- Opowiadanie: KoscianIx - 1966 - Protokół Valkyrie

1966 - Protokół Valkyrie

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy III, Użytkownicy IV

Oceny

1966 - Protokół Valkyrie

Wstęp

Od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, gdy srebrzyste sylwetki MiG-15 rozcinały niebo nad Koreą niczym zimne strzały Stalina, minęła zaledwie dekada. W historii świata – chwila. W historii lotnictwa – cała epoka. Przez te trzynaście lat technologia zmieniła się nie do poznania. Tam, gdzie MiG-15 był królem poddźwiękowych przestworzy, nastał czas nowych monarchów – stalowych i tytanowych gigantów nie znających barier, dla których dźwięk przestał być granicą, a stratosfera – końcem drogi.

To Stany Zjednoczone przejęły pałeczkę w tym wyścigu. Związek Radziecki nadal rozwijał swoje konstrukcje – MiG-21 stał się symbolem sowieckiej doktryny szybkości i prostoty, lecz na Zachodzie rodziły się już maszyny, które wyglądały jak wizje z innego świata.

Lockheed F-104 Starfighter – rakieta z kabiną, cienki jak igła, szybki jak piorun. Piloci nazywali go Latającą Trumną, a ci, którzy przeżyli loty na granicy Mach 2, mówili o nim z respektem – jak o dzikim zwierzęciu, które można dosiąść, ale nigdy oswoić.

General Dynamics F-111 Aardvark – samolot myśliwsko-bombowy, który miał być wszystkim naraz: strategicznym bombowcem, taktycznym myśliwcem uderzeniowym i samolotem morskim. Zmienna geometria skrzydeł pozwalała mu startować z krótkich pasów i lecieć szybciej niż dźwięk, osiągając prędkość maksymalną Mach 2.5 i wysokość dwudziestu kilometrów. Mógł latać tak nisko, że w kabinie widać było cienie drzew, a jego radar penetrował każdą dolinę i wzgórze. Niósł na pokładzie nie tylko bomby, ale i przyszłość – systemy radarowe, nawigację TERCOM i komputerowe zarządzanie lotem. Był maszyną, którą jedni nazywali cudownym dzieckiem inżynierii, a inni – koszmarem mechaników.

Jednak prawdziwe granice przesuwały się w ciszy, której nie słyszano na ziemi. Na najwyższych pułapach operowały Lockheed U-2 – smukłe, czarne “szybowce” szpiegów, unoszące się ponad zasięgiem obrony przeciwlotniczej przeciwnika, aż do dnia, gdy radziecka rakieta sprowadziła jednego z nich w płomieniach w objęcia Matuszki Rosiji. Maszyna ta mogła wznosić się na wysokość ponad dwudziestu czterech kilometrów, rejestrując wszystko, co działo się na tysiące kilometrów wokół, lecz była bezbronna wobec niewidocznych, nowoczesnych pocisków ziemia-powietrze wystrzeliwanych z głębi Związku Radzieckiego.

Wtedy USA sięgnęły jeszcze dalej.

Lockheed A-12 Oxcart, niewidzialny, hipersoniczny, zrodzony w tajnych hangarach Skunk Works pod dłonią Kelly’ego Johnsona. Ten Samolot nie miał już skrzydeł – miał ostrza, tytanowe i czarne, zdolne przeciąć powietrze z prędkością Mach 3.3 i zniknąć w mroku, zanim ktokolwiek zdążyłby unieść wzrok. Wznosił się na pułap ponad dwudziestu sześciu kilometrów, osiągając prędkości, których nie przewidywały żadne systemy obrony powietrznej tamtej epoki.

North American XB-70 Valkyrie – nie tylko wizja na papierze, lecz latający prototyp, stalowy i biały, jak wielki ptak atomowej zagłady. Rozwijał prędkości ponad Mach 3, wznosił się na wysokości ponad dwudziestu trzech kilometrów, niosąc w swoim kadłubie atomową odpowiedź na każdy atak. Był manifestacją potęgi i pychy – technologicznym rajskim ptakiem, którego lot miał zakończyć się w ogniu nuklearnej pożogi. 

Finalnie North American X-15 – rakietoplan wynoszący pilotów poza granicę atmosfery, w ciszę i czerń kosmosu. Maszyna, która rozgrzewała się do czerwoności przy Mach 6, osiągając wysokość ponad stu kilometrów i zostawiała za sobą całą Ziemię, by na chwilę dotknąć gwiazd.

W ciągu tej dekady granice przestały być liniami na mapach. Granicami stały się niebo, stratosfera, orbita – a w końcu sam kosmos. Każdy nowy silnik, każdy nowy samolot, każda nowa rakieta – były tylko kolejnymi krokami w drodze ku czemuś, czego człowiek sam nie potrafił nazwać. Ku zagładzie, ku wolności, ku gwiazdom.

 

Prolog

Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty siódmy, gdy admirał Richard Evelyn Byrd Jr. stał na pokładzie lotniskowca USS Philippine Sea, patrząc na szarą, nieskończoną taflę lodu, która rozciągała się aż po horyzont. Zimny wiatr smagał mu twarz, ale nie zwracał na niego uwagi. Kontemplował w milczeniu, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wróci do domu takim samym człowiekiem, jakim tu przybył.

Oficjalnie dowodził antarktyczną ekspedycją badawczą – największą w historii: trzynaście okrętów, cztery tysiące ludzi, samoloty myśliwskie i bombowe. Oficjalnie… bo nieoficjalnie admirał Byrd miał rozkaz odnaleźć i spenetrować bazę, o której mówiły przechwycone niemieckie depesze pod koniec wojny – Nową Szwabię. Miejsce, do którego uciekli ludzie Kammlera i Diebnera, wraz z projektami napędów antygrawitacyjnych i wynikami eksperymentów z Die Glocke.

Pierwsze dni były spokojne. Samoloty startowały i lądowały, śmigłowce patrolowały wybrzeże. A potem przyszła burza… i coś jeszcze. Byrd widział przez lornetkę czarne dyski unoszące się nad lodowcem jak ptaki bez skrzydeł. Widział, jak jeden z samolotów rozpoznawczych nurkował w płomieniach prosto w białą otchłań. Widział pociski odbijające się od powłok Haunebu niczym grad od stalowego dachu. I widział strach w oczach pilotów, gdy wracali z pustymi magazynkami i świadomością, że tam, pod lodem, jest coś, z czym nie mogą wygrać.

Wracał do domu w milczeniu.

Rok później wysłano kolejną ekspedycję – już bez niego w roli dowódcy, choć każdy wiedział, że to jego oczy jako pierwsze zobaczyły wroga.

W tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku, amerykańska flota powróciła na Antarktydę tym razem w misji pod innym kryptonimem. Oficjalnie, by dokończyć kartografowanie wybrzeży Queen Maud Land i przeprowadzić pomiary geodezyjne tam, gdzie wcześniejsze loty przerwały burze śnieżne. Nieoficjalnie – by sprawdzić, co tak naprawdę skrywał lód. Wrócili bez kontaktu z wrogiem, ale przywieźli raporty o anomaliach magnetycznych i mikrotrzęsieniach w sektorach, gdzie znajdowały się pustki o wielkości całych miast. Pustki, które według analityków CIA mogły kryć podziemne bazy, fabryki i doki okrętów – takie, których istnienia nikt nie chciałby przyznać publicznie.

Lata mijały. W połowie lat pięćdziesiątych Byrd wrócił raz jeszcze – tym razem jako starszy inspektor marynarki w wielkiej ekspedycji budującej pierwsze stałe bazy na Antarktydzie. Międzynarodowy Rok Geofizyczny był doskonałą przykrywką dla operacji Deep Freeze. Powstawały stacje McMurdo i Amundsen-Scott, a samoloty C-124C-130 przywoziły tony wyposażenia, stali i betonu. Zdjęcia lotnicze i odczyty grawimetryczne potwierdziły ostatecznie to, o czym Byrd mówił od lat – pod lodem Queen Maud Land istniały struktury zbyt regularne, zbyt geometryczne, by były dziełem natury. Lecz nikt nie chciał tego słuchać. Dla polityków była to tylko kolejna rubryka w raportach CIA. Dla Byrda – dowód, że wróg, którego widział w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku, wciąż tam jest i wciąż rośnie w siłę.

Po powrocie do kraju nie wysłano go już na żadne wyprawy. Nie zamknięto go też w szpitalu psychiatrycznym z uwagi na głoszone tezy – był zbyt znany i zbyt zasłużony. Odesłano go po prostu na wcześniejszą emeryturę. Zmarł w swoim domu w Bostonie w 1957 roku, samotny, zapomniany, z oczami utkwionymi w suficie, na którym wciąż widział czarne dyski sunące po mroźnym niebie.

 

1966

Pułap suborbitalny nad Morzem Weddella

Przestrzeń wokół była niema. Nie dlatego, że nie istniały obiekty mogące wytworzyć dźwięk – lecz dlatego, że nie było już medium, które mogłoby go przenieść. Rakietoplan X-15A-3 przekroczył linię Kármána kilka minut wcześniej, zostawiając atmosferę Ziemi daleko za sobą. Na wysokości trzystu dwudziestu tysięcy stóp panowała już czysta próżnia. Poniżej rozciągał się łuk planety – ciemny błękit zakrzywiony przez horyzont. W kabinie, oświetlonej jedynie pulsującymi panelami informacyjnymi, panował sterylny półmrok.

Otworzył oczy. Przez zaparowany wizjer hełmu ciśnieniowego widział czerń kosmosu nad sobą. Nie mógł opanować drżenia rąk. Ciśnienie krwi rozsadzało mu czaszkę. Próbował się uspokoić. Ponownie zamknął oczy.

Oddychaj. Spokojnie.

Powoli zaczynał odzyskiwać kontrolę nad ciałem.

Dałbym głowę, że słyszałem czyiś głos…

Z głośników dobiegł  spokojny, syntetyczny głos systemu pokładowego.

– CEL W ZASIĘGU. 

– TRZYDZIEŚCI SEKUND DO OSIĄGNIĘCIA OPTYMALNEJ POZYCJI ATAKU.

Na ekranie taktycznym pojawił się znacznik. System namierzył obiekt.

– TRYB UZBROJENIA AKTYWNY. 

– OCZEKIWANIE NA POTWIERDZENIE.

Bez potrzeby ingerencji człowieka system uzbrojenia przeszedł do kolejnej fazy. Przez konstrukcję rakietoplanu przeszedł cichy syk, kiedy układy pomocnicze wyrównały ciśnienie w komorze wyrzutni.

– CIŚNIENIE W KOMORZE UZBROJENIA WYRÓWNANE.

Zewnętrzne panele poruszyły się z mechaniczną gracją. W kabinie słychać było odległy, głuchy szum przesuwanych siłowników, gdy otwierały się osłony balistyczne wyrzutni. Proces przebiegał bez zakłóceń.

– PANELE STARTOWE OTWARTE.

Na wyświetlaczu rozbłysła zielona kontrolka. Rakieta AIM-47S SpaceFalcon, dostosowana do działania w warunkach próżni, była aktywna.

– POCISK UZBROJONY. 

– GOTOWOŚĆ DO ODPALENIA.

Wewnątrz kabiny panował chłód, nie mający nic wspólnego z temperaturą. Pilot siedział nieruchomo, jeszcze w połowie nieobecny, ale powoli powracający do życia.

Serce pracowało.

Oczy otwarte.

System… czekał.

 

…Alexander Kostanov nigdy nie marzył o zwyczajnym życiu. Dorastał w cieniu wuja Jacka – człowieka, którego imię wymawiano w domu z mieszaniną dumy i tęsknoty, ale zawsze z tą samą nieuchronną ciszą, jaka zapadała po opowieściach o nim. Wiedział, że Jack latał w misjach, o których nie mówiło się publicznie. Że zginął gdzieś daleko, w maszynie, której nikt nie widział. Że ciało nigdy nie wróciło.

Pamiętał tamten wieczór jakby to było wczoraj. Siedzieli razem na werandzie domu rodzinnego, pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie wiatr delikatnie kołysał gałęziami starych drzew. Jack zapalił papierosa i przez chwilę patrzył w dal, w miejsce, gdzie noc stykała się z horyzontem.

– Alexandrze, chłopcze – zaczął spokojnie, ale w jego głosie kryła się powaga, która potrafiła skruszyć nawet najtwardsze serca. – Kiedyś każdy z nas musi dokonać wyboru. Wiesz, że to, co robię, to nie tylko praca – to zobowiązanie.

Alexander nie odzywał się, tylko słuchał, czując, jak słowa wuja przeszywają go na wskroś. Miał wtedy może szesnaście lat, ale rozumiał, że to nie jest zwykła rozmowa. To było pożegnanie – choć jeszcze nie słowne, to już pełne niewypowiedzianych obietnic i obaw.

– Jeśli kiedyś znajdziesz się w miejscu, gdzie musisz wybierać między strachem a obowiązkiem – pamiętaj, że strach jest naturalny. Nie walcz z nim bezpośrednio. Panuj nad nim, by nie zawładnął twoją duszą. Misja jest twoja, a nie jego.

Jack wstał wtedy powoli, położył dłoń na ramieniu Alexandra, spojrzał mu prosto w oczy i dodał:

– Będę przy tobie, nawet gdy mnie zabraknie. Zawsze.

Alexander czuł, jak łzy mu zbierają się w oczach, ale nie pozwolił im wypłynąć. Nie wtedy. Nie przy nim. Ten moment był dla niego niczym rytuał przejścia – ciężki, surowy, ale napełniony miłością i siłą, której nigdy potem nie zapomniał. To wcale go nie odstraszało. Wręcz przeciwnie – dawało mu poczucie kierunku. 

Już w liceum pisał w zeszytach równania i szkicował samoloty, o których większość rówieśników nie miała pojęcia. Nie interesowała go brawura ani sława. Interesowały go granice – nie te na mapach, lecz w zaciszu kabiny pilota, gdzie człowiek zostawał sam z siłą własnych mięśni, technologią i drżeniem powietrza.

W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku wstąpił do USAF. Miał zaledwie osiemnaście lat, ale z oczu biła pewność, której nie dało się zignorować. Szybko trafił na szkolenie myśliwskie. F-86 Sabre stał się jego pierwszym prawdziwym domem – zimnym, metalicznym, ale posłusznym dłoniom bardziej niż jakikolwiek inny samolot. Kiedy wracał na ziemię, zawsze czuł się trochę obcy, jakby lądował w świecie, nie mającym tej samej ostrości i logiki co kabina pilota.

Po kilku latach służby liniowej przeszedł na F-100 Super Sabre, ucząc się prędkości i przeciążeń, które dla innych były zbyt bliskie granicy omdlenia. Dowódcy wiedzieli, że nie mieli do czynienia z pilotem „showmanem”. Alexander był analitykiem w kabinie. Rozumiał każdą wibrację i każdy dźwięk maszyny, a jego raporty po locie brzmiały bardziej jak inżynierskie monografie niż meldunki pilota.

W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku dostał wezwanie do szkoły pilotów doświadczalnych w Edwards. Kiedy czytał rozkaz, nie uśmiechnął się, nie uniósł nawet brwi. Tylko skinął głową i zapisał datę w notesie, obok krótkiej adnotacji: kolejny krok.

Szkołę ukończył z wyróżnieniem. To tam pierwszy raz usłyszał nazwisko Kelly Johnson nie z gazet, lecz w realnym rozkazie przeniesienia. Dla każdego pilota, Skunk Works było niczym wejście do mitologii, w której żyli bogowie lotnictwa i ich heroldzi – inżynierowie. Dla Alexandra – kolejny etap w drodze do czegoś, co przeczuwał od zawsze, ale czego jeszcze nie umiał nazwać.

W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku został przeniesiony do Lockheed Skunk Works. Pracował pod bezpośrednim nadzorem Kelly’ego Johnsona. Testował tajne maszyny, o których istnieniu wiedziało może kilkadziesiąt osób na całym świecie. Latał na A-12 OXCART, czuł pod sobą drżenie YF-12 i patrzył, jak świat rozmywa się w Mach 3. Był w swoim żywiole – tam, gdzie człowiek stawał się kimś więcej niż pilotem, ale jeszcze nie maszyną.

Kiedy w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku zgłosiła się do niego CIA, nie pytał, dlaczego. Nie pytał nawet, dokąd. Wiedział tylko jedno – że w żyłach pulsuje mu pamięć rodu, istniejącego długo przed tym, zanim pierwsi ludzie nauczyli się nazywać niebo. I wiedział, że jeśli ktokolwiek ma dosięgnąć skrzydeł czasu, to będzie właśnie on…

 

Kostanov uniósł powieki i spojrzał na ekran systemów taktyczno-bojowych. Dwa znaczniki przesuwały się powoli po siatce celowniczej – Haunebu, ciężkie dyski bojowe nazistów, zaprojektowane do walki w warunkach suborbitalnych i niskiej orbity, wyposażone w systemy broni energetycznej i osłony ablacyjne. Prowadziły patrol nad Antarktydą. Ich trajektoria była idealnie zsynchronizowana, przypominając manewr myśliwski.

Wyświetlacz projekcyjny zamigotał, gdy system wykonał szybkie porównanie sygnatur radarowych z bazą danych CIA. Potwierdzenie przyszło natychmiast – Haunebu IIIC, oznaczenie amerykańskie AGV-3C Obsidian. Oficjalnie figurowały w raportach jako Antigravity Vehicle 3C, choć każdy z jego kolegów nazywał je po prostu Haunebu.

Zbudowano je w tajnych kompleksach Nowej Szwabii, w bazach rozciągających się pod lodami Antarktydy, gdzie dawni inżynierowie SS i organizacji Vril, wspierani przez sekcje badawcze Thule Gesellschaft, kontynuowali prace rozpoczęte jeszcze w ostatnich latach III Rzeszy. Według akt CIA, konstrukcja Haunebu IIIC była efektem połączenia projektów prowadzonych w Niemczech w latach czterdziestych z technologiami rozwijanymi w ukryciu przez dwie dekady – przy wsparciu argentyńskich dostaw surowców i kadr technicznych.

Każda z tych maszyn miała średnicę dochodzącą do trzydziestu metrów i wysokość blisko dziesięciu. Choć ich masa przekraczała trzysta ton, to na granicy atmosfery – napędzane reaktorem Die Glocke A-III/Thorkern – poruszały się z wdziękiem drapieżników. Centrum układu stanowiła komora wirującej rtęci chłodzona płynnym berylem, w którym zamknięto energię, jakiej zachodnia fizyka wciąż nie pojmowała.

AGV-3C uzbrojono w cztery działa plazmowe krótkiego zasięgu, rozmieszczone w dolnych gondolach, oraz dwa kinetyczne – przeznaczone do bombardowania orbitalnego – zintegrowane z przednią częścią kadłuba. Te maszyny służyły nie tylko do walki myśliwskiej w przestrzeni suborbitalnej, lecz również do eliminowania satelitów i celów naziemnych. Ich załogi liczyły od czterech do ośmiu osób – pilota, operatorów uzbrojenia, nawigatora orbitalnego i techników odpowiedzialnych za stabilizację reaktora Thorkern. Nie były tylko pojazdami – stanowiły ruchome bastiony Nowej Szwabii, zdolne do przenoszenia głowic kinetycznych lub broni masowego rażenia, w zależności od typu misji.

Alexander wziął głęboki wdech. W krtani czuł suchość, której nie usuwała żadna ilość przefiltrowanego powietrza. Zanim system wyrównał ciśnienie w kombinezonie, jego serce przyspieszyło – nie z lęku, lecz z tej samej zimnej determinacji, która zawsze towarzyszyła mu w takich chwilach.

Na ekranie rozbłysła nowa analiza. Przybliżył obraz. Kontury wciąż były rozmyte – klasyczne dyski z dolnymi gondolami napędu, nieco większe od pierwotnych prototypów z lat czterdziestych. Ich powłoka była czarna jak głębia kosmosu.

– PRZECIWNIK W ZASIĘGU RAŻENIA. 

– OPTYMALNY KĄT ODPALENIA ZA PIĘĆ SEKUND.

Alexander uniósł prawą dłoń i położył ją na kontrolerze uzbrojenia. Nacisnął przełącznik z cichym kliknięciem. Panel rozbłysnął czerwienią.

Wujku… teraz moja kolej.

Uśmiechnął się lekko, posyłając w przestrzeń prezent z zimnym wyrachowaniem – głowica AIM-47S SpaceFalcon niosła w sobie ciszę atomowej zagłady.

– Zgoda na odpalenie – wyszeptał, choć system nie wymagał werbalnego potwierdzenia.

To nie była modlitwa. To było przypieczętowanie wyroku.

Rakietoplan drgnął cicho, gdy wyrzutnia uwolniła pocisk w próżnię. Na ekranie taktycznym zapalił się nowy znacznik – jego własna śmiercionośna iskra, pędząca w ciszy ku celowi. Za szybą kokpitu, pod aksamitną czernią kosmosu, rozciągała się Antarktyda – nieruchoma, biała pustynia, milczący kontynent ukrytych tajemnic. Biała, niema, martwa – i taka miała pozostać po wydarzeniach ostatnich dni.

SpaceFalcon przebił ciszę suborbitalnej pustki z prędkością kilku kilometrów na sekundę – zbliżał się do celu szybciej niż jakakolwiek broń stworzona przez człowieka. Systemy Haunebu zareagowały natychmiast. Na ekranie systemów taktyczno-bojowych Alexandra pojawiły się gwałtowne wektory przyspieszeń.

Dyski rozdzieliły szyk. Jeden odbił w lewo w manewrze unikowym, drugi zwiększył ciąg antygrawitacyjny, wznosząc się pionowo ku niskiej orbicie. Jednocześnie z gondoli podkadłubowych błysnęły impulsy – krótkie serie wystrzałów plazmowych w ostatniej, desperackiej próbie zniszczenia pocisku. Strumienie przecięły przestrzeń, lecz SpaceFalcon pędził zbyt szybko, by mogły go dosięgnąć.

– OSTRZAŁ Z DZIAŁ PLAZMOWYCH – zameldował spokojny głos systemu pokładowego. – BRAK WPŁYWU NA POCISK.

Alexander zacisnął dłoń na drążku sterowym. W jego oczach nie było strachu – tylko skupienie. Rakieta zmieniła kurs, dostosowując trajektorię do manewru unikowego Haunebu. Głowica jądrowa nie potrzebowała bezpośredniego trafienia – wystarczyło znaleźć się w zasięgu rażenia.

Pierwszy dysk próbował wykonać kolejny manewr spiralny, ale pocisk już przechwycił jego wektor ucieczki. Ekran rozbłysnął ostrzeżeniami – system taktyczny zarejestrował rozbłysk jądrowy.

Próżnia nie przenosiła dźwięku. Jedynie instrumenty pokładowe X-15A-3 zarejestrowały tragiczny koniec Haunebu ułamek sekundy po detonacji głowicy, gdy temperatura jego powierzchni przekroczyła próg integralności strukturalnej. Znacznik celu zgasł.

Drugi dysk wznosił się w górę – jego gondole błyskały kolejnymi impulsami plazmy. Alexander przesunął przełącznik na panelu uzbrojenia.

– Przygotujmy drugą rakietę – mruknął cicho.

System potwierdził gotowość. Na ekranie taktycznym pozostał tylko jeden cel…

 

Nevada Test and Training Range

Kilka miesięcy wcześniej, w pobliżu pustynnego pasa startowego Groom Lake, Alexander stał w cieniu hangaru, obserwując techników Lockheed Skunk Works. Uwijało się tam kilkunastu ludzi w białych kombinezonach – każdy ich ruch był precyzyjny i pewny, niczym trybów wielkiego mechanizmu. Osadzali oni drona D-21 – hipersoniczny, bezzałogowy pojazd rozpoznawczy – na grzbiecie M-21, zmodyfikowanej wersji A-12 Oxcart. M-21 był tytanowym samolotem szpiegowskim, osiągającym ponad Mach 3 na wysokości powyżej osiemdziesięciu tysięcy stóp. D-21 stworzono jako jego przedłużenie do misji precyzyjnych o wysokim stopniu ryzyka. W teorii – broń doskonała w wyścigu, którego nikt oficjalnie nie przyznawał, a który toczył się w ciszy między USA a USSR, wysoko ponad światem, w cieniu gwiazd i poza zasięgiem ludzkich oczu. Razem tworzyły system strategicznego rozpoznania, dający USA przewagę – niewidzialne oko, które mogło dotrzeć wszędzie i wrócić z danymi, zanim przeciwnik zdążyłby zareagować. Maszyna z tytanu i czarnego kompozytu lśniła w pustynnym słońcu, a jej opływowy kadłub wyglądał niczym gepard, napięty w bezruchu przed skokiem w niebo.

Kostanov przybył do ośrodka jako pilot wyznaczony z ramienia CIA do przeprowadzenia delikatnej misji. Tylko on znał cel tego lotu – Nowa Szwabia, bastion ukryty pod lodami Antarktydy, gdzie Niemcy od lat czterdziestych budowali coś, co w raportach przewijało się pod kodowym oznaczeniem ANT-SITE-DEEPICE-01.

– Gotowy do startu, sir – zameldował inżynier nadzorujący montaż, po kilku godzinach prac, zsuwając się po drabince i wycierając dłonie w materiał kombinezonu.

Alexander kiwnął głową, nie odrywając spojrzenia od tandemu.

Jak czarny nóż wbity w plecy tytanowego giganta.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że ta misja rozpoznawcza stanie się początkiem końca. Nie tylko dla niego.

 

Koła M-21 potoczyły się powoli po betonowym pasie Groom Lake. Alexander siedział w ciasnej kabinie, czując wibracje tytanowej konstrukcji przenoszące się przez fotel na jego kręgosłup. Rozgrzane powietrze falowało nad pustynią, a kontrolki ciśnienia paliwa i temperatury silników pulsowały miarowo, rozświetlając kabinę zielonkawym blaskiem.

Blackjack-One tu Wieża, zgoda na start. Wiatr dwa węzły, kierunek zero-trzy-zero.

Wieża, tu Blackjack-One. Zrozumiano – odpowiedział, kładąc dłoń na przepustnicy i pchając do oporu dwie dźwignie odpowiedzialne za sterowanie ciągiem potężnych Pratt & Whitney JT11D-20.

System mechaniki skrzydeł ustawił się w pozycji startowej. Sloty na krawędzi natarcia wysunęły się płynnie, tworząc szczeliny prowadzące powietrze nad profil płata. Klapy na krawędzi spływu opadły pod odpowiednim kątem, zwiększając siłę nośną i pozwalając maszynie oderwać się od pasa przy niższej prędkości. Alexander poczuł, jak cała konstrukcja napina się w tej konfiguracji, gotowa wyrwać się z objęć grawitacji i wzbić w rozpalone powietrze pustyni.

Mocarne JT11D-20 zawyły przeciągle, a grzmot przetoczył się po cichym pustkowiu. Maszyna ruszyła, wbijając go w fotel, gdy przyspieszenie wzrosło, a licznik prędkości zaczął wędrować w górę coraz szybciej. Dziób oderwał się od pasa, a chwilę później cały płatowiec wspiął się w rozpalone niebo Nevady, drżąc w niskim grzmocie przyspieszenia. System chowania podwozia zaskrzypiał głucho i zamknął się szczelnie, a klapy i sloty powoli wracały do pozycji neutralnej.

Na drążku czuł wyraźnie dodatkowe tony masy drona, samolot nie wznosił się tak lekko jak w lotach testowych bez obciążenia. Konstrukcja uginała się pod dodatkowym ciężarem i oporem aerodynamicznym, a systemy wyrównania ciągu i korekcji toru lotu pracowały ciężej, by utrzymać stabilność. Powietrze opływające kadłuby szumiało coraz głośniej, zmieniając się docelowo w przeciągły ryk wraz z przejściem przez barierę dźwięku. Obserwował na wskaźnikach, jak wraz ze wzrostem prędkości poszycie nagrzewa się, a temperatura w kabinie powoli rośnie, gdy tytanowe panele rozszerzały się i uszczelniały konstrukcję, przystosowaną do hipersonicznych prędkości.

W ciągu kilku minut osiągnął pułap przelotowy osiemdziesięciu tysięcy stóp. Na tej wysokości powietrze było tak rzadkie, że samolot sunął przez nie niemal bez oporu, a niebo zmieniło barwę na ciemny granat, zwiastując czerń kosmosu. Wskaźnik prędkości przesunął się do maksymalnej wartości konstrukcyjnej. Maszyna drżała w długim, przeciągłym śpiewie resztek powietrza opływającego kadłub z prędkością ponad trzy razy większą od dźwięku.

 

Południowy Atlantyk

Alexander leciał samotnie nad zmieniającym się globem. Trzy razy tankował w powietrzu – najpierw nad Zatoką Meksykańską, gdzie srebrny kadłub KC-135 migotał w porannym słońcu; potem nad spokojnym Pacyfikiem, podchodząc do tankowca marynarki, unoszącego się nisko w bursztynowym świetle zachodu; i wreszcie ostatni raz, gdy noc już kładła się na południowym Atlantyku – od brytyjskiego Victora, którego kosz tankujący falował jak meduza w stratosferycznych prądach.

Za każdym razem procedura była ta sama – wysunąć sondę, wyrównać, dotknąć kosza, poczuć szarpnięcie, obserwować, jak paliwo wlewa się w żyły maszyny, aż zielona lampka połączenia zgaśnie, a tankowiec zniknie gdzieś za ogonem.

Kilka minut po zakończeniu ostatniego tankowania, gdy M-21 wznosił się z powrotem na swój pułap operacyjny, Alexander spojrzał w dół. Z wysokości ponad sześćdziesięciu tysięcy stóp widział już tylko ciemność, która pochłonęła południowy Atlantyk. Słońce zaszło nad tym rejonem godzinę wcześniej, zostawiając po sobie jedynie resztki purpury na zachodnim horyzoncie – znikające szybko w nadchodzącej antarktycznej nocy.

Przeleciał prawie pół globu w niecałe dziesięć godzin, zostawiając za sobą wschód Nevady, upał Kajmanów i popołudniowe światło Chile. Teraz, nad Falklandami, nadeszła noc – krótka, zimna, antarktyczna. Noc, w której miał zacząć się koniec Nowej Szwabii.

Pchnął dźwignie ciągu do oporu. Gdy silniki JT11D-20 wchodziły na pełen ciąg, w kabinie słychać było głuche, metaliczne dudnienie. Kiedy przekroczył Mach 3, nie słyszał już tego dźwięku tak, jak słyszy się huk silnika. Było to raczej drżenie wyposażenia, głęboki rezonans kadłuba i cichy syk systemów chłodzenia, które walczyły o utrzymanie wszystkiego w jednym kawałku.

M-21 zaczął wznosić się w górę, wspinając się na wysokość osiemdziesięciu pięciu tysięcy stóp – pułap maksymalny, przeznaczony do operacji z dronem D-21. Wskaźnik prędkości przesunął się w prawo, osiągając Mach 3.3, potem Mach 3.4. Maszyna drżała w przeciągłym warkocie powietrza rozdzieranego przez krawędzie tytanowego kadłuba. Temperatura płatowca wzrosła o kolejne stopnie, co pilot odczytywał na wskaźniku termicznym umieszczonym obok lewej ręki.

Muszę nadać mu maksymalną prędkość… i maksymalny pułap – pomyślał, patrząc na kontrolki rozruchu drona.

D-21, jego tytanowy pasażer, potrzebował odpowiednich warunków, by uruchomić swój silnik ramjet. Ten rodzaj napędu działał inaczej niż klasyczny turboodrzutowy – wymagał ogromnej prędkości wstępnej i odpowiedniego ciśnienia powietrza na wlocie do silnika, zanim mógł zapłonąć i utrzymać ciąg. Bez tego dron byłby tylko bezużytecznym, opadającym kawałkiem tytanu. Dlatego Alexander wspinał się tak wysoko i przyspieszał tak mocno. Silnik drona nie posiadał sprężarki – powietrze sprężała fala uderzeniowa, która tworzyła się na jego stożkowym dziobie podczas lotu z prędkością hipersoniczną. To właśnie ta prędkość była jego sprężarką, wtłaczając powietrze z ogromną siłą, by mogło zapłonąć w komorze spalania i pchnąć drona jeszcze szybciej – aż do granic tego, co mógł wytrzymać stop tytanu poszycia. Im szybciej pędził, tym więcej skompresowanego powietrza tłoczył do komory spalania, podtrzymując pracę silnika i rozpędzając drona do prędkości, których nie osiągnąłby żaden załogowy samolot.

Na wskaźnikach kontrolnych zapaliły się zielone lampki. System separacji meldował gotowość. Mechanizmy mocujące zaczynały zwalniać blokady sekwencyjne, a D-21 drżał lekko na grzbiecie M-21, czekając na moment uwolnienia.

– DZIESIĘĆ… DZIEWIĘĆ… OSIEM… – odliczał spokojny, syntetyczny głos systemu pokładowego.

Pilot czuł, jak maszyna pod nim pulsuje w drżeniu powietrza i ognia. Prędkość ustabilizowała się na Mach 3.4, wysokość – na osiemdziesięciu pięciu tysiącach stóp. Warunki były idealne.

– TRZY… DWA… JEDEN… SEPARACJA.

Dron uwolnił się z grzbietowego pylona z lekkim szarpnięciem i natychmiast uniósł się ponad nosiciela, wychodząc ponad obręb kadłuba. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu bezwładnie – niczym metalowy cień sunący w ślad za samolotem-matką. Potem bojowe systemy sterowania przejęły pełną kontrolę. Stery ogonowe drona drgnęły, wychylając się precyzyjnie korygując jego lot i stabilizując go w strudze powietrza pędzącego z prędkością trzykrotnie większą od dźwięku.

W następnej chwili nastąpił zapłon ramjeta. Najpierw był cichy błysk w komorze spalania, widoczny jedynie jako drgnięcie cienia na jego poszyciu, a potem z dyszy wystrzeliła biała, pulsująca smuga ognia. Cała konstrukcja drona zadrgała, budząc się do życia – jego stery wychyliły się gwałtowniej, przejmując pełną kontrolę aerodynamiczną, a kadłub naprężył się w idealnej osi lotu.

Przyspieszał w tempie, którego żaden załogowy samolot nie byłby w stanie utrzymać przez dłuższy czas – bez wahania i bez litości dla struktury konstrukcji. Ramjet zasysał powietrze z taką siłą, że każdy gram tlenu wpadał do komory spalania pod ogromnym ciśnieniem, generując ciąg zdolny pchnąć drona coraz szybciej. Mach 3.5… Mach 4… Mach 4.5… Poszycie zaczynało drżeć w wysokich rezonansach termicznych i aerodynamicznych, ale całość wciąż pracowała w granicach wytrzymałości konstrukcji. Po niecałej minucie od odłączenia osiągnął Mach 5, niknąc z pola widzenia M-21.

Przez krótką chwilę Alexander widział jeszcze nikły płomień ramjeta, migoczący w ciemności niczym gwiazda, która zapaliła się na niebie tylko po to, by natychmiast zniknąć. W kabinie znów zapanowała cisza, przerywana tylko szumem systemów pokładowych i sykiem dopływu tlenu w masce. Pilot patrzył w ciemność przed sobą. Wiedział, że właśnie rozpoczął się pierwszy akt tego, co miało zakończyć się w ogniu stworzenia.

Leć, stalowa strzało. Leć i pokaż nam, co skrywa lód.

Dron mknął wysoko ponad światem, zostawiając za sobą jedynie drgające smugi powietrza, a jego prędkość rozdzierała ciszę nocy bezlitosnym, niewidzialnym ostrzem. Jego czarne, tytanowe poszycie drżało w mikrowibracjach termicznych, gdy prędkość ustabilizowała się w okolicach Mach 5. Nie potrzebował pilota. Sterował nim automatyczny mózg – bezduszny, zimny i precyzyjny jak skalpel chirurga.

Przelatywał nad krawędzią lodowców Antarktydy z prędkością tak dużą, że obraz z kamer i sensorów był rejestrowany w krótkich, przerywanych migawkach – by uniknąć rozmycia. Nie przesyłał niczego na bieżąco – dane kodowane były w pamięci optycznej i magnetycznej, zapisywane w izolowanej kapsule powrotnej, którą miał odrzucić po zakończeniu misji. Wszystko zostało zaprogramowane z wyprzedzeniem: kurs i trajektoria lotu, jak również moment separacji kapsuły.

Z uwagi na parametry lotu i same rozmiary, dron pozostawał niezauważony przez większość systemów naziemnych. Jego sensory multispektralne, zarówno optyczne HYCON B jak i radarowe SLAR, rejestrowały wszystko, co znajdowało się na powierzchni – hangary, kopuły badawcze, pasy startowe i platformy Haunebu – a kamery podczerwieni ujawniały znacznie więcej. Na taśmach zapisywały się kontury podziemnych kompleksów – hale produkcyjne rozciągające się pod kilometrami lodu, doki dla U-Bootów, reaktory Thorkern i cała infrastruktura energetyczno-przemysłowa Nowej Szwabii. Żaden człowiek nie oglądał tych obrazów w czasie rzeczywistym. Wszystkie dane były szyfrowane i gromadzone w izolowanej kapsule, którą dron miał odrzucić nad Pacyfikiem. Jedno było pewne – gdy te nagrania trafią do dowództwa, nikt nie będzie miał wątpliwości, że cały ten kompleks musi zostać zniszczony jednym uderzeniem. Takim, które nie pozwoli nazistom ani na ucieczkę, ani na odbudowę tego, co tworzyli przez dwadzieścia lat pod lodem Antarktydy.

