Soren sięgnął za siebie i namacał zatrzaski pierścienia kołnierzowego na karku. Szarpnął zapadkę. Skafander rozszczelnił się z sykiem, a spoconą twarz mężczyzny natychmiast owiało cudownie chłodne powietrze. Z ulgą zdjął zaparowany kask i odwiesił go na uchwyt obok kokpitu.
– Tu KERA-06. Czy mnie słyszysz, A03-ANDRATA? – Niski głos z trudem przebił się przez trzask zakłóceń.
– Potwierdzam, ale jakość sygnału słaba. To ty, Lior? Co u ciebie, wariacie? – powiedział Soren, uśmiechając się szeroko w stronę bocznego okna obserwacyjnego.
Po drugiej stronie szyby, jak okiem sięgnąć, rozciągała się czerwona płaszczyzna planety, nakrapiana gęsto kraterami i pocięta kreskami wąwozów. Mężczyzna wiedział, że gdzieś między nią a jego statkiem pędzą mikroskopijne kropki pozostałych rakiet.
– Pechowa aura na ostatnią misję, co nie? Kosmos się na nas dąsa. – Głos Liora był już ledwie słyszalny w gęstym szumie radiowym.
– Kosmos lubi odważnych. Bez odbioru – odpowiedział Soren i nacisnął przycisk wyłącznika. Rozparł się wygodnie w fotelu.
Westchnął, wsłuchując się w koncert instrumentów pokładowych. W oddali, gdzieś za grubymi warstwami kadłuba, dudniły silniki manewrowe, a dużo bliżej mruczał leniwie system podtrzymywania życia. Pompy powietrza syczały raz po raz, tłocząc chłodne powietrze do kabiny.
Soren lubił te chwile, kiedy wszystko szło dobrze i mógł się wreszcie odprężyć. Tym razem jednak był dziwnie niespokojny. Koniec nauki w Akademii zbliżał się szybko i mężczyzna wiedział, że wkrótce otrzyma swój pierwszy przydział. Z iloma przyjaciółmi pożegna się na zawsze?
Naszła go chęć, by porozmawiać jeszcze z Liorem. Wyciągnął rękę w stronę włącznika radia, lecz ostatecznie się rozmyślił. Zakłócenia były zbyt silne.
Wtem nagły rozbłysk oświetlił kabinę, odbijając się od instrumentów i zalewając ekrany. Ostre cienie zatańczyły na ścianach, a Soren gwałtownie odwrócił się w stronę bocznego okna, aż napięły się pasy uprzęży. Krawędź planety płonęła oślepiającym blaskiem i przez sekundę mężczyzna wpatrywał się w nią jak zaczarowany, zanim iluminacja ściemniała i zgasła. Ekrany gasły również, a radiowe słuchawki eksplodowały mu w uszach jazgotem szumów i trzasków.
Niespodziewanie ryknął uruchamiany silnik i rakieta szarpnęła, pchnięta mocno w bok. Potężna siła wbiła Sorena w fotel. Mężczyzna spróbował podnieść rękę w stronę kokpitu, lecz ta była już ciężka jak głaz. Zerwany z uchwytu hełm śmignął w powietrzu i – minąwszy jego twarz o centymetry – uderzył ciężko w bok astronauty. Soren stęknął z bólu. Przed oczami już mu ciemniało i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była mknąca mu naprzeciw krwawa powierzchnia planety.
***
Soren ocknął się i jęknął cicho. W lewym boku czuł bolesne pulsowanie, a powieki miał ciężkie jak z ołowiu.
„Zaspałem. Trzeba wstać i przygotować się do misji” – pomyślał oszołomiony.
Powoli, minuta po minucie, docierało do niego, gdzie się znajduje. W końcu spróbował unieść głowę, lecz natychmiast syknął z bólu i zrezygnował. Zamiast tego otworzył oczy i rozejrzał się po zalanym czerwonym światłem wnętrzu. Żarówki awaryjne nad głową pulsowały słabo, oświetlając czerń zgasłych ekranów. Kątem oka spojrzał przez okno obserwacyjne i zamarł. Za grubą szybą powierzchnia planety jeżyła się szczytami gór. Była blisko – o wiele za blisko.
