Głęboko odetchnąłem. Wpatrywałem się tępo w drzwi pomalowane odłażącą białą farbą. Położyłem drżącą dłoń na zimnej metalowej klamce. Teoretycznie rzecz biorąc, mogłem jeszcze zrezygnować. Miałem być pierwszy, co było w mojej sytuacji największą zaletą, a zarazem wadą. Dlatego, że mogłem w jednej chwili rozpaść się na cząstki elementarne, albo przejść do historii jako pionier. Pionier podróży w czasie.
Pragnienie zapisania się na kartach historii odrobinę przeważyło nad rozsądną obawą przed natychmiastową śmiercią. Wciąż niepewny, nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. Za nimi znajdowało się pomieszczenie, przypominające odlaną z betonu jaskinię, oświetlone tylko jedną, niezbyt nową na dodatek, żarówką. Pod obskurną ścianą stał pięćdziesięcioletni facet w poplamionym, niegdyś białym, fartuchu. Jego siwe włosy od dawna nie widziały szamponu czy chociaż szczotki. Najłatwiej można by go opisać słowami “szalony naukowiec”. Byłoby to w pełni zgodne z prawdą, ale ściśle mówiąc miałem przed sobą kierownika programu badania podróży w przeszłość, Aleksandra Olkowskiego. Pomyślałem, że z jego perspektywy wyglądam jak licealista, proszący w czerwcu o wstawienie dwójki na koniec roku.
– No, już podejrzewałem, że nagle zmieniłeś zdanie – mruknął.
Nie bez powodu… – skomentowałem w myślach, po czym postąpiłem parę kroków naprzód, zamykając za sobą skrzypiące drzwi.
– Czemu tak mizernie wyglądasz? Zupełnie jakbyś szedł na ścięcie. Wraz z profesorem Artesińskim oszacowaliśmy szansę rozpadu podróżnika w czasie na mniej niż trzydzieści procent.
– A tak konkretnie? – zapytałem.
Na chwilę zapadła cisza. Uśmiech zniknął z twarzy Olkowskiego.
– Dwadzieścia dziewięć i osiemdziesiąt siedem setnych – odparł zupełnie spokojnie.
Głęboko westchnąłem.
– Lepiej przejdźmy do rzeczy, bo z każdą kolejną sekundą coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, jak idiotyczną decyzję podjąłem – powiedziałem. – Gdzie jest całe ustrojstwo?
Olkowski, zamiast odpowiedzieć, ponownie się uśmiechnął i podał mi coś wielkości teczki. Przyjrzałem się temu czemuś w świetle żarówki, migającej niczym w horrorze klasy D. Było wykonane z chropowatego, jaskrawopomarańczowego plastiku oraz miało parę malutkich, turkusowych pokręteł oraz jeden zielony przycisk. W lewym górnym rogu znajdował się malutki wyświetlacz, przypominający ten montowany w kalkulatorach. Całość była gruba może na trzy centymetry.
Chiński szajs – nazwałem to w myślach.
Nieznacznie przechyliłem głowę i spojrzałem na Olkowskiego obojętnie. Chciałem jedynie, aby przestał sobie ze mnie żartować. On jednak, zupełnie poważnie, zaczął wskazywać po kolei pokrętła i tłumaczyć, do czego służą.
– Tym wybierasz szerokość geograficzną, a tym długość. – Skierował palec na kolejnych kilka pokręteł ustawionych w rzędzie. – Tym rok, tym miesiąc, i tak po kolei aż do sekund. Dla pewności na wyświetlaczu możesz sprawdzić, czy wklepałeś poprawną datę. Kiedy wszystko ustawisz, wciskasz przycisk. Proste, nie?
Wolno pokiwałem głową. Olkowski wetknął mi w dłoń kopertę.
– Co to? – mruknąłem.
– Lista obecności potwierdzająca, że dwudziestego kwietnia dwa tysiące czwartego roku pojawiłem się w pracy punktualnie o dziewiątej. Jest podpisana przez wszystkie szczeble administracji Instytutu, w tym dyrektora Tomaszewskiego. Czegoś takiego nie da się podrobić.
Przez chwilę patrzyłem na niego osłupiały.
– Ale po co mi to? – zapytałem.
– Masz się cofnąć do tego dnia i sprawić, że spóźnię się choćby dwie minuty.
– Po co…?