D-21 pędził przez lodową ciemność Antarktydy z zawrotną prędkością, a jego czarne poszycie rozgrzane było do czerwoności w niewidocznych dla oka pasmach podczerwieni. Nic nie mogło go dogonić. Przynajmniej w teorii. 

Kilkaset mil dalej, w suborbitalnym patrolu, unosiły się dwa Haunebu IIIC. Ich systemy wczesnego ostrzegania wyłapały zakłócenie powietrza na wysokości stratosferycznej – obiekt poruszający się szybciej niż większość znanych samolotów. W jednej chwili dyski oderwały się od patrolowej trajektorii i ruszyły w pościg za intruzem. Ich napędy antygrawitacyjne nie miały ograniczeń aerodynamicznych – przyspieszały w locie suborbitalnym, zmniejszając dystans z sekundy na sekundę.

D-21 nie wiedział, że jest śledzony. Nie posiadał systemów obronnych ani systemów wykrycia. Leciał po wyznaczonym kursie, rejestrując wszystko, co znajdowało się na trasie jego lotu.

Pierwszy z Haunebu ustawił się na kursie przechwytującym. Jego boczna gondola rozbłysła krótkim, białym impulsem. Wiązka energetyczna przecięła powietrze niczym niewidzialny miecz, uderzając w lewy bok drona.

D-21 zadrżał. Systemy pokładowe zarejestrowały skok temperatury i mikropęknięcia w strukturze tytanowych paneli. Automatyka włączyła procedury awaryjne, próbując ustabilizować lot. Ster wysokości wychylił się gwałtownie, a dron przechylił się w lewo, tracąc wysokość i prędkość.

Komputer wykonał ostatnią, zaprogramowaną procedurę ratunkową. Z wnętrza kadłuba wysunęła się mała kapsuła powrotna, w kształcie smukłego hipersonicznego szybowca, z krótkimi skrzydełkami delta i stabilizatorami ogonowymi. Była zaprojektowana tak, by nie rozerwały jej naprężenia aerodynamiczne przy prędkości Mach 5 i gwałtownym wejściu w gęstsze warstwy atmosfery.

Wystrzeliła w dół w syku sprężonego azotu, oddzielając się od umierającego drona. Jej powierzchnia rozbłysła krótko od tarcia powietrza, a stery wychyliły się, wprowadzając ją w kontrolowany, płytki lot szybujący. Zwolniła minimalnie, stabilizując trajektorię w stronę południowego Pacyfiku.

Dron, pozbawiony stabilności i systemu nawigacji, przekręcił się na bok i zniknął w eksplozji, gdy druga wiązka z Haunebu rozerwała jego poszycie na kawałki. Na niebie pozostała tylko czerwona smuga rozgrzanych odłamków, niknąca w ciemności antarktycznej nocy.

Kapsuła szybowała balistycznie w dół, coraz niżej i szybciej. W jej wnętrzu, zabezpieczonym przed przeciążeniami i temperaturą, zapisane były obrazy i dane, które mogły zdecydować o losach całego świata. Nadajnik awaryjny pulsował rytmicznie, wysyłając w ciemność Pacyfiku krótkie, cyfrowe wołanie o ratunek – sygnał, który lada moment miały wychwycić amerykańskie systemy nasłuchowe.

 

Granica lodu

W ciemnych wodach południowego Pacyfiku, kilkanaście mil na północ od krańca lądolodu Antarktydy, na głębokości peryskopowej z wysuniętymi masztami sunął cicho USS Scorpion. Uderzeniowy atomowy okręt podwodny klasy Skipjack marynarki wojennej USA znajdował się tam na tajnej misji – z rozkazem przechwycenia kapsuły powrotnej drona D-21, zanim wpadnie w ręce kogokolwiek innego.

Na pokładzie panowała cisza. Tylko operator systemów radiolokacyjnych i łączności, skulony przed ekranem oscyloskopu, śledził każdy impuls w przestrzeni.

– Kapitanie… mam sygnał. Nadajnik ratunkowy – zgodność z kodowaniem CIA. Odległość: piętnaście mil na południowy zachód. Trajektoria lotu wskazuje na płytki lot szybujący.

Dowódca skinął głową. Okręt wykonał powolny zwrot, a jego pojedyncza śruba napędowa mieliła wodę niemal bezszelestnie. Kapsuła opadała coraz niżej, a Scorpion ustawił się w miejscu przewidywanego wodowania.

Kilka minut później szybowiec uderzył w powierzchnię oceanu z głuchym, przytłumionym hukiem, rozpryskując pianę na kilkadziesiąt metrów wokół. USS Scorpion wynurzył się w syku sprężonego powietrza w jej pobliżu. Fale uderzyły o kadłub, rozchodząc się w ciemności.

Na pokład wyszli nurkowie ratunkowi w czarnych, neoprenowych kombinezonach. Rzucili się w wodę bez słowa, rozpraszając srebrzyste smugi fosforyzującego planktonu. Po chwili jeden z nich uniósł dłoń ponad taflę, dotykając kompozytowej powierzchni.

– Mam ją! – krzyknął jeden przez mikrofon w masce.

Drugi nurek pomógł mu wpiąć linę holowniczą. Powoli, z sapaniem hydraulicznych wyciągarek, szybowiec został wciągnięty na pokład okrętu. Woda ściekała z jego czarnej, opływowej powłoki, połyskując w światłach pokładowych jak ciekły metal.

Oficer wachtowy skinął głową, upewniając się, że kapsuła została zabezpieczona w uchwytach mocujących.

– Obiekt na pokładzie – zameldował cicho do wewnętrznej linii komunikacyjnej. W jego głosie brzmiała ulga. Wiedział, że trzymają w rękach klucz do zwycięstwa w cichej wojnie, która wciąż toczyła się w cieniu lodowców.

W głośnikach centrali dowodzenia zabrzmiał nagle głos operatora sonaru:

– Kontakt w zanurzeniu od południowego wschodu! Odległość: osiem mil, kurs na przechwycenie. Zbliża się!

Kapitan podszedł do konsoli łączności wewnętrznej.

– Jaki dystans? – zapytał, nie odrywając wzroku od przezroczystej planszy, na której podoficer taktyczny nanosił na bieżąco pozycję, kurs, prędkość i głębokość wykrytego obiektu względem własnego okrętu.

– Siedem i pół mili… – sonarzysta mówił szybko, wpatrzony w oscyloskop. – Maleje cały czas, sir. Idą prosto na nas.

Przez moment w centrali zapanowała martwa cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara głównego i odgłosem wentylatorów chłodzenia systemów elektronicznych.

Kapitan uniósł mikrofon okrętowy do ust i nacisnął przycisk.

– Zanurzenie awaryjne!

Czerwone lampki alarmowe rozbłysły na całym okręcie. Rozległ się przeciągły, metaliczny dźwięk dzwonka alarmowego, przeszywający każdy przedział.

– Zalewam zbiorniki balastowe – zameldował operator głębokości, przekręcając zawory, które wtórowały sykiem sprężonego powietrza.

– Maszynownia, pół naprzód! Sternik, kurs zero-zero-zero! Zanurzenie sto stóp – padło z ust dowódcy okrętu.

Woda wdzierała się do zbiorników balastowych z niskim, dudniącym szumem. Kadłub drżał, gdy Scorpion zaczął schodzić głębiej. Metaliczny jęk konstrukcji wypełnił centralę, gdy ciśnienie zaczęło rosnąć.

Sonarzysta nachylił się ponownie nad ekranem.

– Siedem mil… sześć i osiem… wciąż idą na nas. Kurs bez zmian.

Kapitan zacisnął dłonie na krawędzi pulpitu taktycznego, czując pod palcami drgania całego okrętu. W ciszy słychać było jedynie oddechy i jęki kadłuba wydawane pod naporem otaczającej go wody.

– Muszę wiedzieć, co to jest! – rzucił w stronę operatora.

Bosman odchylił słuchawki na szyję i przybliżył mikrofon.

– Pracuję nad tym, sir. Sygnatura… przypomina radziecką klasę Whiskey, ale jest cichsza. Może jakaś głęboka modernizacja… Nie mogę jednoznacznie określić.

Kapitan spojrzał na swojego XO, stojącego z ręką opartą o pulpit balastowy.

– Głębokość? – zapytał krótko.

– Osiemdziesiąt stóp i schodzimy głębiej – odpowiedział oficer wykonawczy, a krople potu spływały mu po skroni. – Sir, zalecam zejście poniżej pięciuset, zanim…

Nie dokończył. Przez kadłub przetoczył się nagle krótki, przenikliwy impuls sonaru.

– Torpeda w wodzie! – krzyknął sonarzysta, wbijając palec w ekran oscyloskopu. – Kontakt wystrzelił torpedę, aktywna głowica!

Kapitan poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Zacisnął szczęki i uniósł mikrofon.

– Alarm bojowy! Manewr unikowy Delta-Four! Zejść na siedemset stóp! Uszczelnić okręt!

Operator sterów przechylił wolant, a Scorpion zaczął gwałtownie opadać w głąb. Stalowy kadłub jęknął cicho przy wzroście ciśnienia otaczającej go wody, wychwytując narastający, pulsujący ton głowicy naprowadzającej wrogiej torpedy.

– Przygotować wabiki! – kontynuował kapitan twardym, głębokim głosem.

Jednocześnie przerzucił przełącznik taktyczny na sekcję uzbrojenia i pochylił się w stronę oficera broni.

– Wyrzutnia dwa – załadować Mark 45 Astor. Uzbroić głowicę, przygotować do odpalenia.

Oficer uzbrojenia zamarł na ułamek sekundy. Spojrzał kątem oka na XO, który uniósł brwi z niedowierzaniem.

– Sir… Mk 45… to… głowica jądrowa – powiedział cicho, niemal szeptem, jakby sam wyraz „jądrowa” mógł sprowadzić na nich gniew Posejdona.

Kapitan nie oderwał wzroku od taktycznego ekranu sonarowego, gdzie impuls torpedy przesuwał się w ich stronę.

– Wiem, poruczniku. – Jego głos był spokojny, wyprany z emocji. – Ale jeśli mamy pójść na dno, to razem z nimi.

Oficer broni przełknął ślinę i powoli przekręcił czerwony klucz bezpieczeństwa w konsoli. Na wskaźniku zapaliło się czerwone światło „ARMED”. Przez moment w centrali dowodzenia panowała cisza, jakby sam ocean wstrzymał oddech.

– Wyrzutnia dwa gotowa do odpalenia, sir – zameldował w końcu cicho.

– Czas do uderzenia? 

– Czterdzieści sekund… trzydzieści dziewięć… – sonarzysta meldował monotonnie, wpatrzony w ekran.

Cały okręt wstrzymał oddech, pogrążony w martwej ciszy głębin, czekając na nieuniknione.

– Dwanaście sekund… jedenaście… dziesięć… torpeda w strefie rażenia!

Kapitan uniósł mikrofon.

– Odpalić wabiki! – głos miał ostry jak klinga.

W tym samym momencie operator uzbrojenia przechylił dźwignię i z burt okrętu wystrzeliły w wodę dwa wabiki akustyczne. Rozległ się głuchy syk uwalnianego sprężonego powietrza, a Scorpion zadrżał, jakby coś szarpnęło go za ogon.

– Ster głębokości na zanurzenie! Ster kierunku – ostro na bakburtę! Maszynownia – cała naprzód! – rozkazy kapitana padały jeden za drugim.

Torpeda eksplodowała w kontakcie z wabikiem. Ciśnienie po detonacji głowicy uderzyło w Scorpiona z brutalną siłą, stalowe grodzie zagrzechotały, a światła przygasły na ułamek sekundy.

– Raport o uszkodzeniach! – rzucił kapitan, opierając się o pulpit, by nie upaść.

– Wszystkie systemy operacyjne, przecieki w maszynowni i kambuzie– odpowiedział XO, oddychając ciężko.

Kapitan spojrzał na sonarzystę, nerwowo kręcącego gałkami regulacji.

– Słyszę tylko kawitację, sir… ocean wzburzony, zakłócenia tła… straciłem cel!

– Daj mi przybliżony namiar. Z głowicą atomową nie potrzebujemy dokładności – powiedział kapitan chłodno.

Sonarzysta przełknął ślinę.

– Namiar… sto pięćdziesiąt… plus minus pięć stopni… Głębokość trzysta stóp.

Kapitan skinął głową.

– Wystarczy. – Spojrzał na oficera uzbrojenia. – Wprowadzić dane, wyrzutnia dwa, pal!

Oficer uzbrojenia zawahał się przez ułamek sekundy, jego palec drżał na przełączniku.

– Sir… głowica jądrowa… – wyszeptał.

Kapitan uniósł karcący wzrok znad pulpitu taktycznego, patrząc mu prosto w oczy.

– Ognia!

Kliknięcie. Rozległ się ciężki stuk z wyrzutni i metaliczny warkot wystrzelonej torpedy. Mk 45 Astor wślizgnęła się w głębiny cicho i spokojnie.

– Sternik – zwrot na kurs trzy-trzy-zero! Szasować balasty! Wynurzenie awaryjne! Maszynownia – cała naprzód! Przeciążyć reaktor do stu dziesięciu procent! – wydał ostatni rozkaz.

Scorpion zadrżał, gdy ponownie zmieniał kurs, a turbiny ruszyły pełną mocą. Kadłub jęknął w wodzie, wypełnione sprężonym powietrzem zbiorniki balastowe wypychały go ku powierzchni. Gdzieś za rufą, w czarnej czeluści oceanu, stalowy pocisk niósł w sobie boski ogień wystarczający, by unicestwić każdy sekret Nowej Szwabii. Torpeda sunęła w ciszy głębin, niczym stalowy kat, niewidoczna dla ludzkich oczu.

W tym samym czasie Scorpion wspinał się ku powierzchni z prędkością, która w normalnych warunkach oznaczałaby sąd wojskowy nad dowódcą. Szarpnięcia kadłuba były brutalne – stalowy okręt drżał jak wyciągany z wody wieloryb, a każdy pokonany metr w górę wydawał się walką z całym oceanem. Grodzie skrzypiały przeciągle, przeguby rur jęczały, a w mesie rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i ceramiki, gdy stojące w szafkach kubki i talerze posypały się na podłogę. W korytarzach przewracali się ludzie, a w centrali kontrolnej lampki alarmowe pulsowały krwistą czerwienią.

Sekundy później głębię rozdarła oślepiająca kula ognia i ciśnienia. W ciemnościach wybuchła jądrowa pożoga, wypełniając otoczenie rozszerzającą się z każdą sekundą falą uderzeniową, której nic nie mogło zatrzymać. Kadłub wrogiego okrętu zatrzeszczał, a stalowe wręgi powyginały się jak blaszane zabawki zgniatane przez napór oceanu. Konstrukcja rozpadła się, a woda wdarła się do wnętrza w mgnieniu oka, gasząc światło i życie na pokładzie.

Fala ciśnienia pędziła dalej przez głębiny z brutalną siłą. Dopadła także Scorpiona. Kadłub zatrząsł się jak uderzony boską pięścią, grodzie zagrzechotały, lampki alarmowe zamigotały chaotycznie. Ze ścian posypał się pył farby i rdzy, a stalowy okręt jęknął głęboko, niczym żywa istota zraniona do krwi. W korytarzach, kabinach oficerów, przedziale maszynowym, centrali dowodzenia i ciasnych kojach marynarzy ludzie wstrzymali oddech i zamknęli oczy.

– Raport o uszkodzeniach! – krzyknął kapitan, przytrzymując się pulpitu, gdy kolejne wstrząsy targały kadłubem.

– Przeciek w sekcji dziobowej, uszkodzone systemy hydrauliczne sterów głębokości, zerwane części okablowania komunikacji wewnętrznej… – meldował oficer wachtowy, a w jego głosie słychać było strach i adrenalinę. 

– Maszynownia zgłasza awaryjne wyłączenie reaktora… – zawahał się na ułamek sekundy, wpatrzony w pulpit usterek. – Sir… tracimy zasilanie główne. Błyska alarm skażeniowy w ich przedziale.

Kapitan poczuł, jak lodowata fala przetacza mu się przez kręgosłup. 

Jeśli to prawda, mamy tylko kilka minut, może mniej. 

Sięgnął po mikrofon wewnętrznej łączności.

– Maszynownia, tu kapitan. Meldujcie stan reaktora i sekcji turbin… Maszynownia, odpowiedzcie!

W głośniku panowało głuche milczenie, przerywane jedynie trzaskami zakłóceń. Kapitan spojrzał na XO, który wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, blady jak papier.

– Maszynownia, tu kapitan! – powtórzył z desperacją w głosie.

Odpowiedzi nie było.

Na centralce kontrolnej lampki alarmowe pulsowały coraz szybciej, a pomarańczowy wskaźnik skażenia promieniowaniem na tablicy maszynowni świecił stałym, złowrogim światłem. Na całym okręcie zaległa ciężka, przytłaczająca cisza, w której rozbrzmiewał jedynie przeciągły, elektroniczny pisk czujników awarii i monotonne kapanie wody z pękniętych przewodów chłodzenia.

Scorpion wciąż wspinał się ku powierzchni, ale impet wynurzania malał z każdą sekundą. Bez mocy reaktora i z uszkodzonymi pompami balastowymi stalowy kadłub walczył o każdy kolejny metr, skrzypiąc i jęcząc pod naporem ciśnienia. Przez chwilę kapitan poczuł, że całe morze stara się ich zatrzymać, zmiażdżyć i pochłonąć w czarnej ciszy głębin.

Ale w końcu, powoli, z chrzęstem naprężonej stali i sykiem powietrza, kiosk okrętu przebił się przez powierzchnię oceanu. Woda eksplodowała wokół kiosku, zalewając pokład kaskadą białej piany. Stalowe anteny drgały, a ze szczelin kadłuba wydobywały się smugi pary i bąble powietrza uwięzionego podczas wynurzenia awaryjnego.

W centrali Scorpiona panowała martwa cisza, przerywana jedynie jednostajnym piskiem alarmu skażeniowego i monotonnym kapaniem wody z pękniętych przewodów chłodzenia.

Kapitan przesunął dłonią po tablicy alarmów, jakby dotykał rozżarzonego żelaza. Czuł pod palcami wibracje kadłuba – chaotyczne, nierówne, zwiastujące coś znacznie gorszego niż tylko awarię.

– XO, status załogi. Ilu rannych?

