
Domofon w ciemności. Bzyczenie automatycznej bramy. Chrzęst, chrzęst po podjeździe, schodki z kostki brukowej, tup-tup obok trawnika ze zraszaczami. Otwierają się drzwi i mam ułamki spokoju, zanim wybuchnę tak szampańską zabawą, że będę się z niej leczyć trzy dni robocze. Oceniam osobnika-gospodarza, którego nie znam, a który wpuści mnie za momencik do środka swojego domu. Jeszcze nie wie, że jestem plagą egipską.
Przez chwilę działam nawet jak człowiek. Mówię „cześć” i te takie inne. I super cię poznać, tak-wiele-o-tobie-nie-mam-pojęcia-co-mówię, ale brzmi dobrze. To twój dom? Ładny. Dzięki za zaproszenie.
O Boże, w którego nie wierzę, jakie to szczęście, że moi znajomi napisali mi wiadomość i załatwili wyjście w towarzyskim pośredniaku, że odebrali mnie spod jednego domu samochodem swojego taty i odstawili pod inny dom, a teraz ciągną mnie za sobą: jak rodzice swoje trzyletnie dziecko na szelkach po zatłoczonym bulwarze w lipcu.
Ale to nie bulwar, nie lipiec, a ja mam dwadzieścia jeden lat. Nie idziemy na gofry, tylko na imprezę. Siedziałabym dziś w domu i układałabym puzzle (tysiąc kawałków, bo jestem ambitną suką), nieświadoma własnego istnienia, i tego, że mam głos, że mam twarz, że mam zachowania, że okrywają mnie ubrania, że wszystko, co moje, jakoś wygląda. Ale społeczny konsensus jest taki, że „czasem dobrze wyjść do ludzi”.
Chciałabym wyjść na ludzi. Wejść im na głowę. Zawrócić.
Ściągam buty na podgrzewanych płytkach przedpokoju, mój płaszcz zjada przesuwna szafa na wymiar. Każdy mój ruch jest sztywny, jakby ktoś wsadził mi wieszak za łopatki; najchętniej sama powiesiłabym się obok moich ubrań. Jak bardzo skrzywdzi mnie ta domówka, na której nikt mnie nie kocha?
Za bezszwowym przedpokojem jest salon z katalogu Ikei, a w nim ludzie wycięci z shutter stocka. Więc czekam, aż znajomorodziciele uporają się ze swoim własnym zestawem odzieży wierzchniej. Muszą mnie tam wprowadzić, do towarzystwa, jak na debiucie, muszą mnie jeszcze trochę poniańczyć.
Stoję przed progiem, z butelką wina w ramionach, jak z noworodkiem. I z winą, bo to są trzy metry kwadratowe w porywach wiatrołapu, a ja zajmuję przestrzeń i chcę jej jeszcze więcej, więcej, więcej. Więcej cudzej przestrzeni, żebym mogła złapać oddech.
Czuję obcy zapachu obcego domu. Budynek (aż dotąd) istniał w mojej głowie tylko jako koncept miejsca, w którym znajdę się pod koniec tygodnia. A teraz serio jest koniec tygodnia i wolałabym te moje puzzle. Dom się ziścił, wykwitł meblami i zapachem płynu do czyszczenia skór. Więcej, więcej, więcej. Uduszę się.
A gospodarze pytają mnie, czy chcę coś włożyć do lodówki. Proszę bardzo – wręczam butelkę – to moje szklane dziecko, wino, dziwna etykietka, nie znam tej marki, w środku pływa chyba brokat, ale są też inne wady. Zabawne. Jestem zabawna. Jestem taka zabawna. Taka zabawna, dopóki nie wyczerpie mi się bateria.
Wyłapuję już głośne rozmowy gości, którzy zapracowali sobie na to, żeby tu być i teraz mogą z czystym sumieniem sączyć ulubione drinki i śmiać się z czegoś, co zrobili razem w zeszłym miesiącu na weekendowej wycieczce za miasto. Mają wspólne tematy. Stoję, stoję, nie wejdę. Wampiry nie mogą wejść do środka, jeśli się ich nie zaprosi. Wilkołaki z kolei chowają się w pięknych ciuchach, pożyczonych. Jeszcze nie wiem, kim dzisiaj jestem, ale zanim wybije północ, coś zostanie zeżarte.