Olkowski zaciągnął się stęchłym powietrzem i przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Ja natomiast zakwestionowałem, jedną po drugiej, wszystkie decyzje podjęte przeze mnie od czasów przedszkola, które mnie tu zaprowadziły.
– Między mną a profesorem Artesińskim wynikł pewien spór – przerwał moją wyliczankę życiowych błędów. – Ostatnio wyliczył, że można zmieniać przeszłość dzięki wielopoziomowości czasu… W skrócie, jego teoria zakłada, że…
– Wie pan dobrze, że nic nie zrozumiem. Do rzeczy – przerwałem.
Olkowski spojrzał na mnie z takim wyrzutem, jakbym co najmniej zrujnował wszystkie jego marzenia po kolei.
– W skrócie, masz sprawdzić, czy da się zmieniać przeszłość, a tym samym przyszłość. Gdyby okazało się to prawdą i maszyna czasu wpadłaby w nieodpowiednie ręce… – Przybrał wyjątkowo poważny wyraz twarzy. – Rozumiesz, obudzilibyśmy się w Oceanii, Eurazji, Wschódazji, a pewnie w jeszcze gorszym zamordyzmie.
Przytaknąłem.
– A czy to nie tak, że jeśli przeze mnie spóźni się pan te dwadzieścia pięć lat temu, to ten kwit też się zmieni? – zapytałem.
Olkowski pokręcił głową z miną rodzica, tłumaczącego dziecku, że dodrukowanie pieniędzy nie rozwiąże problemu ubóstwa.
– Jeżeli w ogóle da się coś zmienić, to przez wielopoziomowość czasu zmiany, które wprowadzisz, nie będą dotyczyły ciebie ani niczego, co ze sobą zabierzesz. To jedyne rozwiązanie paradoksu dziadka w takim scenariuszu. – Spojrzał na zegarek. – Dobra, do roboty.
Ustawiłem wskazane przez Olkowskiego parametry czasowe i geograficzne.
– Właśnie, jedna ważna rzecz – zreflektował się. – Wiesz, Ziemia się porusza…
– Co pan nie powie? – mruknąłem.
Olkowski kontynuował:
– …przez to maszyna musi korygować twoje położenie i może cię rzucić parę, paręnaście kilometrów od miejsca, które konkretnie wybrałeś.
– Aha – mruknąłem. – To rzeczywiście pewien problem.
Skorygowałem godzinę z ósmej pięćdziesiąt pięć na siódmą czterdzieści, w nadziei, że wystarczy. Wepchnąłem kopertę do wewnętrznej kieszeni bluzy.
– No, to pa – rzuciłem, po czym wcisnąłem zielony przycisk.
Ujrzałem doskonałą ciemność.
Po co mi to, do cholery, było? – zdążyłem pomyśleć, zanim świadomość dołączyła do nicości.
Otworzyłem oczy, panicznie łapiąc powietrze, jakbym się przed chwilą topił. Poczułem uderzenie, nie bolało, ale było na tyle silne i niespodziewane, że dopiero w ostatniej chwili przed upadkiem złapałem równowagę. Odwróciłem głowę w tamtą stronę. Okazało się, że po prostu trącił mnie biegnący dokądś facet.
– Jak leziesz, idioto? – Splunął mi pod nogi. – Och, jaki jeszcze zdziwiony!
Po tych słowach ominął mnie szerokim łukiem i pospieszył dalej, zapewne do pracy.
Rozejrzałem się wokół, niezbyt przytomnie. Czułem się dziwnie, spoglądając na wielkopłytowe bloki poprzedzielane sporymi połaciami zieleni. Było w nich coś znajomego, ale nie mogłem określić, co dokładnie. Ruszyłem szerokim chodnikiem oddzielonym od ulicy pasem małych drzewek.
Doszedłem do skrzyżowania z niewielką dróżką. Zmrużonymi oczami przyjrzałem się tabliczce z nazwą ulicy. Bartnicza. I nagle mnie oświeciło. Byłem na Bródnie! Na moim rodzinnym Bródnie! Szybszym krokiem poszedłem dalej, niemal pewny, co niedługo zobaczę. Zatrzymałem się dopiero na małym placyku, znajdującym się przed czerwonymi schodami, prowadzącymi do szkoły podstawowej, do której dawniej chodziłem. Tuż przed drzwiami stała młoda kobieta o brunatnych włosach, ubrana w białą koszulę i spódnicę w kwiatowe wzory. Mówiła coś małemu chłopcu, który najwidoczniej nie miał ochoty iść tego dnia do szkoły.