– Raporty spływają, sir. Kilku w mesie zostało poturbowanych przy wstrząsie. Sanitariusze są w drodze. Brak kontaktu z maszynownią… – głos XO załamał się, nim zapanował nad emocjami.

Kapitan wstał, prostując się w ciasnej centrali. Metaliczny zapach krwi, oleju i ozonu mieszał się w powietrzu z ciepłem ludzkich ciał i chłodem oceanu napierającego na kadłub.

– Kiedy stracimy zasilanie?

– Trzy do pięciu minut, sir. – Oficer techniczny przełknął ślinę. – Potem zostaną nam tylko światła awaryjne i mechaniczne systemy manewrowe.

Czerwone lampki pulsowały coraz szybciej, niczym sygnały serca umierającego organizmu. Przez ułamek sekundy kapitan poczuł, że patrzy na własny nekrolog.

Spojrzał na sonarzystę.

– Czy coś słychać… tam na dole?

Sonarzysta, blady jak pergamin, przycisnął słuchawki mocniej do uszu i kręcił pokrętłami, nasłuchując szumu oceanu, stukotu, trzasków elektroniki i cichych, dalekich detonacji wtórnych. W końcu potrząsnął głową.

–  Tylko burza akustyczna po wybuchu, sir.

Kapitan odetchnął głęboko i zamknął oczy.

– Podnieść maszty komunikacyjne. Łączność z USS Enterprise.

Oficer łączności skinął głową, a anteny zaczęły wysuwać się z chrzęstem z uszkodzonego kiosku. Przez chwilę słychać było tylko mechaniczne brzęczenie i trzask iskier, gdy system przełączał zasilanie.

– Maszty odniesione, linia otwarta, sir.

Kapitan pochylił się do mikrofonu i mówił spokojnie – słowa odrywały się od jego warg ciężko, jakby były z ołowiu.

USS Enterprise, tu USS Scorpion. Melduję poważne uszkodzenia strukturalne po detonacji jądrowej. Awaryjne wyłączenie reaktora, brak odpowiedzi maszynowni, przecieki w kilku przedziałach. Mamy kapsułę wywiadowczą na pokładzie. Proszę o natychmiastową eskortę i przejęcie zasobów wywiadowczych.

Przez długą chwilę w głośniku panowała cisza – nie ta zwykła, eterowa, ale głęboka, w której słychać własne tętno i wie się, jak blisko stoi śmierć.

W końcu rozległ się głos – czysty, pewny, z lekkim południowym akcentem:

Scorpion, tu Enterprise. Otrzymaliśmy wasze wezwanie. Eskadra śmigłowców ratowniczych w drodze. Dodatkowo wysyłamy do was niszczyciel USS John King. Utrzymujcie pozycję. Powtarzam: utrzymujcie pozycję.

Kapitan odsunął mikrofon i spojrzał na XO, który oddychał szybko, wpatrzony w niego rozszerzonymi źrenicami.

– Przekaż załodze… że zrobili, co do nich należało – powiedział cicho. – I że teraz… teraz mogą się pomodlić.

 

Śmigłowce ratownicze SH-3 Sea King pojawiły się nad Scorpionem pół godziny po kontakcie radiowym. Ich wirniki cięły ciężkie, słone powietrze, a białe kadłuby z czerwonymi pasami i znakami US Navy kołysały się na wietrze. Liny opadały na pokład, błyskając w pierwszych promieniach dnia, gdy ratownicy desantowali się na kadłub okrętu.

– Kapitanie, zabieramy rannych w pierwszej kolejności – zameldował dowódca grupy ratunkowej, pochylając się pod naporem wiatru.

– Róbcie, co trzeba – odparł cicho. Jego głos niknął w ryku wirników.

Jeden po drugim marynarze wsiadali do śmigłowców, pomagając sobie nawzajem – niektórzy z bandażami, inni bladzi i milczący po nocy spędzonej w ciemności, w stalowej trumnie, która prawie stała się ich grobem. Na pokładzie pozostała jedynie załoga szkieletowa – XO, kilku wachtowych, sonarzysta i operator łączności.

Maszynownia… tam panowała cisza. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli, gdy fala uderzeniowa zmiażdżyła stalowe wręgi i zalała przedział reaktora.

 

W tym czasie na horyzoncie zamajaczył niszczyciel rakietowy USS John King. Jego sylwetka rosła w porannej mgle, a z mostka Scorpiona widać było błysk anten radarowych i długą linię pokładu z wyrzutnią rakiet Tartar na dziobie. Dziób przecinał spokojne morze, rozrzucając srebrzystą pianę.

Do ostatniego śmigłowca wprowadzono kapitana. Miał twarz pobladłą od zmęczenia i śmierci, którą widział tej nocy, ale krok wciąż pewny. Pod pachą trzymał zabezpieczoną kapsułę wywiadowczą – smukły, czarny kształt przypominający pocisk.

Śmigłowiec poderwał się znad pokładu Scorpiona i odleciał w stronę lotniskowca. Kadłub giganta wyrastał z oceanu jak stalowa wyspa, pełna świateł i ruchu porannej wachty. Na pokładzie Enterprise czekał admirał dowodzący grupą uderzeniową. Miał srebrne włosy i wzrok człowieka, który widział wszystko. Kapitan stanął przed nim, salutując krótko.

– Meldujcie, kapitanie.

– Sir, przeprowadziliśmy akcję przechwycenia kapsuły zgodnie z rozkazem. Podczas wynurzenia zostaliśmy zaatakowani przez nieznany okręt podwodny. Odpowiedzieliśmy ogniem torpedowym… i wyeliminowaliśmy zagrożenie. Maszynownia została zniszczona przez falę uderzeniową. Wszyscy… wszyscy tam zginęli.

Admirał uniósł brwi, po czym skinął powoli głową.

– Nieznany okręt?

Zanim kapitan zdążył odpowiedzieć, do rozmowy dołączył mężczyzna w ciemnym garniturze i z teczką opatrzoną pieczęcią Langley. Odchylił okulary przeciwsłoneczne na czoło i spojrzał na obu oficerów.

– Panowie – zaczął spokojnym, nieco znużonym głosem – nasze analizy wskazują, że sygnatura akustyczna tego „nieznanego” okrętu odpowiada niemieckim U-Bootom klasy XXI, przechwyconym pod koniec wojny. Z dużym prawdopodobieństwem była to jednostka Nowej Szwabii, nie radziecka. Możecie spać spokojnie – trzeciej wojny światowej nie będzie. Przynajmniej nie dziś.

Zapadła cisza, w której słychać było tylko odległy, monotonny ryk startujących Phantomów z pokładu dziobowego. Kapitan spojrzał na kapsułę w swoich rękach i po raz pierwszy od wielu godzin poczuł, że drżą mu palce.

 

Nevada Test and Training Range

Pomieszczenie było ciasne i chłodne, wypełnione zapachem papieru, metalu i potu ludzi, którzy od tygodni nie opuszczali bazy. Na ścianie wisiała wielka mapa południowego Atlantyku i Antarktydy. Na czerwono zaznaczono punkt tankowania, dalej cienka linia prowadziła do celu – Nowej Szwabii. 

Niemal dwie dekady po tym, jak admirał Bird podziwiał surowość antarktycznego krajobrazu po raz czwarty, w chłodnej sali odpraw CIA w bazie Groom Lake, Alexander przesuwał wzrokiem po raportach. Ich papier pachniał kurzem archiwów i atramentem decyzji, których nie można było już cofnąć. Obok niego drugi pilot, kapitan Edward „Buzz” Harlan, przeglądał kartki z briefingiem, stukając nerwowo palcami w blat. Oficer wywiadu CIA, wysoki mężczyzna w granatowym garniturze i okularach w stalowej oprawie, mówił spokojnym, pozbawionym barwy i emocji głosem.

– Cel: kompleks Nowa Szwabia, współrzędne macie w kodach pokładowych. Rozpoznanie wykazało obecność reaktorów Thorkern, doków U-Bootów, hangarów Haunebu i kompleksów badawczych. Prezydent podpisał wczoraj rozkaz o ataku. Zatwierdził użycie broni strategicznej z ładunkiem jądrowym. Powiedział:

„Niech to będzie nasz ostatni gest w tej wojnie, o której nikt nie chce mówić. Byrd był wielkim człowiekiem. Żałuję, że nie może być tu dziś z nami, gdy kończymy to, co on zaczął.”

Oficer spojrzał na Alexandra.

– Panowie, wiecie, co niesiecie. Nie ma tu miejsca na błąd. Jeśli zawiedziecie…

Alexander zamknął teczkę z raportem. Przez chwilę wpatrywał się w logo CIA wytłoczone na czarnym kartonie.

Byrd widział wroga jako pierwszy.

Teraz to on miał być tym, który wystrzeli ostatni pocisk.

 

Na zewnątrz powietrze było zimne, poranek dopiero rozjaśniał betonowy plac. Bombowiec North American B-70 Valkyrie stał samotnie na końcu pasa, otoczony wozami serwisowymi i generatorami naziemnymi. Jego biała sylwetka w świetle reflektorów wyglądała jak stalowy łabędź z innego świata, pochylony do startu.

Alexander szedł powoli wzdłuż kadłuba, przesuwając dłonią po powierzchni gondoli silników. Stalowo-kompozytowe panele były zimne i gładkie jak lód.

– Zobacz, Buzz – mruknął do drugiego pilota, wskazując krawędź natarcia skrzydła. – Nigdy nie widziałem tak doskonałej aerodynamiki. Brak nitów, wszystko spawane od wewnątrz. Nawet Oxcart przy tym wygląda jak zrobiony z blachy falistej.

Buzz uśmiechnął się krzywo.

– Z tą różnicą, że w Oxcart miałeś szansę się uratować. A my? Jak pęknie poszycie przy Mach 3, zostanie z nas czerwony dymek.

Alexander pokiwał głową, dotykając krawędzi wlotu powietrza do potężnych silników.

– Niezupełnie – odparł cicho. – Mamy tu kapsułę ratunkową. Cały kokpit odłącza się jako niezależny moduł z systemem stabilizacji i spadochronem balistycznym.

Buzz prychnął, uśmiechając się krzywo.

– Taa… tyle że jak nas wyrzuci przy Mach 3, to kapsuła pewnie i tak rozpadnie się na kawałeczki. Z drugiej strony jeśli jakimś cudem przetrwa, CIA będzie miało mniej roboty w zbieraniu pozostałości po nas. Zawsze to lepiej niż szukać naszych szczątków w oceanicznym mule.

Alexander westchnął.

– Zostanie tylko dymek… ale za to jaki szybki.

Spojrzeli razem na nos B-70, opływowy i wydłużony, wycelowany w południowe niebo. To była maszyna, która powstała w odpowiedzi na strach – strach przed utratą przewagi technologicznej, strach przed atomowym końcem. Miała być szybka jak rakieta i równie zabójcza.

Na końcu płyty lotniska stał wóz ciągnikowy z zaczepioną platformą z ogromną bombą B41. Cylinder w oliwkowozielonym malowaniu błyszczał w zimnym świetle reflektorów. Dookoła szli uzbrojeni Marines w białych kaskach, a za nimi oficer bezpieczeństwa atomowego z aktówką przypiętą do nadgarstka stalowym łańcuchem.

Buzz zagwizdał cicho, wciągając powietrze przez zęby.

– Patrz na to… dwadzieścia pięć megaton zagłady w jednym cielsku. Myślałem, że takich ładunków już nie wyciągają z magazynów.

Alexander patrzył w milczeniu, jak konwój powoli zbliża się do Valkyrie. Mechanicy w białych kombinezonach i maskach przeciwgazowych już ustawiali hydrauliczne podnośniki pod otwartą komorą bombową. Dwóch z nich rozwijało ciężki kabel uziemiający, podłączając go do kadłuba bomby, by rozładować resztki ładunków statycznych przed podniesieniem. Każdy ich ruch był precyzyjny, jak choreografia chirurgów nad otwartym sercem.

– Spójrz na te ich miny – mruknął Buzz. – Chyba wiedzą, że jak to pieprznie, to nawet nie zdążą się przeżegnać.

Alexander nie odpowiedział. Patrzył, jak potężne trzpienie podnośników unoszą bombę powoli, centymetr po centymetrze, aż jej nos zniknął we wnętrzu B-70. Gdy hydrauliczne rygle zamknęły się z metalicznym trzaskiem, poczuł, jak ściska go w gardle.

Oficer bezpieczeństwa atomowego podszedł do nich i zasalutował sztywno.

– Ładunek podwieszony, procedura zabezpieczenia zakończona. Bombowiec gotowy do lotu, sir.

Alexander skinął głową, nie odrywając wzroku od kadłuba białego łabędzia. Gdzieś w głębi umysłu pojawiła się cicha, obca myśl.

Jeśli ten lot pójdzie źle… nie będzie nikogo, kto o tym opowie światu.

 

Wieża kontrolna Groom Lake tonęła w przedporannym półmroku, gdy Valkyrie stała na stanowisku startowym. Para unosząca się z systemów chłodzenia skraplała się w zimnym powietrzu pustyni, tworząc wokół maszyny mglistą aureolę.

– Rozruch silników jeden i dwa – polecił Alexander.

Buzz potwierdził i sięgnął do panelu rozruchu. W kadłubie zagrzechotały turbopompy paliwowe, a chwilę później silniki General Electric YJ93-GE-3 weszły w fazę zapłonu. Układ dolotowy zaczął aktywnie modulować geometrię kanałów – igłowe stożki regulacyjne cofnęły się do wnętrza, a wloty powietrza dostosowały przekrój do warunków rozruchu przy prędkości poddźwiękowej, zapewniając stabilną kompresję i właściwe ciśnienie statyczne przed stopniami sprężarki.

– RPM stabilne, temperatura w normie – zameldował Buzz, wpatrzony we wskaźniki. – Rozruch silników trzy i cztery.

Alexander przełączył kolejne obwody. Kabina wypełniła się głuchym, basowym dudnieniem, a wstrząsy przeszły przez całą strukturę maszyny.

– Rozruch silników pięć i sześć – dodał spokojnie.

Buzz skinął głową, a gdy ostatnie dwa silniki zaskoczyły, cała Valkyrie zadrżała jeszcze mocniej, wypełniając powietrze niskim, pulsującym pomrukiem, który czuć było aż w kościach. Maszyna wydawała się wibrować od wściekłej, uwięzionej energii – jakby budził się w niej stalowy smok.

Swan One, tu Wieża. Rozruch silników potwierdzony. Macie zgodę na kołowanie na pas 03. Kierunek startu zero-trzy-zero, wiatr dwa węzły z południowego wschodu.

– Zrozumiano, Wieża. Swan One kołuje na zero-trzy-zero – odpowiedział Alexander spokojnym głosem, choć serce biło mu jak szalone.

Hydrauliczne siłowniki zwolniły blokady hamulców. Valkyrie ruszyła ciężko, jej dziesięć potężnych kół wtoczyło się na główną drogę kołowania. Podwozie skrzypiało głucho, dźwigając ponad pięćset tysięcy funtów metalu, paliwa i śmierci.

– Sprawdź systemy lotu – rzucił Alexander.

Buzz przeleciał wzrokiem po konsolach:

– Lotki, stery wysokości, ster kierunku – sprawne. Systemy stabilizacji aktywne. Klapy i sloty ustawione na start. Ciśnienie hydrauliki nominalne. Kapsuła ratunkowa uzbrojona i gotowa do separacji w razie awarii.

Dotarli na początek pasa. Valkyrie zatrzymała się, pulsując w rytmie sześciu potężnych silników.

Swan One, macie zgodę na start. Powodzenia, panowie.

Alexander ścisnął drążek sterowy.

– Zrozumiano, Wieża. Swan One rozpoczyna start.

Piloci przesunęli przepustnice płynnie do przodu. Sześć silników YJ93-GE-3 ryknęło w niskiej, basowej tonacji, przechodzącej w przeciągły ryk. Maszyna zaczęła przyspieszać, a beton pasa startowego drgał od uderzeń skondensowanej mocy. Na liczniku prędkości cyfry migały coraz szybciej: sto pięćdziesiąt… sto osiemdziesiąt… dwieście dziesięć…

– V1 – potwierdził Buzz. – Rotacja!

Alexander pociągnął delikatnie drążek. Dziób Valkyrie uniósł się, a chwilę później maszyna oderwała się od pasa, wznosząc się w różowiejące niebo Nevady. Podwozie schowało się z głuchym trzaskiem, a klapy startowe wróciły do pozycji neutralnej.

W kokpicie zapanowała cisza, przerywana jedynie komunikatami systemów.

– Kurs jeden-jeden-zero, wysokość przelotowa pięćdziesiąt pięć tysięcy stóp. Kierunek Zatoka Meksykańska, rendez-vous z tankowcem w ciągu dwóch godzin.

Buzz spojrzał przez boczną szybę na skrzydła Valkyrie, rozświetlone wschodzącym słońcem.

– No to lecimy na wojnę, Alex.

Alexander nie odpowiedział. Patrzył przed siebie, na horyzont, gdzie wschód mieszał czerwień z fioletem.

Nie na wojnę. Na egzekucję.

 

Valkyrie sunęła w ciszy przez górne warstwy atmosfery, rozcinając powietrze smukłym dziobem. Sześć silników General Electric huczało w rytmicznym oddechu stalowego kolosa. Alexander wpatrywał się w horyzont, gdzie granat nieba przechodził w czerń kosmosu, a linia Ziemi zakrzywiała się lekko w oddali.

Tankowanie nad Zatoką Meksykańską odbyło się bez słowa. KC-135 unosił się w powietrzu jak srebrny wieloryb, a jego wysięgnik tankujący zwany w żargonie lotniczym boomem, sterczał w dół niczym stalowe żądło. Operator, młody sierżant, patrzył w wizjer, śledząc zbliżającą się Valkyrie.

– Cholera, jaka ona piękna… – szepnął do siebie, gdy Swan One ustawił się w idealnej pozycji. Wskaźnik połączenia zapalił się na zielono, a paliwo popłynęło do wnętrza bombowca.

W kokpicie Buzz rozejrzał się po wskaźnikach.

– Pełne zbiorniki… Rzadki widok w tej robocie – mruknął z cieniem nerwowego uśmiechu.

– Jeszcze jedno przed nami – odpowiedział Alexander, wpatrując się w kadłub tankowca.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, odbijając się od skrzydeł B-70 tysiącem rozbłysków. Pod nimi przesuwały się szmaragdowe wyspy Karaibów, a potem rozległa, brązowo-zielona dżungla Ameryki Południowej.

Buzz obserwował rozlewiska Amazonki i uśmiechnął się krzywo.

– Wiesz, Alex… Gdyby nie to, co niesiemy, pomyślałbym, że to najpiękniejsza rzecz na świecie.