Zebrał siły i wyciągnął rękę w stronę przycisku resetu na boku konsoli. Coś trzasnęło i wkrótce ekrany ożyły, wyświetlając kolejne rzędy cyfr. Soren przyglądał się im z niedowierzaniem.
– Niska orbita – wyszeptał.
Nagłe odpalenie silnika najwyraźniej zepchnęło rakietę daleko od kursu, nim autopilot zdołał ustabilizować lot.
Soren zastukał w klawisze stacji obliczeniowej i – spojrzawszy na wynik – westchnął z ulgą. Orbita była stabilna; przynajmniej nie groził mu upadek i spłonięcie w atmosferze. Sprawdzał z rosnącym niepokojem kolejne systemy. Większość działała nadal, ale radio było uszkodzone, a poziom paliwa bardzo niski – zbyt niski, by pokonać przyciąganie planety.
Nagle przypomniał sobie o Liorze i zerknął w boczne okienko. Co się mogło stać z pozostałymi rakietami? Czy nagły impuls napędowy je również zepchnął z kursu i dryfowały tam, gdzieś w przestrzeni? Ponownie nachylił się nad konsolą i uruchomił radar. Nie zważając na tępy ból w boku, wytrwale skanował przestrzeń w poszukiwaniu profili kadłubów.
– Bingo, mam cię – szepnął w końcu.
Wcisnął klawisz konsoli. Ekran stacji analitycznej rozbłysnął, po czym wyświetlił koordynaty oraz dopasowanie: B12-LYRE.
Soren zamrugał. Nie znał tego statku. Nie pamiętał nawet, by wspomniano o nim podczas odprawy. Kto mógł być pilotem?
Wyjął z uszu bezużyteczne teraz słuchawki radiowe i pchnął je w bok. Następnie sięgnął w dół i szarpnął za plastikowy uchwyt. Moduł zapasowej telemetrii wysunął się ze zgrzytem. Zastukał w klawiaturę, starannie wpisując wiadomość:
Od: A03-ANDRATA; Do: B12-LYRE; Nieplanowane zejście z kursu na skutek awarii. Radio nie działa. Niski poziom paliwa. Orbita stabilna. Raportuj.
Wcisnął przycisk potwierdzenia i spojrzał na dane nawigacyjne. Dwa statki oddalały się od siebie szybko i w każdej chwili komunikacja mogła zostać przerwana.
– No dalej, pomyśl! – rzucił Soren w stronę nieznanego pilota, jakby ten mógł go usłyszeć.
Od: B12-LYRE; Do: A03-ANDRATA; Status podobny. Awaria na skutek rozbłysku słonecznego. Przesyłam dane orbitalne.
Soren zerwał notes umocowany na rękawie kombinezonu i zaczął pospiesznie kopiować pojawiające się na ekranie cyfry. W końcu strumień danych ustał, a mężczyzna podkreślił całą kolumnę.
– Świetnie, kolego! To do zobaczenia za… – powiedział z satysfakcją i stuknął parę razy w klawiaturę, spoglądając na ekran analityczny – dwie godziny.
***
Soren wyjął tablet z bocznego schowka fotela i wyszukał w archiwum briefing misji wraz z manifestem załogi. Przed oczami mignęła mu jego własna twarz, potem ciemne oblicze Liora, a w końcu profil nieznanej kobiety. Otworzył plik i wpatrzył się w akta: Eira Talven, wiek 23 lata, pilot, B12-LYRE.
Zastukał niespokojnie palcami w poręcz fotela. Wydawało mu się, że skądś zna tę otoczoną ciemnymi włosami twarz – z pewnością widywał ją nieraz przez te wszystkie lata. Przewinął plik. Oceny kolejnych misji treningowych wyglądały w porządku: solidne kompetencje, lecz bez błysku geniuszu. Nagle zatrzymał się.