Przez chwilę z uśmiechem na ustach przyglądałem się tej rodzinnej scence. Przyjrzałem się kobiecie, bardzo ładnej i jakby znajomej. Dopiero po chwili skojarzyłem fakty i wytrzeszczyłem oczy. To była moja matka, a to oznaczało, że chłopcem… byłem ja.
Mimowolnie otworzyłem usta. Wcześniej nie przysłuchiwałem się ich rozmowie, teraz jednak doskonale usłyszałem, jak kilkuletni ja powiedział:
– Mamo… Ten pan się na mnie dziwnie patrzy.
Poczułem nagłe ukłucie wstydu. Odwróciłem się i pobiegłem, by dopiero po chwili zorientować się, jak dziwnie musiało to wyglądać. Przystanąłem więc, spojrzałem za siebie i dopiero wtedy poszedłem dalej, już bez pośpiechu. Nawet miło było znów spojrzeć na te rozklekotane ikarusy sunące po ulicach i szare wielkopłytowe bloki. Najmilej było jednak zobaczyć niewielki sklepik “U Stasi”, w którym za dzieciaka zostawiłem tyle drobniaków, że wystarczyłoby tego na załatanie tegorocznej dziury budżetowej. Przynajmniej tak to zapamiętałem.
Wszedłem więc do tej szarej budki skleconej z prefabrykatów, które zostały po budowie okolicznych bloków.
– Dzień dobry – rzuciła pani Stasia z nutką zdziwienia.
– Dobry… – mruknąłem, wypatrując już pośród asortymentu sklepiku świętego graala mojego dzieciństwa, gum kulek po dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
– Czego pan szuka? – spytała.
– Gumy kulki poproszę.
Spojrzała na mnie podejrzliwie, podnosząc nieznacznie brwi, jakby czekała, aż wybuchnę śmiechem i powiem, że to żart. W obliczu mojej śmiertelnej powagi z ociąganiem sięgnęła po gumy.
– Dziewięćdziesiąt dziewięć groszy – powiedziała powoli.
Radośnie położyłem na blacie złotówkę, starając nie zdradzać po sobie, że została wybita w dwa tysiące dwudziestym siódmym roku.
Bardzo dziękuję. – Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nie jestem tu na wycieczce. – Która godzina?
Kobiecina spojrzała na zegarek i mruknęła:
– Równo ósma.
– Do widzenia! – rzuciłem i wybiegłem ze sklepu.
Idąc i rozglądając się za transportem na obrzeża Warszawy, zastanawiałem się nad reakcją pani Stasi. Może i widok trzydziestolatka szczerzącego się przy zakupie gum do żucia był dziwny, ale na pewno nie aż tak. I wtedy przypomniałem sobie, że wciąż trzymam w lewej ręce ten szajs do podróży w czasie. Jak gdyby specjalnie dla mnie obok śmietnika leżała porzucona reklamówka z Biedronki, do której szybko spakowałem to jaskrawopomarańczowe coś. Nie wyglądałem przynajmniej aż tak dziwnie.
Jeden problem rozwiązany.
Pozostawał, niestety, ten większy. Wciąż idąc, rozważyłem pokrótce wszystkie opcje. Autobusem z pewnością bym nie zdążył, bo spacer od jakiegokolwiek przystanku do Instytutu zająłby za dużo czasu. Rower musiałbym znaleźć, ukraść, a i tak bym nie zdążył. Rozważania nad kolejnymi opcjami przerwał mi odór papierosów najgorszego sortu. Takich, od których niemal każdemu ostatni posiłek podchodzi do gardła. Innymi słowy: syf nad syfami.
Wróciłem do rzeczywistości. Przede mną stał mężczyzna po pięćdziesiątce, którego twarz bardziej szpecił, niż zdobił wielki krzaczasty wąs. Na głowie miał kaszkiet, ubrany był w koszulę w kratę i ciemne, nieprasowane od dawna spodnie.
– Co się pan tak gapisz? – burknął.
Miałem się kłócić, ale zobaczyłem stojącego obok białego citroena z tabliczką “TAXI”.
– Zawiózłby mnie pan na Zbożową? – spytałem.
Taksówkarz zaciągnął się i wypuścił chmurę dymu, prosto na mnie.
– Wiesz pan, przerwa na fajkę prawem, nie towarem – odpowiedział spokojnie.
Pieprzony, wyczuł, że jestem zdesperowany – przemknęło mi przez myśl.
– Cholera, mogę zapłacić podwójnie, ale jedziemy od zaraz! – Nie miałem w ogóle ochoty się targować.
Taksiarz zapewne nie spodziewał się, że negocjacje pójdą tak łatwo. Przez chwilę stał z na wpół otwartymi ustami, z których zwisał ledwie żarzący się papieros. Bez słowa chwycił go w dwa palce, rzucił na ziemię i przydeptał. Wsiedliśmy do samochodu.
– Ta, możesz pan powtórzyć, dokąd jedziemy? – spytał, ustawiając taksometr.
– Na Zbożową – odparłem nerwowo.
– No, to żeś pan wybrał sobie moment! – Taksiarz przekręcił kluczyk w stacyjce, na co silnik zareagował pomrukiem, wyraźnie sugerującym, że samochód pamięta upadek muru berlińskiego. – Na Leśnej to podobno jeden pas remontują, ruch wahadłowy, wiesz pan. Już lepiej będzie objazdem.
– Nie! Żadnych objazdów! Masz pan jechać najkrótszą możliwą trasą, nawet jakby oba pieprzone pasy remontowali!
Tylko tego brakuje, by ten kiep urządził mi wycieczkę po mieście!
– Jeszcze mi pan przyznasz rację, ale jak tam pan chcesz – odparł taksiarz, wyraźnie zawiedziony, że nie naciągnie mnie na nadprogramowe kilometry.
Pierwsze paręnaście minut spędziliśmy w ciszy. Za oknem zabudowa rzedła. Po przejechaniu nad S8 bloki Bródna, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustąpiły miejsca brzezińskim osiedlom domków jednorodzinnych, których miejsce równie szybko zajęły pola uprawne i lasy.
– A czego pan w ogóle szukasz na Zbożowej? Przecież to łyse pole jest – zagaił taksiarz.
– Muszę się jak najszybciej pojawić w Instytucie Badań nad Czasem – odparłem, samemu nie wiedząc, po co.
Parsknął z pogardą.
– Toż cały ten projekt jest jakąś pralnią pieniędzy. – Pokręcił głową. – Co za kretynizm.
Nerwowo przytaknąłem.
– No, ale kazali się stawić, to muszę się stawić. – Nie miałem pojęcia, po co się wdaję w tę dyskusję.
– Też racja. Ale jakby te mendy i złodzieje, zamiast wydawać tę forsę, co to z nas zdzierają, na takie głupoty, zrobiły coś pożytecznego, ot, choćby wreszcie załatali te drogi, to od razu lepiej by się żyło. – Jak gdyby w odpowiedzi na jego słowa usłyszeliśmy dźwięk pękającej opony, samochodem porządnie wstrząsnęło i po chwili wpadł w krzaki rosnące na poboczu.
Przez parę sekund siedzieliśmy w doskonałej ciszy.
– No kurwa mać! – krzyknął.
Obaj wysiedliśmy. Taksówkarz poszedł obejrzeć oponę, ja z niedowierzaniem spojrzałem na dziurę w drodze, która wyglądała jakby ktoś po prostu odciął kawał asfaltu.
Odwróciłem się z powrotem w kierunku kierowcy, który z niedowierzaniem równym mojemu patrzył na oponę rozciętą na długości połowy obwodu.
– Szlag, Staszek jednak miał rację, mówiąc, bym brał zapasową… – mruknął, zapalając już kolejnego papierosa.
– Nie ma pan opony zapasowej? – spytałem z niedowierzaniem.
– No a kto by pomyślał, że się przyda? – odparł taksiarz.
Rozsądny człowiek – odpowiedziałem w myślach.
Odetchnąłem głęboko i zapytałem, siląc się na spokój:
– Która godzina?
– Ósma dwadzieścia siedem – burknął tamten.
– O cholera! – Zabrałem z siedzenia biedronkową reklamówkę i rzuciłem się do biegu przez zarośnięte wzgórza.
Zza siebie usłyszałem tylko:
– Panie! A te wcześniejsze kilometry, to co? Wodę spalałem?
Tym razem, rzecz jasna, nie odpowiedziałem, dobrze wiedząc, że nawet nie spróbuje mnie gonić. Pędziłem przez wzgórza porośnięte gdzieniegdzie pojedynczymi krzakami i drzewami, próbując dojrzeć ukryty pośród nich Instytut. Niczym nie zaprzątałem sobie głowy, może z wyjątkiem mniej lub bardziej udanych prób mijania krzaków i niskich gałęzi.
Może czterysta metrów od celu przystanąłem, cały spocony po blisko kilkukilometrowym biegu. Łapałem powietrze jak ryba. Dopiero teraz przyjrzałem się staremu Instytutowi. Trochę się zmieniło przez te dwadzieścia parę lat. Stojące przede mną trzy białe bryły pozbawione okien, za to zwieńczone czarnymi kopułami, w moich czasach stanowiły tylko część administracyjną kompleksu. Z małym parkingiem znajdującym się przy szosie łączył je długi na co najmniej dwieście metrów chodnik z betonowych płyt. Przy nim znajdował się jeden wielki plac budowy. Koparki przygotowywały teren pod fundamenty, budowlańcy rozładowywali materiały, a wywrotki wysypywały hałdy piachu.
Czułem się już znacznie lepiej, kiedy na parking zajechała szara skoda octavia i wysiadł z niej barczysty mężczyzna koło trzydziestki. Dopiero, kiedy wyjął z bagażnika teczkę i poszedł w kierunku Instytutu, zorientowałem się, że to sam Olkowski. Westchnąłem przeciągle i niechętnie pobiegłem.
Zeskoczyłem z metrowej skarpy, czego zaraz pożałowałem za sprawą potwornego ukłucia w kostce. Myślałem, że ją skręciłem, ale ból szybko ustąpił. Przede mną rozciągał się teren wyrównany pod budowę.
O tyle łatwiej – przemknęło mi przez myśl.
Budowlańcy wykonujący wcześniej tysiące różnych czynności, choć często nie tych, za które im płacono, chwilowo zamarli i wpatrzyli się we mnie, biegnącego przez sam środek miejsca ich pracy.
– Profesorze Olkowski! – wydarłem się.
Olkowski obrócił się, spojrzał na mnie z niemałym zdziwieniem, po czym przyspieszył kroku. Poczułem nagły zastrzyk energii. Zapominając o zmęczeniu dorównałem mu tempem.
– Profesorze! – krzyknąłem jeszcze głośniej niż wcześniej.
– Człowieku, nie znam cię! – palnął Olkowski, wyjmując już z kieszeni kartę dostępu.
– Nic dziwnego, w sumie właśnie chodzę do podstawówki. – Dopiero kiedy to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, jak kretyńsko zabrzmiało. – Cholera, błagam, niech się pan zatrzyma! W imię nauki!
Ostatnie zdanie sprawiło, że zawahał się przez sekundę, zaraz jednak pognał jeszcze szybciej. W paru susach znalazł się przy małym czytniku obok wejścia, przytknął do niego kartę i wślizgnął się do środka, kiedy tylko drzwi obrotowe uchyliły się dostatecznie.
Nie zrobisz mi tego! – pomyślałem sobie.
Myliłem się, jak najbardziej zrobił mi to. Rozpędzony, wpadłem z hukiem w zamknięte drzwi. Aż dziw, że ich nie rozbiłem. Patrzyłem chwilę z wyrzutem na Olkowskiego, który gestykulując i co chwilę wskazując na mnie, opowiadał innemu naukowcowi o swojej panicznej ucieczce przed jakimś szaleńcem.
Złość szybko ustąpiła przerażeniu. Naszła mnie myśl, że mogłem przecież uszkodzić ten szajs do podróży w czasie. Wyjąłem go drżącą ręką i obejrzałem. Wydawał się cały.
Mała poprawka, to solidny chiński szajs.
Na chwilę pociemniało mi przed oczami, poczułem ukłucie w klatce piersiowej, a siły brakowało mi nawet na wyprostowanie się. Adrenalina ustępowała.
Drżącą ręką ustawiłem na kolejnych pokrętłach datę, drugi maja dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku. Koordynatów nie zmieniałem. Chwilę musiałem pomyśleć nad godziną, przypomniałem sobie i ustawiłem dziewiątą piętnaście. Przed oczami pojawił mi się Artesiński mówiący, że mam ustawiać co najmniej kwadrans różnicy, aby zminimalizować wystąpienie paradoksu Hoffmana-kogośtam, przez który miałem, rzecz jasna, rozpaść się na cząstki elementarne. Skorygowałem więc godzinę na dziewiątą trzydzieści pięć.
Chciałem chwilę odczekać, by dojść do siebie. Nie pozwolili mi na to budowlańcy, którzy, zainteresowani moimi poczynaniami, postanowili podejść do mnie i przekonać się, czy jestem zdrowy na umyśle.
– Panie, co pan, do cholery, robisz? – zaczął wyraźnie zdenerwowany barczysty robotnik.
– Zwykły wariat – zdiagnozował mnie kolejny, niższy. – Albo idiota.
– Jedno nie wyklucza drugiego – zażartował jakiś chudzielec, trzymający się tyłu grupy.
Ja z kolei, nie wiedząc czemu, przybrałem uśmiech szaleńca, stanąłem na chwiejnych nogach i krzyknąłem:
– Nie zbliżać się!
Część budowlańców zamarła, inni jednak wciąż szli w moją stronę, rzucając przy tym niepochlebne komentarze na mój temat.
– Nie zbliżać się! – powtórzyłem i wyciągnąłem w górę rękę z szajsem do podróży w czasie.
Kolejni zwątpili w moją i swoją poczytalność. Ale kilku, poczerwieniałych na twarzy, wciąż szło do mnie. Duża część z nich była znacznie wyższa niż ja, a wszyscy, bez wyjątku, mogli zwalić mnie z nóg jednym ciosem. Szybko zdałem sobie jednak sprawę z tego, że nie mają pojęcia, do czego służy mój szajs. Ich niewiedzę mogłem więc wykorzystać.
– Ach, tak? – burknąłem, nawet nie udając szaleńca, w końcu nim byłem.
Wciąż się chwiejąc, poszedłem niby na konfrontację, trzymając kciuk nad odsłoniętym zielonym przyciskiem. Wtedy już wszyscy zaczęli się ode mnie odsuwać. Nagle jednak lewa noga odmówiła mi posłuszeństwa. Przewróciłem się więc i niechcący wcisnąłem przycisk.
Świat znów zamienił się w nicość, a chwilę później straciłem przytomność.
Ponownie otworzyłem oczy, by zaraz upaść na betonową posadzkę i wypuścić szajs do podróży w czasie, który odbił się od podłogi z charakterystycznym dla taniego plastiku odgłosem uderzenia.
Dopiero po chwili zauważyłem Olkowskiego, podającego mi rękę. Wstałem, korzystając z jego pomocy.
– No, widzisz? Przeżyłeś. Tak, jak mówiliśmy.
Zauważyłem, że w pokoju znajduje się też Artesiński, schylający się właśnie po upuszczone urządzenie.
– I jak to jest być pionierem podróży w czasie? – zagadywał mnie Olkowski.
– Dobrze – mruknąłem. – Chyba.
– No, ja myślę! – Olkowski roześmiał się i poklepał mnie po plecach, jakbyśmy byli przyjaciółmi, zaraz jednak spoważniał. – Dobra, do rzeczy. Jak przebiegła misja?
Przez dobre dziesięć minut opowiadałem im wszystko ze szczegółami, nie pomijając spotkania samego siebie, ani nieprzyjemnych przeżyć z taksówkarzem. Kiedy zacząłem opowiadać o mojej pogoni za Olkowskim, na twarzy głównego zainteresowanego pojawił się szeroki uśmiech. Sekundę po tym, jak skończyłem zdanie o powrocie do teraźniejszości na oczach budowlańców, klasnął i wrzasnął:
– Ha! Mówiłem ci, Paweł, że Nowikow miał rację!
Artesiński mruknął coś pod nosem, wyjął z kieszeni portfel i podał Olkowskiemu pięćdziesięciozłotowy banknot. Po chwili dodał jeszcze:
– Nie posraj się z tą deterministyczną naturą wszechświata.
– Moment, co? – wybełkotałem, wątpiąc w własny zdrowy rozsądek równie mocno jak wtedy, gdy w przypływie głupoty kazałem budowlańcom się do mnie nie zbliżać.
– Otwórz tę kopertę, którą ci dałem – powiedział Olkowski. – Nieco cię okłamałem, mówiąc, że jest tam lista obecności.