Alexander nie odpowiedział. W jego głowie huczało tylko jedno słowo: Egzekucja.

Tankowiec z brazylijskiej bazy w Pelotas czekał w wyznaczonej strefie. Operator boomu spoglądał w wizjer i głośno przełknął ślinę, widząc Valkyrie podchodzącą od ogona.

Swan One, tu Crown Tanker. Pięknie wyglądacie dzisiaj, panowie.

– Dzięki, Crown Tanker – odpowiedział Buzz. – Zrób nam ładne zdjęcie na pożegnanie.

Podłączenie nastąpiło w ciszy. Jedynie kontrolki zapłonów i przepływu paliwa pulsowały na zielono i bursztynowo. Po kilku minutach tankowiec odłączył boom.

– Tankowanie zakończone. Powodzenia, Swan One. Bóg z wami.

– Dzięki, Crown Tanker. Rozłączam.

Tankowiec skręcił w prawo, a Valkyrie ruszyła na południe, zostawiając za sobą smugę rozgrzanego powietrza, która długo jeszcze wirowała w stratosferze.

Alexander spojrzał na wskaźniki przepływu paliwa i pociągnął drążek lekko do siebie.

– Wchodzimy na pułap bojowy. Maksymalny ciąg!

Buzz bez słowa przesunął dźwignie dopalaczy. Sześć silników YJ93-GE-3 zawyło w jednej, zgodnej tonacji, a Valkyrie zaczęła wspinać się majestatycznie, przebijając kolejne warstwy atmosfery. Kadłub drżał lekko, gdy prędkość wzrosła do Mach 1… Mach 2… potem do Mach 3. Pod nimi znikały resztki południowego Atlantyku, znikając w stalowoniebieskiej mgle, a na horyzoncie majaczyła już biel Antarktydy – cicha i martwa.

Buzz spojrzał na Alexandera i uśmiechnął się słabo.

– Jeśli jest Bóg, lepiej, żeby teraz patrzył.

Alexander nie odwrócił wzroku od horyzontu.

– Patrzy. I wie, że Go potrzebujemy.

Pod nimi świat przechodził z błękitu w biel. Przed nimi czekał wyrok, którego nikt już nie mógł cofnąć.

 

Pod bombowcem Antarktyda rozciągała się nieskończonym białym bezkresem, popękanym gdzieniegdzie czernią szczelin lodowych i szarymi plamami gór. Valkyrie pędziła w milczeniu, zostawiając za sobą grubą smugę rozgrzanego powietrza.

Alexander spojrzał na wskaźniki celownicze. Zielone światło ARMED paliło się stałym blaskiem.

– Buzz, gotów? – zapytał cicho.

– Gotów. – Buzz przesunął przełącznik uzbrojenia. – Drzwi komory bombowej otwarte.

Z głębi kadłuba dobiegł metaliczny jęk hydrauliki. Na ekranie pojawiła się informacja: B41 – UZBROJONA.

Bombowiec leciał z prędkością Mach 3, utrzymując stały pułap. Wszystko odbywało się według standardowej procedury podejścia wysokościowego, aby bomba osiągnęła maksymalny zasięg aerodynamiczny podczas swobodnego spadku.

Nagle w słuchawkach rozległ się alarm zagrożenia. Buzz spojrzał na ekran radaru, a jego twarz pobladła.

– Mamy dwa kontakty na ogonie! – krzyknął, wpatrując się w migające znaczniki. – Ich prędkość… to muszą być Haunebu!

Alexander pchnął drążek lekko do przodu. Valkyrie zaczęła schodzić, nabierając jeszcze większej prędkości w płytkim nurkowaniu. Prędkościomierz wspiął się do Mach 3.2. Skrzydła drżały od przeciążeń, a kadłub rozgrzewał się coraz bardziej. Alarmy temperaturowe pikały ostrzegawczo, ale zignorował je – liczyła się każda sekunda.

Nie mogą nas dogonić. Nie teraz.

– Trzy… dwa… jeden… poszła – zameldował Buzz siląc się na spokój.

Poczuli, jak bombowiec odciąża się nagle o kilka ton. Bomba B41 wypadła z komory i zniknęła w bieli chmur pod nimi. Alexander pociągnął drążek do siebie, a potem przechylił w lewo. Valkyrie weszła w ciasny zakręt, a przeciążenie wcisnęło ich w fotele.

– Trzymaj się, Buzz… – syknął, czując, jak jego ciało staje się o kilkukrotnie cięższe.

Za nimi, gdzieś głęboko pod skrzydłami, niebo rozdarł błysk. Na ułamek sekundy noc stała się dniem. Potem uderzył podmuch. Cała maszyna zatrzęsła się, a wskaźniki wibracji skoczyły w czerwone pole.

– Kurwa… – jęknął Buzz, zaciskając dłonie na podłokietnikach.

Spojrzeli na wyświetlacz kamery ogonowej. Gdyby nie filtry polaryzacyjne, najpewniej by oślepli. W miejscu, gdzie przed chwilą tkwił kontynent lodu, teraz rozkwitał grzyb ognia i pyłu. Biała śmierć płonęła, a fala uderzeniowa rozchodziła się w każdą stronę, miażdżąc góry lodowe i rozrywając powierzchnię morza.

Haunebu zbliżają się! – wrzasnął Buzz. – Będą tu za pięć sekund!

Pierwsza wiązka przeszyła powietrze, mijając ich o metry. Druga trafiła. Maszyna zadrżała gwałtownie. Na tablicy przyrządów zapaliły się dziesiątki czerwonych lampek. Silnik numer cztery eksplodował, a kawałki stalowego poszycia przecięły skrzydło jak brzytwa.

– Silnik czwarty stracony! – krzyknął Buzz.

Trzecia wiązka uderzyła w centropłat, rozrywając struktury nośne płatowca w chmurze iskier i odłamków. Maszyna przechyliła się gwałtownie, a ostrzegawcze syreny zawyły przeciągle w kabinie.

– Katapultuj nas! – wrzasnął Alexander, nie mogąc dosięgnąć uchwytów awaryjnych.

Buzz spojrzał na niego, a w jego oczach widać było coś pomiędzy strachem a akceptacją. Sięgnął po dźwignie katapultowe i pociągnął je w górę.

Kapsuła ratunkowa oderwała się od maszyny z ogłuszającym hukiem, wyrwana eksplozją sprężonego powietrza i rakietami startowymi. Siła wyrzutu wcisnęła ich w fotele, a w następnej chwili w kabinie zapanowała cisza, przerywana jedynie ostrzegawczymi alarmami i trzaskami drgań struktury pędzącej kapsuły.

Kiedy kapsuła uderzyła w wodę z hukiem, Alexander poczuł, jak cały kokpit zatrzymał się w jednym brutalnym szarpnięciu. Obok niego fotel Buzza, obluzowany podczas katapultowania, wyrwał się z mocowań i wraz z nim runął do przodu. Buzz uderzył ciałem w konsolę przed sobą. Było po wszystkim w jednej chwili. Bez krzyku. Bez dramatu. Tylko ułamek sekundy i… martwa cisza.

Alexander poczuł, jak ciemność spływa na jego oczy, razem z bólem i zmęczeniem, których nie potrafił już oddzielić od siebie.

Kiedy odzyskał przytomność, czuł jedynie ból. Ból w klatce piersiowej, w barkach, w kręgosłupie. Kapsuła kołysała się na falach niczym martwy, metalowy wieloryb. Słyszał tylko szum oceanu i cichy trzask iskier z uszkodzonych paneli.

Próbował odwrócić głowę. Obok niego Buzz siedział nieruchomo, pochylony do przodu. Krew, która spływała z jego głowy, zdążyła już ostygnąć i zaschnąć na stalowych konsolach kapsuły. 

Alexander zamknął oczy. 

Minęły minuty, a może godziny. Nie był pewien, ile. W końcu usłyszał warkot śmigłowca i wibracje fal rozcinanych przez podmuch powietrza. Kapsuła zakołysała się mocniej, gdy wspięli się na nią płetwonurkowie.

Kiedy właz został otwarty, do środka wpadł blask popołudniowego słońca i zapach soli morskiej. Pochylił się nad nim ratownik w zielonym kombinezonie.

– Proszę się trzymać, sir. Zabieramy pana stąd.

– Mamy kontakt wzrokowy z kapsułą. Powtarzam, kontakt wzrokowy! – krzyczał ktoś przez radio.

Alexander próbował odpowiedzieć, ale jego usta odmówiły posłuszeństwa. Czuł, jak pasy bezpieczeństwa zostają odpięte, a jego ciało unosi się, wydobywane przez silne ramiona ratowników. Na pokładzie śmigłowca medycznego czekał już zespół US Navy Corpsmen, którzy zaczęli podłączać mu tlen i sprawdzać parametry życiowe.

Przez otwarte drzwi załadunkowe SeaKinga widział oddalający się ocean i malejącą sylwetkę kapsuły ratunkowej. Dwóch ratowników mocowało uprzężami ciało Buzza w czarnym worku transportowym, nie spuszczając wzroku z jego bladej pokrytej zaschłą krwią, nieruchomej twarzy.

Na horyzoncie zamajaczyła sylwetka USS Enterprise, gigantycznego lotniskowca atomowego. Śmigłowiec obniżył lot i przysiadł na pokładzie, gdzie czekali już lekarze, oficerowie CIA oraz admirał dowodzący grupą bojową.

– Przekażcie informację do Langley – rozkazał jeden z agentów w garniturze. – Mamy ocalałego.

Alexander poczuł, jak odcina się od wszystkiego, co go otaczało. Słyszał jeszcze głosy ratowników, czuł dotyk ich rąk, ale jego umysł unosił się już gdzieś daleko, w ciszy i ciemności, której nikt nie mógł przerwać.

 

Langley

Kilka dni po akcji ratunkowej Alexander siedział nieruchomo w zimnej, betonowej sali odpraw. Naprzeciw niego, za długim stołem, rozsiadło się pięciu mężczyzn w ciemnych garniturach. Na ścianie za nimi wisiał ekran, na którym widać było czarno-białe zdjęcia stopionej i popękanej powierzchni lodowca. U góry widniał nagłówek:

„U-2 RECONNAISSANCE PHOTOGRAPHY – ANTARCTICA AOI / CONFIDENTIAL”

Starszy analityk CIA poprawił okulary i wstał.

– Panowie, przechodzimy do sedna. – Kliknął pilotem. – Oto zdjęcia wykonane przez nasz samolot rozpoznawczy U-2 dzień po ataku. Jak widać… – przesunął wskaźnik laserowy po zdjęciu zmasakrowanego krajobrazu – …cel został zniszczony całkowicie. Nie ma śladów infrastruktury. Nie wykryto żadnych sygnatur cieplnych ani promieniowania neutronowego powyżej naturalnego tła, co wynika ze specyficznej geologii lodu i szybkiego rozproszenia energii w masywnej pokrywie lodowej. Kompleks Nowej Szwabii przestał istnieć.

Cisza, jaka zapadła, miała w sobie coś ciężkiego. Alexander patrzył w ekran bez mrugnięcia. Wiedział, ile kosztowała ta misja. Wiedział, ilu ludzi musiało umrzeć, żeby te zdjęcia mogły powstać.

– Niestety… – kontynuował analityk, zmieniając slajd – …dwa z Haunebu, które przeprowadziły atak na Valkyrie, zdołały uciec przed falą uderzeniową. Według naszych źródeł w Buenos Aires i Rio Grande, schroniły się w Argentynie.

W sali rozległo się ciche poruszenie. Jeden z analityków wywiadu wstał i włożył dłonie w kieszenie spodni.

– Rząd USA wystosował notę dyplomatyczną do rządu Argentyny. Mają siedemdziesiąt dwie godziny na wydalenie tych „gości”. Jeśli tego nie zrobią… – zawahał się na sekundę, patrząc na Alexandra – …wejdziemy i dokończymy, co zaczęliśmy.

Alexander milczał. Czuł, jak ból w klatce piersiowej pulsuje w rytmie serca. Oddychał płytko, z wysiłkiem, ale nie spuszczał wzroku z mapy, na której zaznaczono trajektorie ucieczki Haunebu.

– Kapitanie Kostanov – odezwał się w końcu dyrektor operacyjny CIA, pochylając się do przodu. – Twoja nowa maszyna, rakietoplan X-15A-3, jest już gotowa do misji. W ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin będziesz musiał ją pilotować. Te skurwysyny opuszczą Argentynę, a wtedy… przechwytujesz ich i kończysz sprawę.

Alexander spojrzał na niego spokojnym, lodowatym wzrokiem.

– Rozumiem, sir. – Jego głos brzmiał cicho, ale w jego tonie nie było ani lęku, ani emocji. – Będą martwi, zanim dotkną gwiazd.

 

Cape Canaveral Air Force Station

Dwa dni po odprawie Alexander znalazł się w bazie lotniczej na Florydzie. Stał nieruchomo, wpatrując się w potężnego B-52 Stratofortress, majestatycznie górującego nad rozległym pasem startowym. Jego stalowa sylwetka lśniła w blasku słońca, a potężne silniki zdawały się czekać na moment, by znów wznieść się w przestworza.

Obok niego krzątała się załoga – piloci, mechanicy i specjaliści z różnych dziedzin – z którymi Alexander wymieniał krótkie, rzeczowe uwagi. Atmosfera była napięta, ale profesjonalna, jak to bywało przed każdą misją o wysokim stopniu ryzyka.

– Maszyna gotowa do lotu – oznajmił technik.

Pilot bombowca skinął głową.

Alexander zmierzył ich spojrzeniem.

– Wszystko musi być perfekcyjne. Przy tej prędkości i wysokości nie ma miejsca na pomyłki.

Po chwili wszyscy razem przeszli do sąsiadującego hangaru, gdzie technicy Skunk Works pracowali przy nowej maszynie. Na podnośnikach i stojakach spoczywał rakietoplan North American X-15A-3 – powiększona, zmodyfikowana wersja X-15. Jego kadłub był nieco dłuższy, a zbiorniki paliwa większe, pozwalając na dłuższe loty poza granicami atmosfery.

– Silnik chodzi bez zarzutu – oznajmił mechanik stojący przy rakietoplanie, patrząc na tablice kontrolne. – Nowe osłony termiczne przeszły testy pomyślnie.

Alexander z zainteresowaniem przyglądał się szczegółom konstrukcji – nowoczesnym panelom sterowania, ulepszonym systemom nawigacji i osłonom termicznym dostosowanym do ekstremalnych warunków kosmicznych. Wiedział, że to nie tylko maszyna, ale także jego przyszłość i nadzieja na powodzenie tej misji.

Pod kadłubem rakietoplanu znajdowały się dwie smukłe gondole uzbrojenia. Każda z nich kryła po jednej rakiecie AIM-47S SpaceFalcon – zaawansowanym pocisku próżnia–próżnia, przystosowanym do działania w głębi kosmosu i warunkach suborbitalnych. Ten wariant Falcona był wyposażony w system naprowadzania bezwładnościowego, pozwalającego na precyzyjne namierzenie celu nawet w przestrzeni kosmicznej.

Rakiety te były kluczem do skutecznej obrony i ataku w warunkach zerowej grawitacji, zapewniając pilotowi szansę na zwycięstwo nad wrogimi Haunebu, których technologia przewyższała zachodnie standardy. AIM-47S SpaceFalcon to była nie tylko broń – to był symbol nowej ery, w której wojna przenosiła się poza granice atmosfery.

Alexander dotknął jednego z pylonów, czując chłód metalu i ciężar odpowiedzialności, spoczywającej na nim. 

To od tych rakiet zależy więcej, niż jestem w stanie sobie wyobrazić. Może nawet wszystko.

Technicy z Skunk Works uwijali się wokół X-15A-3 jak w precyzyjnie zsynchronizowanym mechanizmie. Dźwigi hydrauliczne ustawiały rakietoplan pod prawym skrzydłem bombowca, a wieloramienne chwytaki prowadziły pylon mocujący w stronę specjalnej szyny. Alexander obserwował proces z dystansu, ubrany już w jasnoszary kombinezon ciśnieniowy.

– Sprawdźcie jeszcze raz sprzęgło aktywujące uzbrojenie – rzucił przez radio do technika stojącego przy gondoli.

– Już to zrobiliśmy, kapitanie. Obie jednostki są zabezpieczone, systemy uzbrojenia offline. Aktywacja dopiero po odłączeniu się od nosiciela – odpowiedział technik, zerkając na kartkę z checklistą.

Po drugiej stronie platformy do Alexandra podszedł nadworny inżynier NASA, Wilson, z plikiem danych w ręku.

– Reaktory termiczne AIM-47S są stabilne. Głowice… nadal termonuklearne – rzucił cicho, z lekkim grymasem. – Nie przewidzieli żadnych alternatyw?

Alexander spojrzał na niego twardo.

– Jeśli te skurwysyny znów się pokażą, chcemy mieć pewność, że nie wrócą.

– Jasne… – mruknął Wilson, odchodząc w stronę generatora zasilania naziemnego.

Zajęcie miejsca pilota przez Alexandra w kokpicie X-15A-3 przebiegło sprawnie. Wspinając się po metalowej drabince, jeszcze raz spojrzał na sylwetkę bombowca, który miał wynieść go w stratosferę.

– Wszystko wygląda inaczej, kiedy się wie, że wraca się z tego albo w trybie awaryjnym, albo wcale – rzucił do technika pomocniczego przypinającego ostatni pas bezpieczeństwa.

– Powodzenia, sir. I… niech pan wróci w jednym kawałku – odpowiedział z napięciem w głosie, po czym opuścił kabinę.

Piloci B-52 byli już gotowi. Z wnętrza kadłuba dobiegł komunikat przez interkom:

– Wieża, tu Alpha One. Spectre One podwieszony i zabezpieczony. Systemy gotowości na zielonych polach. Prosimy o zgodę na kołowanie.

Z wieży kontrolnej padła odpowiedź:

Alpha One, zgoda na kołowanie. Pas 36R. Lot zatwierdzony do punktu zrzutu Sierra-Four.

Silniki Pratt & Whitney bombowca zawyły w narastającym tonie. Potężna maszyna ruszyła powoli po pasie. Pod skrzydłem błyszczała czarna, matowa sylwetka X-15A-3 – gotowa do lotu, do walki, do wejścia w przestrzeń, gdzie kończyła się Ziemia, a zaczynało coś znacznie mniej przewidywalnego.

W kokpicie Alexander aktywował HUD i sprawdził sekwencję startową.

Alpha One, tu Spectre One. Wszystkie systemy sprawne. Przejmę sterowanie lotem po wypięciu.

Spectre One, zrozumiałem. Odliczanie do punktu separacji zaczniemy po osiągnięciu punktu zrzutu Sierra-Four.