„Misja OPAL-3 – poufne” – przeczytał.
Nie było niczego więcej, ale Soren wiedział, że nie mogło się tam wydarzyć nic dobrego. Takie informacje utajniano, by uniknąć skandalu albo… ukryć czyjeś błędy.
Odwrócił wzrok od tabletu i wciśnięciem guzika na pasie biodrowym zwolnił zacisk. Powoli wyplątał się z uprzęży i uniósł. Natychmiast poczuł mdłości, a wnętrze kabiny zawirowało przed oczami. Ile promieniowania przyjął? Nie sposób było tego stwierdzić, ale miał nadzieję, że osłona statku pochłonęła większość dawki.
Tuż obok jego ramienia unosił się kask skafandra. Soren przyjrzał się odłamanemu zaczepowi i zaklął pod nosem. Ze złością pchnął przedmiot w stronę krawędzi konsoli, a magnetyczne mocowanie chwyciło go natychmiast.
„Trzeba było tak zrobić wcześniej” – pomyślał zirytowany, delikatnie macając ukryte pod skafandrem żebra. Sądząc po bólu, przynajmniej jedno musiało być złamane.
Otworzył ścienną apteczkę i wrzucił do ust dwie żelowe kapsułki. Żuł powoli i myślał, czując rozchodzący się w ustach słodkawy smak. Jedynie statek nadzorczy miał dość paliwa, by rozpocząć akcję ratunkową, o ile sam nie został uszkodzony. Pozostałe rakiety były niewielkie i bezużyteczne w takich misjach. Nie mógł wezwać pomocy przez radio, więc pozostawało tylko bierne oczekiwanie. A Soren nie znosił bezczynności.
Opadł z powrotem na fotel i ostrożnie zapiął pas biodrowy. Monotonny pomruk maszynerii już go nie uspokajał – brzmiał teraz groźnie, niczym warkot drapieżnego zwierzęcia. Ból głowy powoli mijał, ale na jego miejsce wkradało się otępienie. Miał głowę jak z waty, a powieki ciążyły coraz bardziej.
Obudził go sygnał przychodzącej wiadomości.
Od: B12-LYRE; Kontakt radarowy z OSV-VIGIL o 1722Z. Jednostka opuściła orbitę. Obecnie brak kontaktu.
Rzucił okiem na zegarek i zacisnął zęby. Jeśli statek nadzorczy odleciał godzinę temu, to na pewno w stronę punktu zbiorczego. Nie mogli biernie czekać na akcję ratunkową. Nachylił się nad klawiaturą.
Od: Soren; Przyjąłem. Ile masz paliwa?
Odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast.
Od: Eira; Stan: 650 litrów. Za mało, żeby się wyrwać.
Soren sprawdził wskazania instrumentów i zamyślił się. Po chwili starannie wpisał kolejną wiadomość:
Stan: 730 litrów. Możemy odlecieć jednym statkiem. Uzgodnimy orbity, a potem połączymy jednostki i przepompujemy paliwo.
Wcisnął przycisk potwierdzenia i czekał. Leki przeciwbólowe przestawały już działać, a pulsowanie w skroniach stawało się coraz silniejsze.
Zgoda. Obliczmy korektę trajektorii i porównajmy wyniki.
Soren odetchnął z ulgą. Była jeszcze szansa.
Zatem do roboty. Bez odbioru.
***
Soren przekręcił klucz blokady i otworzył konsolę modułu dokującego. Wcisnął przycisk aktywacji, po czym ostrożnie poruszył joystickiem, obserwując efekt przez okno wziernikowe. Mechaniczne ramiona na zewnątrz statku obróciły się powoli.
„Póki, co nieźle” – pomyślał i włączył zaciski dokowania.
