I
  
 Franek poprawił ciężki plecak i zerknął na niebo. Księżyc świecił jeszcze jasno, jednak w oddali, ponad wyszczerbionymi zębami wieżowców, ciemniały już chmury, bezgłośnie rozświetlane zygzakami błyskawic. Trzeba było się spieszyć.
 Ruszył ulicą naprzód, a butelki wody zabulgotały za jego plecami. Szedł ostrożnie, omijając każdą szczelinę w pokruszonym asfalcie i każde najeżone szkłem gruzowisko. Wiedział, że jeden fałszywy krok mógł skończyć się zainfekowaną raną, a lekarstwa kosztowały przecież fortunę.
 Mijał kolejne przecznice, aż w końcu wysokie zabudowania ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni. Przed nim rozpościerał się zapuszczony park, porośnięty bujnie trawą, usiany drzewami i dawno wygasłymi słupami latarni.
 Chłopiec zatrzymał się, niepewny, czy iść dalej i spojrzał ponownie w górę. Burzowe chmury kłębiły się jak wcześniej, lecz na ich tle zarysowało się coś dziwnego. Niewielkie, czerwone światełko wyłoniło się z szarości i z oszałamiającą prędkością pomknęło w stronę miasta. Wkrótce zawisło nad śródmieściem, przeleciało niebezpiecznie blisko jednego z wieżowców i obniżając lot, poszybowało nad dachami kamienic.
 Ciszę nocy rozdarł warkot silnika, gdy pilot podjął ostatnią, desperacką próbę poderwania maszyny, lecz na próżno. Dron z głośnym chrzęstem otarł się o dach jednego z budynków, zrzucając deszcz dachówek, po czym odbił się, stoczył i runął w gęstwinę, nie dalej niż sto metrów od przerażonego Franka.
 Minęła długa chwila, zanim chłopiec doszedł do siebie i z trudem podniósł się z mokrej ziemi. W uszach dzwoniło mu jeszcze, serce waliło jak młotem. Wiedział jednak, że nie ma czasu do stracenia. Statek powietrzny był łakomym kąskiem, a w okolicy wkrótce zaroi się od zbieraczy.
 Spojrzał przez ramię na wrak. Maszyna leżała na wpół ukryta w gęstwinie, a jej śmigła były połamane i pogięte. Jednak mimo zniszczeń, na boku odrapanego kadłuba rysowała się wyraźna szczelina drzwi.
 Zrobił kilka kroków w stronę ulicy, po czym zatrzymał się i zagryzł wargi. Odwrócił się z wahaniem. W pobliżu nadal nikogo nie było, nie słyszał też nic podejrzanego, tylko w oddali narastał cichy szum wiatru. Nagle na twarzy poczuł kroplę deszczu – wyrwało go to z odrętwienia.
 Ruszył w stronę wraku. Gdy był już obok, chwycił za krawędź drzwi i szarpnął. Klapa ustąpiła z głośnym skrzypieniem.
 Dwuosobowa kabina była ciasna i pozbawiona sterów – ktokolwiek pilotował maszynę, nie robił tego z jej wnętrza. Lampy sufitowe wciąż się paliły, oświetlając żółtym blaskiem popękane monitory i potrzaskaną tapicerkę.
 Na fotelu pasażera, mocno przypięty pasem bezpieczeństwa, siedział nastoletni chłopiec – na oko niewiele starszy od Franka. Pod czupryną jasnych włosów jego twarz była blada, oczy miał przymknięte, a oddech ciężki i chrapliwy.
 Franek rozejrzał się uważnie po kabinie i zdecydowanym ruchem zerwał przymocowaną do ściany apteczkę. Wcisnął białe pudełko do bocznej kieszeni plecaka.
 – Pomóż mi – zabrzmiał zduszony głos.
 Jasnowłosy chłopiec patrzył teraz prosto na niego. Franek zawahał się na moment. W końcu sięgnął do pasa, wyjął myśliwski nóż i nachylił się nad fotelem. Ciął i szarpał przez długie sekundy, aż włókno w końcu ustąpiło, a starszy chłopiec odetchnął głęboko. Franek natychmiast pociągnął go za rękę i zmusił do wyjścia na zewnątrz.