Niebo nad Florydą było czyste. Horyzont drgał w letnim powietrzu. Bombowiec nabrał prędkości i wzniósł się z pasa jak olbrzym, budzący się po dekadach snu. Kurs – południowy wschód. Nadchodził czas odpowiedzi.

 

Wysoko nad pustynią Atacama

Alexander siedział nieruchomo, w skupieniu śledząc odczyty z przyrządów. Wiedział, że ten lot nie będzie przypominał żadnego, który odbył wcześniej. Wraz z każdym kilometrem wysokości rosło napięcie – i ciśnienie odpowiedzialności.

– Pięćdziesiąt sekund do punktu separacji – rozległ się głos z Alpha One.

Spectre One gotowy – odpowiedział, lekko poprawiając chwyt na drążku.

– Trzy… dwa… jeden… Separacja!

Nastąpiło krótkie szarpnięcie. X-15A-3 oderwał się od skrzydła B-52 i zanurkował w ciszy, by po chwili odpalić własne silniki rakietowe. Płomień wyrwał się z dysz i wepchnął Alexandra w fotel z siłą, której nie czuł nigdy wcześniej. Maszyna wzbiła się niemal pionowo w górę, przebijając się przez ostatnie warstwy atmosfery.

 

Pułap suborbitalny nad Morzem Weddella

…Drugi dysk wykonywał gwałtowne manewry, jego antygrawitacyjne gondole pulsowały na granicy przeciążenia. Z każdym impulsem plazmowym przecinał przestrzeń z niepokojącą precyzją. Alexander pozostał na kursie – nie w atmosferze, nie nad ziemią, lecz w górnej warstwie orbity suborbitalnej, gdzie ciążenie wciąż istniało, ale było maskowane przez stan ciągłego spadania. Syntetyczny głos systemu taktycznego oznajmił:

– CEL POZA ZASIĘGIEM OGNIA. 

– ZALECANE ZBLIŻENIE.

Przeciwnik nie zamierzał walczyć. Haunebu raptownie zmienił trajektorię i zaczął wznosić się ostro – spiralą ku górze, w stronę wyższej orbity. Uciekał. Ku przestrzeni, z której nie było łatwego powrotu.

Alexander przesunął manetki maksymalnie do przodu. Silniki korekcyjne i główny silnik marszowy zaryczały ciszą w próżni. X-15A-3 zareagował natychmiast zmieniając orientację w przestrzeni i wektor lotu, rozpoczynając ostatni pościg. Każdy impuls ciągu był aktem desperacji. Każda sekunda – walką z fizyką, czasem i kończącym się paliwem. System ostrzegł go trzykrotnie o zużywaniu rezerw – zignorował to. Wspinał się wyżej, w strefę przejścia, gdzie kończyła się trajektoria suborbitalna, a zaczynała orbita.

Haunebu kontynuował lot ku wyższej orbicie, próbując wyrwać się spod zasięgu agresora. Jednak rakietoplan był szybszy.

– NAMIERZANIE STABILNE. 

– CEL W ZASIĘGU – zameldował system pokładowy.

Alexander nie czekał. Wcisnął przełącznik uzbrojenia. Pod kadłubem rozsunęły się automatyczne panele, a z jednej z gondol wysunęła się druga rakieta. Przez kabinę przeszedł mikrowstrząs. SpaceFalcon opuścił komorę, przyspieszając z zawrotną prędkością, kierowany przez systemy inercyjne.

Czerwony znacznik na ekranie przesunął się. Manewr. Plazmowe impulsy z gondoli Haunebu mignęły w próżni jak błyski zgaszonych gwiazd. Bezskutecznie. SpaceFalcon wyprzedził reakcję o milisekundy. I to wystarczyło. Na ekranie taktycznym znacznik celu zgasł. Rozbłysk jądrowy pochłonął drugą jednostkę Haunebu. Została tylko próżnia.

System taktyczny potwierdził detonację.

– CEL ZNISZCZONY.

– WSZYSTKIE CELE ZNEUTRALIZOWANE.

– MISJA BOJOWA ZAKOŃCZONA.

W kokpicie zapanowała martwa cisza. Zawieszony nad błękitno-białą kulą planety, Alexander sięgnął do panelu łączności.

Spectre One do Control… Ostatni cel zneutralizowany. Powtarzam: wszystkie jednostki Haunebu zniszczone.

Przez radio zaległa cisza, a potem odezwał się stłumiony, formalny głos dowództwa:

Control do Spectre One… Potwierdzamy. Cel osiągnięty. Dobra robota, Alex. Przechodzimy na protokół zamknięcia.

Alexander spojrzał na wskaźniki. Trajektoria lotu, stan paliwa – wiedział to już wcześniej, teraz liczby tylko potwierdziły wyrok.

– STAN PALIWA: ZERO.

– POZYCJA: STABILNA ORBITA.

– WYSOKOŚĆ: TYSIĄC SZEŚĆDZIESIĄT MIL NAD POWIERZCHNIĄ.

– INKLINACJA: OSIEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ STOPNI. ORBITA OKOŁOBIEGUNOWA.

Spectre One do Control… Brak paliwa. Nie mam możliwości deorbitacji. Przechodzę w dryf orbitalny.

Ziemia pod nim wirowała powoli – ogromna, piękna, wciąż nienaruszona. Rakietoplan poruszał się teraz w powolnym, orbitalnym tańcu, okrążając Ziemię. Alexander patrzył przez wizjer hełmu na świat, który ocalił. Kontynenty zlewały się z oceanami w jednym ruchomym obrazie – jakby cała planeta oddychała.

Warto było. To nie bezsensowna śmierć. To zabezpieczenie przyszłości nas wszystkich.

Kabina powoli wypełniała się mrokiem. Rezerwy tlenu topniały. Wyczuwał, że odpływa, jakby tonął w ciszy, której nic już nie przerwie.

I wtedy – coś pojawiło się w jego polu widzenia. Powoli, z cienia, wyłoniła się czarna bryła. Z początku sądził, że to kosmiczny śmieć, ale obiekt był zbyt symetryczny. Zbyt… celowy.

Zamarł. Po drugiej stronie kokpitu, po przekątnej, sunął w ciemności obiekt – nieregularny, pokryty panelami. Cichy, uszkodzony, a może po prostu uśpiony.

Cichy ping systemu taktycznego przykuł jego uwagę.

– OBIEKT: “BLACK KNIGHT”. 

– KLASYFIKACJA: NIEZNANA. 

– KINEMATYKA: STABILNA. 

– TRYB: PASYWNY.

To nie był fragment stacji. Ani satelita.

Znał tą nazwę. Tajemniczy obiekt, który nigdy nie powinien zaistnieć. Niezidentyfikowany. Nigdy nie przechwycony. Ukryty w mroku, o chropowatej, niemetalicznej powierzchni, pokryty geometrycznymi żłobieniami, które nie przypominały żadnego ziemskiego języka. Na jego powierzchni zabłysły trzy symbole – nie świeciły, raczej… pochłaniały światło.

I wtedy ekran w kokpicie rozbłysnął tekstem.

Nie z systemu pokładowego. Nie z Ziemi. Nie z niczego, co rozpoznawał.

Pojawiły się trzy komunikaty:

– OCZEKIWANIE ZAKOŃCZONE.

– OBSERWACJA ZAREJESTROWANA.

– SEKWENCJA AKTYWACYJNA ROZPOCZĘTA.

Alexander nie miał już siły na reakcję. Świat zwęził się do ciemniejącego wizjera i ostatniego spojrzenia na Ziemię. Wziął ostatni wdech.

I zamilkł w ciszy, dryfując, a z mroku wyłaniał się nowy rozdział historii – obcy, milczący i nieunikniony.

 

Epilog

Ciało Alexandra pozostawało nieruchome w kabinie X-15A-3, unosząc się w stanie nieważkości – jedynie puste naczynie. Gdyż jego świadomości… już tam nie było.

Oderwała się.

Bez dźwięku, bez oporu, jak oddech porzucony na granicy życia i śmierci, jego jaźń uniosła się z ciała i wzniosła ku przestrzeni, a potem spadła – nie w dół, ale przez wymiar, którego nie dało się objąć rozumem. Leciała jak błysk światła, jak myśl wyprzedzająca czas.

Ziemia rozszerzyła się pod nim, a on zanurzył się w niej na nowo – nie jako człowiek, ale jako cień, bezcielesna obecność szukająca znaczenia.

Chmury rozstępowały się. Ocean znikał pod nim jak wspomnienie, a kontynenty przesuwały się szybko, bez znaczenia. Aż zobaczył ją – pustynię, nieruchomą i wieczną. I tam, w jej sercu, pod złotym niebem, wyrosły z ziemi kształty, które pamiętały więcej niż cała ludzkość.

Piramidy.

Stały niewzruszone, rzeźbione przez tysiąclecia światłem i cieniem, jakby właśnie one były punktem, ku któremu wszystko dążyło – także on.

Tam go ciągnęło. Tam czekało coś więcej niż śmierć. Prawda, której nie pojmie człowiek związany ciałem.

Coś go wołało. Coś, co było tam od zawsze.

 

Koniec

Komentarze

KoscianIksie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Możesz zostawić opowiadanie w obecnym kształcie, możesz też postarać się skrócić je do wymaganego limitu.

Niezależnie od tego jak postąpisz z opowiadaniem, pewnie i tak je przeczytam. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

re­g – nie ma sprawy, poprawione. 78943.

(a coż to te piórko?)

Witaj. :)

Dziękuję za zaproszenie. Tekst faktycznie jest niesłychanie długi. :)

Ze spraw technicznych wpadły mi w oko (zawsze – tylko do przemyślenia):

W 1948 roku, amerykańska flota powróciła na Antarktydę, tym razem w misji pod innym kryptonimem. – pierwszy przecinek zbędny?

Miał zaledwie osiemnaście lat, ale w oczach miał pewność, której nie dało się zignorować. – powtórzenie?

Dla każdego pilota Skunk Works brzmiało to jak wejście do mitologii, w której żyli bogowie lotnictwa i ich heroldzi – inżynierowie. – czy ten zaimek jest konieczny?

Był w swoim żywiole – tam, gdzie człowiek stawał się czymś więcej niż pilotem, ale jeszcze nie maszyną. – czy tu celowo „czymś” zamiast „kimś”?

Kontury wciąż były rozmyte – klasyczne dyski z dolnymi gondolami napędu, nieco większe od pierwotnych prototypów z lat 40. – moim zdaniem tego typu liczebniki trzeba zapisywać słownie (jest ich dość dużo w opowiadaniu).

Przez krótką chwilę Alexander widział jeszcze nikły płomienia ramjeta, migoczący w ciemności niczym gwiazda, która zapaliła się na niebie tylko po to, by natychmiast zniknąć. – albo brak części zdania albo literówki?

Powoli, z sapaniem hydraulicznych wyciągarek, szybowiec został wyciągnięty na pokład okrętu. – tu tylko dopytam, czy nie miało być „wciągnięty”?

– Jaki dystans? – zapytał, nie odrywając wzroku od przezroczystej planszy taktycznej, na której podoficer taktyczny nanosił na bieżąco pozycję, kurs, prędkość i głębokość wykrytego obiektu względem własnego okrętu. – czy to powtórzenie celowe?

Przez moment w centrali zapanowała martwa cisza, przerywana jedynie cichym tykaniem zegara głównego i odgłosem wentylatorów chłodzenia systemów elektronicznych. – i tu?

– Maszynownia, tu kapitan! – powtórzył, tym razem głośniej, z desperacją w głosie. – i tu?

I wie, że Go potrzebujemy. – nie mam pewności, czy wielką literą (?)

– Powodzenia, sir. I… niech Pan wróci w jednym kawałku – odpowiedział z napięciem w głosie, po czym opuścił kabinę. – tu podobnie (?)

 

Poza tym dość często występują obok siebie formy wyrazu „który”.

Dość nietypowo pewne fragmenty są zapisywane drukowanymi literami.

No i, jak zawsze w Twoich tekstach, jest mnóstwo fachowych nazw i skrótów, których nawet nie śmiałabym sprawdzać. :) Cały wstęp to jakby fragment encyklopedii wojskowej. :)

Sporo dramatyzmu i akcji, ale trzeba naprawdę znać się bardzo dobrze na wojskowości, aby zrozumieć całą, zagmatwaną fabułę i śledzić ją z uwagą. :) Klikam za dramaturgię. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

(a coż to te piórko?)

Nominowałam Twoje poprzednie teksty do Piórek. Więcej w Poradniku Drakainy w Publicystyce. :)

Pecunia non olet

KoscianIksie, raz jeszcze podaję link, który pozwoli Ci zorientować się, czym są piórka. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

re­g – …z drugiej jednak strony nie jestem przecież tutaj by wypinać pierś do orderów, więc przywrócę jednak wstęp i epilog, tak jak to planowałem pisząc. Będę zobowiązany jednakowoż za “prywatne” przeczytanie i uwagi. smiley

Wstęp można pominąć, to opis rozwoju lotnictwa od ostatniego opowiadania, wprowadzający czytelnika w “obecny” stan techniki i technologii – to wówczas mamy nieco poniżej 80.000 znaków. wink

 

KoscianIxie, Regulatorzy wspomniała o grafiku Dyżurnych, ponieważ opowiadania przekraczające 80 tys. nie muszą być czytane przez Dyżurnych z danego dnia. :) Musisz się zatem liczyć z małą ilością Odbiorców. Piórka natomiast to najwyższe tutejsze nagrody dla najlepszych opowiadań z każdego miesiąca (patrz HP), Dyżurni mają większą moc nominowania, zaś specjalny Zespół czuwa nad wydawaniem potem takich nagrodzonych, podszlifowanych jeszcze opowiadań w formie antologii. :) A zatem – warto. :) Oczywiście – jeśli uznajesz, że nie chcesz skracać tekstu – Twoja wola. :) 

Pozdrawiam i życzę powodzenia. :) 

Pecunia non olet

bruce – zmiany wprowadzone. Jak zwykle bardzo dziękuję za pomoc smiley

Dość nietypowo pewne fragmenty są zapisywane drukowanymi literami.

To są komunikaty pokładowego komputera. W “1953” je tak opisywałem, więc tu analogicznie. Nie są to myśli bohatera (kursywa), ani cytaty wypowiedzi innych osób (cudzysłów), ani dialog osób, więc postanowiłem to tak rozwiązać. 

 

Cały wstęp to jakby fragment encyklopedii wojskowej. :)

Wstęp to opis rozwoju lotnictwa od ostatniego opowiadania, wprowadzający czytelnika w “obecny” stan techniki i technologii. Pipboy79 zasugerował taki koncept, co niezmiernie przypadło mi do gustu. wink

 

Sporo dramatyzmu i akcji, ale trzeba naprawdę znać się bardzo dobrze na wojskowości, aby zrozumieć całą, zagmatwaną fabułę i śledzić ją z uwagą. :) Klikam za dramaturgię. :)

Bardzo dziękuję za ten komplement smiley, aczkolwiek fabuła jest raczej prostolinijna –> naziści na Antarktydzie – zwiad morski – zwiad lotniczy – atak nuklearny – dobicie resztek. Ogromnie się cieszę z dramatyzmu i akcji. To właśnie chciałem osiągnąć angel

 

Tekst faktycznie jest niesłychanie długi. :)

Doprawdy starałem się skracać maksymalnie aż do przesady niekiedy. Przez to czytelnika ominęły m.in. takie ciekawe smaczki jak tankowania w powietrzu wink:

 

Tankowanie 1 – nad Kajmanami

Kilka godzin po starcie, gdy Atlantyk lśnił pod porannym słońcem jak rozbite szkło, Alexander usłyszał w słuchawkach głos kontrolera:

– Blackjack-One, tu Tango-Fuel-One. Podejście lewoburtowe, utrzymuj czterysta pięćdziesiąt węzłów. Tankowiec w sektorze Echo-Kilo-Delta.

Alexander wysunął sondę, wyrównując kurs. Kosz unosił się stabilnie w powietrzu, podczepiony do węża tankowca. Kontakt nastąpił z lekkim wstrząsem i kontrolka połączenia zapaliła się na zielono. Paliwo zaczęło płynąć, a maszyna stała się cięższa i bardziej stabilna.

– Tankowanie zakończone. Rozłączam – odezwał się operator.

– Blackjack-One potwierdza. Dzięki za kawę, panowie.

 

Tankowanie 2 – nad południowym Pacyfikiem (u wybrzeży Chile)

Kilka godzin później, w ciszy stratosfery:

– Blackjack-One, tu Eagle-Eye Actual. Przechodzisz pod kontrolę US Navy. Tankowanie w strefie Lima-Charlie-Golf, kurs jeden-siedem-zero, wysokość dwadzieścia sześć tysięcy stóp. Tankowiec Omega-One czeka.

Alexander wysunął sondę. Kosz drgnął, a kontrolka zapaliła się na zielono. Paliwo popłynęło, rozchodząc się przez zbiorniki jak krew w żyłach stalowego kolosa.

– Tankowanie zakończone. Powodzenia, Blackjack-One.

– Blackjack-One potwierdza. Dzięki, Omega-One.

 

Tankowanie 3 – południe od Falklandów (tankowiec Royal Navy)

Gdy ciemność zaczynała ogarniać południowy Atlantyk, odezwał się głos o brytyjskim akcencie:

– Blackjack-One, tu Crown-Tanker-One, Buccaneer Tanker w strefie Tango-Foxtrot, wysokość dwadzieścia osiem tysięcy stóp. Gotowi do podejścia.

– Crown-Tanker-One, tu Blackjack-One. Podejście port side, utrzymuję prędkość czterysta pięćdziesiąt.

Kosz tankujący unosił się na końcu węża, falując w smugach powietrza. Kontakt nastąpił z lekkim wstrząsem. Paliwo zaczęło płynąć.

– Tankowanie zakończone. Powodzenia, Blackjack-One – odezwał się operator z lekkim rozbawieniem w głosie. – I wróćcie kiedyś na herbatę.

– Blackjack-One potwierdza. Earl Grey i whisky w komplecie – odparł Alexander cicho. – Rozłączam.

I ja dziękuję; fabuła może prosta dla Znawcy, którym bez wątpienia jesteś, Szanowny Autorze, ale dla takiego laika jak ja to arcytrudny tekst. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

bruce – dla Lee nie ma rzeczy trudnych wink

Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia we wrześniu przy kolejnym tekście devil

bruce – poza Waszą piątką nikt tu nie czyta moich opowiadań, a przynajmniej nie komentuje (co interpretuję jako to samo). Nie wiem szczerze mówiąc jakie mechanizmy tu działają, by tekst czytali ludkowie nie będący z zaproszenia prywatnego ode mnie…?