Mechanizm ani drgnął. Soren zaklął pod nosem i, mrużąc zmęczone oczy, sprawdził kod błędu w instrukcji. Kable zasilające były przerwane, a taka usterka wymagała naprawy poza jednostką. Mężczyzna spojrzał spode łba na przymocowany obok śluzy skafander zewnętrzny i westchnął ciężko.
Odepchnął się i poszybował naprzód. Wyciągnął dłoń w stronę ściennego uchwytu, lecz ta zadrżała niespodziewanie i minęła metal o centymetry. Bezsilny Soren pomknął przed siebie i uderzył z impetem o plastikową gródź modułu pilota. Ból w żebrach przeszył go jak strzała, a w oczach pociemniało. Próbował jeszcze walczyć z nagłą słabością, ale wiedział, że to daremne. Wkrótce miękka czerń pochłonęła go całkowicie.
Ocknął się, wisząc tuż pod sufitem kabiny. Pod nim jasno świeciły ekrany kokpitu, a moduł telemetrii piszczał wściekle. Soren otarł pot z czoła i z wolna opuścił się na fotel. Spojrzał na ekran.
Raportuj. Raportuj. Jaki status? Co się dzieje? Wszystko w porządku? Soren? Soren? Soren?
Drżącą ręką wpisał wiadomość:
Straciłem przytomność. Już w porządku.
Zielone litery pojawiły się niemal natychmiast:
To choroba popromienna. Rekomenduję: prometazyna, paczki elektrolitowe, paracetamol, nawadnianie.
Soren parsknął śmiechem, mimo bólu.
Ile płacę za wizytę, pani doktor?
Sięgnął po apteczkę i starannie przejrzał zawartość. Wyjmował kolejne kapsułki i wkładał je ostrożnie do kieszeni skafandra jako podręczny zapas. Kiedy skończył, wrzucił dwie do ust i odwrócił się ponownie w stronę ekranu.
KERA-06 na niestabilnej orbicie. Przesyłam namiary.
Soren poczuł nagły ucisk w piersi. Niezgrabnie przełączył ekran w tryb teleskopu i wprowadził liczby. Obraz wyostrzył się, ukazując unoszące się nisko nad czerwoną równiną samotne światełko. Konsola analityczna piknięciem potwierdziła identyfikację.
– Lior – wyszeptał przez wyschnięte wargi.
Świecący punkt pędził naprzód w aureoli pulsujących barw, i ciągnąc za sobą długi warkocz zjonizowanego gazu, kreślił łuk wzdłuż krzywizny planety. Mniejsze ogony wyrastały, wiły się i znikały wokół niego, w miarę, jak bryła kadłuba rozpadała się, a jej fragmenty płonęły i parowały w niewyobrażalnym żarze.
Soren patrzył na zagładę statku jak otępiały, aż samotne światełko zgasło w końcu, a otaczające je strumienie gazu rozproszyły się. Wtedy pstryknął przyciskiem konsoli i monitor zgasł.
Przykro mi. Wiem, że był twoim przyjacielem.
Spojrzał tępo na ekran, lecz nic nie odpisał. Odwrócił się, włączył moduł obliczeniowy i zabrał się do pracy.
***
Soren potarł dłonią szorstki policzek, a materiał skafandra nieprzyjemnie zadrapał mu skórę. Wyprostował się w fotelu, próbując odegnać narastającą senność i rozprostował zdrętwiałe plecy. Leki działały – nie czuł już mdłości, a kłujący ból w boku zelżał nieco. Był jednak potwornie zmęczony, a oczy piekły go, jakby ktoś sypnął w nie drobnym piaskiem.
Odwrócił głowę i spojrzał na zielony monitor telemetrii. Była nowa wiadomość.
„Czy minęło już tyle czasu?” – pomyślał zaskoczony.
Mógłby przysiąc, że stracili kontakt ledwie chwilę temu.
Jak się czujesz?
Litery biegły na ekranie jak szeregi zielonych mrówek. Zastukał w klawiaturę:
Jakbym wypił wczoraj wiadro wódki po meczu bokserskim. Muszę iść naprawić zaciski dokujące.