Wyjąłem bladobrązową kopertę i rozerwałem ją. W środku był artykuł Super Expressu z nagłówkiem “SZALENIEC GONI WPŁYWOWEGO NAUKOWCA I ZNIKA. POLICJA BEZRADNA.”, który opisywał moje poczynania w nieco podkolorowanej wersji. Pod nim znajdowały się podpisy najważniejszych osób w Instytucie. Oprócz niego w kopercie znajdowały się artykuły Gazety Wyborczej, Rzeczpospolitej i reszty ważnych gazet, również opatrzone odpowiednimi podpisami. Na końcu były raporty policji i Wydziału Bezpieczeństwa Instytutu Badań nad Czasem.
– Więc… co dalej? – spytałem.
– Niszczymy prototyp, niszczymy dokumentację, udajemy, że projektu nie było – na jednym wdechu odpowiedział Olkowski.
– Co? – Zdawało mi się, że coś źle usłyszałem.
– Kiedy cię nie było, uciąłem sobie z profesorem Artesińskim drobną pogawędkę. Doszliśmy do wniosku, że podróże w czasie muszą skończyć się ogólnoświatową katastrofą społeczną.
– Słucham? Przecież jestem żywym dowodem na to, że nie da się niczego zmienić! – zaoponowałem, oburzony. – Nie będzie żadnego orwellowskiego zamordyzmu!
– Jak najbardziej – przyznał spokojnie Artesiński. – Rozważaliśmy scenariusz zgodny z teorią Nowikowa.
– Powiedz, do czego byś wykorzystał podróże w czasie, wiedząc, że niczego nie możesz zmienić – podchwycił Olkowski.
– No, na przykład do bezpośredniego poznawania historii – odpowiedziałem po chwili namysłu.
– Bingo! A teraz pomyśl, co by było, gdybyśmy zobaczyli objawienie Mojżesza albo Mohameta i okazałoby się, że był to efekt zjedzenia przez nich jakichś grzybów? Cały świat dużej części ludzkości by się zawalił!
Kiedy tylko spróbowałem zaoponować, wyprowadzony z równowagi Olkowski dodał:
– Czy ty nie rozumiesz, że czasami przedstawienie ludziom prawdy jest wyrazem największego braku odpowiedzialności?
– Niestety, profesor Olkowski ma rację – cicho przyznał Artesiński.
Wciąż nie dowierzałem w to, co słyszałem.
– I, przepraszam bardzo, nie wpadliście na to przez dwadzieścia pięć pieprzonych lat pracy, tylko podczas kilkunastominutowej rozmowy?
– Tak – zwięźle odpowiedział Olkowski.
Pokręciłem głową i mruknąłem:
– Przecież to jest jakiś cyrk…
– Tak? – wydarł się Olkowski. – A masz jakieś kontrargumenty? Może zmienisz zdanie dopiero, kiedy to twoje chrześcijaństwo rozpadnie się w obliczu prawdy?
– Uspokój się, człowieku! – skarcił go Artesiński, po czym zwrócił się do mnie. – Chodź, wynagrodzenie już na ciebie czeka.
Poszedłem za nim, ścigany niewybrednymi epitetami pod adresem mojej inteligencji.
Prawdę mówiąc, przestałem ich słuchać po ósmym.
Stojąc na jednym z pobliskich wzgórz, patrzyłem na Instytut i myślałem o przeżytej przygodzie. Zauważyłem, że na dach jednego z budynków wyszedł siwowłosy mężczyzna, w którym po chwili rozpoznałem Olkowskiego. Trzymał wysoko nad głową pomarańczowy przedmiot, z pewnością mój kochany szajs do podróży w czasie. Zamachnął się, sam omal nie spadł, a chwila, którą zajął urządzeniu upadek z ponad czterdziestu metrów, zdała mi się wiecznością. Ale kiedy wreszcie spotkało się z betonem, nie rozpadło się, tylko odbiło i zniknęło w małej chmurze o lekko fioletowym zabarwieniu, która zaraz się rozwiała.
Ciekawe, kto, gdzie i kiedy ją znajdzie – pomyślałem sobie.
Nie zaprzątałem sobie tym głowy. Odwróciłem się i, zajadając gumy kulki, poszedłem dokładnie tą samą trasą, którą biegłem, w zależności od punktu widzenia, dwie godziny lub dwadzieścia pięć lat wcześniej.