Co do kwestii skrócenia tekstu, to jak przemieli go Pipboy79 i Fascynator to na spokojnie będą korekty i cięcia laugh. Choć ostatnio to raczej poszło w drugą stronę blush

KoscianIksie, jakkolwiek prywata jest mi obca – albo tekst czytam i robię łapankę, albo, co zdarza się bardzo rzadko, nawet nie umieszczam tekstu w kolejce. Ale bądź spokojny, „1966 – Protokół Valkyrie” przeczytam na pewno. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaproszenia do samych opek raczej rzadko tu bywają, częściej do bety (o czym pisałam Ci na pw). Natomiast np. ten tekst z racji ilości znaków nieco zniechęca długością, a do tego często nasi Portalowicze starają się życzliwie odwzajemnić, w miarę możliwości oczywiście, dlatego też – skoro Ty tu niczego innego nie czytasz ani nie komentujesz, nie możesz spodziewać się zbyt dużej ilości Czytelników przy swoich opowiadaniach. :) Gdybyś został Dyżurnym, miałbyś obowiązek czytać i komentować określone ilości tekstów z danego dnia i zyskałbyś wówczas jeszcze więcej Fanów. :) 

Poszukaj tu opowiadań na ponad 80 tysięcy znaków i zacznij je czytać oraz merytorycznie komentować, wtedy zrozumiesz. :) Nawet 50 tysięcy to dla wielu z nas dużo. Zresztą przekonaj się sam – czytaj twórczość innych. :) Na pewno wielu Użytkowników odwdzięczy Ci się, czytając Twoje dzieła. :)

Pozdrawiam, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

KoscianIksie, zacząłem czytać nie zauważywszy ilości znaków. Wciągnęło tak, że dopiero z komentarzy dowiedziałem się, iż tekst jest długi. Gdybym to wiedział, pewnie bym nie czytał, a tak to nie żałuję czasu, bo było warto. Nie dostaniesz komentarza merytorycznego ode mnie, bo nie umiem ich pisać, ale powiem jedno: Bardzo mi się podobało i zasługuje tekst na znalezienie się w Bibliotece. Polecam. :)

Ko­ala­75 – bardzo się cieszę, że się podobało smiley. Jeśli miałbyś ochotę jeszcze kiedyś się zanurzyć w to uniwersum, to zapraszam serdecznie.

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33370 – znacznie krótsze, zasadniczo początek cyklu i nie tak zakręcony jak kolejne.

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33403 – to już pełnowymiarowe osadzone w realiach II WŚ i teorii spiskowych (Amerikabomber, niemiecka atomówka, pojazdy antygrawitacyjne…)

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33458 – kontynuacja poprzedniego na osi USA-ZSRR

 

Kolejne po wakacjach devil

re­g – bardzo dziękuję za wyrozumiałość i życzliwość smiley

Bardzo sobie cenię Twoje spostrzeżenia. angel

bruce – właśnie tknięty przeczuciem, przygotowuję tekst pod Betę. Zobaczymy jak pójdzie – i stąd moje podpytywanie o tą kwestię na prv. Co do czytania – to owszem czytam, co mnie zaintryguje. W kwestii natomiast komentowania, to na tą chwilę trafiłem tylko na jedno opowiadanie, w którym stwierdziłem,  że mogę się na coś przydać Autorowi. Oczywiście odnoszę się tu do tekstów w poczekalni, gdyż te z biblioteki są już przyklepane więc chyba nie ma sensu ich odgrzewać…

Każdy tekst warto przeczytać, KoscianIxie, Autorzy z pewnością będą chcieli się zrewanżować. :) Odgrzewanie jest tu pojęciem względnym, bywa, że coś trafia do Biblioteki już w dniu publikacji, bywa, że nie trafia tam przez wiele lat. ;) 

Pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Szanowny KoscianIx,

„Poza Waszą piątką nikt tu nie czyta moich opowiadań…” – szczerze mówiąc, próbowałem czytać zarówno ten, jak i wcześniejsze Twoje teksty, ale niestety utykałem w połowie – stąd brak komentarzy.

Nie jestem ekspertem od językowych błędów, ale moim zdaniem piszesz bardzo dobrze – bez powtórzeń, jasno i konkretnie. Nie trzeba się domyślać, co autor miał na myśli. Ale…

Twoje opowiadania są mocno techniczne, pełne szczegółów i konkretów, co utrudnia mi lekturę. Mówię tylko za siebie, ale być może inni odbierają to podobnie i dlatego też nie komentują. Dla pasjonatów tematu to pewnie prawdziwa gratka, ale mnie nadmiar technicznego żargonu odciąga od fabuły i nuży.

Podpisuję się pod słowami Bruce– „dla laika jak ja to arcytrudny tekst”.

Z całą pewnością trzeba Ci jednak oddać, że świat Twoich opowiadań jest spójny, dopracowany i przemyślany. Widać, że masz dużą wiedzę w tej dziedzinie.

 

Pozdrawiam

rr

Ro­bert Raks – dziękuję za znak życia smiley oraz opinię. Doprawdy nie uważam swoich tekstów za przeładowanych  technikaliami…  surprise

Za takowy byłbym ewentualnie skłonny zaliczyć poniższy fragmencik:

 

 

…Technicy RAF-u stali już w gotowości na platformie zamontowanej wzdłuż prawego skrzydła. Viper i Iceman wspięli się po aluminiowej rampie, prowadzeni przez obsługę naziemną. Każdy ich krok wydawał stłumiony odgłos, gdy tytanowe końcówki ich butów uderzały o kratownicowe podłoże. Ich hełmy z dużymi, kulistymi wizjerami lśniły w porannym świetle jak głowy astronautów szykujących się do misji orbitalnej. Z lewej strony widniała otwarta owiewka kokpitu, podniesiona na pneumatycznych siłownikach.

 

Gdy załoga usiadła w podwójnym kokpicie SR-72A „Ghostblade”, technicy rozpoczęli procedurę przełączenia zasilania elektrycznego i tlenowego z naziemnych źródeł na systemy pokładowe maszyny. Kolejne zaczepy pasów bezpieczeństwa zamykały się z wyraźnymi kliknięciami, podczas gdy przewody pneumatyczne i elektrotermiczne łączyły się z szybkozłączkami w ścianach kabiny. Wnętrze maszyny natychmiast wypełniło się cichym, kontrolowanym szumem przepływającego powietrza, chłodzonego przez system obiegu cieczy niskotemperaturowych. Owiewka została opuszczona – zaskakująco lekko, biorąc pod uwagę jej konstrukcję. Pneumatyczne zamki zatrzasnęły się, a wielowarstwowe, ceramiczne szyby odizolowały kabinę nie tylko od dźwięku, ale i termicznego piekła, które miało ją otoczyć w ciągu kolejnych minut.

 

Powierzchnia samolotu miało kolor ciemnego tytanu – nie czerni, lecz raczej głębokiego grafitu, który w cieniu wydawał się matowy, lecz w świetle poranka odbijał refleksy jak metaliczna skóra węża. W przeciwieństwie do klasycznego SR-71, Ghostblade nie miał widocznych paneli dostępowych, występów czy spawów – cała maszyna wyglądała jak odlana z jednej bryły. Poszycie wykonane było z hybrydowego materiału: tytanu wzbogaconego o wanad i ceramiczne mikrowarstwy osadzone metodą CVD (chemical vapor deposition), odporne na temperatury powyżej 1100°C. Były to materiały zaprojektowane do kontrolowanego rozszerzania się – podczas lotu szczeliny dylatacyjne zamykały się całkowicie, zapewniając aerodynamiczną spójność konstrukcji.

 

Skrzydła w układzie delta-dart z lekko pochylonymi końcówkami były zintegrowane z kadłubem niemal bez wyraźnej granicy. Ich profil był ultracienki, zoptymalizowany do pracy przy Mach 5, a wewnętrzne przestrzenie kryły kanały dla chłodziwa i systemu paliwowego. Po bokach centropłata znajdowały się dwa wloty powietrza ze stożkami regulującymi – te poruszały się osiowo, dostosowując długość fal uderzeniowych powietrza i stabilizując jego przepływ przez sprężarki i komory spalania.

 

Zamknięta kabina była ciśnieniowo odseparowana od otoczenia i chłodzona aktywnie. Owiewka – półprzezroczysta, lecz wielowarstwowa – zbudowana była z gradientowego polikrystalicznego szkła z warstwami ceramicznymi. Tłumiła promieniowanie IR i UV, rozpraszała fale radarowe oraz zapewniała optymalną widoczność. W locie, gdy tarcie powietrza rozgrzewało kadłub do temperatur przekraczających 1000°C, cała konstrukcja zachowywała pełną szczelność i sztywność strukturalną dzięki wcześniej zaprojektowanym dylatacjom i warstwom ablacyjnym.

 

Viper spojrzał na główny wyświetlacz – FCP-5000, pokładowy komputer klasy wojskowej, zarządzał niemal wszystkim. Wbudowany w awionikę, rozdzielał zadania między szereg jednostek obliczeniowych: osobne moduły sterowały systemami silnikowymi, wentylacją, dopływem tlenu do skafandrów, nawigacją inercyjną, systemem łączności UHF i szyfrowaną transmisją danych obrazowych. W czasie lotu miał również zarządzać rozproszeniem energii cieplnej w kadłubie oraz kontrolować rozkład aerodynamiczny – za pomocą aktywnego systemu sterowania powierzchniami: klap, lotek, slotów i podwójnych stateczników poziomych i pionowych.

 

Załoga zainicjowała rozruch hybrydowych jednostek napędowych – układów będących ewolucją Pratt & Whitney J58, ale rozszerzonych o segmenty SCRAMJET. Na wczesnym etapie, przy zerowej prędkości przepływu, pracowały jedynie turbiny rozruchowe – wielostopniowe sprężarki zasysały powietrze przez ruchome stożki wlotów, których pozycję FCP-5000 dostosowywał z dokładnością do dziesiątej milimetra.

 

Powietrze wpadało do pierwszych stopni sprężarki osiowej – siedem tytanowo-ceramicznych wirników o zmiennym kącie natarcia łopat. Każdy stopień zwiększał ciśnienie o ok. 1,4 raza w stosunku do poprzedniego, aż powietrze osiągało temperaturę ponad 600°C. W tym punkcie do komory spalania wtryskiwano metaloorganiczne paliwo o nazwie kodowej JP-9X – jego cząsteczki zawierały kompleksy niobu i boru, zwiększające wartość energetyczną oraz stabilność spalania przy ekstremalnych prędkościach przepływu. Po zapłonie przez indukcyjną iskrę, powstała mieszanina gazów zaczęła napędzać turbinę i generować ciąg wystarczający do rozpoczęcia kołowania.

 

System SCRAMJET pozostawał na razie uśpiony – wloty bypassów prowadzące do supersonicznej komory spalania były zamknięte przez zawory termiczne. Dopiero po przekroczeniu prędkości Ma~3,6 FCP-5000 miał otworzyć je etapami i rozpocząć konwersję ciągu z konwencjonalnego na hipersoniczny.

 

Wibracje rozchodzące się przez strukturę maszyny świadczyły o tym, że potwór pod maską obudził się do życia.

 

To oczywiście jeszcze surowy tekst przed poprawkami. angel

 

Aczkolwiek nie mi to oceniać… Będę musiał się nad tym mocno pochylić cool

Lejek, taki jak ja, chyba czytałby Twój fragment, omijając przekreślone:

 

Technicy RAF-u stali już w gotowości na platformie zamontowanej wzdłuż prawego skrzydła. Viper i Iceman wspięli się po aluminiowej rampie, prowadzeni przez obsługę naziemną. Każdy ich krok wydawał stłumiony odgłos, gdy tytanowe końcówki ich butów uderzały o kratownicowe podłoże. Ich hełmy z dużymi, kulistymi wizjerami lśniły w porannym świetle jak głowy astronautów szykujących się do misji orbitalnej. Z lewej strony widniała otwarta owiewka kokpitu, podniesiona na pneumatycznych siłownikach.

 

Gdy załoga usiadła w podwójnym kokpicie SR-72A „Ghostblade”, technicy rozpoczęli procedurę przełączenia zasilania elektrycznego i tlenowego z naziemnych źródeł na systemy pokładowe maszyny. Kolejne zaczepy pasów bezpieczeństwa zamykały się z wyraźnymi kliknięciami, podczas gdy przewody pneumatyczne i elektrotermiczne łączyły się z szybkozłączkami w ścianach kabiny. Wnętrze maszyny natychmiast wypełniło się cichym, kontrolowanym szumem przepływającego powietrza, chłodzonego przez system obiegu cieczy niskotemperaturowych. Owiewka została opuszczona – zaskakująco lekko, biorąc pod uwagę jej konstrukcję. Pneumatyczne zamki zatrzasnęły się, a wielowarstwowe, ceramiczne szyby odizolowały kabinę nie tylko od dźwięku, ale i termicznego piekła, które miało ją otoczyć w ciągu kolejnych minut.

 

Powierzchnia samolotu miało kolor ciemnego tytanu – nie czerni, lecz raczej głębokiego grafitu, który w cieniu wydawał się matowy, lecz w świetle poranka odbijał refleksy jak metaliczna skóra węża. W przeciwieństwie do klasycznego SR-71, Ghostblade nie miał widocznych paneli dostępowych, występów czy spawów – cała maszyna wyglądała jak odlana z jednej bryły. Poszycie wykonane było z hybrydowego materiału: tytanu wzbogaconego o wanad i ceramiczne mikrowarstwy osadzone metodą CVD (chemical vapor deposition), odporne na temperatury powyżej 1100°C. Były to materiały zaprojektowane do kontrolowanego rozszerzania się – podczas lotu szczeliny dylatacyjne zamykały się całkowicie, zapewniając aerodynamiczną spójność konstrukcji.

 

Skrzydła w układzie delta-dart z lekko pochylonymi końcówkami były zintegrowane z kadłubem niemal bez wyraźnej granicy. Ich profil był ultracienki, zoptymalizowany do pracy przy Mach 5, a wewnętrzne przestrzenie kryły kanały dla chłodziwa i systemu paliwowego. Po bokach centropłata znajdowały się dwa wloty powietrza ze stożkami regulującymi – te poruszały się osiowo, dostosowując długość fal uderzeniowych powietrza i stabilizując jego przepływ przez sprężarki i komory spalania.

 

Zamknięta kabina była ciśnieniowo odseparowana od otoczenia i chłodzona aktywnie. Owiewka – półprzezroczysta, lecz wielowarstwowa – zbudowana była z gradientowego polikrystalicznego szkła z warstwami ceramicznymi. Tłumiła promieniowanie IR i UV, rozpraszała fale radarowe oraz zapewniała optymalną widoczność. W locie, gdy tarcie powietrza rozgrzewało kadłub do temperatur przekraczających 1000°C, cała konstrukcja zachowywała pełną szczelność i sztywność strukturalną dzięki wcześniej zaprojektowanym dylatacjom i warstwom ablacyjnym.

 

Viper spojrzał na główny wyświetlacz (W jakim celu?)– FCP-5000, pokładowy komputer klasy wojskowej, zarządzał niemal wszystkim. Wbudowany w awionikę, rozdzielał zadania między szereg jednostek obliczeniowych: osobne moduły sterowały systemami silnikowymi, wentylacją, dopływem tlenu do skafandrów, nawigacją inercyjną, systemem łączności UHF i szyfrowaną transmisją danych obrazowych. W czasie lotu miał również zarządzać rozproszeniem energii cieplnej w kadłubie oraz kontrolować rozkład aerodynamiczny – za pomocą aktywnego systemu sterowania powierzchniami: klap, lotek, slotów i podwójnych stateczników poziomych i pionowych.

 

Załoga zainicjowała rozruch hybrydowych jednostek napędowych – układów będących ewolucją Pratt & Whitney J58, ale rozszerzonych o segmenty SCRAMJET. Na wczesnym etapie, przy zerowej prędkości przepływu, pracowały jedynie turbiny rozruchowe – wielostopniowe sprężarki zasysały powietrze przez ruchome stożki wlotów, których pozycję FCP-5000 dostosowywał z dokładnością do dziesiątej milimetra.

 

Powietrze wpadało do pierwszych stopni sprężarki osiowej – siedem tytanowo-ceramicznych wirników o zmiennym kącie natarcia łopat. Każdy stopień zwiększał ciśnienie o ok. 1,4 raza w stosunku do poprzedniego, aż powietrze osiągało temperaturę ponad 600°C. W tym punkcie do komory spalania wtryskiwano metaloorganiczne paliwo o nazwie kodowej JP-9X – jego cząsteczki zawierały kompleksy niobu i boru, zwiększające wartość energetyczną oraz stabilność spalania przy ekstremalnych prędkościach przepływu. Po zapłonie przez indukcyjną iskrę, powstała mieszanina gazów zaczęła napędzać turbinę i generować ciąg wystarczający do rozpoczęcia kołowania.

 

System SCRAMJET pozostawał na razie uśpiony – wloty bypassów prowadzące do supersonicznej komory spalania były zamknięte przez zawory termiczne. Dopiero po przekroczeniu prędkości Ma~3,6 FCP-5000 miał otworzyć je etapami i rozpocząć konwersję ciągu z konwencjonalnego na hipersoniczny.

 

Wibracje rozchodzące się przez strukturę maszyny(???) świadczyły o tym, że potwór pod maską obudził się do życia.

 

Sądzę, że będzie trudno Ci zrezygnować z technicznych szczegółów, ale dla lejków byłoby bardziej strawne i może przysporzyłoby więcej czytelników. Twój wybór, Autorze. :)

Ko­ala­75 – dzięki za korektę smiley. Był to jednakowoż tylko przykład tekstu nasyconego technikaliami vs moich opowiadań tu zamieszczanych, jedynie dla uzmysłowienia różnicy angel

KoscianIksie, imponująca jest Twoja wiedza o „lataniu” i „pływaniu”, i znakomicie ją wykorzystujesz w prezentowanych opowiadaniach, pozwalając czytelnikowi na złudzenie podglądania tajnych służb, parających się sprawami, o których zwykły śmiertelnik nie ma najmniejszego pojęcia. A choć, z racji nagromadzenia mnóstwa technicznych szczegółów, nie czyta się ich zbyt gładko i potoczyście, to jednak w osobliwy sposób wciągają, więc mimo znacznej długości „1966 – Protokółu Valkyrie” byłoby mi trudno przerwać lekturę, nie dowiedziawszy się, jaki był finał przedsięwzięcia. :)

Wyznam jeszcze, że epilog traktujący o wędrówce jaźni Alexandra, okazał się dla mnie mało zrozumiały.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

„1966 - Protokół Valkyrie” → „1966 Protokół Valkyrie”

W tytule powinna być półpauza, nie dywiz.