Podniósł do ust plastikowy bidon i upił głęboki łyk.
– Dzięki Bogu za 0g – wymamrotał. – Inaczej nigdzie bym się stąd nie ruszył.
Odpinał już pas biodrowy, gdy nadeszła odpowiedź:
Uważaj na siebie, proszę.
Soren zwolnił paski skafandra kabinowego i wyślizgnął się ze sztywnej tkaniny. Jego ciało okrywała teraz tylko cienka warstwa odzieży chłodzącej – miękka materia przeszyta gęstą siecią rurek i przewodów. Mężczyzna poszybował w stronę umocowanego przy śluzie kombinezonu zewnętrznego. Starannie zamocował linę asekuracyjną i zabezpieczył skrzynkę z narzędziami u pasa. Zwolnił klamry.
– Do odważnych świat należy – rzucił sentencjonalnie w stronę pustej kabiny i wcisnął się do wnętrza skafandra przez właz na plecach.
Mając wrażenie, że płynie w gęstym syropie, Soren zrobił krok naprzód i zamknął za sobą wewnętrzne drzwi śluzy. Zerknął na ramię i sprawdził kolejne kontrolki. Wszystkie błyszczały na zielono.
– No to dekompresja – szepnął i wcisnął przycisk na ścianie.
Wentylator na suficie zawirował, a do uszu mężczyzny dotarł stłumiony szum odsysanego powietrza.
– Warunki zewnętrzne i wewnętrzne wyrównane – zabrzmiał mechaniczny głos.
Chwycił mocno za skobel zewnętrznych drzwi i szarpnął.
Rdzawy owal planety wyrósł przed nim niespodziewanie – ogromny i otoczony czernią przestrzeni. Z jego powierzchni dźwigały się ku niebu tytaniczne łańcuchy górskie, bliskie teraz, jakby na wyciągnięcie ręki, a wokół nich morza pyłu przechodziły płynnie w posiekane wąwozami płaskowyże. Soren przełknął ślinę.
– Lęk przestrzeni – wyszeptał, przypominając sobie opowieści weteranów z Akademii.
Zacisnął zęby i złapał pierwszy uchwyt kadłubowy. Wypłynął z wolna na zewnątrz, a ściany śluzy rozstąpiły się przed nim, ukazując po bokach bladą płaszczyznę kadłuba.
– Teraz w lewo – wychrypiał, macając następny uchwyt.
Pełzł mozolnie, pręt za prętem, ku sterczącym w oddali ramionom dokowania, wlokąc za sobą nitkę liny. Skafander był sztywny i wkrótce Soren dyszał ciężko. Złamane żebro bolało przy każdym skręcie ciała.
– No dalej – syknął przez zaciśnięte zęby, pokonując ostatni odcinek drogi.
Dotarł wreszcie do panelu przy siłownikach i uczepił się go kurczowo, próbując uspokoić oddech. Podniósł głowę. Z niezmierzonej dali planeta spoglądała na niego szyderczo, szczerząc się złośliwie potłuczonymi zębami gór.
Zbadał dokładnie okablowanie wysięgnika.
– Bingo – rzucił, chwytając jeden z przewodów zasilających. Tworzywo było rozerwane przy mocowaniu.
Sięgnął do pasa i wyjął uniwersalne narzędzie. Zastąpił uszkodzony odcinek nowym kablem i starannie spiął klamrami końce połączenia.
– No i gotowe – westchnął z satysfakcją, odkładając narzędzie na miejsce i zamykając torbę.
Odepchnął się mocno i wyciągnął dłoń w kierunku uchwytu serwisowego. Niezgrabne palce musnęły metal, lecz ześlizgnęły się po gładkiej powierzchni i skafander trzasnął z impetem w bok rakiety. Świat wokół Sorena zawirował szaleńczo. Mężczyzna zamachał rozpaczliwie ramionami, próbując chwycić cokolwiek, ale było już za późno. Uderzenie odrzuciło go do tyłu i dryfował kilka metrów od kadłuba.