 – Wynośmy się stąd. Migiem – syknął.
 Pobiegli w stronę ulicy. Byli już niemal między pierwszymi budynkami, gdy z tyłu dobiegły ich podniesione głosy, a asfalt u stóp omiotły strumienie światła. Ktoś krzyknął i huknął strzał.
 Nagle po prawej stronie zamajaczyła pusta przestrzeń i Franek błyskawicznie podjął decyzję. Szarpnął towarzysza za ramię i wpadli do bramy. Ich kroki zadudniły echem w wąskim tunelu i nagle znaleźli się na małym podwórzu. Dalszą drogę zagrodziły blaszane drzwi. Franek szarpnął klamkę, ale ta została mu w dłoni – mocujące ją śruby dawno już przerdzewiały.
 Rozejrzeli się gorączkowo. Wokół piętrzyły się sterty odpadków, a pod ścianą stały rzędem kubły na śmieci. Wtem gdzieś z tyłu błysnęły światła. Byli w pułapce.
 – Studzienka! – krzyknął starszy chłopiec, wskazując palcem.
 Rzeczywiście, tuż pod ich nogami, w bladym świetle księżyca, rysowała się jej rdzawa pokrywa. Franek kucnął, wcisnął chude palce między beton a krawędź metalu i szarpnął z całej siły. Wieko nie poruszyło się nawet o milimetr.
 – Podważ! – rzucił jego towarzysz i podniósł z ziemi metalowy pręt.
 Franek wyrwał mu go i wepchnął w szczelinę. Naparł całym ciałem. Pokrywa w końcu drgnęła, oderwana od skorodowanej ramy.
 Kucnęli po obu stronach i natężając wszystkie siły, przesunęli ją w bok. Z wnętrza buchnęła wilgoć i stęchlizna.
 – Idź pierwszy – wydyszał Franek, wskazując otwór.
 Sam kucnął i wpatrzył się w bramę. Deszcz wzmagał się, bębniąc wściekle o blaszane pokrywy, a rura spustowa przy ścianie szumiała od spadającej wody.
 Nagle ostry strumień światła rozświetlił ceglaną ścianę, zaledwie kilka kroków od niego. Ogarnięty paniką Franek zerwał się i pospiesznie wcisnął do otworu, chwytając się śliskich szczebli drabiny.
 Starszy chłopiec czekał już na dole. Tunel był wąski i bardzo ciemny, a jego dnem płynął brudny strumień. Wiedzieli, że nie mogą tu zostać, więc ruszyli naprzód, czepiając się kurczowo oślizłych ścian. Wkrótce ich buty całkowicie przemokły. Szczękając zębami, mijali kolejne studzienki, z których coraz silniejsze strumienie deszczówki zalewały korytarz, utrudniając im marsz. Szum przybierał na sile i wkrótce nie słyszeli już siebie nawzajem.
 Musieli się wydostać. Nagle Franek zatrzymał się i wskazał coś nad głową. Właz na końcu pionowego szybu wydawał się pęknięty i słabszy niż inne. Starszy chłopiec zrozumiał bez słów. Chwycił drabinę i podciągnął się, wspinając w górę wodospadu. Wkrótce był na szczycie. Zaparł się plecami i pchnął. Pokrywa ustąpiła.
 Franek podążył za nim. Przemoczony plecak ciągnął go jednak w dół, a oczy mętniały ze zmęczenia. Był już pół metra od otworu, gdy poślizgnął się i uderzył głową o szczebel drabiny. Zachwiał się i poczuł, że spada, kiedy nagle ktoś chwycił go mocno za rękaw bluzy.
 Odzyskawszy równowagę, wspiął się jeszcze o jeden, potem drugi szczebel, aż wreszcie przecisnął się przez właz i upadł na mokry asfalt. Cudowne uczucie ulgi zalało go niepowstrzymaną falą i wybuchnął histerycznym śmiechem, kaszląc i łapczywie wdychając chłodne, nocne powietrze.
  
 II
  
 Słońce wisiało jeszcze nisko na niebie, ale żar stawał się już powoli nie do zniesienia. Miasto w dole błyszczało tysiącem kałuż, lecz tu, wysoko, było już całkowicie sucho. Chłopcy leżeli na płaskim dachu, kryjąc się przed skwarem w cieniu komina, a wokół nich pordzewiałe anteny rzucały splątaną siatkę cieni. Panował poranny harmider. Kamienne gzymsy były niemal całkowicie pokryte ptasimi gniazdami, a gruchanie gołębi i trzepot skrzydeł rozbrzmiewały nieustannie.
 Rozwiesili swoje mokre ubrania wśród kabli i drutów antenowych. Plecak Franka wisiał tam również, ale jego zawartość ułożono starannie na powierzchni dachu, tuż obok klapy. Były tam wszystkie jego najcenniejsze skarby: niewielka piramida konserw mięsnych, latarka na dynamo, nóż myśliwski i – na honorowym miejscu – plastikowe pudełko z czerwonym krzyżem. Trochę bliżej komina stały trzy litrowe butelki wody, z których jedna była już do połowy opróżniona.
 Starszy chłopiec, Paweł, wpatrywał się wytrwale w niebo, osłaniając dłonią zmrużone oczy. Był wysoki, mocno zbudowany, a jasne włosy miał gęste i schludnie przycięte.
 Franek był jego przeciwieństwem – niski, ciemnowłosy, o skórze ogorzałej i upstrzonej wysypką. Jeden bok miał lekko zapadnięty, jakby kości żeber nie wyrosły do końca, a na czole czerwieniał świeży guz.
 – To co, kiedy przylecą? – zapytał leniwie młodszy chłopiec, spod półprzymkniętych powiek.
 – Jeszcze dziś AURA wyśle ratowników. Zgodnie z procedurą – odparł Paweł, błądząc wzrokiem gdzieś ponad linią horyzontu.
 W oddali wznosiły się i opadały chmary czarnych ptaków.
 – Ta AURA to twoja matka? Jest ważna? – zapytał Franek.
 Paweł spojrzał na niego niepewnie, nie wiedząc, czy chłopiec żartuje.
 – AURA to nie człowiek. To maszyna. Pomaga wszystkim podejmować dobre decyzje – wyjaśnił w końcu.
 Franek wyciągnął rękę, a Paweł podał mu plastikową butelkę.
 – Ja tam bym nie chciał, żeby jakaś maszyna mówiła mi, co mam robić – stwierdził młodszy chłopiec i pociągnął długi łyk.
 Paweł wzruszył ramionami i znów zapatrzył się w niebo.
  
 ***
  
 W południe nad miastem zaczęły zbierać się chmury i zerwał się chłodny wiatr. Paweł wędrował tam i z powrotem wzdłuż krawędzi dachu, ubrany już w swój błękitny kombinezon. Za nim Franek wspinał się powoli na najwyższy komin, zręcznie wciskając chude palce w szczeliny między cegłami. Nad nim trzepotała wzburzona czereda ptaków.
 W końcu dotarł na szczyt. Odwrócił się i podniósł ręce w geście triumfu, lecz Paweł w ogóle na niego nie patrzył. Stał z zaciętą miną, spoglądając gdzieś w dal.
 – Myślisz, że Laura cię lubi? – wrzasnął Franek z wysokości.
 Starszy chłopiec wzdrygnął się, jakby wyrwany z głębokiej zadumy.
 – Nie Laura, tylko AURA. I mówiłem ci, że to nie człowiek. Ona nic nie czuje – odparł zirytowany.
 Zamilkł na chwilę, próbując dobrać odpowiednie słowa.
 – Ona raczej… ocenia, kto jest przydatny. Lubi cię, jeśli jesteś użyteczny – dodał.
 Franek uczepił się drutu anteny i zjechał zręcznie na dół. Z kieszeni bluzy wyjął garść nakrapianych jajek i wyszczerzył zęby. Paweł skrzywił się z niesmakiem.
 – I co, ona kazała wam siedzieć pod ziemią? – zapytał młodszy chłopiec, po czym schylił się i zaczął układać jajka w równych rzędach na betonie.
 Nie było to łatwe – staczały się na boki i nie chciały stać w miejscu na nierównej powierzchni.
 – O tym zdecydowali jeszcze zanim ją uruchomili. Przed wojną. Zresztą, za dużo gadania – mruknął Paweł i machnął ręką.
 Podniósł znów wzrok ku niebu, jakby próbował przebić spojrzeniem szare kłębowiska. Tymczasem noga Franka opadła znienacka, miażdżąc skorupki. Żółtawa masa trysnęła na boki, brudząc nogawkę kombinezonu Pawła.
 – Zwariowałeś?! Co ty wyprawiasz?! – warknął starszy chłopiec.
 Zrobił krok do tyłu i przypadkiem potrącił butelki z wodą, które potoczyły się ze stukotem po betonie. Franek zebrał je zręcznie i podniósł na wysokość oczu – dwie były już całkowicie puste.
 – Woda się kończy – zauważył.
 Paweł go zignorował. Zaciął usta i wcisnął dłonie głęboko do kieszeni. Zapadła długa cisza.
 – Dasz mi tamto, jak przylecą? – zapytał Franek w końcu, wskazując leżącą obok klapy apteczkę.
 – A na co mi ona? W domu mamy takich pełno – odburknął Paweł.
 Niespodziewanie schylił się, podniósł ukruszony kawałek gzymsu i rzucił nim między gniazda. Ptaki z trzepotem poderwały się do lotu.
 – Cholerne gołębie! – warknął.
  
 ***
  
 Zmierzch zapadał szybko, a zasnute chmurami niebo ciemniało coraz wyraźniej. Wiatr wzmógł się, a jego chłodne podmuchy szarpały antenowymi drutami, które uginały się i skrzypiały jękliwie. Wszechobecne chmary ptaków przyczaiły się w swoich gniazdach.
 Franek pociągnął ostatni łyk wody i schował butelkę do plecaka, obok pozostałych. Wszystkie były już puste. Spojrzał przeciągle na Pawła, który siedział z opuszczoną głową na krawędzi dachu.
 – Nie ma wody i robi się zimno. Musimy się stąd zmywać – powiedział w końcu.
 Starszy chłopiec ani drgnął.
 – Jak przylecą, to dostaniesz wodę. Nie martw się – odparł beznamiętnie.
 Nagły podmuch wiatru uniósł w powietrze chmurę szarych piór.
 – Nikt nie przyleci – wypalił Franek.
 Paweł podniósł powoli głowę.
 – Nic nie wiesz. Przylecą! – stwierdził ostro.
 – Rano mówiłeś, że wyruszą natychmiast. No to, gdzie oni są? – zapytał Franek, krzyżując ramiona na piersi.
 – Coś ich pewnie zatrzymało. Może burza – burknął Paweł.
 Franek spojrzał na niego krzywo.
 – Nie ma żadnej burzy! Głupi jesteś czy co?! – fuknął.
 Starszy chłopiec zerwał się na równe nogi i zacisnął pięści.
 – Sam jesteś głupi dzikus! Nic nie wiesz, więc lepiej się przymknij! – warknął wściekle.
 Franek chwycił swój plecak i zrobił kilka kroków w tył. Cały się trząsł.
 – A żebyś tu zdechł! Trzeba było cię zostawić! – wrzasnął piskliwie.
 Okręcił się na pięcie i pobiegł w stronę klapy. Schylił się, zeskoczył i zniknął.
  
 III
  
 Na ulicy było już cieplej, ale Franek nadal drżał cały. Przetarł kciukami piekące oczy i rozejrzał się wokół. Tuż nad jego głową, zwieńczona dwiema wysokimi wieżami, wznosiła się ku niebu fasada kościoła. Ukryte we wnękach rzeźby spoglądały na niego z góry, a ich wygładzone przez czas twarze wydawały się chłopcu łagodne i przyjazne.
 Kilka kroków dalej drzwi wejściowe uchylały się zapraszająco. Drewniane odrzwia nadal trzymały się zawiasów, rzeźbione w geometryczne wzory i dziwnie piękne pośród ruin. Chłodne wnętrze przyciągało go, więc ruszył naprzód i przecisnąwszy się przez szczelinę między skrzydłami, zagłębił się w cichy mrok.
 Wyniosła przestrzeń nawy otworzyła się przed nim, oświetlona ukośnie przez porozbijane szybki witraży. Echo unosiło dźwięk jego kroków, gdy szedł w stronę ołtarza, chłonąc wzrokiem dziwne kształty i obrazy. Zatrzymał się tuż przed żelazną barierką, zdjął plecak i usiadł. Oparł rozpalone czoło o zimny metal i poczuł, że serce bije mu coraz wolniej.
 Podniósł wzrok i spojrzał w stronę ołtarza. Kamienny blat był pęknięty, ale tabernakulum przetrwało nietknięte, a obraz wznoszący się nad nim był nadal dobrze widoczny. Franek wpatrzył się intensywnie w płótno. Grupa brodatych mężczyzn wędrowała pośród łanów pszenicy, rozmawiając i uśmiechając się; ich łagodne twarze, mimo półmroku, wydawały się niemal żywe.
 Chłopiec sięgnął do bocznej kieszeni plecaka i wyjął niewielkie zawiniątko. Delikatnie ułożył je na szczycie barierki i ostrożnie rozsupłał szmatkę. Ze środka wyjął czerwonawy prostokąt dowodu osobistego – bardzo porysowany, z odłamanym rogiem. Powoli podniósł go do oczu i wpatrzył się w czarno-biały nadruk brodatej twarzy. Oczy zapiekły go nagle, więc przetarł twarz wierzchem dłoni, pozostawiając na czole ciemną smugę. Odłożył plastikowy dokument na barierkę.
 Schylił się ponownie i wyjął z plecaka apteczkę. Macając jej boczną powierzchnię, odnalazł zapadkę i wcisnął ją. Wieko odskoczyło, ukazując wnętrze szczelnie wypełnione rzędami fiolek i ampułek.
 Jego wzrok powędrował w górę. Gdzieś tam, za grubymi murami świątyni, ciemność gęstniała ponad szarpanymi wiatrem dachami.
 Nagłe krakanie złamało ciszę, a pod sklepieniem zatrzepotały skrzydła. Chłopiec wzdrygnął się i opuścił głowę. Potem starannie zawinął plastikowy prostokąt w szmatkę, schował zawiniątko i apteczkę, zarzucił plecak na ramię i ruszył w stronę wyjścia.
  
 ***
  
 Paweł siedział oparty plecami o komin i kulił się z zimna. Wokół szalał wicher, wściekle szarpiąc drutami anten, które uderzały o siebie z metalicznym trzaskiem. Niebo nad jego głową było niemal całkowicie czarne, ale miejscami gnane wiatrem chmury rozpraszały się już, odsłaniając srebrzyste punkciki gwiazd.
 Nagle coś stuknęło i spośród cieni wyrosła niewyraźna postać. Zazgrzytały kroki i Franek stanął obok komina, spoglądając z góry na starszego chłopca. Z wolna zdjął plecak i usiadł tuż obok. Paweł podniósł głowę – oczy miał zaczerwienione i opuchnięte.
 – Nikt nie przyleci – wyszeptał łamiącym się głosem.
 Franek skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Wyjął z plecaka białe pudełko i podał je starszemu chłopcu.
 – Masz, jest twoja – mruknął niezręcznie.
 Paweł obrócił plastik w dłoniach. Czuł już ciepło ciała opartego o jego ramię.
 – Nie wiem, co teraz robić – przyznał cicho.
 Zapadła długa cisza. Obaj chłopcy wpatrywali się w niebo, na którym masy chmur przegrywały już wyraźnie walkę z napierającym wiatrem. Pojawiało się coraz więcej gwiazd, aż w końcu blady dysk księżyca wyłonił się zza zasłony, zalewając blaskiem zrujnowane miasto. Paweł patrzył jak zaczarowany na rozświetlony nieboskłon. Czuł, że wraz z chmurami rozprasza się w jego sercu najczarniejsza rozpacz, zrodzona z niepewności i strachu, podczas długich godzin daremnego oczekiwania. Nie był przecież całkiem sam i ta świadomość dawała mu nadzieję.
 Podał apteczkę Frankowi i wstał, rozprostowując zdrętwiałe plecy.
 – Zatrzymaj ją – powiedział pewniejszym już głosem.
 Młodszy chłopiec wcisnął pudełko do plecaka.
 – No to idziemy? Zmądrzałeś już? – zapytał z przekąsem.
 Paweł pogroził mu żartobliwie pięścią.
 – Tak. I teraz jestem już trzy razy mądrzejszy od ciebie – zakpił.
 Ruszyli w stronę zardzewiałej klapy, zostawiając za sobą omiatany wiatrem dach, skrzypienie anten i trzepot gołębich skrzydeł.