W końcu trzeba tam wejść, poznać ludzi, podać ręce, wyprzytulać, znieść ich dotyk, zapach, kolor, smak. Umami. Oni mają imiona, których nie zapamiętam, bo nigdy więcej się nie spotkamy. Kacper, Melchior i Baltazar, Mateusz, Marek, Łukasz, Jan… Święta Marta od architektury, a Asię widziałaś w zeszłym roku, ale w sumie tylko raz i była na chwilę, po dyżurze, więc możesz nie kojarzyć.
Dzięki, wyparłam.
Znajdę sobie fotel, kanapę, krzesło. Najwygodniej byłoby mi na podłodze, ale to nie ten poziom imprezy. Jeśli nie można na podłodze, a ja wcisnęłam się w sukienkę i rajstopy z drogerii, to w porządku, będę królową. Proszę mnie ładnie posadzić i zabawić pytaniami o mnie. Kim ja jestem, dokąd zmierzam, o chuj ze mną chodzi. Chcę mój kawałek towarzyskiego tortu, ale powiedz tylko jedno niezręczne słowo, a będzie umęczona dusza moja.
Jeśli którykolwiek ze zgromadzonych obwodów mojego mózgu zna powód, przez który tych dwoje – ja i zrozumienie międzyludzkie – nie możemy być razem, niech odezwie się teraz albo zamilknę na wieki i nic ze mnie nie wyciągniecie, towarzyscy konfidenci.
Intermedium, uwaga, trudne słowa:
– Jesteś znajomą Adama?
– Ależ nie! Stanowię coś więcej. Zabawna sprawa, na ogół definiuje mnie tylko jeden wyraz a’la nomina propria (że moje imię, nazwa własna). Zaczyna się na „K” a kończy na „a”, K…a, co wspaniale oddaje to, że dzisiaj wstałam i wybrałam myślową przemoc. Gra mi w głowie motyw: to nie ja byłam Ewą, i pocieszam się tym, że ilekroć Adam coś posiada, staje się, biedny, przydawką rzeczowną dla nomina appellativa – że jest dookreśleniem dla biedackiego rzeczownika pospolitego – „znajoma Adama”, „o znajomej Adama”, „ze znajomą Adama”. W tym układzie znajoma ma jeszcze szansę się odmienić, a Adam? Adam się nie odmienia. (Tak. Znamy się z podstawówki, spoko gość.)
– A czym się zajmujesz?
– Takim mnóstwem, milionem kurewsko różnych rzeczy, że kiedy układam tę odpowiedź, mózg chce mi eksplodować od kalejdoskopu scen, mirażu wrażeń, wszechświatów dni, twarzy, głosów, miast i tego, jakie w opór piękne jest zimowe niebieskie niebo, które sprawia, że wszystko inne umiera, ginie, zdycha w porównaniu. (Jestem edytorką.)
– Kim?
– Poprawiam literówki.
– A, to spoko…
Wpada osoba trzecia płci męskiej. Do mojego rozmówcy:
– Mordo, idziesz na fajeczkę?
– Byku, ja bym nie szedł? Kalina, palisz?
– Nie.
– To ten… Fajnie się gadało.
– Polecam się na przyszłość.
Koniec intermedium.
A impreza trwa dalej. Słuchać, sączyć, śmiać się z żartów. Mam czterysta kończyn, jak jaszczur, alien z kosmosu w ludzkiej skórze, i muszę pamiętać, żeby ruszać każdą z nich. Noga na nogę, łokieć na stół, a teraz zdejmij – i nogę, i łokieć – możesz potrzeć kark, nie gap się tyle w tę ścianę, tym bardziej nie gap się na innych. Masz za dużo gałek ocznych, a człowiecy lubią, kiedy na standardowej twarzy są tylko dwie.
Gapienie się na innych to ryzykowna gra. Ludzie mówią, ale ich ubrania też. Tiki mówią, biżuteria mówi, telefony mówią, jedzenie mówi, rzeczy na komodzie mówią. Gospodarze posprzątali, poupychali swoje życie, żeby było go mniej na widoku, ale to, czego nie ma, też mówi, może nawet więcej niż to, co jest.
Ja też mówię, bo to nie tak, że nie umiem. Po prostu mam wrażenie, że zawsze kiedy próbuję wykrztusić coś sensownego, bez rzeczownikowych komplikacji i łaciny, biję werbalnie głową w ścianę, a ściana nie jest przekonana, czy naprawdę ma do czynienia z młotkiem. Siła przebicia.
Więc jestem wetknięta w ten stół, w tę sytuację kanapowo-krzesłowo-imprezową, jak mały kanciasty bloczek w układance na starej Nokii, i muszę czekać na jeszcze jedno przetasowanie ludzi i na cud.
A trzeciej godziny imprezy imadło towarzysko-siedzące w końcu się rozluźni, i mydło odwiedzisz w łazience: dywersja za potrzebą. Mogę przysiąść na brzegu czyjejś wanny, w pozie starego filozofa, w całej mojej tragedii, i poważnie pomyśleć:
KALINA 1
– O piękna Muzo traperska z głośniczka JBL, czy masz odwagę wytrzeć ręce w ten ohydny mokry ręcznik? Wytrzyj, wytrzyj, on jedyny Twój, Kochany, w całej łazience nie znajdziesz drugiego takiego! (Jedyny taki, choć dał się głaskać tysiącu innych rąk).
KALINA 2
– Księżno, spodziewałam się pijackiego gadania o mokrych szmatach, ale…
KALINA 1
– Na nic rytualne obmycie, o Muzo! ten nieboski materiał zostawi na twych różanopalcych dłoniach jeszcze więcej wody i innych ludzi! Bakteriada. Równie dobrze możesz pocałować klamkę.
KALINA 2
– O ja nieszczęsna! Istnieje więc ryzyko, że nie wytrzymam i dotknę, a jak dotknę, to ze wstrętu będę musiała zdrapać moją sztuczną skórę.
KALINA 1
Oskarżycielsko, z politowaniem.
– A nie wzięłaś z domu zapasowej…
KALINA 2
Zgadzając się, nieco melancholijnie.
– A nie wzięłam z domu zapasowej…
A potem mogę wiele: złapać na balkonie kawałek rozmowy palaczy i zapalenie płuc, policzyć z kimś zabawnym magnesy z Hiszpanii, Litwy i Krynicy (wiszą na lodówce w kuchni), wygłaskać zwierzę domowe, nie zapuszczać korzeni i się do sypialni, bo skarpeta na klamce – ktoś tutaj wchodzi na własne ryzyko.
Ciekawość, pierwszy stopień do piekła, a ja go zajęłam, bo siedzę na schodach z personą-znajomą, siostrą Joanną od small talku, tą Asią, co to niby powinnam ją kojarzyć. Wytargujemy u siebie piętnaście minut jedynej sensownej rozmowy tej nocy: Joasiu, ja ci dam opowieść o tym, że mój młody sąsiad umarł dwa lata temu na raka, wiesz, kiedyś graliśmy razem w Monopoly, a teraz jestem od niego trochę starsza, niż powinnam i czasem mi z tego powodu smutno. Ty mi opowiesz, Joasiu, swój sen o tym, że założyłaś partię polityczną, która miała być lewacka, ale z postulatów wyszło jak zwykle rozwodnione centrum, i wydawało ci się, że mutowałaś w kaczkę, ale koniec końców śniadaniówka uznała, że wyszła z ciebie tylko głupia gęś; i obie złapiemy złudną nić porozumienia przez nasze traumy, prywatne i publiczne, feministyczne, melancholijno-sadystyczne. A za drzwiami ze skarpetą trap zmieni się w arię. Tam też dojdą do porozumienia. Fair enough.
Potem będziemy patrzeć, patrzeć, patrzeć, jak ludzie fizycznie staczają się z piętra na parter i patrzą, patrzą, patrzą pod nogi, żeby nie upaść na duchu.
Życie to taniec, życie to śpiew, więc w salonie odbywa się karaoke.
Gdybym miała powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, to powiedziałabym, że ten moment tuż przed, zanim wszystko się emocjonalnie spierdoli, przełamie i zezgonuje, ten moment tuż przed, kiedy każdy przeżywa jakiś własny szczyt szału, zabawy i wszystkie inne małe francuskie śmierci.
Zostają tylko zwłoki. Znajduję sobie podłogę i najcichszy kawałek sufitu, i na moment jestem tak bardzo poza czasem i przestrzenią, tu i teraz, w setkach egzemplarzy, daleko, blisko, do niemożliwości. Derealizacja – jesteś przebodźcowaną, akustyczną suką i marzysz już tylko o tym, żeby było jutro po południu. Zanim zjem niedzielny rosół, przewegetuję ostatnie opary imprezy na podłodze, bo nie ma żadnej taksówki do nieba.
Dwie godziny limbo później odwożą mnie łaskawie do domu. Obiecuję sobie, że nigdy więcej, choć wiem, że Marta od architektury robi za miesiąc parapetówkę, a Joanna od small-talku każdej nocy ma inne sny, które czekają na wysłuchanie.
Zdejmę z siebie wszystko, doszoruję skórę do krwi, a potem schowam się pod kilogramy pościeli i nawet tam, w absolutnej ciemnicy, gusła minionych zdarzeń nie dadzą mi spokoju. Byłam względnie trzeźwa i ostrożna, a i tak sprowadziłam do łóżka kakofonię obcego domu i stado ludzi. Dręczą mnie do szóstej rano poszatkowane echolalia wszystkiego, co usłyszałam, jak powidok po oślepiającym błysku flesza.
Zamknę oczy i to się zacznie od nowa. Zdarta płyta. Domofon w ciemności. Bzyczenie automatycznej bramy. Chrzęst, chrzęst po podjeździe, schodki z kostki brukowej, tup-tup obok trawnika ze zraszaczami. Otwierają się drzwi i mam ułamki spokoju, zanim wybuchnę tak szampańską zabawą, że będę się z niej leczyć trzy dni robocze.
A_fternoon, tekst liczący ponad jedenaście tysięcy dwieście znaków to już nie szort. Bądź uprzejma zmienić oznaczenie na OPOWIADANIE.
Na tym portalu szorty kończą się na dziesięciu tysiącach znaków.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za zwrócenie uwagi, to faktycznie moje przeoczenie – oczywiście poprawię oznaczenie! ;)
Dziękuję. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Przeczytałem – choć przyznam, że trochę pogubiłem się pod sam koniec. Mam wrażenie, że zaczynasz pewne myśli, ale potem je rozwadniasz, co momentami utrudnia odbiór. Widać to zwłaszcza w dialogach – jedna ściana tekstu, krótka odpowiedź, znów ściana. Warto też zwrócić uwagę na powtórzenia, bo niektóre pojawiają się bardzo blisko siebie. Widać, że jest tu jakiś zamysł – trzeba go tylko dopracować. W dobrym guście jest odczekać parę dni między publikacjami (Ktoś to musi sprawdzić, przeczytać, poczekaj na komentarze, dopracuj tekst. Wątek o betowniu może cię zainteresować, polecam tam zajrzeć). No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Ci powodzenia w dalszym pisaniu. Pozdrawiam!
Cześć, A_fternoon
Nie są to moje klimaty. Bohaterka ma jakieś spektrum autyzmu, nie wiem… może ADHD. I nie ma w tym nic złego. Ale gdybym miał czytać coś dłuższego w takiej narracji, to zmęczyłbym się konkretnie.
Pozdrawiam
Dziękuję za komentarze! Tekst jest rodzajem prozy ekspresyjnej, może nawet lekko eksperymentalnej – stąd też powtórzenia, nagromadzenia, ściśnięcia i rozprężenia języka, były one zdecydowanie celowe (czy udane to inna sprawa, tu już można dyskutować). Wzorowałam się trochę na sposobie zabawy językiem w typie Masłowskiej, Gombrowicza itd. (wiadomo, nie 1:1, luźna inspiracja nagromadzeniem znaczeń, chaosem słownym/narracyjnym). Ten typ pisania z pewnością męczyłby na dłuższą metę, dlatego tekst jest taki krótki i obliczony na oddanie tego mentalnego “pocenia się” kreacji bohaterskiej :D A co do dialogów – chciałam zaakcentować, że te słowotoki myślowe nie padają na głos. To coś, co zostaje w sferze myśli, umysłu, a to, co w nawiasie pada na głos, kontrastowo kwituje te zagmatwane koncepty, które nigdy nie wychodzą na wierzch. :D
Dziękuję za lekturę, bardzo doceniam opinie i wezmę je pod uwagę przy dalszych eksperymentach!