Nagle coś huknęło w wizjer kasku, zostawiając brzydką rysę na przezroczystym tworzywie. Oszołomiony Soren poczuł mocne szarpnięcie, a przed oczami mignęła mu wstęga liny asekuracyjnej. Zacisnął zęby, i walcząc z falą mdłości, niezgrabnie namacał koniec sznura. Chwycił się go kurczowo i pociągnął – najpierw raz, potem drugi. Metr za metrem wspinał się ku odległej rakiecie, aż w końcu, ciężko dysząc, złapał się krawędzi śluzy i wszedł do środka.
***
Monitor stacji analitycznej wyświetlił ostatni rząd liczb i znieruchomiał. Soren spojrzał ponuro na wynik, prostując się w fotelu i z trudem tłumiąc ziewnięcie. Pogrzebał głęboko w kieszeni i wyjął dwie ostatnie żelowe kapsułki. Wrzucił je do ust i przeżuł powoli, po czym odwrócił się w kierunku konsoli telemetrii.
Gotowe, przesyłam delta-v do uzgodnienia orbit.
Starannie przepisał wynik z ekranu analitycznego.
Soren, przykro mi, nadal brak zgodności. Na pewno się pomyliłeś.
Zaklął pod nosem i zastukał szybko w klawiaturę.
Sprawdziłem trzy razy. Wynik jest OK.
Zacisnął zęby i w milczeniu policzył do dziesięciu. Odetchnął głęboko, po czym wpisał kolejną wiadomość:
Obliczę jeszcze raz.
Odpowiedź przyszła natychmiast:
Nie ma już czasu. Użyjmy moich liczb.
Zmarszczył brwi, wpatrując się intensywnie w ekran.
Chcesz się spalić w atmosferze? Musimy mieć pewność.
Zielone litery pojawiały się jedna po drugiej. Soren czytał z niedowierzaniem:
Nie myślisz jasno. Masz chorobę popromienną i złamane żebro. Miałam więcej czasu. Proszę, zaufaj mi. Nie możemy dłużej czekać.
Podniósł głowę i spojrzał w sufit. Gdzieś wysoko, tuż pod śliską powierzchnią panelu, dryfowały jego słuchawki radiowe. Soren zamrugał i wzdrygnął się.
„Skąd się tam wzięły?” – pomyślał zdziwiony, dotykając bocznej kieszeni skafandra. Była pusta.
Z wolna zamknął oczy. Ciemnowłosa Eira Talven patrzyła na niego smutno gdzieś z oddali. Czy rozmawiał z nią choć raz w Akademii? Nie mógł sobie tego przypomnieć. Przed oczami migały mu bezładne obrazy: szeregi wyprężonych na baczność kadetów, twarz Liora w oknie rakiety, on sam ściskający czyjąś dłoń. Kim był ten mężczyzna? Czy to był… ojciec? Nie był pewien.
Wir wspomnień porwał go. Kręciło mu się w głowie. Czuł, że spada i nie może się zatrzymać.
Obudził go ostry pisk konsoli.
Soren? Co robimy?
Podniósł ociężałą rękę do klawiatury i starannie wpisał wiadomość:
Co się stało na OPAL-3?
Przez kilka długich sekund wpatrywał się w ekran, a wyciągnięta nad konsolą dłoń drżała wyraźnie. W końcu podjął decyzję i skasował pytanie. Zastukał w klawisze:
Zgoda na twoje liczby. Jedziemy.
***
– Ręczna korekta kursu rozpocznie się za trzydzieści sekund – poinformował głos w słuchawkach.
Soren przycisnął kask do pierścienia kołnierzowego. Zatrzask szczęknął metalicznie. Następnie szarpnięciem docisnął paski uprzęży i uchwycił się pewnie oparcia fotela. Spojrzał na ekran i przełknął ślinę.
– Ręczna korekta kursu rozpocznie się za dziesięć sekund – oznajmił komputer.
Mężczyzna podniósł rękę i przeżegnał się szybko.
– Rozpoczynam manewr.
Mocno szarpnęło, a panel konsoli pilota zadrżał chwiejnie. Soren obrócił się w stronę modułu telemetrii i wpisał wiadomość:
No to lecimy. Do odważnych świat należy.
Obserwował, jak konstelacje przesuwają się powoli na czarnym aksamicie nieba. Ryk silników dochodził do niego z oddali, tłumiony przez grube tworzywo kadłuba.
Boisz się?
Zawahał się przez chwilę, zanim odpisał:
Tak. Nie chcę umierać.
Odgłos napędu umilkł nagle i zapadła niemal całkowita cisza. Tylko gdzieś nad jego głową pompy powietrza syczały z rzadka. Minuty mijały powoli.
Czy zastanawiałeś się, dlaczego nas to spotkało?
Soren spojrzał niepewnie na klawiaturę. Pomyślał o tajemniczych wyrokach opatrzności, o ludzkich marzeniach i chwalebnych triumfach, o budującym charakter cierpieniu, o poświęceniu i ofierze – o wszystkim, czego się uczył i w co dotąd gorąco wierzył, a co wydawało mu się teraz puste i pozbawione sensu.
Nie wiem. Może nie ma powodu.
Słyszał teraz ciche dudnienie silników sterujących, pracowicie korygujących kurs. Dziób statku, dotąd wychylony na zewnątrz orbity, zwracał się teraz w stronę powierzchni, a jej rdzawy owal wypełniał już połowę frontowego wziernika.
Dziękuję ci za wszystko.
Mężczyzna uśmiechnął się mimo woli. Zastukał w klawisze:
Przynajmniej, jeśli mamy spłonąć, to spłoniemy razem.
Nagły wstrząs szarpnął kadłubem i silniki manewrowe umilkły.
– Korekta trajektorii zakończona – odezwał się ponownie głos w słuchawkach.
Soren podniósł drżącą dłoń i uruchomił radar. Ekran zamigotał, przez chwilę pokazując tylko pustą przestrzeń, aż wreszcie mała, żółta kropka błysnęła słabo niemal w samym środku okręgu. Tuż pod nią ukazała się etykieta: B12-LYRE.
Udało się, jesteś cudowna!
Odpiął pas biodrowy i poszybował wzdłuż kabiny w kierunku konsoli dokowania. Przekręceniem klucza odblokował zabezpieczenie i wpatrzył się w okienko wziernikowe. Wśród aksamitnej czerni, otoczona aureolą gwiazd, zbliżała się powoli jasna kropka kadłuba.
Oddychał z trudem. Teraz, gdy minął największy strach, poczuł w pełni żar trawiącej go choroby. Kurczowo ścisnął plastikową obudowę i czekał. Z każdą minutą biały kształt był coraz bliżej – spowity płomieniami silników manewrowych, niczym ognisty rydwan zstępujący z niebios.
Tysiąc metrów… pięćset… już sto.
Soren uaktywnił konsolę, a stalowe ramiona wyciągnęły się czule, muskając delikatnie kadłub nadlatującego statku. Rakietą wstrząsnął dreszcz, coś zaskrzypiało przeciągle, a klamry dokowania zacisnęły się mocno. Zapadła cisza.
Mężczyzna wpatrzył się w zatrzaśnięty port śluzy. Gdzieś za nim coś głośno trzasnęło, gdy hermetyczny rękaw uczepił się drugiego statku. Ogłuszająco zawyły wentylatory, a kontrolki ciśnienia na konsoli błysnęły zielenią.
Przełknął ślinę i mocno przycisnął dłoń do piersi, bezskutecznie próbując uspokoić gwałtowne bicie serca.
– Do odważnych świat należy – szepnął cicho, by dodać sobie otuchy i ruszył w stronę włazu.