 

Roz­wi­jał pręd­ko­ści ponad Mach 3, wzno­sił się na wy­so­ko­ści ponad dwu­dzie­stu trzech ki­lo­me­trów… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Był rok ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­sty siód­my, gdy ad­mi­rał… → Sugeruję: Był rok 1947 siód­my, gdy ad­mi­rał

Informacje o dacie dziennej i roku zapisujemy cyframi/ liczbami.

https://bookowska.pl/jak-zapisywac-liczby-w-tekstach/

 

o któ­rej mó­wi­ły prze­chwy­co­ne nie­miec­kie de­pe­sze pod ko­niec wojny… → A może: …o któ­rej mó­wi­ły nie­miec­kie de­pe­sze, prze­chwy­co­ne pod ko­niec wojny

 

W ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym ósmym roku, ame­ry­kań­ska flota… → W 1948 roku, ame­ry­kań­ska flota

 

prze­pro­wa­dzić po­mia­ry geo­de­zyj­ne tam, gdzie wcze­śniej­sze loty prze­rwa­ły burze śnież­ne. → Zrozumiałam, że loty przeszkadzały burzom śnieżnym.

Proponuję: …prze­pro­wa­dzić po­mia­ry geo­de­zyj­ne tam, gdzie burze śnieżne przerwały wcze­śniej­sze loty.

 

wróg, któ­re­go wi­dział w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym siód­mym roku… → …wróg, któ­re­go wi­dział w 1947 roku

 

za­po­mnia­ny, z ocza­mi utkwio­ny­mi w su­fi­cie, na któ­rym wciąż wi­dział… → Podejrzewam, że jego oczy tkwiły w oczodołach, nie w suficie.

Proponuję: …za­po­mnia­ny, z ocza­mi wpatrzonymi w sufit, na któ­rym wciąż wi­dział

 

do­biegł spo­koj­ny… → Wystarczy jedna spacja.

 

sys­tem uzbro­je­nia prze­szedł do ko­lej­nej fazy. Przez kon­struk­cję ra­kie­to­pla­nu prze­szedł cichy syk… → Czy to celowe powtórzenie?

 

…Ale­xan­der Ko­sta­nov nigdy nie ma­rzył o zwy­czaj­nym życiu. → Czemu służy wielokropek na początku zdania?

 

za­wsze z tą samą nie­uchron­ną ciszą, jaka za­pa­da­ła… → …za­wsze z tą samą nie­uchron­ną ciszą, która za­pa­da­ła

 

ni­czym ry­tu­ał przej­ścia – cięż­ki, su­ro­wy… → …ni­czym ry­tu­ał przej­ścia – trudny, su­ro­wy

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

W ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym dru­gim roku wstą­pił do USAF. → W 1952 roku wstą­pił do USAF.

 

W ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym ósmym roku do­stał… → W 1958 roku do­stał…

 

W ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym pierw­szym roku zo­stał prze­nie­sio­ny… → W 1961 roku zo­stał prze­nie­sio­ny

 

Kiedy w ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym pią­tym roku zgło­si­ła się… → Kiedy w 1965 roku zgło­si­ła się

 

Drugi dysk wzno­sił się w górę… → Masło maślane – czy coś może wznosić się w dół?

Proponuję: Drugi dysk wzno­sił się wyżej

 

i wy­cie­ra­jąc dło­nie w ma­te­riał kom­bi­ne­zo­nu. → A może wystarczy: …i wy­cie­ra­jąc dło­nie w kom­bi­ne­zo­n.

 

M-21 za­czął wzno­sić się w górę… → Masło maślane.

Proponuję: M-21 za­czął wzno­sić się wyżej

 

na­tych­miast uniósł się ponad no­si­cie­la, wy­cho­dząc ponad obręb ka­dłu­ba. → Czy to celowe powtórzenie?

 

– Ster głębokości na zanurzenie! Ster kierunku – ostro na bakburtę! Maszynownia – cała naprzód! – rozkazy kapitana padały jeden za drugim. → Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach. Sprawiają, że zapis staje się nieczytelny.

Proponuję: – Ster głębokości na zanurzenie! Ster kierunku, ostro na bakburtę! Maszynownia, cała naprzód! – rozkazy kapitana padały jeden za drugim.

 

– Masz­ty od­nie­sio­ne, linia otwar­ta, sir. → Chyba miało być: – Masz­ty pod­nie­sio­ne, linia otwar­ta, sir.

 

gdy koń­czy­my to, co on za­czął.” → …gdy koń­czy­my to, co on za­czął”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Pod nimi zni­ka­ły reszt­ki po­łu­dnio­we­go Atlan­ty­ku, zni­ka­jąc w sta­lo­wo­nie­bie­skiej mgle… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Kiedy kap­su­ła ude­rzy­ła w wodę z hu­kiem… → Czym jest woda z hukiem?

Proponuję: Kiedy kap­su­ła z hukiem ude­rzy­ła w wodę

 

Jego głos brzmiał cicho, ale w jego tonie nie było… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Ma­szy­na wzbi­ła się nie­mal pio­no­wo w górę… → Kolejna paczka masła maślanego.

 

…Drugi dysk wy­ko­ny­wał gwał­tow­ne ma­new­ry… → Czemu służy wielokropek na początku zdania?

 

Hau­ne­bu rap­tow­nie zmie­nił tra­jek­to­rię i za­czął wzno­sić się ostro – spi­ra­lą ku górze… → A tu jeszcze jedna.

 

Znał nazwę. → Znał nazwę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Kościan

 

– Dzięki za cynk i zaproszenie :) No to lecimy z koksem :)

 

 

Od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, gdy srebrzyste sylwetki MiG-15 rozcinały niebo nad Koreą niczym zimne strzały Stalina, minęła zaledwie dekada.

 

– O ile wiem to daty roczne zapisuje się liczbowo. Czyli powinno być “Od 1953 roku, gdy…” 

 

 

Na najwyższych pułapach operowały Lockheed U-2 – smukłe, czarne “szybowce” szpiegów, unoszące się ponad zasięgiem obrony przeciwlotniczej przeciwnika, aż do dnia, gdy radziecka rakieta sprowadziła jednego z nich w płomieniach w objęcia Matuszki Rosiji.

 

– B. długie zdanie. Ale nazwę Rosji masz zapisaną fonetycznie. Nie znam rosyjskiego ale wydaje mi się, że jak już to poprawniej by brzmiało “Matuszki Rasiji”. Ale niech się lepiej wypowie ktoś kto zna rosyjski. W gruncie rzeczy to kosmetyka, wiadomo ocb. 

 

 

 

Maszyna ta mogła wznosić się na wysokość ponad dwudziestu czterech kilometrów, rejestrując wszystko, co działo się na tysiące kilometrów wokół, lecz była bezbronna wobec niewidocznych, nowoczesnych pocisków ziemia-powietrze wystrzeliwanych z głębi Związku Radzieckiego.

 

Wznosił się na pułap ponad dwudziestu sześciu kilometrów, osiągając prędkości, których nie przewidywały żadne systemy obrony powietrznej tamtej epoki.

 

Rozwijał prędkości ponad Mach 3, wznosił się na wysokości ponad dwudziestu trzech kilometrów, niosąc w swoim kadłubie atomową odpowiedź na każdy atak.

 

– W pierwszym fragmencie znów b.długie zdanie. Poza tym używasz tu pułapu wyrażonego w km a w większości tekstu jest on wyrażony po anglosasku – w stopach. Chwilę później masz zasięg podany w km. Nie jestem pewien czy anglosasi nie użyliby mil. 

 

 

Maszyna, która rozgrzewała się do czerwoności przy Mach 6, osiągając wysokość ponad stu kilometrów i zostawiała za sobą całą Ziemię, by na chwilę dotknąć gwiazd.

 

– Znów pułap masz w km a nie stopach. No i ja kumam czemu jest wspomniana akurat granica 100 km. Ale nie wiem czy statystyczny czytelnik domyśla się dlaczego to był taki sukces i wspomniana jest właśnie ta wysokość. 

 

 

 

Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty siódmy, gdy admirał Richard Evelyn Byrd Jr. stał na pokładzie lotniskowca USS Philippine Sea, patrząc na szarą, nieskończoną taflę lodu, która rozciągała się aż po horyzont.

 

 

Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty siódmy, gdy admirał Richard Evelyn Byrd Jr. stał na pokładzie lotniskowca USS Philippine Sea, patrząc na szarą, nieskończoną taflę lodu, która rozciągała się aż po horyzont.

 

– Tu znów data zapisana słownie. A co do nazwy okrętu to nie jestem pewien. Po polsku, nazwy okrętów, nawet zagranicznych, zwykle daje sie w cudzyłowiu. Po angielsku bez cudzysłowia ale kursywą. A tu to masz jakby tekst polski ale nazwę zapisaną po angielsku. Może podpytaj na jakimś forum marynistycznym jak to się poprawnie zapisuje. 

 

– A Byrd jo. Jak ulał pasi do tajnych, niemieckich baz na Antarktydzie i spiskowej wersji historii :) Świetny element do wcześniejszych opowiadań :)

 

 

W połowie lat pięćdziesiątych Byrd wrócił raz jeszcze – tym razem jako starszy inspektor marynarki w wielkiej ekspedycji budującej pierwsze stałe bazy na Antarktydzie.

 

– W sumie kosmetyka. Ale międzynarodowy rok geofizyczny był na przełomie lat 1957-58 a C-130 wprowadzono do służby w 1956 (wd wiki). Więc nie wiem czy nie poprawniejszym byłoby “W drugiej połowie lat pięćdziesiątych”. Ale to kosmetyka. 

 

 

Zmarł w swoim domu w Bostonie w 1957 roku, samotny, zapomniany, z oczami utkwionymi w suficie, na którym wciąż widział czarne dyski sunące po mroźnym niebie.

 

– No i tu jest data zapisana poprawnie. Ogólnie ładny koniec epizodu z Byrdem – taki ciulowy (Zew Cthulu). 

 

 

Rakietoplan X-15A-3 przekroczył linię Kármána kilka minut wcześniej, zostawiając atmosferę Ziemi daleko za sobą.

 

– Myślę, że dla laików wystarczy napisać “X-15” lub “X-15A” a te dalsze modele to już dla detalistów. Podobnie jak większości wystarczy zapisać “Me 109” lub “Me 109E” i bardziej rozbudowane nazwy mogą wydawać się zbyt skomplkikowane. 

 

– Kumam intuicyjnie, że z linią Karmana chodzi ci o lot kosmiczny/orbitalny. Właśnie umowna granica kosmosu to 100 km co było w tekście wcześniej. Nawet maszyna X-15 była zdolna o kilka km przekroczyć te 100 km czyli każdy pilot kto tego dokonał uznawany jest za astronautę. Ale to zdanie co masz jest jakoś dziwnie zaprojektowane. Nie wiem czy dla laika jest zrozumiałe ocb z tą linią i dlaczego to takie istotne. 

 

 

 

W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku wstąpił do USAF. Miał zaledwie osiemnaście lat, ale z oczu biła pewność, której nie dało się zignorować.

 

W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku dostał wezwanie do szkoły pilotów doświadczalnych w Edwards.

 

Per se właściwie jest okey. No ale zastanówmy się. W 1952 ma 18 l i pierwszy raz siada za sterami, pewnie jakiejś szkolnej maszyny. Potem za F-86 Sabre. Potem jeszcze zmienia maszynę na F-100 czyli jej też musi się nauczyć od nowa. A w 1958 jak ma 24 l to dostaje się do naj-naj elitarniejszego środka dla pilotów. Taki małolat? :) Jak takie środek mógłby wybierać z pilotów wszystkich sił zbrojnych, wciąż zapewne by był wielu weteranów i asów myśliwskich z II WŚ i wojny koreanskiej i nagle biorą tam jakiegoś młodzika co świeżo ukończył szkolenie? Bo nie wiem ile dokładnie trwa szkolenie pilot ale to chyba raczej w latach się liczy. Chociaż to dzisiaj, w latach 50-tych może to było krócej. Tak czy siak, no w porównaniu do puli weteranów to Alex to przy nich nieopierzony młokos :) No ale to tak moje zamiłowanie do zabawy w realizm przeze mnie przemawia. Oczywiście jako autor to głównej postaci możesz dać nieco fory i klimat urodzonego geniusza :) Jakbyś bardziej tą wyjątkowość podkreślił fabularnie to mogłoby być nawet ciekawie. 

 

 

To tam pierwszy raz usłyszał nazwisko Kelly Johnson nie z gazet, lecz w realnym rozkazie przeniesienia.

 

– Myśle, że raczej powinienes odmienic po polsku to imię. Bo niefortunnie się składa, że Kelly to może być też i żeńskie imię. I w takim zapisie jw. to można odebrać, że to jakaś kobieta. Chwilę później masz już go zapisanego w tekście w odmianie. 

 

– I tak dokładniej to wedle wiki to on się nazywał Clarence Johnson a “Kelly” to było jego przezwisko. Ale nie wiem, być może w żargonie środowiska to mówiono na niego i Kelly Johnson. Więc to tylko tak zaznaczam dla formalności. No i być może w Twojej wersji historii to Kelly to było jego imię a nie przezwisko. 

 

 

Potwierdzenie przyszło natychmiast – Haunebu IIIC, oznaczenie amerykańskie AGV-3C Obsidian. Oficjalnie figurowały w raportach jako Antigravity Vehicle 3C, choć każdy z jego kolegów nazywał je po prostu Haunebu.

 

– Bardzo zgrabne zagranie. Od razu podaje co oznacza skrót tej maszyny co wyjaśnia to także czytelnikowi. Zwłaszcza, że w realu te niemieckie UFO to raczej nie ma odpowiedników :)

 

 

Choć ich masa przekraczała trzysta ton, to na granicy atmosfery – napędzane reaktorem Die Glocke A-III/Thorkern – poruszały się z wdziękiem drapieżników.

 

– Sporo. W pełni załadowany B-52 ma ok 220 t a C-5 Galaxy ok 380 t. Ale tak to zauważam jako ciekawstkę absolutnie nie podejmuję się inżynierskich obliczeń ile by mogło takie UFO ważyć. Ale jak takie spaślaki a tak zwynnie się poruszają to silniki muszą mieć niesamowitą moc. 

 

 

SpaceFalcon przebił ciszę suborbitalnej pustki z prędkością kilku kilometrów na sekundę – zbliżał się do celu szybciej niż jakakolwiek broń stworzona przez człowieka.

 

– To Space Falcon to zbudowali kosmici czy reptilianie? :) Bo taka jest logika tego zdania :) Zapewne chodzi o to, że to najszybszy pocisk jaki dotąd skonstruowano ale nawet wtedy to nadal jest zbudowany rękami ludzi :)

 

 

– OSTRZAŁ Z DZIAŁ PLAZMOWYCH – zameldował spokojny głos systemu pokładowego. – BRAK WPŁYWU NA POCISK

 

– Dziwnie rozbudowanie to brzmi. Spodziewałbym się raczej “brak efektu” lub jakieś przemyślenia pilota, że ostrzał był nieskuteczny, że komputer nie melduje o zestrzeleniu czy coś w ten deseń. Ale to moje subiektywne odczucie. 

 

 

 

 

Próżnia nie przenosiła dźwięku. Jedynie instrumenty pokładowe X-15A-3 zarejestrowały tragiczny koniec Haunebu ułamek sekundy po detonacji głowicy, gdy temperatura jego powierzchni przekroczyła próg integralności strukturalnej. Znacznik celu zgasł.

 

– Co prawda jak nie przegapiłem czegoś to nie jest powiedziane w jakiej odległości samolot się znajdował od epicentrum eksplozji. Być może poza widzialnością pilota. Ale ogólnie to słaba ta atomówka. W ogóle nie czuć potęgi atomu. A to przecież lata 60, kilka lat po kryzysie kubańskim i z wojną atomową wiszącą nad całym globem. Ani błysku jak drugie słońce, ani fali podmuchowej jaka uderza w samolot, ani zakłóceń EMP. Ani poczucia wyjątkowości i potęgi z użycia broni atomowej. Ot jak ostrzelanie celu z rakiet i miniguna w wietnamskiej dżungli i tyle. To oczywiście zależy od odległości no ale dosć abstrakcyjny ten wybuch wyszedł. 

 

 

W teorii – broń doskonała w wyścigu, którego nikt oficjalnie nie przyznawał, a który toczył się w ciszy między USA a USSR, wysoko ponad światem, w cieniu gwiazd i poza zasięgiem ludzkich oczu.

 

– Chyba zabrakło “do”. “…w wyścigu, do którego nikt…”

 

– Ale na moje oko to ten wyścig był jak najbardziej otwarty. Jego elementem był i wyścig na orbitę, i w kosmos, i zbrojenia, także lotnicze. No ale to moja opinia jbc. 

 

 

Mocarne JT11D-20 zawyły przeciągle, a grzmot przetoczył się po cichym pustkowiu.

 

– Nie wiem czy zamiast modelu silnika nie lepiej pisać o firmie. Firmę, w tym wypadku Pratt & Whitney, to może więcej osób kojarzyć niż sam model z danej firmy. 

 

 

 

Torpeda eksplodowała w kontakcie z wabikiem. Ciśnienie po detonacji głowicy uderzyło w Scorpiona z brutalną siłą, stalowe grodzie zagrzechotały, a światła przygasły na ułamek sekundy.

 

– Fabularnie to ta torpeda ma większą siłę rażenia niż ta atomówka na orbicie :) 

 

 

 

 

Niemal dwie dekady po tym, jak admirał Bird podziwiał surowość antarktycznego krajobrazu po raz czwarty, w chłodnej sali odpraw CIA w bazie Groom Lake, Alexander przesuwał wzrokiem po raportach.

 

– Admirał Byrd a nie Bird :)

 

 

– Control do Spectre One… Potwierdzamy. Cel osiągnięty. Dobra robota, Alex. Przechodzimy na protokół zamknięcia.

 

– Zwrócili się do niego po imieniu? A nie po kryptonimie? 

 

 

Ciało Alexandra pozostawało nieruchome w kabinie X-15A-3, unosząc się w stanie nieważkości – jedynie puste naczynie.

 

– Nie był przypięty do fotela? 

 

 


 

– Oki z detali tyle. A ogólniki to napiszę później jak dam radę :)

 

 

 

 

re­gu­la­to­rzyPip­boy­79 – bardzo dziękuję za uwagi i propozycje. Z uwagi na ich ogrom sygnalizuję, że odczytałem i wdrażam pomalutku zmiany – byście nie myśleli, że zostawiłem Was z tym opowiadaniem a sam ruszyłem na wakacje. laugh Troszkę mi zejdzie na wklikaniu wszystkiego… winkangel

Bardzo proszę, KoscianIksie. Niezmiernie mi miło, że uznałeś uwagi za przydatne. I, rzecz jasna, pracuj w takim tempie, aby efekt wklikiwania był jak najlepszy. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka