam ra­mio­na­mi, zer­ka­jąc na stos czer­wo­nych se­gre­ga­to­rów. Prze­pła­ci­łam w punk­cie ksero za od­cień: czar­ne sprze­da­wa­li ta­niej, ale ten szkar­łat był mi po­trzeb­ny do kon­cep­cji. Szef sze­fów do­stał kur­wi­cy, jak po­łą­czył krop­ki. Wie, że wiem. Za parę ty­go­dni bę­dzie mnie bła­gał o wy­ba­cze­nie.

– Wszyst­ko, Tasza. Wiem o nim wszyst­ko – mru­czę, za­do­wo­lo­na.

Nie ma ta­kiej woli, któ­rej bym nie na­gię­ła.

*

Pa­trzę na prze­szklo­ną taflę, która dzie­li czy­ściut­ki ga­bi­net od wy­po­le­ro­wa­nej po­cze­kal­ni. Za gru­bym szkłem sie­dzi dziew­czy­na: blada, wy­chu­dła i za­pła­ka­na jak nie­bo­skie stwo­rze­nie. Od czasu do czasu nur­ku­je do wa­liz­ki, wy­cią­ga z bocz­nej kie­sze­ni chu­s­tecz­ki hi­gie­nicz­ne i po­wie­rza im całe swoje za­smar­ka­ne nie­szczę­ście. Miła pie­lę­gniar­ka, która po­bie­ra mi krew do badań, in­for­mu­je przy­ci­szo­nym gło­sem, że to córka oli­gar­chy, nie­speł­nio­na ba­le­ri­na, która zna trzy ję­zy­ki. Wła­śnie skoń­czy­ła kil­ku­ty­go­dnio­wy pobyt na wy­spie i od­bi­ła jej palma. Prze­szła krót­ką ku­ra­cję i czeka na wypis.

– Tro­chę za mocno się na­wdy­cha­ła – mówi pie­lę­gniar­ka – dla­te­go tak ważne jest, żeby sto­so­wać się do ogól­nych za­le­ceń. Nigdy prze­nig­dy nie na­le­ży od­kła­dać wy­jaz­du… – Od razu od­czy­tu­ję jej ton. To ostrze­że­nie. Cau­tio­na­ry tale. „Słu­chaj zna­cho­ra, bo­ga­ta la­fi­ryn­do, bo ina­czej skoń­czysz tak samo”.

Się­gam po ulot­kę in­for­ma­cyj­ną, żeby po­ka­zać dobre chęci. Mam szcze­ry za­miar do­wie­dzieć się wię­cej o skut­kach ubocz­nych zbyt dłu­gie­go in­ha­lo­wa­nia się opa­ra­mi z wyspy, ale le­karz, który prze­glą­da moje wy­ni­ki badań, glę­dzi coś o stę­że­niach, czyn­ni­kach, cho­ro­bach re­spi­ra­to­ryj­nych i robi to w tak nie­zro­zu­mia­ły spo­sób, że szyb­ko tracę wątek.

Wra­cam do ob­ser­wo­wa­nia za­pła­ka­nej ko­bie­ty. Mój nie­zmor­do­wa­ny in­stynkt za­czy­na dzia­łać i czuję, że za jej łzami może kryć się jakaś cie­ka­wa, plu­ga­wa hi­sto­ria. Łykam więc suchą, po­ro­wa­tą kap­suł­kę, która ma spra­wić, że mój or­ga­nizm dłu­żej bę­dzie się opie­rał przed wchła­nia­niem wy­spiar­skiej tok­sy­ny, po­pi­jam wodą i skła­dam kilka stra­te­gicz­nych pod­pi­sów: tak, zo­sta­łam po­in­for­mo­wa­na…; tak, zo­bo­wią­zu­ję się…; tak, ak­cep­tu­ję re­gu­la­min. Bla, bla, bla, re­guł­ko­wy beł­kot. Od­pra­wa me­dycz­na za­koń­czo­na, adios.

Opusz­czam ga­bi­net i opa­dam na krze­seł­ko, tuż obok za­smar­ka­nej ko­bie­ty.

– My­śla­łam, że to bę­dzie nie­zła za­ba­wa, ale jak tak pa­trzę na twój stan… – Zer­kam wy­mow­nie. -…To za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy to przy­pad­kiem nie jest jakiś eks­pe­ry­ment spo­łecz­ny. Psiap­sie mó­wi­ły, że ufoki czy­ha­ją na moje dobre geny. – De­mon­stru­ję per­fek­cyj­ny grzbiet mo­je­go nosa. – Że mnie tam za­płod­nią i nie po­zwo­lą wró­cić – na­wi­jam, uda­jąc że mam życie, któ­re­go nie mam: na­pu­szo­ny ton, nie­dba­ła poza, przy­jem­na tę­po­ta po­sło­dzo­na zbla­zo­wa­niem. – Będę ko­smicz­ną matką dla ko­smicz­nych po­twor­ków…

Dziew­czy­na par­ska nie­kon­tro­lo­wa­nym śmie­chem. Z jej nie­na­tu­ral­nie błysz­czą­cych oczu znowu ciek­ną łzy, ale tym razem jest to spo­wo­do­wa­ne słod­ko-gorz­kim roz­we­se­le­niem.

– Nic z tych rze­czy – mówi słabo i nur­ku­je do wa­liz­ki, ale ją uprze­dzam. Ofe­ru­ję jej moją pacz­kę chu­s­te­czek, jak ostat­nie­go pa­pie­ro­sa więź­nio­wi ska­za­ne­mu na szu­bie­ni­cę. – Eko­lo­gicz­ne? – do­py­tu­je bie­dacz­ka, ale chyba jest jej już wszyst­ko jedno, bo i tak przyj­mu­je pomoc. Smar­ka gło­śno. – Sama je­stem sobie winna. Uprze­dza­li mnie…

– A przed czym kon­kret­nie? – in­te­re­su­ję się.

– Przed uczu­cia­mi. – Zbie­ra jej się na ko­lej­ny atak żalu, ale prze­ły­ka dziel­nie wła­sne roz­cza­ro­wa­nia i kon­ty­nu­uje. – Głu­pia je­stem. Za­du­rzy­łam się.

Mielę in­for­ma­cję.

– W ufoku? – do­py­tu­ję, a mój scep­ty­cyzm musi brzmieć ra­nią­co. Dziew­czy­na wy­krzy­wia usta w bo­le­snym gry­ma­sie ura­żo­nej dumy. Szu­mią kli­nicz­ne wen­ty­la­to­ry, wy­ci­szo­ny te­le­wi­zor po­ka­zu­je ma­te­ria­ły pro­mo­cyj­ne z za­mglo­nej wyspy, która na każ­dym prze­cią­gnię­tym ka­drze wy­glą­da jak wiej­skie za­du­pie po­śród wrzo­so­wisk. Moja roz­mów­czy­ni na­chy­la się kon­spi­ra­cyj­nie.

– Ale on był inny, okej? – szep­cze. – On serio coś do mnie czuł. – Wzrok jej nie­przy­tom­nie­je. Przy­po­mi­na mi moją ciot­kę, która pod ko­niec życia wie­rzy­ła, że rząd zleca mafii wy­mie­nia­nie ba­te­rii pta­kom-dro­nom. – Taki ko­cha­ny, dobry… gdyby tylko dali mi tro­chę wię­cej czasu… Prze­ko­na­ła­bym go, żeby wy­je­chał z wyspy. On chciał ze mną wy­je­chać… – po­wta­rza z mocą i za­ci­ska swoje chude palce na rę­ka­wie mojej ma­ry­nar­ki.

– Na­praw­dę? – Sta­ram się brzmieć współ­czu­ją­co, ale ni chuja nie wiem, o czym ona do mnie wła­ści­wie mówi. Za­sta­na­wiam się, co to zna­czy, że ufok był „inny”? W jakim sen­sie „inny”?

Ko­bie­ta kiwa głową i stresz­cza mi hi­sto­rię swo­je­go tra­gicz­ne­go ro­man­su. Brzmi to jak jedna z ko­me­dii ro­man­tycz­nych, któ­ry­mi do­sła­dza się wi­dzów w wie­czor­nej ra­mów­ce w wa­len­tyn­ki. Słu­cham o dłu­gich spa­ce­rach po plaży, o gła­ska­niu bez­pań­skich kot­ków, o ko­la­cji przy świe­cach i o re­cy­to­wa­niu po­ezji.

– Za­sa­dził drzew­ko w ogro­dzie i przy­siągł mi, że już za­wsze bę­dzie o mnie my­ślał. Że jak sobie na to drzew­ko po­pa­trzy, to ja mu się będę przy­po­mi­nać. Świat nas roz­dzie­lił, ale tu… – Puka się w skroń. – Bę­dzie­my za­wsze razem. Taki wraż­li­wy… – cią­gnie. – Rysi też się po­do­bał, bo przy­stoj­ny.

– „Rysi”? – pod­ła­pu­ję. In­stynkt mnie nie mylił. – Adrii Ry­skiej? To Ad­ru­sia jest na wsy­pie? – dzi­wię się fał­szy­wie, jak­by­śmy się z Adrią znały całe życie i o jeden dzień dłu­żej. Już sobie wy­obra­żam, na wy­pa­dek, gdyby trze­ba było ściem­nić ja­kieś back­sto­ry, że wcią­ga­ły­śmy razem dragi. Jesz­cze tro­chę i będę w sta­nie opi­sać, z czy­je­go brzu­cha i w któ­rym klu­bie.

– Mhm… – po­ta­ku­je moja roz­mów­czy­ni. – Ona się teraz przy­jaź­ni z jego sio­strą. A ja się tro­chę pod­le­czę i znowu bę­dzie­my razem…

– To ty pla­nu­jesz tam wra­cać? Można wię­cej niż raz? – pytam za­sko­czo­na. Zer­kam na jej wy­chu­dłe ra­mio­na i błęd­ny wzrok.

– Oczy­wi­ście, że tak… muszę po niego wró­cić. Tatuś zrobi tak, żeby mnie wpu­ści­li. Ja się bar­dzo do­brze czuję. To ci z ob­słu­gi wy­my­śla­ją, że mi od­bi­ło. Oni tak spe­cjal­nie… – koń­czy po­iry­to­wa­na, bo wy­raź­nie bra­ku­je jej uza­sad­nie­nia. Nie wie, dla­cze­go ob­słu­ga mia­ła­by sta­wać jej na dro­dze do je­dy­nej mi­ło­ści i prze­cho­dzi mi przez myśl, że chyba dawno nie wi­dzia­ła się w lu­strze. – Pew­nie pie­nią­dze – mru­czy w końcu – chcą wię­cej pie­nię­dzy… Prze­cież im mó­wi­łam, że tatuś za­pła­ci.

Na­krę­ca się dalej i chrza­ni o tym, kogo jej oj­ciec może znisz­czyć na gieł­dzie, ale na chwi­lę się wy­łą­czam. Kal­ku­lu­ję, oce­niam moż­li­wo­ści, prze­krę­cam men­tal­ne korb­ki.

– Chcesz, żebym coś mu prze­ka­za­ła? – pytam nagle. – Bo ja jadę dzi­siaj, to mo­gła­bym do­star­czyć jakiś li­ścik albo coś… Lżej mu bę­dzie wie­dzieć, że ma jesz­cze na co cze­kać, nie? Tylko adres mi podaj, może tra­fię.

Ko­bie­ta chwi­lę się waha, ale opary tak mocno ude­rzy­ły jej do głowy, że nawet jeśli po­dej­rze­wa ja­kieś fał­szy­we in­ten­cje, to przy­sta­je na pro­po­zy­cję. Wy­pi­su­je mi adres na ma­li­no­wej kar­tecz­ce sa­mo­przy­lep­nej, a potem kom­po­nu­je na od­wro­cie drob­niu­teń­kim macz­kiem ko­śla­we wy­zna­nie mi­ło­ści. Uczu­cia przy­gnia­ta­ją ją tak bar­dzo, że do­sta­je zim­nych potów z eks­cy­ta­cji.

Pięć minut póź­niej zgar­nia­ją ją sa­ni­ta­riu­sze, bo ktoś w końcu zo­rien­to­wał się, że jed­nak jest z nią go­rzej niż przy­pusz­cza­li. Jed­nym uchem przyj­mu­ję prze­pro­si­ny od prze­ra­żo­nej ob­słu­gi, która za­pew­nia mnie, że nie­do­szła ba­le­ri­na i jej opła­ka­ny stan, to ab­so­lut­ny wy­ją­tek. Że tak się dzie­je, jak się zi­gno­ru­je za­le­ce­nia, i że ją uprze­dza­li, ale się upar­ła; że mi nic nie grozi, bla, bla, bla. Grzecz­nie za­pew­niam, że mam to gdzieś, ale chwi­lę póź­niej zmie­niam zda­nie. Wy­szu­ku­ję wy­łu­dzo­ny adres w necie i oka­zu­je się, że to kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od miej­sca, które nam przy­dzie­lo­no. Szyb­ka kon­sul­ta­cja i Tasza, która wła­śnie wró­ci­ła z po­bie­ra­nia krwi i jest mocno pod­kur­wio­na (nie mogli jej się wbić do żyły), od­sta­wia mały cyrk w ele­ganc­kim biu­rze ob­słu­gi klien­ta, żeby zmie­nić nam re­zer­wa­cję. Po­rzu­ca­my luk­su­so­wy re­tro-bo­ho-cot­ta­ge­co­re hotel na rzecz ma­łe­go domku nad brze­giem morza. Cel osią­gnię­ty. Lą­du­je­my po dru­giej stro­nie wyspy i w ten spo­sób moja przy­ja­ciół­ka jest o krok bli­żej od wy­wia­du z Adrią Ryską.

*

Po­zna­ję go od razu. Re­kon­wa­le­scent­ka z po­cze­kal­ni, mimo so­lid­ne­go de­lu­lu, po­tra­fi­ła cał­kiem pla­stycz­nie oddać skalę jego urody. Wy­so­ki, smut­no-pięk­ny bru­net, kolor oczu nie­istot­ny, grunt że mówią „je­stem taki me­lan­cho­lij­ny, patrz jak sie­dzę na tym molo, nic tylko się we mnie bez­na­dziej­nie za­ko­chać”. Sprze­daw­czy­ni ta­nich bran­so­le­tek (z wy­płu­ka­ne­go przez morze szkła) myl­nie in­ter­pre­tu­je moje bez­czel­ne za­in­te­re­so­wa­nie. Myśli, że przy­sta­nę­łam przy stra­ga­nie, żeby po­dzi­wiać towar. Po­nie­kąd ma rację.

Kilka kro­ków dalej Tasza pa­tro­lu­je plażę, wzrok ska­cze jej po sza­ra­wych wy­dmach, węszy jak me­dial­ny nar­ko­man na plot­kar­skim gło­dzie.

– Czy ja też wy­glą­dam tak cre­epy, kiedy myślę? – za­ga­du­ję, grze­biąc bia­łym adi­da­sem w pia­chu po­ro­śnię­tym rzad­ką, suchą trawą.

– Ty nie my­ślisz – mru­czy Tasza – spu­ścić cię ze smy­czy i za­wsze się coś od­kur­wi. – Od­wra­ca się za­ma­szy­ście i krót­kie czer­wo­ne włosy za­mia­ta­ją jej po­licz­ki. – Jak Ryska spad­nie ci na głowę, to dzwo­nisz do mnie, jasne? Nie rób nic na wła­sną rękę. Zamek z pia­sku sobie zbu­duj, w bingo po­graj. Mo­żesz nawet prze­le­cieć ko­smi­tę, ale moja ro­bo­ta, to moja ro­bo­ta.

Po­wie­trze jest zimne i wil­got­ne, mar­z­ną mi od wia­tru ręce, po­cią­gam nosem.

– Tasz, nie za­dzwo­nię do cie­bie, nawet gdy­bym bar­dzo chcia­ła, bo nie masz, mordo, te­le­fo­nu.

Zgod­nie z re­gu­la­mi­nem, cała nasza elek­tro­ni­ka po­szła się ko­chać do de­po­zy­tu.

– Nie przy­po­mi­naj mi. Od rana męczy mnie za­je­bi­ste fomo – rzuca Tasza i jakby na po­twier­dze­nie sięga od­ru­cho­wo do kie­sze­ni, gdzie zwy­kle trzy­ma te­le­fon. Orien­tu­je się, że to bez sensu i zmie­nia tra­jek­to­rię ręki, żeby po­gła­dzić ze­ga­rek. Do­sta­ły­śmy na wjeź­dzie opa­skę, któ­rej je­dy­ną funk­cją jest uła­twie­nie ob­słu­dze na­mie­rze­nia na­szych zwłok w razie nie­szczę­śli­we­go za­wa­łu albo ce­lo­we­go uto­nię­cia. To i wy­świe­tla­nie go­dzi­ny, żeby wie­dzieć, kiedy za­czy­na się joga w ple­ne­rze.

– W te­ma­cie prze­la­ty­wa­nia ko­smi­ty – na­kie­ro­wu­ję szpi­cza­sty pod­bró­dek Taszy na upa­trzo­ne­go wcze­śniej wy­spia­rza – to twój cel – wy­ja­śniam. Tasza sma­ru­je wargi bez­barw­ną po­mad­ką o za­pa­chu brzo­skwi­ni i rusza w teren. Od­wra­cam się na pię­cie i nogi niosą mnie pia­sko­wą ścież­ką aż na próg ka­fej­ki po­sta­wio­nej na wy­so­kich czar­nych pa­lach. Opa­dam na ławę prze­siąk­nię­tą za­pa­chem mor­skiej soli i za­ma­wiam kawę czar­ną jak moja dusza na ty­dzień przed wy­pła­tą.

– Nie czuję się pre­sti­żo­wo – za­ga­du­ję mło­dziut­ką dziew­czy­nę, która skro­bie coś szyb­ko w schlud­nym no­tat­nicz­ku. Sie­dzi dwa sto­li­ki dalej, ale (nie li­cząc kel­ne­ra w dzier­ga­nym swe­trze) je­ste­śmy je­dy­ny­mi oso­ba­mi w lo­ka­lu. Pod­no­si na mnie spoj­rze­nie za­szczu­te­go zwie­rzę­cia.

– Ja nie je­stem… – za­czy­na coś tłu­ma­czyć, ale kel­ner ma­te­ria­li­zu­je się obok i rzuca jej po­krze­pia­ją­cy uśmiech.

– Nic nie szko­dzi, mo­żesz iść. – Kle­pie ją uspo­ka­ja­ją­co w ramię. Mi­lut­ka su­ge­stia pod­szy­ta świet­nie za­ma­sko­wa­nym roz­ka­zem. Dziew­czy­na za­wi­ja swoje ma­nat­ki i znika na za­ple­czu, jakby od tego za­le­ża­ło jej kie­szon­ko­we. Kel­ner sta­wia przede mną do­mo­wą, wy­tar­tą fi­li­żan­kę z kawą. Z miłym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do ust oznaj­mia:

– Zaraz przyj­dzie inny klient. Prze­pra­szam za nie­do­god­ność.

Przy­ta­ku­ję, a kel­ner wraca do swo­ich spraw. Sy­tu­acja śmier­dzi mi na ki­lo­metr, ale sior­bię kawę i re­lak­su­ję się naj­le­piej jak po­tra­fię, bo nie ma ta­kie­go gówna, któ­re­go bym nie roz­pra­co­wa­ła ostroż­no­ścią i spo­ko­jem. Po chwi­li fak­tycz­nie wcho­dzi inny klient. Ogo­rza­ły od wia­tru, w śred­nim wieku, ubra­ny w jeden z tych nie­śmier­tel­nych swe­trów, które zdają się nosić wszy­scy lo­kal­si. Siada przy moim sto­li­ku. Nawet nie drga mi brew.

– O czym chcia­łaś po­roz­ma­wiać? – pyta przy­jaź­nie. Rzyga do­bro­cią z oczu i ze zmarsz­czek mi­micz­nych.

– Nie czuję się pre­sti­żo­wo – po­wta­rzam nie­wzru­szo­na. – Taką ka­wiar­nię można kupić w każ­dym skle­pie z ka­wiar­nia­mi. Kiep­ska atrak­cja.

Ko­smicz­ny wuj­cio śmie­je się do­bro­dusz­nie:

– Nasi od­wie­dza­ją­cy cenią sobie pry­wat­ność. Mamy też inne osie­dla, ale to kon­kret­ne jest ra­czej za­cisz­ne. Tutaj można two­rzyć, od­po­czy­wać…

Roz­glą­dam się. Ma to sens. Kiedy jest się in­flu­en­ce­rem w ro­dza­ju Ry­skiej, trud­no do­świad­czyć życia nor­mi­ków, a przy­naj­mniej jego wy­ide­ali­zo­wa­nej wer­sji: można tutaj iść do spo­żyw­cza­ka i nie na­dziać się na fanów, ale nie trze­ba stać zbyt długo w ko­lej­ce. Może ba­na­now­ce, które od­wie­dza­ją tę część wyspy, płacą za to, żeby wśród ko­smi­tów po­czuć się znowu jak lu­dzie.

Zer­kam na ko­smicz­ny eg­zem­plarz, który ob­ser­wu­je tro­skli­wie moje picie kawy. Nigdy nie spo­tka­łam się z tak dzi­wacz­ną ob­słu­gą klien­ta, ale mi­nę­ło kilka go­dzin, odkąd je­stem na wy­spie, a już za­czy­nam czuć kli­mat. Vibe sekty. Mam ocho­tę wbić kij w mro­wi­sko i do­trzeć do sedna. Otwie­ram w gło­wie ko­lej­ny se­gre­ga­tor, mimo że Tasza ka­za­ła mi przy­sto­po­wać z pracą.

– Jak to wła­ści­wie dzia­ła? – walę bez ogró­dek. – Lu­dzie wam nie prze­szka­dza­ją?

– Czemu mie­li­by nam prze­szka­dzać? – pyta grzecz­nie roz­mów­ca.

– Wy­dy­cha­my tle­nek węgla i tak dalej… Nie bolą was żo­łąd­ki od tych na­szych wy­zie­wów?

– Od tego mamy opła­tę śro­do­wi­sko­wą i li­mi­ty – od­po­wia­da pro­fe­sjo­nal­nym tonem. – Sta­cje po­mia­ro­we re­gu­lar­nie mo­ni­to­ru­ją stan…

– Tak, tak – wci­nam się i zby­wam go mach­nię­ciem ręki. Tyle to ja sobie po­czy­ta­łam w necie. Gość wali re­guł­ka­mi jak wszy­scy inni. Za­sta­na­wiam się, czy da się go jakoś wy­ko­le­ić. Jak sztucz­ną in­te­li­gen­cję. – A tak zwy­czaj­nie, ni­ko­go to nie wkur­wia, że mu koło domu łażą lu­dzie? Co z tymi z was, któ­rzy nie przyj­mu­ją gości? Dzie­li­cie pro­fi­ty, czy coś?

– Wszy­scy miesz­kań­cy wy­ra­zi­li zgodę na plan tu­ry­stycz­ny. Ko­cha­my wy­mia­nę kul­tu­ro­wą i uwa­ża­my, że pod­trzy­my­wa­nie do­brych re­la­cji z na­szy­mi są­sia­da­mi jest nie­zwy­kle ważne na dro­dze roz­wo­ju pla­ne­tar­ne­go… – glę­dzi, wpa­da­jąc w ko­lej­ne for­muł­ki o mię­dzy­ga­tun­ko­wej ko­mi­ty­wie, a ja mie­szam reszt­kę kawy srebr­ną ły­żecz­ką i stu­diu­ję jego do­bro­tli­we oczy, szu­ka­jąc dziu­ry w całym. Nie udaje mi się jej zna­leźć w tej kon­kret­nej in­te­rak­cji, ale drążę dalej, przez cały dzień i na róż­nych jed­nost­kach te­sto­wych.

Tylko jeden raz maska że­la­znej uprzej­mo­ści spada i od­kry­wam jedną kwe­stię, która trig­ge­ru­je młodą miesz­kan­kę, sprze­da­ją­cą kar­ło­wa­te wa­rzyw­ka przy zej­ściu z dep­ta­ka:

– Czyli mó­wisz, że nie ma tu wam­pi­rów ener­ge­tycz­nych? – pytam po­waż­nie, a ślicz­na blon­dy­necz­ka kręci głową. Za­sta­na­wiam się nad ko­lej­nym zgrab­nym far­ma­zo­nem. – No to może coś ta­kie­go… pod wyspą znaj­du­je się nie­le­gal­na farma. Po­ry­wa­cie tu­ryst­ki i po­zy­sku­je­cie od nich ja­jecz­ka, potem te ko­mór­ki za­pład­nia­cie i go­to­we, kry­zys ma­le­ją­cej po­pu­la­cji roz­wią­za­ny!

To wy­wo­łu­je na jej twa­rzy uśmiech, ale nie taki ra­do­sny. Zgor­szo­ny. Szy­der­czy. Sar­do­nicz­ny skurcz.

– To nie­etycz­ne – mówi. Wizja, którą jej od­ma­lo­wa­łam, choć kom­plet­nie od­kle­jo­na od ja­kich­kol­wiek po­szlak, wy­wo­łu­je w jej ko­smicz­nym su­mie­niu taką od­ra­zę, że nie może się po­wstrzy­mać. Mi­micz­ne uchy­bie­nie trwa tylko se­kun­dę i mniej spo­strze­gaw­cze oko wzię­ło­by je za zwy­kłe za­kło­po­ta­nie albo za roz­ba­wie­nie wy­wo­ła­ne po­kracz­nym te­ma­tem. Tyle mi wy­star­czy i prze­sta­ję ją mę­czyć.

Pod­czas ko­la­cji z Taszą ob­ser­wu­ję twa­rze zgro­ma­dzo­ne w przy­jem­nej re­stau­ra­cyj­ce. Pra­wie każdy sto­lik ma dy­żur­ne­go ko­smi­tę, który za­ba­wia ludz­kich gości roz­mo­wą. Z wierz­chu wszy­scy je­ste­śmy po­dob­ni, róż­ni­my się tylko tym, że oni mają w sobie pewną do­bro­tli­wą na­iw­ność, być może po­zor­ną.

At­mos­fe­ra jest przy­tul­na, ka­me­ral­na, go­ścin­na, ale nie daję się zwieść. Przy­by­łam, zo­ba­czy­łam, wy­chwy­ci­łam. Teraz mam wzór i widzę tę cha­rak­te­ry­stycz­ną mi­kro­ek­spre­sję. Tycie umę­czo­ne uśmiesz­ki. Ci ko­smi­ci są nami obrzy­dze­ni i praw­do­po­dob­nie mają nas za tu­ry­stycz­ny do­pust boski. Do­sko­na­le to ukry­wa­ją. No, poza mo­men­ta­mi, kiedy już nie mogą i muszą sobie po­lu­zo­wać szwy.

– Wiesz, Tasza – mru­czę, ba­wiąc się krysz­tał­ka­mi roz­sy­pa­nej na czer­wo­nym ob­ru­sie soli – mia­łam cał­kiem cie­ka­wy dzień…

– Nic mi nie mów – od­po­wia­da z peł­ny­mi usta­mi. Wła­śnie za­to­pi­ła zęby w sa­łat­ce z wo­do­ro­sta­mi. Za­ser­wo­wa­no jej na ta­le­rzu jeden so­lid­ny, ar­ty­stycz­ny skręt zie­le­ni ozdo­bio­ny we­gań­skim serem. Wy­glą­da jakby wcią­ga­ła szpi­nak prze­ro­bio­ny na roz­go­to­wa­ne spa­ghet­ti. Nigdy nie wi­dzia­łam, żeby miała aż tak dobry ape­tyt. – Dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów zro­bi­łam, nawet nie wiem kiedy. Kurwa, ten pia­sek jest lep­szy niż tre­ning od mo­je­go fit­ne­sia­rza.

– Do­wie­dzia­łaś się cze­goś?

Prze­ły­ka, po­pi­ja wo­do­rost lo­kal­nym winem i kiwa głową:

– Do­wie­dzia­łam, do­wie­dzia­łam – zniża głos, mru­cząc – prze­cież ten facet to jest zu­peł­ny debil. Na­iw­ny jak la­bra­do­ry mojej sta­rej. Wy­star­czy­ło po­świe­cić cyc­ka­mi i go­to­we. – Brzmi na za­do­wo­lo­ną. Lubi, kiedy ktoś do­ce­nia jej ana­to­mię. Od­kła­da wi­de­lec, od­chy­la się na krze­śle z gra­cją ty­gry­si­cy i włó­czy wzro­kiem w po­szu­ki­wa­niu kel­ne­ra. Skoń­czy­ło jej się wino. Kiedy lamp­ka zo­sta­je uzu­peł­nio­na, Tasza kon­ty­nu­uje: – Je­stem umó­wio­na z tą jego sio­strą. Bę­dzie­my jutro ma­lo­wać na plaży pej­za­ży­ki.

– A Ryska? Też tam bę­dzie?

Tasza wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Może bę­dzie, może nie. Dobre i tyle. Nie od razu Rzym zbu­do­wa­no – kwi­tu­je.

– Po­szczę­ści­ło ci się z tym ma­lo­wa­niem – za­uwa­żam, zmie­nia­jąc lekko temat.

– Chyba ra­czej z cyc­ka­mi – uśmie­cha się, ale wie, o co mi cho­dzi. Po­łą­czy przy­jem­ne z po­ży­tecz­nym. Gdyby Tasza nie sprze­da­ła duszy, żeby pra­co­wać w gi­gan­tycz­nym ta­blo­idzie, to praw­do­po­dob­nie sie­dzia­ła­by teraz pod mo­stem, wpy­cha­jąc innym dzie­ła sztu­ki wy­dra­pa­ne pa­znok­cia­mi w kar­to­nie. Miała ta­lent pla­stycz­ny, ale matka w sto­sow­nym mo­men­cie wy­bi­ła jej z głowy biedę. – Po­ma­cham pędz­lem, roz­ru­szam nad­garst­ki – mówi i pusz­cza mi oko.

Tasza ostro prze­sa­dza z winem, więc wra­ca­my do na­sze­go domku dość chwiej­nym kro­kiem. Muszę ją prak­tycz­nie nieść. Mam ocho­tę pod­dać się w po­ło­wie drogi i do­stać za­pa­le­nia płuc, no­cu­jąc pod gwiaz­da­mi obok zwłok pi­ja­nej przy­ja­ciół­ki. Nie byłby to pierw­szy raz.

Zda­rza się jed­nak coś nie­spo­dzie­wa­ne­go i jed­no­cze­śnie kom­plet­nie spo­dzie­wa­ne­go. Na ra­tu­nek, jakby wprost spod piasz­czy­stej ziemi, wy­ra­sta nasza ofia­ra, ślicz­ny ry­cerz w me­lan­cho­lij­nej zbroi, brat ko­smicz­nej przy­ja­ciół­ki Ry­skiej.

– Po­mo­gę – oznaj­mia, pięk­ny i do­bro­tli­wie prze­ję­ty losem Taszy. Przej­mu­je spraw­nie jej roz­kle­ko­ta­ne ciało, he­ba­no­wy lok pod­ska­ku­je mu na czole przy każ­dym kroku. W ten spo­sób lą­du­ję w in­te­re­su­ją­cej sy­tu­acji. Idę obok, słu­cham beł­ko­tli­wych wy­nu­rzeń Taszy, któ­rej naj­wy­raź­niej bar­dzo wy­god­nie w mu­sku­lar­nych ra­mio­nach wy­ba­wi­cie­la. Kom­plet­nie zre­lak­so­wa­na i do­szczęt­nie na­pru­ta robi nam nocny wy­kład o far­bach olej­nych, ter­pen­ty­nie i wer­nik­sach. Męż­czy­zna od czasu do czasu od­po­wia­da jej coś nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce­go, ale ogól­nie roz­mo­wa bar­dzo im się klei, a jesz­cze moc­niej klei im się che­mia. Po­żą­da­nie można kroić w po­wie­trzu i sprze­da­wać na ka­wał­ki. Tasza jest za­chwy­co­na, lubi się po­do­bać. Ob­ser­wu­ję kątem oka ich in­te­rak­cję, pil­nu­jąc, żeby nie zro­bi­ło się tro­chę za ogni­ście i do­cho­dzę do wnio­sku, że gdy­bym nie spo­tka­ła za­ry­cza­nej córki oli­gar­chy, to wła­śnie uwie­rzy­ła­bym w po­czą­tek… cze­goś.

Do­cie­ra­my do domu. Skła­da­my tru­chło roz­chi­cho­ta­nej Taszy do łóżka i od­pro­wa­dzam ko­smicz­ne­go asy­sten­ta na we­ran­dę, pod­trzy­mu­jąc ra­do­sny small-talk. Po­go­da ładna. Wino smacz­ne. Ślicz­ne macie plaże, takie czy­ste. Prze­cią­gam tro­chę roz­mo­wę, ale w końcu robi mi się na­praw­dę zimno od noc­ne­go po­wie­trza i stwier­dzam, że jutro też jest dzień. Staję więc w progu i do­bro­dusz­ny uśmiech znika z mojej twa­rzy jak pło­mień zdmuch­nię­tej świe­cy.

– Wiesz – rzu­cam, zmie­nia­jąc dra­stycz­nie ton. Już nie mówię do po­ciesz­ne­go la­bra­do­ra, któ­re­go od­ma­lo­wa­ła mi nie­ostroż­na Tasza. Mówię do cwa­nej isto­ty z prze­dziw­nym sys­te­mem mo­ral­nym i cie­ka­wą stra­te­gią, któ­rej źró­deł jesz­cze nie ro­zu­miem. – Jak na fa­ce­ta, który ma za sobą tak trau­ma­tycz­no-ro­man­tycz­ne roz­sta­nie, to sporo się ga­pisz w cycki innej laski – stwier­dzam sucho. – Jedni lubią, jak im się za­sa­dzi ro­man­tycz­ne drzew­ko, inni cenią sobie ły­pa­nie w de­kolt… Spo­strze­gaw­czy je­steś, su­kin­sy­nie. Sa­me­go dia­bła byś uwiódł, gdyby tu przy­je­chał, co? Za­sta­na­wiam się tylko, po co.

Cofam się o krok i za­my­kam drzwi. Miga mi przez mo­ment sar­do­nicz­ny uśmiech i wiem, że szarp­nę­łam za czułą stru­nę. Wsu­wam zmar­z­nię­te stopy w plu­szo­we kap­cie i na kom­plet­nym czil­lu idę sobie zro­bić her­ba­ty. Zę­bat­ki w mojej gło­wie trzesz­czą od moż­li­wo­ści. O tak, jutro też jest dzień. Let the fun begin.

 

*

Sie­dzę na ławce i sior­bię wywar z ku­ra­ka, grze­jąc ręce na ter­mo­sie. Da­le­ko przede mną, na bisz­kop­to­wej plaży, dwie ko­smit­ki w zwiew­nych szor­tach prze­rzu­ca­ją się fre­es­bee, a ja mam ocho­tę udu­sić się wła­snym sza­li­kiem. Tasza wsta­ła skoro świt, po­ćwier­ka­ła nad śnia­da­niem i wy­fru­nę­ła z domu rześ­ka jak pier­do­lo­ny skow­ro­nek, ma­lo­wać wi­docz­ki. Za­po­mnia­ła za­brać ze sobą swo­je­go kaca i pod jej nie­obec­ność ja­kimś cudem za­klesz­czył mi się pod czasz­ką. A wy­pi­łam może lamp­kę wina. Chyba się sta­rze­ję.

– Za­mknij się – rzu­cam cierp­ko, a sie­dzą­cy obok mnie ko­smi­ta milk­nie i za­sty­ga z grzecz­nym uśmie­chem przy­spa­wa­nym do twa­rzy. Lo­ve­las córki oli­gar­chy (Tasza po­wie­dzia­ła mi, że ona ma na imię Be­re­ni­ka, ale jakoś cią­gle o tym za­po­mi­nam) grze­je ławkę tuż obok i truje mi od rana dupę ko­smicz­ny­mi far­ma­zo­na­mi.

– Tu nie­da­le­ko jest taki pięk­ny punkt wi­do­ko­wy – od­zy­wa się znowu.

– Mhm – mru­czę – żeby mi jesz­cze bar­dziej wiało w ryj, nie dzię­ku­ję.

Prze­krę­ca się, żeby usiąść bo­kiem i pod­pie­ra głowę na ręce zgię­tej w łok­ciu. Roz­ło­żył się na opar­ciu ławki jak grec­ki bóg.

– Osło­nię cię pa­ra­so­lem. Mamy takie ze wzmoc­nio­ny­mi stela…

Wci­nam się:

– Po­cze­kaj, już bie­gnę po moją kry­no­li­nę. – Łyk ro­so­łu. – Nie bę­dziesz za mną latał z pa­ra­so­lem. Przy­je­cha­łam od­po­cząć, a nie in­sce­ni­zo­wać ko­lo­nia­lizm.

Wzdy­cham, kiedy nie sły­szę re­ak­cji. W moim biu­rze wy­wo­ła­ło­by to salwy so­czy­ste­go zgor­sze­nia. Zer­kam w bok. Ufok rzuca mi spoj­rze­nie tak ma­śla­ne, że przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, czy rosół, któ­rym się leczę, nie stra­cił wła­śnie miana pro­duk­tu z naj­więk­szym stę­że­niem tłusz­czu w skła­dzie.

– Po cho­le­rę ty mnie wła­ści­wie ba­je­ru­jesz? – pytam. Mogę mie­szać z bło­tem awan­se mo­je­go no­we­go ad­o­ra­to­ra, a on i tak za­cho­wu­je się, jak­bym była co naj­mniej ósmym cudem ga­lak­ty­ki.

– Nie ba­je­ru­ję – mówi cicho – po pro­stu chcia­łem ci po­ka­zać klify. Są ładne.

Klify. Może wkur­wił się za to, że go wczo­raj zde­ma­sko­wa­łam jako fał­szy­we­go chuj­ka i zrzu­ci mnie z wy­so­ko­ści, żebym nie wy­da­ła świa­tu jego ciem­nych se­kre­tów. Cie­ka­we, czy do­stał­by wpier­dol od prze­ło­żo­nych za wy­cię­cie ta­kie­go nu­me­ru. A może awans za zli­kwi­do­wa­nie za­gro­że­nia, zanim do­ko­pa­ło się do cze­goś na­praw­dę po­twor­ko­wa­te­go. Jak farmy do po­zy­ski­wa­nia ludz­kich ja­je­czek. Mrużę oczy i roz­wa­żam opcje.

– Dobra, Romeo – ogła­szam i wsta­ję. – Pro­wadź mnie na te swoje ślicz­ne skał­ki. Po­za­chwy­ca­my się.

Wle­cze się moim tem­pem, wiatr targa mu luźną ko­szul­kę w ma­ry­nar­skie paski i przez chwi­lę, kiedy wart­ki stru­mień po­wie­trza od­sła­nia kawał jego ape­tycz­nej skóry, mam ocho­tę za­cy­to­wać przed­po­to­po­wy ka­ba­ret: „Ja tutaj tonę, ale to nic, zaraz przy­bę­dzie pan ra­tow­nik. Pan ra­tow­nik jest pięk­ny i ma wspa­nia­łe mię­śnie”.

– Lu­bisz Szek­spi­ra? – pyta.

Scho­dzę na zie­mię, cho­ciaż de facto wy­cho­dzę po po­kru­szo­nych be­to­no­wych scho­dach, które pro­wa­dzą w górę zbo­cza.

– Te­stu­jesz moją cier­pli­wość – mówię po­god­nie i sior­bię z ter­mo­su. – Szek­spir jest prze­re­kla­mo­wa­ny. Teraz czyta się Ba­ruń­skie­go.

Od­po­wia­da mi za­my­ślo­na cisza. Ktoś musi sobie naj­wy­raź­niej od­świe­żyć ka­ta­log cy­ta­tów na każdą oka­zję.

Kiedy do­cie­ra­my na szczyt, na­tych­miast zbli­żam się do kra­wę­dzi i za­pusz­czam wzrok w dół. Pio­no­wa ścia­na klifu wbija się w morze, jakby ktoś roz­cią­gnął po­mię­dzy krań­ca­mi wzgó­rza po­sza­rza­łą i po­mię­tą kart­kę. Mam pod bu­ta­mi kil­ka­na­ście me­trów litej skały. Wy­star­cza­ją­co, żeby ukryć la­bo­ra­to­rium, fa­bry­kę, ko­pal­nię albo wię­zie­nie. Jakąś pla­ców­kę, która wy­wo­ła­ła­by skręt ki­szek u naj­bar­dziej za­pra­wio­nych w bo­jach obroń­ców praw czło­wie­ka.

Wy­pa­tru­ję za­ma­sko­wa­nych wen­ty­la­cji, rur, kamer i wła­zów. Morze sza­le­je od po­dmu­chów, a ja piszę sobie w gło­wie aka­pit o że­la­znym po­sma­ku krwi w taj­nych ko­ry­ta­rzach, o wa­go­ni­kach na­pę­dza­nych ludz­ką ener­gią i o ob­łych in­ku­ba­to­rach z ma­ły­mi hu­ma­no­idal­ny­mi stwor­ka­mi. Ko­smicz­ne ra­mio­na wci­na­ją się nagle w moją wizję de­li­kat­nym uści­skiem. Za­sra­ny Romeo ob­ła­pu­je mnie jak nie­dziel­ną ob­lu­bie­ni­cę i zmu­sza do cof­nię­cia się o krok.

– Uwa­żaj – mru­czy mi mięk­ko do ucha – bo spad­niesz.

Czuję na karku czu­bek jego nosa, a kiedy za­czy­na się pa­ko­wać z usta­mi na moją szyję, po­waż­nie roz­wa­żam, czy nie po­win­nam po­sta­wić na teo­rię o zwy­kłym wam­pi­ry­zmie. Może ta tok­sy­na nie lata w po­wie­trzu, od­kła­da­jąc się stop­nio­wo w ko­ściach, tylko ufoki wstrzy­ku­ją ją po­przez kły pod­czas mocno ero­tycz­ne­go żło­pa­nia na­szej krwi. A ten kon­kret­ny klei się tak kom­pe­tent­nie, że nie trud­no sobie wy­obra­zić, co za­szło z moją po­przed­nicz­ką. Be­re­nicz­ce mogło odbić od nad­mia­ru ko­smicz­nych piesz­czot.

Mój wiel­bi­ciel zaj­mu­je się coraz od­waż­niej­szym eks­plo­ro­wa­niem tych kilku cen­ty­me­trów kwa­dra­to­wych, które ugrał sobie, od­gar­nia­jąc mi włosy na dru­gie ramię. Pew­nie szuka miej­sca, żeby się po­rząd­nie wgryźć. Prze­krę­ca mi de­li­kat­nie głowę i teraz widzę świat pod lek­kim kątem. Kątem ide­al­nym do zła­pa­nia kon­tak­tu wzro­ko­we­go ze spa­ce­ro­wicz­ką. Po­peł­ni­ła błąd, wy­bie­ra­jąc to samo wej­ście na klif, co my.

Wy­so­ka, szczu­pła, z blond ko­smy­ka­mi upchnię­ty­mi pod czap­ką dzier­ga­ną na dru­tach. Od razu roz­po­zna­ję te kości po­licz­ko­we, ostre tak, że można by nimi wy­rów­ny­wać dział­ki, kiedy karta kre­dy­to­wa się wy­szczer­bi i prze­sta­nie speł­niać swoją funk­cję. Adria Ryska. Chce się wy­co­fać, ale wołam:

– Ko­le­ga już koń­czy – po­kle­pu­ję go po za­ska­ku­ją­co gład­kim po­licz­ku. – Za­wsze się za­sta­na­wiał, jak to jest po­li­zać czło­wie­ka. Wolał spró­bo­wać z czym to się je, zanim serio doda mnie do po­traw­ki. Je­stem zgni­ta mo­ral­nie, ze­psu­ła­bym mu smak.

Czuję, jak przy­kle­jo­ne do mnie ciało prze­szy­wa dreszcz. Za­pew­ne etycz­ne­go obrzy­dze­nia, bo za su­ge­stia­mi ka­ni­ba­li­zmu ufoki też nie prze­pa­da­ją. Męż­czy­zna od­pusz­cza swoje czu­ło­ści, ale nadal trzy­ma się bli­sko.

– Za­baw­ne – cedzi. Nie­zmor­do­wa­ny uśmiech wy­kwi­ta mu na twa­rzy. Opa­no­wa­nie godne po­dzi­wu.

Ryska tym­cza­sem chyba zde­cy­do­wa­ła, że ten cyrk jest coś wart, bo zbli­ża się do nas nie­spiesz­nym kro­kiem. Mam ocho­tę za­py­tać ją, co tutaj robi i czemu nie bawi się w tej chwi­li w akwa­re­le. Do­cie­ra do mnie, że Tasza bę­dzie wkur­wio­na, jak się dowie, że znowu ją uprze­dzi­łam.

– Znamy się? – pyta Ryska. Ma na myśli bran­żę.

Kręcę głową.

– Ja je­stem z tych, o któ­rych każdy sły­szał, ale nikt nie wi­dział. – Pa­ku­ję ręce do kie­sze­ni. – Wszę­dzie się wci­snę, jak za­ra­za.

Ryska ukła­da per­fek­cyj­ne usta w dziu­bek i gwiż­dże cicho.

– Ta­jem­ni­czo – ko­men­tu­je.

Wzru­szam ra­mio­na­mi.

Za­bie­ra­my Ryską na ekler­ki i le­mo­nia­dę w por­cie. Dziw­ne ze­sta­wie­nie, ale to ona je pro­po­nu­je, a ja nie chcę jej spło­szyć, gar­dząc jej eks­cen­try­zmem.

– Wy­glą­dasz mi na taką, która lubi przy­go­dy – se­ple­ni, bo ścią­ga rę­ka­wicz­kę zę­ba­mi. Wkrę­cam ją w roz­mo­wę jak kor­ko­ciąg w wino i mam wra­że­nie, że ona mnie jed­nak po­zna­je. Że ja­kimś cudem wie, że stary dziad mnie wy­je­bał, naj­pierw z ro­bo­ty, a potem z miesz­ka­nia, i że jesz­cze nie prze­pro­sił. Ryska chce mi coś po­wie­dzieć. Coś waż­ne­go. Ale za­miast tego na­wi­ja o atrak­cjach.

– Byłam na ta­kich warsz­ta­tach z za­le­sia­nia wyspy – snuje.

Mój ufok sie­dzi obok mnie, prak­tycz­nie dy­sząc mi w bok głowy. Ile­kroć Ryska da mu dojść do słowa, męż­czy­zna pró­bu­je za­chę­cić mnie do sa­dze­nia wierzb pła­czą­cych w jego przy­do­mo­wym ogród­ku. Igno­ru­ję jego wy­sił­ki, bo dzię­ki opo­wie­ściom Be­re­ni­ki wiem, że to me­to­da na rycie na­szych imion w wy­kro­jo­nym na pniu ser­dusz­ku.

Adria wy­cią­ga z kie­sze­ni pacz­kę gum do żucia, roz­wi­ja pa­pie­rek i pa­ku­je sobie neo­no­wy li­stek do buzi. Prak­tycz­nie czuję w po­wie­trzu po­wiew che­mii.

– To się serio żuje, czy od razu pod język? – pytam za­cie­ka­wio­na.

– Można tak i tak. – Ryska rzuca mi cien­ką fo­lij­kę, a ja już wy­obra­żam sobie, jak prze­ka­zu­ję Taszy, że odwyk block­bu­ste­ro­wej pri­ma­don­ny po­szedł się pier­do­lić z hu­kiem. Pew­nie nigdy się nie za­czął. – Spró­buj sama – do­da­je, na­wi­ja­jąc sobie blond pasmo na kciuk.

Od­pa­ko­wu­ję, wrzu­cam do ust i mielę cier­pli­wie. Po chwi­li kubki sma­ko­we pa­ra­li­żu­je mi do­zna­nie je­dy­ne w swoim ro­dza­ju. Jak­bym po­li­za­ła na­elek­try­zo­wa­ny swe­ter, wy­bu­cha­ją­cy ma­ły­mi zwar­cia­mi.

– Co to daje? – in­te­re­su­ję się o ja­kieś jedno liź­nię­cie za późno. Tasza po­wta­rza, że naj­pierw po­win­nam my­śleć, a potem łykać, ale uwa­żam, że są takie sy­tu­acje, kiedy warto od­wró­cić stra­te­gię.

– Ma się wy­wa­lo­ne.

– Na co?

Ryska roz­glą­da się po małej ka­wia­ren­ce. Widzę jak jej źre­ni­ce roz­sze­rza­ją się w nar­ko­tycz­nym oma­mie­niu, kiedy od­by­wa małą po­dróż po fi­zjo­no­miach pra­cu­ją­cych tu ko­smi­tów.

– Na etykę – rzuca, po czym uśmie­cha się jakoś nie­po­rad­nie, tro­chę prze­pra­sza­ją­co i wgry­za się w ekler­ka.

Ga­da­my prze­szło go­dzi­nę i cho­ciaż neo­no­wa guma za­śle­pia mi zdro­wy roz­są­dek, to wy­ra­biam sobie dość po­chleb­ną opi­nię o Ry­skiej. Wia­do­mo, od­wa­li­ła w życiu sporo gów­nia­nych akcji, ale jest na przy­kład dumna z tego, że nigdy nie spała z żad­nym re­ży­se­rem (nie­by­wa­łe, ale wie­rzę). Zbie­ram pod­sta­wo­wy wy­wiad dla Taszy, a przy po­że­gna­niu chcę się umó­wić na jakąś sen­sow­ną ak­tyw­ność, tak, żeby mogły się z Ryską spik­nąć. W pa­ra­dę wcho­dzi mi jed­nak mój ko­smi­ta.

– A może sa­dze­nie drzew…

– No, mogę jesz­cze raz pójść na te warsz­ta­ty. – Zga­dza się Ryska, która ma lekki ubaw z tego, że kwe­stia hob­by­stycz­ne­go za­le­sia­nia wraca jak bo­ome­rang śred­nio raz na trzy mi­nu­ty. – To nie było takie głu­pie za­ję­cie – do­da­je i ze­ska­ku­je z kra­węż­ni­ka, na któ­rym ledwo ba­lan­so­wa­ła. Ob­ser­wu­ję jej równy chód i do­cho­dzę do wnio­sku, że na rau­szu jest bar­dzo ele­ganc­ka. Uza­leż­nio­na, ale widać, że ogar­nia bez pro­ble­mu. To źle. Go­rzej ukrę­cić z tego temat.

– No to jutro? – pytam.

– No to jutro – sa­lu­tu­je Ryska.

Roz­sta­je­my się w cał­kiem przy­zwo­itych hu­mo­rach, czego nie można po­wie­dzieć jed­nak o moim Romeo z od­zy­sku. Snuje się za mną za­my­ślo­ny i tak aż do moich drzwi.

– A ten Ba­ruń­ski… – za­ga­du­je znie­nac­ka – ten poeta…

– Co z nim? – pytam.

Ufok waha się długą chwi­lę.

– On nie żyje, praw­da?

Na­tych­miast marsz­czę brwi, wy­ka­zu­jąc jak bar­dzo je­stem roz­cza­ro­wa­na jego igno­ran­cją.

– Oczy­wi­ście, że żyje. Chłop wydał rok temu tomik i ze­brał wszyst­kie naj­waż­niej­sze na­gro­dy. – Kręcę głową. – Chry­ste, co za brak sza­cun­ku dla ludz­kiej li­te­ra­tu­ry. I po­my­śleć, że mało bra­ko­wa­ło, a bym się z tobą nie­źle prze­li­za­ła na tym kli­fie – rzu­cam i za­my­kam drzwi z trza­skiem.

Ścią­gam buty i od­kła­dam je na półkę, a potem stoję chwi­lę, na­słu­chu­jąc chrzę­stu od­da­la­ją­cych się kro­ków. Ba­ruń­ski na­pi­sał­by pew­nie pięk­ny dwu­wiersz na temat po­brzmie­wa­ją­cej w nich fru­stra­cji. Gdy­bym tylko nie wy­my­śli­ła jego ist­nie­nia ja­kieś dwie go­dzi­ny temu.

 

Tasza wraca wie­czo­rem, po­tar­ga­na wia­trem i wy­gło­dzo­na jak wilk. Rzuca w kąt akwa­re­lo­we pej­za­że, które wy­pro­du­ko­wa­ła pod­czas zajęć, a potem wy­ży­wa się na drzwiach lo­dów­ki. Prze­czu­wam mały sztorm.

– Cały dzień sta­łam przed tą pier­do­lo­ną szta­lu­gą – wy­bu­cha. – Myślę sobie: „zo­sta­nę na drugą turę, fajne te akwa­re­le, po­cze­kam tutaj, a nuż suka długo sypia i jesz­cze się do­wle­cze”. I co? – pyta ostro. Jej głos nie­sie się zza ścia­ny i do­cie­ra przy­tłu­mio­ny do ja­dal­ni, gdzie sie­dzę. Nie ważę się choć­by skrob­nąć dłu­go­pi­sem po ar­ku­szu, choć jesz­cze przed chwi­lą pi­sa­łam, jakby na­padł mnie pro­ro­czy szał. – I chuj bomb­ki strze­lił! – war­czy Tasza. – Za­się­gam ję­zy­ka, a tu się oka­zu­je, że Ryska się szla­ja po ja­kichś kli­fach z tobą i twoim chłop­cem do bicia. Co ja je­stem? Czwar­ta do trój­ką­ta, do cho­le­ry ja­snej?

– Prze­cież nie mo­głam do cie­bie za­dzwo­nić… – wołam w prze­strzeń w takt stuku ku­chen­nych szu­flad i brzdę­ku garn­ków.

– Mo­głaś kogoś wy­słać, wiesz? Pierw­szy lep­szy ufok by po­do­łał. Jakiś Kevin z ka­fej­ki albo inna Paola zza baru! „Hej, Tasza, sie­dzę z Ryską i wpier­da­lam lody, wpad­nij!”.

– Ta, jasne – pry­cham. – Oni nie są głupi, Tasza. Wie­dzą, że je­steś pi­sma­kiem. Mnie się wy­da­je, że oni to robią spe­cjal­nie.

– Co niby? – od­krzy­ku­je.

– Miała ma­lo­wać z tobą, a po­szła się włó­czyć po bez­dro­żach. Może ktoś jej do­brze do­ra­dził, żeby cię uni­ka­ła? – tłu­ma­czę. – Tu trze­ba uwa­żać, bo twoje in­te­re­sy nie za­wsze będą się po­kry­wać z ich in­te­re­sa­mi. Może chro­nią pry­wat­ność gości. A kon­fi­den­ci mogą być wszę­dzie…

Stuk garn­ków usta­je. Za­gry­zam lekko wargę. Za­sta­na­wiam się, czy tro­chę nie prze­do­brzy­łam z tą ostat­nią uwagą. Za­brzmia­ło tro­chę pa­ra­no­icz­nie, a prze­cież mnie nikt nie za­bro­nił roz­mo­wy z Ryską, mimo że ewi­dent­nie trzy­mam z Taszą. Miesz­ka­my w końcu pod jed­nym da­chem.

Tasza staje w progu ja­dal­ni z miską pełną ma­ka­ro­nu, uto­pio­ne­go w tru­skaw­ko­wej brei. Je­stem pewna, że zmiaż­dży­ła te owoce wła­sny­mi rę­ka­mi, bo nie sły­sza­łam mik­se­ra, a nie przy­po­mi­nam sobie, żeby w do­star­czo­nym rano ca­te­rin­gu było coś in­ne­go niż kre­wet­ki i wino.

Na mój widok przy­ja­ciół­ka ścią­ga gniew­nie brwi i syczy oskar­ży­ciel­sko:

– Nawet się nie waż.

Tkwię po­słusz­nie z ręką za­ci­śnię­tą na dłu­go­pi­sie, tuż nad kart­ką, na któ­rej widać ko­śla­we gry­zmo­ły zdań. Przez długą chwi­lę słu­cham, jak Tasza wcią­ga swój obiad tak gło­śno i łap­czy­wie, jakby jadła pierw­szy raz w życiu. Mniej wię­cej w po­ło­wie por­cji od­su­wa sobie krze­sło po dru­giej stro­nie stołu i wy­wa­la bose stopy na blat. Od ca­ło­dzien­nych ak­tyw­no­ści na świe­żym po­wie­trzu zro­bi­ły jej się od­ci­ski.

– Dobra, wal – mówi, po­mię­dzy kę­sa­mi – co znowu wy­grze­ba­łaś?

Wzdy­cham i od­czy­tu­ję na­skro­ba­ne na­pręd­ce ty­tu­ły.

– „Znany ku­rort za­mie­sza­ny w eks­pe­ry­men­ty na ludz­kich em­brio­nach. Rzą­do­we re­me­dium na kry­zys de­mo­gra­ficz­ny z innej ga­lak­ty­ki?  Skan­dal nar­ko­ty­ko­wy w tle wie­lo­mi­lio­no­wej in­we­sty­cji…”.

Tasza dźga ma­ka­ron.

– I ile tego już masz? – pyta, do­sko­na­le świa­do­ma tego, że na ty­tu­le nigdy się nie koń­czy.

Prze­kła­dam za­pi­sa­ne kart­ki.

– Kilka stron… Na razie takie aka­pi­ty atra­py, można potem pod­mie­nić pewne szcze­gó­ły…

Tasza wcią­ga wy­jąt­ko­wo długą nitkę ma­ka­ro­nu, a potem prze­żu­wa ją, jakby chcia­ła prze­mie­lić razem z nią moje słowa. Od­sta­wia miskę na blat. Z hu­kiem.

– Ja pier­do­lę – mówi, wbi­ja­jąc we mnie puste spoj­rze­nie. – Obie­ca­łaś, że się po­wstrzy­masz. Jak ty to w ogóle ro­bisz? Skąd bie­rzesz te rze­czy? – Wska­zu­je pal­cem w kie­run­ku moich kar­tek. – Ty nawet tego nie wiesz, praw­da? Nie wiesz tego i nie masz ani jed­ne­go do­wo­du. – Waha się i dla spo­ko­ju su­mie­nia do­py­tu­je: – Praw­da?

– No, jesz­cze nie… – przy­zna­ję bez cie­nia skru­chy.

Wsta­je i chwy­ta się pod boki. Jej bose stopy czła­pią, kiedy pró­bu­je roz­cho­dzić swoje wąt­pli­wo­ści na jed­nym me­trze kwa­dra­to­wym zim­na­wej pod­ło­gi. Staje nade mną.

– Przy­je­cha­łam po Ryską i będę robić wy­wiad z Ryską. To ma być nor­mal­na hi­sto­ria o nor­mal­nej ba­na­no­wej ćpun­ce, a nie te twoje po­kur­wio­ne re­por­ta­że z dupy.

Strze­lam pal­ca­mi i po­zwa­lam sobie na uśmiech sa­mo­za­do­wo­le­nia:

– Wiesz, że rzad­ko się mylę.

– Ale ludz­kie em­brio­ny? – pa­trzy na mnie zmar­twio­na. Przy­sia­da na brze­gu stołu, tuż obok stosu kar­tek i krzy­żu­je ręce na pier­si. – Wydaj to, prze­rób to na film, nie wiem, kurwa… – Wzru­sza ra­mio­na­mi, a zia­ren­ka pia­sku osy­pu­ją się z roz­pro­sto­wa­nej znie­nac­ka fałd­ki jej ko­szu­li. – Na­cią­gnij sta­re­go dzia­da na te­ra­peu­tę i miej­cie te wasze awan­tu­ry z głowy – mówi po­waż­nie. – Masz, cwa­nia­ro, dobre prze­czu­cia, ale ostat­nio tro­chę ci się przez niego, za prze­pro­sze­niem, pier­do­li we łbie. Nie wy­grasz każ­dej kłót­ni, pod­kur­wia­jąc go dzien­ni­kar­stwem śled­czym. – Gła­dzi mnie po­cie­sza­ją­co po dłoni.

Nie po­trze­bu­ję po­cie­sze­nia. Szef jesz­cze zro­zu­mie swój błąd. Za­wsze się prze­pra­sza i przyj­mu­je mnie z po­wro­tem, nie­waż­ne, co wy­my­ślę.

– Tasza, a jak znaj­dę jutro w ko­rze­niach drze­wa tajne la­bo­ra­to­rium…?

– To od­wró­cisz wzrok.

– A jak mnie porwą i zo­ba­czę to na moje wła­sne, bied­ne, od­wró­co­ne oczy? – nie daję za wy­gra­ną.

– To na­pi­szesz to, jak już wró­ci­my, dla two­je­go i mo­je­go świę­te­go spo­ko­ju. I zle­ci­my, żeby ko­par­ka roz­je­cha­ła two­je­go lap­to­pa, zanim kto­kol­wiek to prze­czy­ta.

– A jak mi się omsknie ręka i wy­dru­ku­ję cały plik i włożę to do błysz­czą­ce­go se­gre­ga­to­ra…?

Tasza za­ty­ka mi usta.

– To spa­li­my ten se­gre­ga­tor i nikt nie musi wie­dzieć. Żad­nej pro­pa­gan­dy, która wy­wo­ła ko­smicz­ną wojnę, okej? Bła­gam, świ­ru­sko – koń­czy, niby piesz­czo­tli­wie, ale wiem, że pod tą ser­decz­no­ścią kryje się re­al­na prze­stro­ga. Nasza kor­po­ra­cja nie znie­sie wię­cej po­zwów o znie­sła­wie­nia. Nawet jeśli jak zwy­kle na­pi­szę fakty.

– Coś wisi w po­wie­trzu – mru­czę. – Może nie em­brio­ny, ale coś po­dob­ne­go. Ci ko­smi­ci się nami brzy­dzą, a jed­nak robią, co się da, żeby nam wejść do dupy.

Tasza wy­wra­ca ocza­mi.

– Bo im za to pła­ci­my!

– Na co im nasze pie­nią­dze, Tasz? – mrużę oczy. – Czemu inna cy­wi­li­za­cja chcia­ła­by bank­no­tów z na­szym pre­mie­rem?

– Na pewno nie płacą im w pa­pier­kach. To jest dla na­szych, żeby wie­dzie­li, ile to wszyst­ko warte. Pew­nie im tam to jakoś prze­li­cza­ją, no wiesz… – gubi się w ciągu myśli, ale zaraz wraca na wła­ści­wy tor. – Co ty, na łeb upa­dłaś, że ta­kich pro­stych spraw nie ku­masz? – krzy­wi się.

– O to mi wła­śnie cho­dzi, Tasz. Wszy­scy wiemy na chłop­ski rozum, że nasi nie płacą im zło­tem. Moje py­ta­nie brzmi… to czym im wła­ści­wie płacą?

– No chyba nie em­brio­na­mi in­flu­en­ce­rów! – Stuka się w czoło.

Uśmie­cham się.

Tasza unosi ręce w ge­ście ka­pi­tu­la­cji.

– Chry­ste, my­śla­łam, że jak cię tu za­bio­rę, to w końcu zlu­zu­jesz… – wzdy­cha.

Od­su­wam od sie­bie stos kar­tek i sto­su­ję dy­wer­sję, bo czuję, że ta roz­mo­wa za­pro­wa­dzi nas do­ni­kąd. No i muszę Taszy jakoś wy­na­gro­dzić to, że tego dnia omi­nę­ła ją go­dzi­na zbie­ra­nia ma­te­ria­łu.

– I jesz­cze zlu­zu­ję – za­pew­niam. – Idzie­my jutro sa­dzić drze­wa z Ryską.

Tasza rzuca mi wy­mow­ne spoj­rze­nie.

– To zna­czy… – Pro­stu­ję się na krze­śle. – Ty idziesz sa­dzić drze­wa z Ryską. Za­bio­rę cię i nie będę się wci­nać. Żad­nych pytań o ludz­kie em­brio­ny. Li­ście sobie po­przy­ci­nam. Her­ba­tę na progu wy­pi­ję.

Tasza po­stu­ku­je pa­znok­cia­mi w blat, po czym wraca po swój nie­do­je­dzo­ny obiad, udo­bru­cha­na. Od­zy­wa się po kilku na­wi­nię­ciach ma­ka­ro­nu na wi­de­lec. Pra­wie śpie­wa pod nosem:

– Tak mi mów, miła, tak mi, miła, mów.

Robię in­spek­cję moich wło­sów. Za­sta­na­wiam się, czy to moż­li­we, że tok­sy­na z po­wie­trza wpły­wa na roz­dwa­ja­nie się koń­có­wek. Po­wta­rzam sobie w my­ślach bzdur­ną pio­se­necz­kę prze­je­dzo­nej przy­ja­ciół­ki. Tak mi mów, miła, tak mi, miła, mów. Brzmi jak tanie, sen­ty­men­tal­ne disco. Świta mi za­baw­ny po­mysł.

– Tasza – prze­ry­wam nu­ce­nie – dam ci dwie stówy, jeśli za­cy­tu­jesz to jutro i po­wiesz, że „nie ma to jak wcze­sny Ba­ruń­ski”.

– Mhm – mru­czy, zmo­żo­na wście­ka­niem się na mnie i tra­wie­niem ma­ka­ro­nu. – A po co?

– Bo chcę wkur­wić jed­ne­go ko­smi­tę – mówię.

Od­chy­la głowę na opar­cie krze­sła, a po­wie­ki kleją jej się jak kra­kers do masła orze­cho­we­go. Kto by po­my­ślał, że ca­ło­dnio­we dźga­nie płót­na ja­kimś koń­skim wło­siem, czy innym syn­te­ty­kiem, do­ko­na tego, czego nie po­tra­fi­ły do­ko­nać ani za­ję­cia z pi­la­te­su, ani jej szwaj­car­ski ko­cha­nek. Taszy roz­ła­do­wa­ła się ba­te­ria i tym razem nie mu­sia­ła pić, żeby to osią­gnąć.

– Każ­de­mu jego porno – ziewa. Mam wra­że­nie, że mimo wszyst­ko jest dość za­do­wo­lo­na z prze­bie­gu dnia.

Koniec

Komentarze

A_fternoon, dodanie trzech tekstów jednego dnia nie jest dobrą taktyką, albowiem w ten sposób nie zwiększasz szans na ich szybkie przeczytanie.

Mam wrażenie, że powinnaś przeczytać Poradnik Drakainy Portal dla żółtodziobów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za link – teksty wrzuciłam hurtem, ponieważ miałam dzisiaj bardzo konkretne okienko czasowe, a w tygodniu, wiadomo, różnie bywa z obowiązkami. Nie jest to attention seeking, nie nastawiam się na bujne liczby i nie planuję też zalewać forum kolejnymi tytułami ;)

Dziękuję za wyjaśnienia. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka