- Opowiadanie: Rafael Sanki - Baśń o Pękniętym Morzu

Baśń o Pękniętym Morzu

Drze­wa są naj­bar­dziej ma­je­sta­tycz­ny­mi z ro­ślin. Wszy­scy to wiemy. Czy czyni je to naj­lep­szym te­ma­tem dla bajęd/le­gend/opo­wie­ści? Bar­dzo moż­li­we. Nic dziw­ne­go, że po­wsta­ła ich nie­zli­czo­na ilość, a jedną z nich opo­wiem, a wła­ści­wie uczy­ni to głów­ny bo­ha­ter opo­wia­da­nia, Kruk imie­niem Glapa, za­miesz­ku­ją­cy świat wiecz­ne­go desz­czu i bez­kre­snych lasów. Tekst jest próbą mi­to­lo­gi­za­cji świa­ta ra­in­pun­ku/fo­re­st­pun­ku, w któ­rym ostat­ni­mi czasy za­czą­łem two­rzyć nieco. Bez­po­śred­nią dla niego in­spi­ra­cją jest  zaś pol­ska gra wideo Aga­ins The Storm. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy IV, Użytkownicy III, Użytkownicy V

Oceny

Baśń o Pękniętym Morzu

O Chi­me­ne­zie

 

Stary Glapa przy­siadł na chwie­ją­cej się, próch­nie­ją­cej ławie. Bę­dą­ca w za­sa­dzie je­dy­nie deską po­ło­żo­ną na dwóch brzo­zo­wych pień­kach, chyba z li­to­ści tylko przy­bi­tych kil­ko­ma gwoźdź­mi przez karcz­ma­rza, sta­no­wi­ła sie­dzi­sko wąt­pli­wej wy­go­dy. Kru­ko­wi to jed­nak nie prze­szka­dza­ło. Przy­zwy­cza­ił się. Opar­ty o ścia­nę obe­rży, otu­lo­ny mro­kiem kry­te­go strze­chą pod­cie­nia, bujał się ryt­micz­nie to w przód, to na boki.

 Mimo spo­ra­dycz­nych prze­świ­tów, deszcz sią­pił bez ustan­ku chlu­po­cząc sen­nie we wszech­obec­nych ka­łu­żach i becz­kach przy­kar­czem­nych ko­lek­to­rów. Zbli­żał się wie­czór, sy­gna­li­zu­jąc swoje na­dej­ście po­ja­wia­ją­cy­mi się gdzie­nie­gdzie, zło­ty­mi iskra­mi świe­tli­ków, w sobie je­dy­nie zna­nym celu zma­ga­ją­cy­ch się z gra­dem kro­pli. Nic jed­nak nie mogło sta­nąć na prze­szko­dzie oko­licz­nej dzia­twie, która nie­za­wod­nie zja­wi­ła się pod karcz­mą, nie dając sta­rusz­ko­wi ni chwi­li od­de­chu. Opad­nię­ty jak świe­że łajno przez chma­rę much, pod­niósł głowę spod ka­pe­lu­sza. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni płasz­cza garść bukwi i uśmiech­nął się ser­decz­nie. 

– Nie późno aby na ba­ję­dy? 

– Nie! – za­krzyk­nę­ły chó­ral­nie dzie­ci, sa­do­wiąc się gdzie po­pad­nie.

Grup­ka ludz­kich nie­do­rost­ków klap­nę­ła wprost na trzesz­czą­ce deski we­ran­dy, dwie har­pie przy­sia­dły na po­rę­czy ba­lu­stra­dy, a dziar­skie i pod­eks­cy­to­wa­ne jasz­czu­rząt­ka wiły się wokół świe­cą­cej mi­go­tli­wie lampy, wle­pia­jąc w Glapę ga­dzie oczka. Jedna tylko żaba stała nie­ru­cho­mo, nie­mal do po­ło­wy za­to­pio­na w głę­bo­kiej, męt­nej od błota ka­łu­ży. Za­chę­ca­na przez kruka do skry­cia się w cie­niu pro­wi­zo­rycz­ne­go dasz­ka, mach­nę­ła tylko ener­gicz­nie głową i bez­dź­więcz­nie wy­dę­ła bło­nia­ste po­licz­ki.

Kru­czy wrzu­cił do dzio­ba kilka orzesz­ków i zmie­rzył nie­cier­pli­wą zgra­ję wzro­kiem, mem­ląc i kru­sząc do­oko­ła, jak na dzia­da przy­sta­ło. Nim zdo­łał po­wie­dzieć co­kol­wiek, jedno z jasz­czu­rzą­tek nie wy­trzy­ma­ło i za­krzyk­nę­ło:

– O Żół­wio­wym Drze­wie! Opo­wiedz o Drze­wie!

– I o Chi­me­ne­zie, bo­brze, co się pa­ję­czej kró­lo­wej nie bał! – skrzek­nę­ły jed­no­cze­śnie har­pie. 

– I pięk­nej Lo­be­lii, co go za nos wo­dzi­ła!

Glapa za­niósł się chra­pli­wym śmie­chem, nie prze­ry­wa­jąc przy tym ryt­micz­ne­go tańca na roz­la­tu­ją­cej się ławce. 

– I może jesz­cze o wie­wiór­czych grzy­bach i Dę­bo­wym sercu, hę? 

– Tak! – Dzie­cię­cy wrzask przy­cią­gnął wzrok co po­nie­któ­rych gości karcz­my, cie­kaw­sko spo­glą­da­ją­cych zza okien­ni­cy. Glapę zaś przy­pra­wił o jesz­cze więk­szą we­so­łość. Po chwi­li, do­cze­kaw­szy się ciszy, stęk­nął po dzia­dow­sku i za­czął bajać. 

– Od czego by tu… Ach tak. – Kru­czy wy­raź­nie po­ki­wał głową, jak gdyby przy­zna­jąc rację sobie sa­me­mu, w dys­pu­cie to­czo­nej z ja­kimś innym Glapą. – Jak świat świa­tem, z nieba jeno słota, plu­cha i sza­ru­ga. Po­to­ki Matki le­ją­ce się na głowę, jakby się bogi po­si­ka­ły, ucie­chę z nas, ma­lucz­kich, mając, żeśmy takie są ma­lucz­kie. – Nie­do­rost­ki za­re­cho­ta­ły po ża­bie­mu, a żaba za­re­cho­ta­ła po swo­je­mu. – Nie za­wsze tak było, oj nie! Choć nawet naj­star­sze sowy, prze­cho­wu­ją­ce pa­mięć cza­sów stwo­rze­nia, niby obu­chem zdzie­lo­ne, milk­ną na wspo­mnie­nie tych dni, hi­sto­ria Chi­me­ne­za prze­trwa­ła, na prze­kór mil­czą­cej zmo­wie.

Co do owych cza­sów, trze­ba wam wie­dzieć, urwi­poł­cie, że słoń­ce oneg­daj sta­łym go­ściem na na­szym nie­bie było, sma­ga­jąc ciała miłym i ja­snym pro­mie­niem, na modłę ognia roz­grze­wa­jąc i krze­piąc serca. Chmu­ry zaś, uwa­żaj­cie, przy­jem­ny cień i orzeź­wia­ją­cy deszcz da­wa­ły, miast niby czar­ny sufit wi­sieć nade łbem i karać stru­ga­mi wody za nie­na­zwa­ne winy. Oj, pięk­ne to dni były. Bez zmór, bez ze­psu­cia i wsze­la­kich in­nych przy­kro­ści, jakie na­sta­ły potem. Nad wszyst­kim zaś, gó­ro­wał Hy­per­do­lon, zwany Żół­wim Drze­wem.

– Czemu Żół­wim? – spy­ta­ła prze­ni­kli­wie naj­star­sza z jasz­czu­rek, a po­zo­sta­łe, te, które hi­sto­rii nie znały, za­czę­ły jej wtó­ro­wać. 

– A, bo to od razu wszyst­ko byśta chcia­ły wie­dzieć, wi­jąt­ka, hę? Cier­pli­wo­ści – skar­cił dzie­ci Glapa, po czym wrzu­cił do dzio­ba kilka orze­chów, mląc je za­pa­mię­ta­le ku ucie­sze swo­jej nie­do­ro­słej wi­dow­ni. – Nic nie mogło się rów­nać z Fi­la­rem Nie­bios – kon­ty­nu­ował po chwi­li. – Ani Krwa­wy Je­sion, gdzie wie­cze­rza­ły ja­strzę­bie, ani Buk Gru­bas ni żadna z je­de­na­stu Świę­tych To­po­li. Żół­wie Drze­wo, nie­po­dob­ne w swo­jej na­tu­rze do żad­ne­go in­ne­go, dzi­wa­mi prze­peł­nio­ne było, mówię to wam. Od omsza­łych ko­rze­ni, wy­zie­ra­ją­cych z ziemi niby góry, po ko­ro­nę skry­tą w nie­bie­skiej do­me­nie, ja­ko­by z ob­ło­ków utka­ną: gę­stych i nie­prze­nik­nio­nych. 

– A jakie to dziwy, dzia­du? – za­py­tał rudy chło­piec sie­dzą­cy na wprost Glapy, roz­dzia­wia­jąc przy tym usta i wle­pia­jąc weń skry­te za fał­da­mi po­wiek oczy. 

– Naj­róż­niej­sze z róż­nych: dziw­ne, upior­ne, nie­moż­li­we do zro­zu­mie­nia dla ta­kich smar­ków jak wy. A jeden je­dy­ny, który je wszyst­kie zo­ba­czył, zwał się Chi­me­ne­zem. Wie­cie, co to za nie­cno­ta był? 

– Ja wiem, ja! – krzyk­nę­ła jedna z har­pii zry­wa­jąc się z ba­lu­stra­dy i sta­jąc w gru­pie ludz­kich mło­ko­sów. Kruk ski­nął na dziew­czyn­kę, nie ukry­wa­jąc dzio­ba­te­go uśmie­chu. – Bóbr był to, ten, co Lo­be­lię sobie uko­chał naj­bar­dziej, ale to naj­bar­dziej na świe­cie. A ona, głu­pia jedna, nie chcia­ła go za męża, choć­by nie wiem co! 

– I po­wie­dzia­ła mu – do­łą­czy­ła się druga ze skrzy­dla­tych słu­cha­czek – że go­ło­wąs jest i ten… no… 

– Go­łu­du­uupiec – do­koń­czył nie­ocze­ki­wa­nie ru­dzie­lec, re­cho­cząc gwał­tow­nie razem z całą ludz­ką gro­mad­ką. Spe­szo­na har­pia spu­ści­ła głowę i by­ła­by wró­ci­ła na po­ręcz, ale kruk za­trzy­mał ją swoją sę­ka­tą laską. 

– A po­wiedz, ptasz­ko, ten Chi­me­nez, dziel­ny bóbr, spu­ścił ogon i dał sobie spo­kój z pięk­ną Lo­be­lią?

– Nieee, on był ten, no… mi­łość miał dla niej. Naj­więk­szą i pięk­ną. – Deszcz za­głu­szył ostat­nie słowa dziew­czyn­ki, wi­ją­cej się w spa­zmach wsty­du jak gą­sie­ni­ca. 

– Praw­da to – po­twier­dził Glapa. – A bóbr, jak za­ko­cha­ny, to i głupi, każdy wie to. Czło­wiek po­la­ta, kwiat­ków na­zry­wa, jasz­czur­ka cie­płem oto­czy, żaba insze żabie za­lo­ty spra­wi, a bóbr taki? A już to drze­wo zwa­lić, a już to zęby po­ła­mać, a już to na wprzó­dy po­ka­zy­wać, jaki to bóbr ów ponad bo­brze ple­mię wy­jąt­ko­wy. Oj tak, bo­brzy honor i za­wzię­tość wię­cej szko­dy w hi­sto­rii uczy­ni­ły, niźli i za­ra­za jaka. To i Chi­me­nez nasz, ura­żo­ny, na czym świat stoi, obie­cał Lo­be­lii, że weź­mie i Hy­per­do­lo­na uwali, a śmiech młód­ki tak go ro­ze­źlił, że nawet chwi­li nie cze­kał. Na drze­wo ru­szył, jeno w zęby i to­po­rek uzbro­jo­ny. Wżdy nic to dla Drze­wa Drzew było. Każdy wie­dział, że ni szcza­py nie wy­rwiesz zeń, takie mocne, ja­ko­by stal żywa, co ją nie­to­py­rze w pie­cach swo­ich go­tu­ją. 

– I co się stało z nim? – za­sy­cza­ły chó­ral­nie jasz­czur­ki. 

– A no nic. Ze­źlił się tylko, bo na po­śmie­wi­sko dla ca­łe­go na­ro­du go bo­brzy­ca wy­sta­wi­ła, i po­szedł w świat, łap­ser­dak. Głupi zasię ten, co my­ślał, że Chi­me­nez za wy­gra­ną da. Co to, to nie! Lata całe się tułał i spo­so­bu szu­kał, coby Żół­wie Drze­wo z posad wy­rwać, tak się uwziął. Tra­fił w końcu do sów mą­drych, całą wie­dzę pod­den­ne­go świa­ta i każ­de­go skraw­ka cza­sów wsze­la­kich po­sia­da­ją­cych. One zaś dały mu to, czego szu­kał. Wie­dzę. 

 – Wie­dzę? – spy­tał lek­ce­wa­żą­co i z za­wo­dem w gło­sie pulch­ny, ospo­wa­ty chło­piec, naj­wi­docz­niej spo­dzie­wa­ją­cy się cze­goś na kształt Gry­zi­ska­ły, Gro­mo­sierż­cy czy in­ne­go, le­gen­dar­ne­go oręża. 

– A no wie­dzę. Nie wiesz, że naj­ostrzej­sza to i naj­bar­dziej śmier­cio­no­śna broń? Że góry prze­no­si i skały kru­szy? Chyba ci ojce za mało jesz­cze pod te pukle ludz­kie oleju wtło­czy­ły. – Chło­piec spą­so­wiał, za­czer­wie­nił się i ukrył głowę w ra­mio­nach, wy­ściu­bia­jąc je­dy­nie uszy, tak, by Gla­pich słów nie uro­nić i na dur­nia znowu nie wyjść. Sta­rzec zaś uci­szył roz­zu­chwa­lo­ne to­wa­rzy­stwo po­je­dyn­czym, acz do­no­śnym stuk­nię­ciem laski o osi­no­we deski, po czym po­wo­li, jak gdyby roz­po­czy­na­jąc ko­lej­ny roz­dział ba­ję­dy, po­czął opo­wia­dać dalej. 

– Nie sam jed­nak Chi­me­nez po­wró­cił. I nie z pu­sty­mi rę­ko­ma. O nie. Co naj­waż­niej­sze zaś, w gło­wie jakby mniej mu szu­mia­ło, a bar­dziej dud­ni­ło. In­ny­mi słowy – cosik pod cze­re­pem za­le­gło pod­czas wie­lo­let­niej tu­łacz­ki. W pod­żół­wio­wych wio­skach szyb­ko roz­nio­sło się, że Chi­me­nez Tę­py­ząb, bo tak oneg­daj nań wo­ła­no, po­wró­cił i od­we­tu na Drze­wie szuka. Oso­bli­wie spo­so­bu, by, zgod­nie z daną obiet­ni­cą, to­por­ka dać mu po­sma­ko­wać. Aż w końcu, dnia pew­ne­go, ni z tego ni z owego, zna­lazł. Nie­dłu­go potem słuch po nim za­gi­nął po­now­nie. 

 

O ćmach i pa­ję­czym kró­le­stwie

– A jaki to sposób, dziadu? – spytała jedna z dziewczynek gramolących się pod nogami Glapy, podpuszczona przedłużającą się ciszą. Staruszek tylko na to czekał. 

– A było to tak. W Cza­sach Słoń­ca, wie­dzieć wam mus, nie­bo­ra­ki, ćmy ca­ły­mi chma­ra­mi do księ­ży­ca cią­gnę­ły. Co to księ­życ? Jakby wam…O! Jak sło­necz­ko było niby cięgi od ojca, to księ­życ był jak wciry od babci. Za­miar po­dob­ny, efekt zgoła różny. No i te ćmy, słu­chaj­ta uważ­nie, bo dwa razy po­wta­rzać nie będę, by­dlę­cia pod­ów­czas były nie­li­che, nie te mier­no­ty, co dziś. To i lud­ko­wie za­czę­li je na modłę śli­ma­ko­ni za­przę­gać i wkoło drze­wa latać, gdy tylko, za­śle­pio­ne księ­ży­co­wym bla­skiem, pod­ry­wa­ły się z dzien­nych le­go­wisk. Do­szło do tego, że zmyśl­ne bobry, po­spo­łu z nie­to­py­rza­mi, całe linie two­rzy­li z ognisk i zwier­cia­deł, kie­ru­jąc by­dlę­ta podle wła­snej woli.

– A mi dzia­dzio mówił, jak żył jesz­cze – wtrą­ci­ła jasz­czur­ka, ta za­dzior­na – że w daw­nych cza­sach sowy, skrzy­dla­te myszy, a nawet ku­ro­pa­twy czy har­pie, to la­ta­ły. Na co komu ćmy wtedy? 

– A śli­ma­ko­nie na co ci, skoro ku­la­sa­mi prze­bie­rać umiesz? Do tego sa­me­go i ćmi byli. Słu­chaj tedy, a uważ­nie, dzie­wusz­ko. – Glapa uniósł wy­słu­żo­ny słom­ko­wy ka­pe­lu­sik, po­dra­pał się po nie­opie­rzo­nej już czu­pry­nie, a upew­niw­szy się, że wie, co dalej, kon­ty­nu­ował. – Jeden tylko dzień w mie­sią­cu nikt nie wy­la­tał i ziemi ro­dzi­ciel­ki się trzy­mał. W peł­nię było to. Nie­daj­bo­gi, by w taką noc wy­le­cieć. Ćmy, zdur­nia­łe od mie­sięcz­nej mocy, le­cia­ły tedy cię­giem na za­tra­ce­nie, za nic sobie mając nie­to­py­rzo­we świa­tła ni zwier­cia­deł­ka. W górę ino i jesz­cze wyżej, aż do kró­le­stwa pa­ją­ków. – Szmer prze­szedł po dzia­twie, plo­nem bę­dą­cy za­sia­ne­go przez Glapę nie­po­ko­ju.

Pa­ję­cze kró­le­stwo za­wsze dzia­ła­ło na wy­obraź­nię, szcze­gól­nie dzie­ci, od naj­młod­sze­go stra­szo­nych pa­ją­ka­mi, pa­jęcz­ni­ka­mi i in­ny­mi sta­wo­noż­ny­mi okro­pień­stwa­mi.

– No więc Chi­me­nez kam­ra­ty zwo­łał w Pod­żół­wiu, a były to bure bobry z Wy­la­nych Gór. Imio­na ich, niech przy­po­mnę sobie… Umkwal, Lur­thal i Bobik, zwany Nie­zgu­łą, ale in­ży­nier przed­ni pono. No i oni umy­śli­li dre­zy­nę taką, coby ćmy do niej za­prząc, ale nie taką zwy­czaj­ną. Po­my­lo­ną! Ba! Cały plan był jak przez szczu­ra wy­my­ślo­ny! Jak miar­ku­je­cie, kiedy chcie­li ci bo­brzy wy­le­cieć, no?

 

Dzie­ci po­pa­trzy­ły jedno po dru­gim w za­my­śle­niu. Nim któ­reś zdo­ła­ło krop­ki po­łą­czyć, zza ich ple­ców roz­legł się, le­d­wie wy­ry­wa­ją­cy się głu­che­mu plu­sko­wi ulewy, skrzek.

– W peł­nię, jak sowy rze­kły – od­po­wie­dzia­ła bez­na­mięt­nie żaba.

– Sowy? – po­czę­ły jedne przez dru­gie pytać nie­do­rost­ki.

– Ano, do­brze płaz młody wy­kon­cy­po­wał. To, co Chi­me­ne­zo­wi w gło­wie tłu­kło, to plan, jaki po wi­zy­cie u sów stwo­rzył we­spół z bu­ry­mi kam­ra­ta­mi. Wy­wie­dział się w sta­ro­żyt­nych księ­gach, że żadne ziem­ne i pod­ziem­ne ostrze Hy­per­do­lo­no­wi nijak krzyw­dy wy­rzą­dzić nie może. Bo­skie to drze­wo, ni chy­bił same bogi je sa­dzi­ły, a kto wie, może i przed bo­ga­mi one tu stało, przed cza­sem wszel­kim? No więc uszu nad­staw­cie: drze­wo takie, zda­ło­by się nie­znisz­czal­ne, jak i my, swoją sła­bi­znę po­sia­da­ło, boski feler ja­ko­by. Można ściąć je to­por­kiem, co z niego sa­me­go jest zro­bio­ne. Ot co! 

Dzie­ci wy­da­ły jed­no­rod­ne i rów­nie gło­śne, co prze­peł­nio­ne bra­kiem zro­zu­mie­nia, “aaaha­aa”, po czym, z wy­ra­zem naj­głęb­sze­go sku­pie­nia, kon­ty­nu­owa­ły słu­cha­nie. 

– Że sensu to nie ma? Że być nie może? Ano, każdy tak my­ślał, co mu wie­dzy bra­kło. Le­gen­dy, któ­rych sens po­znał nasz nie­zmor­do­wa­ny bóbr, gło­si­ły atoli, że w sa­miut­kiej ko­ro­nie drze­wa, na szczy­cie świa­ta, znaj­du­je się skarb ta­jem­ny, a skry­ty jak kro­pla w sta­wie: Dę­bo­we serce, które ży­cio­daj­ne soki w tkan­ki drze­wa pom­pu­je. W po­da­niach zasię stoi, że ono, serce to, taką moc po­sia­da­ło, że ni ziem­ski, ni boski twór żaden do­rów­nać jej nie zdo­łał. I taką to drogę Chi­me­nez obrał, innej nie było. A jak się do serca drze­wa do­stać? Ha! Toć pro­ste to, jak śle­pe­go w pysk strze­lić! W górę, pod same niebo, do ko­ro­ny! Wiśta wio, ćmaki, łap­ser­da­ki!

To krzyk­nąw­szy, mach­nął laską ku niebu na tyle nie­ocze­ki­wa­nie, iż dzie­ci przed nim omal się nie po­wyw­ra­ca­ły, gło­śno przy tym re­cho­cząc, ni to ze sta­re­go, ni z sie­bie sa­mych. 

– I ru­szy­ła w pierw­szą peł­nię, jaka im się nada­rzy­ła, bo­brza gro­ma­da z Chi­me­ne­zem na czele. Całą noc le­cie­li w za­przę­gu dwu­na­stu rą­czych ciem, a w po­chod­nie zbroj­ny lud na dole, niby pył z po­piel­ni­ka, ża­rzył się coraz to lecej, by zga­snąć zu­peł­nie wresz­cie. Po­dzi­wia­li tedy cuda Żół­wie­go Drze­wa, a nie­ma­ło ich było! Ogrom­ne na­ro­śla, kwia­ty, stor­czy­ki naj­zmyśl­niej­szych z bóstw pędz­lem kre­ślo­ne. Bujne i ogrom­ne jak chmu­ra bu­rzo­wa kępy je­mio­ły, na­zwa­ne i nie­na­zwa­ne pędy, pną­cza i li­no­ro­śla.

Po cza­sie zaś nie­dłu­gim oczy ich uj­rza­ły My­ko­nos, grzy­bią kra­inę. Tam to wie­wió­rzy lud na ogrom­nych i sta­rych jak sam Dąb hu­bach sioła swoje, mia­sta i mia­stecz­ka czy­nił. Jed­na­ko i wa­row­nie sła­wet­ne, a jużci. W naj­wyż­szym punk­cie, na po­gra­ni­czu grzy­bie­go i pa­ję­cze­go kró­le­stwa, stały nie­zdo­by­te: Orzech, Kasz­tan, Żo­łądź i Szysz­ka. Te zaś, dzień i noc plu­ga­stwo wsze­la­kie, z góry le­zą­ce, w ry­zach trzy­ma­ły, świat nasz na­ziem­ny od zguby strze­gąc. 

A bobry? Le­cia­ły ponad nimi, sen­sa­cji wiel­kiej wszak­że nie bu­dząc, bo to i mało ćmich za­przę­gów la­ta­ło tędy oneg­daj? Na­resz­cie, w świe­tle mie­sią­ca, zo­ba­czy­li po­ły­sku­ją­ce tu i ów­dzie nitki. Nie trze­ba było długo cze­kać, by pierw­sze by­dlę­cie w sieci wpa­dło, wijąc się i tłu­kąc jak osza­la­łe. Bobry tylko po­stron­ki od­cię­ły i, nie zwa­ża­jąc na nic, le­cia­ły w górę, gdzie ćmy po­nio­są. Nie mi­nę­ło kilka chwil, już po­ło­wy z tu­zi­na bra­kło, mimo że bobry cięły sieci jak w go­rącz­ce, ostry­mi i dłu­ga­śny­mi bo­brzy­mi gi­zar­ma­mi. Wkoło zaś, coraz to wię­cej ro­bac­twa za­czę­ło przy­glą­dać się oso­bli­wym go­ściom, szep­tać ohyd­ną pa­ję­czą mową, spo­so­bić się na nowe sma­ko­ły­ki, co im same na ta­le­rze lgną. W końcu nie było rady: wpa­dli bo­brzy jak hubka w ognie.

 

Har­pie szpo­ny za­stu­ka­ły na ba­lu­stra­dzie w wy­ra­zie pod­nie­ce­nia i na­pię­cia. Pa­zu­ry jasz­czu­rzych i ludz­kich wy­rost­ków trzesz­cza­ły zaś mię­dzy zę­ba­mi, pa­skud­nie ogry­zio­ne, mimo mat­czy­nych za­ka­zów i oj­cow­skich pasów, ma­ją­cych pro­ce­der ów po­wstrzy­mać me­to­dą nader bez­po­śred­nią. 

– A wpaść w lep­kie, pa­ję­cze sidła, to śmierć pewna. Wnet dłu­go­no­gie kąt­ni­ki i ją­trzą­ce się jak rana za­ro­pia­ła krzy­ża­ki, uca­pi­ły fe­raj­nę, ob­le­kły w nitki i przed ob­li­cze kró­lo­wej po­sta­wi­ły. A ta im rze­cze: “Co­ście tu chcia­ły, na­ziem­ne isto­ty? Mów­cie, zanim w wąt­pia wasze żądło swoje wrażę, bom cie­ka­wa”. – Słowa kruka przy­bra­ły po­stać wy­plu­wa­nych ni­czym pest­ki cze­re­śni syków, szme­rów i bek­nięć, naj­pew­niej ma­ją­cych w Gla­piej gło­wie ucho­dzić za imi­ta­cję plu­ga­we­go dia­lek­tu. W rze­czy­wi­sto­ści przy­spo­rzy­ły mu kilku no­wych spek­ta­to­rów, któ­rzy po­sły­szaw­szy oso­bli­we dźwię­ki, zwró­ci­li ku niemu oczy, wy­chy­nąw­szy z ta­wer­ny, nie­rzad­ko wy­bu­cha­jąc przy tym śmie­chem. Glapy, speca od imi­ta­cji i na­śla­do­wa­nia od­gło­sów, rzecz jasna ob­cho­dzi­ło to tyle, co nic.

 

– Nie­ustra­szo­ny Chi­me­nez nie prze­ląkł się. Bez wa­ha­nia, tymi słowy samej wład­czy­ni plu­ga­stwa od­po­wie­dział: “Wasza wy­so­kość! Przy­cho­dzę po pomoc, pomoc ofe­ru­jąc. W pa­ję­czej do­me­nie wasz kraj wię­zio­ny: ni w dół, gdzie wie­wió­rza warta, ni w górę, gdzie żar­łocz­ne ro­sicz­ki i pa­ją­ko­łów­ki. Ja zaś, Chi­me­nez, serce Dębu pra­gnę zdo­być, na szko­dę wa­szym wro­gom, ży­cio­daj­nych soków po­zba­wia­jąc czy grzy­by, czy ro­śli­ny insze. Drogę ino przez dzie­dzi­nę daj­cie, a słowo moje macie, że dopnę swego!”. 

Ma­tro­na pa­ję­cza na to w śmiech, zimny i po­nu­ry niby szczęk stali o stal, a zło­wróżb­ny tak, że nawet pod­da­ni jej po­ku­li­li się. I rze­cze tedy: “Ckli­wość wzbu­dza we mnie ta ziem­ska na­iw­ność. Może re­ga­lia moje też wam by się zdały, co? Może jaja pa­ję­cze? A może je­dwa­bi naj­moc­niej­szych szpu­la?”. Chi­me­nez, nie­zbi­ty z pan­ta­ły­ku, od­po­wie­dział jeno: “Jadu wa­szej mi­ło­ści uniżenie prosimy, jeśli już mowa o tym. We­hi­kuł nasz, w ni­ciach uwi­kła­ny, do dzia­ła­nia jej po­trze­bu­je, innej drogi przez Las Mię­so­ja­dów nie ma, niźli z jego pomocą. Niby ogień żywy mknąć w górę zdol­ny, aż do Kra­iny Ostat­nich Dziu­pli. Aż do pu­stuł­ki Ki­ki­wa­ry”. Na słowa te kró­lo­wa po­waż­ną minę przy­bra­ła, kły ośli­złe scho­wa­ła i my­śleć po­czę­ła. “Sko­ro­ście Ki­ki­wa­rę zna­cie, musi nie byle chłyst­ki je­ste­ście, ni za­tra­ceń­ce pierw­sze lep­sze. Co dla niej macie? Mów­cie, ale już!”. Chi­me­nez, nie zwa­ża­jąc na kró­lew­ską wolę, pary z pyska nie dał, czym nie tyle wście­kłość, co cie­ka­wość coraz to więk­szą i więk­szą w kró­lo­wej wzbu­dzać po­czął.

Szmer pa­ję­czy owład­nął białą salę mo­nar­sze­go pa­ła­cu, lecz ma­tro­na wbrew po­wszech­nej racji dała bo­brom, czego chcia­ły, w osłu­pie­nie wszyst­kich wpra­wia­jąc. Wa­ru­nek miała prze­to, i ow­szem: jed­ne­go z wę­drow­ców pod za­staw obiet­ni­cy zło­żo­nej. I tak ostał się w kró­lew­skiej mocy pierw­szy z kam­ra­tów – Umkwal. Resz­ta zaś ru­szy­ła dalej, na skraj kra­iny pa­ję­czyn i mu­sze­go ścier­wa. Stam­tąd dalej, w górę, przez Las Mię­so­ja­dów, strasz­li­wy i ro­śli­na­mi wy­peł­nio­ny, co wbrew na­tu­rze i po­rząd­ko­wi wsze­la­kie­mu, lu­bo­wa­ły się w mię­sie i mor­dzie. Po­my­ślał­by kto, że strasz­liw­sze jesz­cze jakie po­two­ry nad pa­ją­ki, na­po­tka­ją bo­brzy nasi? Ale czy ulę­kli się? 

– Nie! – nie­mal od­ru­cho­wo za­krzyk­nę­ła cała dzia­twa, zwier­co­na i żywa niby ocho­czy pło­mień tań­czą­cy na su­chej brze­zi­nie. 

– Spiesz­no im było, a widok bia­łych i pa­skud­nych krain na­przy­krzył im się nie­mo­żeb­nie. 

– I Umkwa­la zo­sta­wi­li, wśród tych stra­chów wszyst­kich. – Wzdry­gnę­ła się naj­młod­sza z ludz­kich dziew­czy­nek, trzę­sąc wi­kli­no­wym ko­szem, pod któ­rym skry­ta, cze­ka­ła ko­lej­nych prze­ra­ża­ją­cych dzi­wów. 

– Stąd nie ba­ła­mu­cąc, do pracy się za­bra­li co żywo. Już to pa­ję­czą tru­ci­znę mie­szać, już to spra­wiać elik­si­ry, już to al­che­mię bo­brzą, a in­szy­nie­rję ta­jem­ną od­czy­niać. Tym spo­so­bem pierw­szy ognio­pęd stwo­rzy­li. Nie, jak dzi­siej­sze sil­ni­ki, desz­czo­wą ener­gią za­si­la­ny, a al­che­micz­ny­mi re­ak­cy­ja­mi wy­dzie­li­ny cen­nej. 

 

 

O Lesie Mię­so­ja­dów, Ki­ki­wa­rze i Ja­ski­niach Hy­per­do­loń­skich

 

– Pę­dzi­li tedy na za­tra­ce­nie, ponad pa­ję­czym kró­le­stwem, ku niebu, ku górze i na prze­kór ro­śli­nom od­ra­ża­ją­cym, co gęsto pień Hy­per­do­lo­na ob­ra­sta­li. Nie­któ­re jak węże: dłu­gie i zę­ba­te, nie­któ­re niby je­ży­ny: kol­cza­ste i wi­ją­ce, a ru­chli­we jak kle­nie, co je z wody na zie­mię wy­pu­ścisz. Gąszcz ten długo nie trwał, a dre­zy­na w we­hi­kuł prze­dzierz­gnię­ta, cięła i mi­ja­ła nader snad­nie wsze­la­kie prze­szko­dy na ich dro­dze. Nie­ba­wem wy­do­by­li się na prze­stwór, gdzie miast po­twor­no­ści zie­lo­nych, po­ro­sty jeno, msza­ry ogrom­ne i grzy­by cu­dacz­ne, co ani ich do stra­wy wrzu­cić, ani kijem zdzie­lić.

Kra­ina Ostat­nich Dziu­pli roz­cią­ga­ła się po krań­ce świa­ta sa­me­go. Tam to wsze­la­kie ptac­two naj­do­stoj­niej­sze kresu swych dni wy­cze­ki­wa­ło. Zimny i nie­go­ścin­ny, wietrz­ny a suchy był to kraj, bo i Żółwi Dąb, niby góra naj­wyż­sza, wzno­sił się tu da­le­ko ponad chmu­ry. Taka to była kra­ina, toteż długo cze­kać ptacy końca zwy­kle nie mu­sie­li. Wśród nich, naj­zna­mie­nit­sze z dzię­cio­łów, sowy, oj­co­wie i pra­oj­co­wie rodów or­lich czy sępy łyse. W tej licz­bie żu­ra­wie, cza­ple i bo­cia­ny, jako za życia, tak i ku śmie­ci we­spół idące. W naj­wyż­szej zaś dziu­pli miesz­ka­ła Ki­ki­wa­ra – naj­star­sza i naj­mę­dr­sza z pu­stu­łek, a i in­nych pie­rza­stych nie­bo­lo­tów. 

– To nie sowy uczo­ne naj­wię­cej są? Wszy­scy tak mówią – za­pro­te­sto­wa­ła ludz­ka dziew­czyn­ka, mem­ląc po­zba­wio­ną mle­cza­ków buzią nie­ go­rzej niż sam Glapa. 

– Niby są, ale tam, na górze, to in­szej wie­dzy trze­ba. Nie tylko o tym, co było i co jest, ale co bę­dzie. A jak sowa wie­dzieć ma, co bę­dzie, kiedy od naj­wyż­szej dziu­pli to ich, ho, setki sta­jań dzie­lą, co do­pie­ro od serca Dębu! A Ki­ki­wa­ra wie­dzia­ła. Naj­wprzód prze­to o tym, jak prze­żyć, jak ścież­ki zna­leźć i zadka sobie na amen nie od­mro­zić. Sowy jeno to znały, a wraz z nimi i Chi­me­nez, że pu­stuł­ka wie. A to po­ło­wa suk­ce­su już. Druga po­ło­wa zaś, to pu­stuł­kę prze­ko­nać, coby się tą wie­dzą po­dzie­li­ła. A to spra­wa nie­ła­twa. Ale i na to miał bóbr radę. Se­kret swój ta­jo­ny przed kró­lo­wą pa­ją­ków. Jak du­ma­cie nie­bo­ra­ki, co to być mogło, hę? 

– Złoto? – Na wpół py­ta­ją­co, na wpół twier­dzą­co wy­rwa­ło się jasz­czu­rząt­ko, dy­go­czą­ce już nieco i obej­mu­ją­ce za­dy­mio­ną lampę. Kruk po­ma­chał tylko głową. 

– Bursz­ty­ny – z nieco więk­szą pew­no­ścią w gło­sie za­pro­po­no­wa­ła ko­lej­na łu­sko­skó­ra. Glapa stęk­nął prze­czą­co. Z braku chęt­nych po­czął wska­zy­wać pal­cem nie­do­rost­ki, roz­dzia­wia­jąc dziób w ocze­ki­wa­niu naj­więk­szych i naj­za­baw­niej­szych dur­noctw, jakie to tylko w dzie­cię­cej wy­obraź­ni mogły po­wstać. Sły­sząc “zie­mię”, “pysz­ne pysz­no­ści” czy “kre­acje złotą nicią szyte” pry­chał raz za razem i krztu­sił się bu­ko­wy­mi orzesz­ka­mi. 

– Wie­dzę – ode­zwał się w końcu ospo­wa­ty gru­ba­sek, chcąc udo­wod­nić, że wy­cią­gnął wnio­ski z ostat­niej bury od ba­ja­rza. I tym razem mu się nie udało. Gdy za­pa­dła cisza, wy­peł­nio­na je­dy­nie me­lo­dią nie­usta­ją­cej ulewy, Glapa spo­koj­nie, acz z wła­ści­wym na­masz­cze­niem, podał wła­ści­wą od­po­wiedź. 

– Mi­łość. Naj­cen­niej­sze, co Chi­me­nez miał. 

Dzie­ci po­pa­trzy­ły po sobie nie wie­dząc, czy roz­wią­za­nie za­gad­ki aby na pewno je sa­tys­fak­cjo­nu­je. Har­pie nie­mal po­spa­da­ły z ba­lu­strad, za­chwia­ne po­ten­cjal­ną utra­tą szan­sy na tak wy­cze­ki­wa­ne “…i żyli długo i szczę­śli­wie”. Glapa na­to­miast, ani na chwi­lę nie wy­zby­wa­jąc się uśmiesz­ku sa­tys­fak­cji z po­pło­chu, jaki za­siał u słu­cha­czy, na mo­ment prze­rwał swój dzia­dow­ski ta­niec. Po­chy­lił się i, zdra­dza­jąc ja­ko­by naj­więk­szą ta­jem­ni­cę, rzekł:

– Serce Ki­ki­wa­rze oddał swoje. 

 

Prze­cią­gły jęk zdu­mie­nia prze­biegł po oszo­ło­mio­nej dzia­twie. Nawet prze­mą­drza­ła żaba zda­wa­ła się pod­dać Gla­pie­mu cza­ro­wi, zwie­sza­jąc bez­wład­nie język. – Mu­si­cie wie­dzieć, gał­ga­ny, że na drze­wie pasji i za­wzię­to­ści nie­rzad­ko rosną i ze­psu­te owoce, ob­se­sją, a cza­sa­mi i obłę­dem zwane. Taki to plon Chi­me­ne­zo­wa za­pal­czy­wość ze­bra­ła. Byle do celu, byle po swoje! O mi­ło­ści nie­po­mny, oddał pu­stuł­ce swoje serce, bóbr nie­szczę­sny. Nawet Ki­ki­wa­ra, wszyst­ko w życiu już wi­dząc, wszyst­ko wie­dząc i wszyst­ko eks­pe­rien­cją swoją obej­mu­jąc, nie mogła daru ta­kie­go zi­gno­ro­wać. Kon­tenta zaś bę­dą­c z niego, wska­za­ła mu dal­szą drogę: ku tu­ne­lom do wnę­trza pnia pro­wa­dzą­cym, gdzie soki, lep­kie i słod­kie, a ży­cio­daj­ne. “Je­dy­na to droga, je­dy­ne miej­sce, gdzie cie­pło jesz­cze trwa, po­śród ku­rza­wy i mroź­nej zgro­zy”, tymi sło­wa­mi go wy­pra­wi­ła, nie­bo­gę. Otwar­ła mu tedy wej­ście w głąb dziu­pli swo­jej, tam, gdzie jesz­cze nie za­pu­ścił się ni bóbr, ni ptak, ni pająk. Okry­ta mchem zło­tym, gir­lan­da­mi blusz­czy i po­wo­jów o nie­moż­li­wych do roz­po­zna­nia bar­wach kur­ty­na, roz­war­ła się przed Chi­me­ne­zem. 

Gdy wstą­pił w nią, oczom jego uka­za­ły się ka­ska­dy ja­rzą­ce­go się, zło­ci­ste­go płynu, si­kla­wy po­ły­skli­we, niby miód ob­le­pia­ją­ce i opły­wa­ją­ce wszyst­ko wokół. Ro­zej­rzał się i zro­zu­miał, że zo­stał sam. A może za­wsze był? Umy­sł jego, stru­dzo­ny wie­lo­let­nią po­go­nią, nie bez szwan­ku się ostał, co rusz figle mu jakie pła­ta­jąc.

Nie zmar­twiał jed­nak. Nie uląkł się. Nie za­chwy­cił nawet iście kró­lew­skim wi­do­kiem. Nie miał serca. Miał tylko rozum, cel i za­da­nie. Parł tedy jak po swoje, ku górze, coraz wyżej wspi­na­jąc się po zrę­bo­wa­tych i nie­rów­nych ścia­nach Dę­bo­wych ja­skiń. Mor­der­cza była to wspi­nacz­ka. Bez we­hi­ku­łu, ćma­kiem czy sil­ni­kiem na­pę­dza­nego, o wła­snych jeno ra­mio­nach. Wspi­nał się Chi­me­nez w bla­do­zło­tych ciem­no­ściach, w po­wszech­nej lep­ko­ści, ale i cie­ple. W końcu oczom jego uka­zał się szczyt ko­ro­ny Hy­per­do­lo­na. To tam, w naj­gęst­szym gąsz­czu cien­kich niby babie lato nitek, tłu­kło się serce. 

Róż­nie ga­da­ją o tym, co tam Chi­me­nez uj­rzał. Jedni mówią, że niebo bez­kre­sne, a gwiaz­dy w ta­kiej bli­sko­ści i licz­bie, że chy­lać się mu­siał, coby sobie czu­pry­ny nie spo­pie­lać. Dru­dzy, że od­wrot­nie: ciem­ność nie­prze­nik­nio­ną, jak w ma­tecz­ni­ku naj­czar­niej­szym, gdzie nawet pa­ją­kom się nogi plą­czą. 

– A jak na­praw­dę było, no jak? – nie­cier­pli­wił się rudy chło­piec, na prze­mian to roz­wie­ra­jąc ręce, to ści­ska­jąc pię­ści, aż do bia­ło­ści knyk­ci.

Glapa zmru­żył oczy, a wzrok utkwił w dali i czer­ni, z mi­nu­ty na mi­nu­tę coraz gęst­szej. Oparł dło­nie na lasce, a zło­żyw­szy na nich głowę, zda­wał się przy­snąć, czym wzbu­dził rzecz jasna po­wszech­ny tu­mult i gwałt wśród słu­cha­ją­cych. Nic sobie z tego nie ro­biąc, po­grą­żył się w my­ślach. 

 

Otwo­rzył oczy, a przy­naj­mniej tak mu się wy­da­wa­ło. Wśród dzie­ci do­strzegł nie­wy­so­ką sta­ro­win­kę o we­so­łych oczach. Pięk­nych. Mło­dych. Stała tak i pa­trzy­ła na niego, opar­ta o ba­lu­stra­dę, a wzrok ten przy­po­mi­nał słoń­ce. I cień w let­nim ukro­pie. Po chwi­li, jak gdyby nigdy nic, oprzy­tom­niał i zgro­mił roz­wrzesz­cza­ną ha­ła­strę, a gdy ta na po­wrót zmie­ni­ła się w roz­dy­go­ta­ną i wle­pia­ją­cą gały ha­ła­strę, od­po­wie­dział, tym razem z peł­nią po­wa­gi i waż­ko­ści wy­po­wia­da­nych słów. 

– Groza tam była. Czy­sta groza. A wśród niej, wśród wi­szą­cej nad nim, prze­past­nej, wszech­po­tęż­nej i praw­dzi­wie pięk­nej groź­by, było serce. Wziął je wtedy, bo takie było jego za­da­nie, i scho­wał w pier­si. Tak oto Chi­me­nez Tę­py­ząb od­zy­skał serce, miast mi­ło­ścią, po­tę­gą go na­peł­nia­ją­ce, ale taką, aż krew wrza­ła w ży­łach. 

Dzie­ci, jak wie­dzio­ne sta­ro­żyt­nym za­klę­ciem, po­czę­ły macać wła­sne pier­si, nie mniej od bo­brze­j ko­ła­ta­ją­ce i nie­spo­koj­ne. 

 

 

O pię­ciu dniach i czte­rech no­cach

 

– Nie wiada do końca, jaką modą Chi­me­nez uszedł z ko­ro­ny Hy­per­do­lo­na. Jedne pie­śni to mówią, insze tamto, a więk­szość psie­go chwo­sta warte jeno. Ja sko­rym wiarę dać, że opo­wie­ści o je­zio­rze Bo­brzyń­cu nie mię­dzy bajki, a naj­praw­dziw­sze z prawd wło­żyć trze­ba. A było tak, że skoro tylko nowe moce zy­skał, lekce sobie ważąc pod­dęb­ne spra­wy, Chi­me­nez ze­sko­czył z Drze­wa Drzew, spa­da­jąc jak grom z nieba, a z siłą taką, że zie­mia z posad się osu­nę­ła i roz­stą­pi­ła. Tak oto, desz­czów­ką za­la­na roz­pa­dli­na, je­zio­rem się stała lata póź­niej. 

– A co z orę­żem? – za­py­tał ospo­wa­ty chło­piec wy­ma­chu­ją­cy ka­wał­kiem pa­ty­ka.

– No wła­śnie! Serce mięk­kie prze­cież, gdzie jemu do stali – po­skar­ży­ło się ko­lej­ne z dzie­ci.

– I w pier­si… Jak z niego topór wykuć? – krzyk­nę­ło na­stęp­ne, czy­niąc z nie­mą­drych pytań i uwag istne za­wo­dy, w któ­rych nie­ma­łe miało szan­sę na wy­gra­ną. 

– Nijak – wzru­szył ra­mio­na­mi Glapa. – Sam Chi­me­nez orę­żem stał się. Nie słu­cha­liś­ta, urwi­poł­cie? Niby księ­ży­co­wa skała z nieba spadł, niby sam bóg ze­sła­ny, mie­niąc się zło­tem, jak ty­siąc ka­gan­ków. A łuna zeń biła jak z desz­czów­ki świe­żej, gro­mem jesz­cze pach­ną­cej. – Gla­pia wi­dow­nia nie­mal rów­no­cze­śnie zer­k­nę­ła w stro­nę desz­czów­ko­wych ko­lek­to­rów. Zgro­ma­dzo­na tam woda z wolna opły­wa­ła rzędy mie­dzia­nych prę­tów znaj­du­ją­cych się we­wnątrz, opa­li­zu­jąc i mi­go­cząc po­ły­skli­wie. Mając więc w wy­obraź­ni jako taki obraz świe­tli­ste­go bobra, dzia­twa na po­wrót zwró­ci­łą oczy ku Gla­pie. 

– Lud­ko­wie zrazu za boga go wzię­li, bić po­kło­ny po­czę­li, to pie­śni wzno­sić, na ko­la­na padać i w pierś się bić. Nikt już pod­ów­czas o nim nie pa­mię­tał, lata temu prze­padł Chi­me­nez, wieki całe imię jego w ludz­kich ni jasz­czu­rzych, czy nawet bo­brzych ustach nie wy­brzmia­ło, dla kro­to­chwi­li chyba. A tak! Tyle cała po­dróż jego trwa­ła. Ale przy­po­mnie­li sobie, oj przy­po­mnie­li. Za nic sobie mając pro­stacz­ków po­kło­ny, plu­nął jeno na nich Chi­me­nez i ku Hy­per­do­lo­no­wi się udał. I za­czę­ło się… 

Wizg i zgrzyt jeden prze­ciął całą bodaj kra­inę. Wszyst­kie ptac­two, ryb­ko­wie wodni a ro­bac­two, naj­po­dlej­sze nawet, pierz­chać po­czę­ło przed gwał­tem i tu­mul­tem, jakie zgo­to­wał im Chi­me­nez. Ni mysz się nie osta­ła, coby w naj­głęb­szą norę nie wpeł­zła, byle ochro­ny szu­kać przed po­twor­nym ło­sko­tem. Każde star­cie stru­ga bo­brze­go z Hy­per­do­loń­skim pniem ni­czym ostrze prze­szy­wa­ło umy­sły wszyst­kie­go ży­we­go stwo­rze­nia. Nawet biesy, zmory i insze licha zmy­ka­ły na łeb, na szyję tam, skąd przy­szły. Gdy zaś pierw­szy wiór z żół­wie­go pnia zle­ciał ku pod­nó­żu drze­wa, blady strach padł na mo­tłoch przy­glą­da­ją­cy się, a nie­do­wie­rza­ją­cy wciąż. Przy­po­mnie­li sobie imię jego i obiet­ni­cę prze­zeń zło­żo­ną. Roz­pierz­chli się tedy, każdy do swo­je­go obej­ścia, zdję­ci grozą, mdle­jąc i kła­dąc się po­ko­tem, ra­że­ni gro­ma­mi zgrzy­tów i pi­sków.

 

Na te słowa jedno z dzie­ci za­kwi­li­ło. Inne padło jak dłu­gie na deski w akom­pa­nia­men­cie głup­ko­wa­tych, po­je­dyn­czych re­cho­tów. Po­zo­sta­łe jed­nak z nie­za­chwia­ną uwagą wpa­try­wa­ły się w sta­re­go Glapę, cie­ka­we dal­szych wy­da­rzeń. 

– Pięć dni i czte­ry noce Chi­me­nez bez ustan­ku pruł stru­ga­mi pień, każ­de­go, kto choć­by i na dzień drogi po­zo­sta­wał, snu po­zba­wia­jąc i do sza­leń­stwa do­pro­wa­dza­jąc. Czar­ny­mi zgło­ski się owe dni za­pi­sa­ły w hi­sto­rii świa­ta. Czar­ny­mi myśli za­snu­te, czar­ną ćmą w oczach bez­sen­nych. Czar­ny­mi od tru­cheł dro­ga­mi do­ni­kąd pro­wa­dzą­cy­mi i czar­nym wió­rem, niby stru­pa­mi rwa­ny­mi z le­d­wie za­skle­pio­nej rany. Na­resz­cie czwar­tej nocy ucichł zgiełk. Ci, co jesz­cze dy­cha­li, wy­chy­nę­li nie­pew­nie z kry­jó­wek. Łuna bi­ją­ca z miej­sca wy­rę­bu jakby zma­la­ła, w końcu zga­sła zu­peł­nie. Serce Dębu, a wraz z nim Chi­me­nez, ży­wo­ta do­ko­na­ło. 

 

Ktoś jęk­nął, ktoś stęk­nął, a har­pie na­dę­ły się, go­to­we wy­buch­nąć pła­czem. Albo krzy­kiem. Jedna tylko sta­ro­win­ka stała po­śród nich nie­wzru­szo­na. W ocze­ki­wa­niu. Wie­dzia­ła, że to nie ko­niec. 

– Kon­ty­nu­uj, pro­szę – po­wie­dzia­ła ła­god­nie, wciąż z uwagą i nie­zwy­kłą ser­decz­no­ścią przy­glą­da­ją­c się kru­ko­wi. Więk­szej za­chę­ty nie po­trze­bu­jąc, a nadto nie znaj­du­jąc w za­smu­co­nych twa­rzach słu­cha­czy zbyt­niej po­cie­chy, Glapa roz­warł sze­ro­ko dziób i od­chrząk­nął. W spo­sób, ma się ro­zu­mieć, ty­po­wy dla dzia­dów. 

– Cisza głu­cha, w swo­jej isto­cie inna zu­peł­nie niż przed pię­ciu dni, po­gło­sem har­mi­dru zmą­co­na i na za­wsze już od­mie­nio­na, po­now­nie zo­sta­ła żgnię­ta okrut­nie. Zda­ło­by się osta­tecz­nie i na za­wsze uśmier­co­na. Świat wy­peł­nił huk tak zło­wro­gi, iż chyba w gar­dzie­li przed­wiecz­ne­go i bez­kre­sne­go ko­smo­su po­wsta­ły. Hy­per­do­lon po­ru­szył się.

Pierw­szy raz od wie­ków drgnął, a naj­mniej­szy ruch jego świat na pół zda­ło­by się roz­dzie­rał. Insze drze­wo jakie, ani chybi, już by padło. Sro­gie rany mu Chi­me­nez zadał. “Ko­niec cza­sów na­stał!”, “biada!” krzy­cze­li w bla­dym stra­chu i sza­leń­stwie ci, któ­rzy osta­li się na umy­śle zdro­wi. Ci zaś, co drze­wiej już rozum po­stra­da­li, skan­do­wa­li chó­ral­nie: “uczy­nił, co przy­obie­cał”, “demon”, “nisz­czy­ciel”, ale i “wy­zwo­li­ciel”, “me­sjasz”. 

Ko­lej­ne drgnię­cie, ko­lej­ne setki ist­nień zwa­lo­nych, ra­żo­nych gro­mem za­bój­czo wi­bru­ją­ce­go po­wie­trza. Hy­per­do­lon spa­dał. Po­wo­li i prze­raź­li­wie. 

 

 

O pęk­nię­ciu i mi­ło­ści

 

Kruk nie pa­trzył już po dzia­twie. Swoje słowa kie­ro­wał wprost do niej, jak gdyby tylko z nią na we­ran­dzie będąc. 

– Nagle, wraz z pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, miesz­kań­cy Pod­żół­wia zo­ba­czy­li kształt nie­wy­raź­ny, z Dębu zstę­pu­ją­cy, ja­ko­by ducha – za­czął z em­fa­zą. – To Ki­ki­wa­ra ostat­kiem tchu spły­nę­ła z chmur i opu­ści­ła dziu­plę swą naj­dal­szą, ni to spa­da­jąc, ni lą­du­jąc przy Chi­me­ne­zie. W dzio­bie zaś serce nio­sła, tęt­nią­ce i prze­peł­nio­ne mi­ło­ścią. Po­ło­ży­ła je więc tam, gdzie ostat­nie ciosy Chi­me­nez zadał drze­wu, wnet za­ci­ska­jąc się mię­dzy zrę­ba­mi opa­da­ją­ce­go gi­gan­ta.

I wy­trzy­ma­ło. Nie pod­da­ło się po­tę­dze na­pie­ra­ją­cej, samo nie mniej­szą siłą prze­peł­nio­ne, Hy­per­do­lo­na za­trzy­mu­jąc w po­cho­dzie ku za­gła­dzie i znisz­cze­niu.  

– Czyli nici ze szczę­śli­we­go za­koń­cze­nia? – po­skar­ży­ły się nie­za­do­wo­lo­ne har­pie. 

– A kto po­wie­dział, że to nie jest szczę­śli­we? I że to za­koń­cze­nie? – rzu­cił do dziew­czy­nek nie pa­trząc na nie. Wle­pia­ł wzrok w ogni­ki tań­czą­ce na źre­ni­cach staruszki. 

– A co się stało z Lo­be­lią? Pró­bo­wa­ła go ra­to­wać? Roz­pa­cza­ła? 

– Aaa tak… – wes­tchnął kruk, jak gdyby przy­po­mi­na­jąc sobie o spra­wach, o któ­rych pa­mię­tał, żeby za­po­mnieć. – Roz­pa­cza­ła, pew­ni­kiem, jak każdy, kto w owych wy­da­rze­niach brał udział. Czy za Chi­me­ne­zem? O tym pisma nie wspo­mi­na­ją ni min­strel żaden, i mi nie wiada o jej lo­sach. 

– Ale prze­cież… prze­cież… to o nich hi­sto­ria… – nie da­wa­ła za wy­gra­ną har­pia, bę­dą­ca gło­sem wszyst­kich nie­za­do­wo­lo­nych słu­cha­czy i słu­cha­czek.

– Tak? Ta, którą le­d­wiem co bajał? Ha! Niech mnie pi­jaw­ka w dupę użre, jeśli nie wiem, o czym moja opo­wieść była! – Nieco już bar­dziej obec­ny, żach­nął się ude­rza­jąc otwar­tą dło­nią w ko­la­no. 

Dziew­czyn­ka na­pu­szy­ła się jak kwoka na jaj­kach, na­dę­ła po­licz­ki i licho jedno wie, do czego by­ła­by zdol­na, gdyby nie sto­ją­ca przed nią sta­rusz­ka. Ta za­cho­wa­ła się zgod­nie ze swoim wie­kiem. Ze spo­ko­jem, ła­god­nym, acz sta­now­czym ge­stem, uga­si­ła za­pę­dy młód­ki. Sama zaś spoj­rza­ła na Glapę tym samym wzro­kiem, do któ­re­go zdą­żył się już przy­zwy­cza­ić. 

– Słu­cha­my więc, mi­strzu – po­wie­dzia­ła bez cie­nia kpiny czy po­błaż­li­wo­ści w gło­sie. 

– Skoro tak… – Kruk zmie­szał się nieco, jed­no­cze­śnie bar­wiąc ob­li­cze nie­mal nie­do­strze­gal­nym ru­mień­cem. Ona do­strze­gła. Od­po­wie­dzia­ła tym samym, kra­śnie­jąc jak na za­wo­ła­nie. Opo­wieść rzą­dzi­ła się swo­imi pra­wa­mi, a naj­wyż­szym i nie­na­ru­szal­nym pra­wem było jej na­le­ży­te za­koń­cze­nie. Glapa wie­dział o tym do­sko­na­le.

– Skoro tylko Żół­wie Drze­wo za­trzy­ma­ło się, a lu­dzie, jeden przez dru­gie­go, po­czę­li ra­do­wać się i pła­kać, niby dzie­cię­ta z łona mat­czy­ne­go wy­łu­ska­ne, po pniu za­czę­ły spły­wać po­je­dyn­cze struż­ki wody, po chwi­li za­mie­nia­jąc się w stru­my­ki, te zaś w po­to­ki i rzeki. Z nieba zaś opa­dły pierw­sze, dzie­wi­cze kro­ple desz­czu, który po dziś dzień na­zy­wa­my Wiecz­ną Ulewą. Wie­dzieć wam trze­ba… – urwał w pół słowa, mląc w ustach zwy­cza­jo­we “urwi­poł­cie” czy inne “gał­ga­ny”. Ukrad­ko­wo spoj­rzał na nią. Po­wstrzy­mał się. – To, co Chi­me­nez na szczy­cie Hy­per­do­lo­na uj­rzał, było ni­czym innym jak mo­rzem bez­kre­snym, bo­skim i pier­wot­nym, które nie­bo­skłon nasz sta­no­wi. Drze­wo Drzew, od za­ra­nia, swo­imi ko­na­ra­mi pod­trzy­my­wa­ło je i po­wstrzy­my­wa­ło przed za­tra­ce­niem świa­ta ca­łe­go. Tam też wszel­kie isto­ty nie­bie­skie: Ma­tusz­ka Wszę­do­wio­sna i Matka Przed­wiecz­na, i Bo­gi Ojce, Ciot­ki i Stry­jo­wie, co świat nasz nie­szczę­sny w opie­ce mają. Tam też i le­wia­ta­ny, i ry­bo­człe­cy, i insze jakie stwo­ra naj­groź­niej­sze, co w ze­psu­ciu za­pa­mię­ta­łe, wojnę z bogi toczą za­wzię­tą, gromy i burze nagłe, a nisz­czy­ciel­skie roz­pę­tu­jąc na nie­do­lę pod­den­nej kra­iny. 

Prze­rwał, wzdy­cha­jąc gło­śno. Był zmę­czo­ny. Przez przy­my­ka­ją­ce się po­wie­ki do­strzegł, że dzia­twy jest jakby mniej. Przy­snął? Jeśli tak – jak długo spał? Mimo wszyst­ko kon­ty­nu­ował, bo prze­cież każda hi­sto­ria musi mieć morał. Takie jej świę­te prawo. 

– Rację mia­ły­ście, ptasz­ki – rzekł do nie­obec­nych już har­pii. – O mi­ło­ści pra­wi­łem, a jakże. Ta zaś moc ogrom­ną po­sia­da, bu­du­ją­cą i twór­czą, ale i nik­czem­ną, nisz­czy­ciel­ską. To ży­wioł praw­dzi­wy i po­tę­ga, zdol­na za­trząść po­sa­da­mi świa­ta. Bacz­cie tedy, jak się z nią ob­cho­dzić, co­by­ście nam po­wa­ły nie­bie­skiej na łby nie spro­wa­dzi­ły. 

– A ty skąd to niby wiesz, dzia­dul­ku? – do­bie­gło z nik­ną­ce­go w oczach au­dy­to­rium. Glapa tylko uśmiech­nął się pod nosem. 

– Też kie­dyś ko­cha­łem i też byłem sza­lo­ny. Ale ja mi­ło­ści nigdy nie od­da­łem. – Sta­ru­szek oparł głowę o laskę, opu­ścił ka­pe­lusz na czoło i za­mem­lał coś pod nosem. W mem­la­niu tym sły­chać było coś, czego dzie­ci nie były w sta­nie zro­zu­mieć. Nie mogły. Nie było dzie­ci. Była ona. 

– Chodź, ko­cha­ny. – Wzię­ła Glapę pod ramię, de­li­kat­nie pod­ry­wa­jąc go z ławy, która za­skrzy­pia­ła i za­bu­ja­ła, że­gna­jąc sta­re­go druha. – Jutro opo­wiesz mi znowu. Może tym razem bę­dzie o brzo­zie? 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witam ponownie :]

 

Mogę powtórzyć komentarz z bety: to trochę nie mój gatunek (rainpunk to w ogóle pierwsze słyszę), ale muszę powiedzieć, fajnie to wyszło. Czytałem o szalonym bobrze z autentycznym zainteresowaniem.

 

Wybrana stylizacja jest niełatwa i kontrowersyjna. Mi się nawet podoba, szczególnie po poprawkach.

 

Pozdrawiam serdecznie i powodzenia w konkursie

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Byłem wśród dziatwy i słuchałem opowieści starego Glapy z zapartym tchem. Nie dziwię się, że miał tylu stałych słuchaczy. Piękny motyw nieprzemijającej z wiekiem miłości. Stylizacja/prowadzenie bajania z wstawkami reakcji słuchaczy odpowiadała mi. Powodzenia w konkursie. :) Klik

Cześć, Rafael Sanki

Wyborne opowiadanie. Czytałem z wielką przyjemnością. Swobodnie posługujesz się językiem, który na potrzeby tekstu ubarwiasz zwrotami rzadko spotykanymi, wywołując u czytelnika wrażenie dawnych dziejów, rzeczywistości świata Kruka. Nie będę zbytnio się rozpisywał. Uważam, że opowiadanie jest bardzo dobre i myślę, że poprzeczka, którą postawiłeś w konkursie poszła wysoko w górę. Życzę powodzenia. 

Klik ode mnie 

Pozdrawiam

Hej,

O, portal pożarł mój komentarz… To jeszcze raz :D

Nie słyszałam wcześniej o tym gatunku i z ciekawością przeczytałam coś z tego świata.

Twój styl pisania, choć przyznam miejscami staje się wyzwaniem i wymaga skupienia, to zdecydowanie buduje klimat. Udało Ci się świetnie uchwycić energię bandy rozrechotanych dzieciaków słuchających historii starego Glapy.  

 

To teraz czekamy na opowiadanie o brzozie! :D  

Klikam i serdecznie pozdrawiam

GalicyjskiZakapior

Dobrze słyszeć, że poprawiłem się:)

 

Koala75

Nie dziwię się, że miał tylu stałych słuchaczy.

Może miał, może nie;)

 

Hasket

Dziękuję, powodzenie jak zawsze się przyda!

 

Marszawa

To teraz czekamy na opowiadanie o brzozie! :D

Jest w planach:D

 

Witaj. :)

Wątpliwości i sugestie, pojawiające się podczas czytania (zawsze – tylko do przemyślenia):

Jedna tylko żaba stała nieruchomo, niemal do połowy zatopiona w głębokiej, mętnej od błota kałuży. Zachęcana przez kruka do skrycia się w cieniu prowizorycznego daszka, machnęła tylko energicznie głową i bezdźwięcznie wydęła błoniaste policzki. – powtórzenie?

 

Choć nawet najstarsze sowy (przecinek?) przechowujące pamięć czasów stworzenia, niby obuchem zdzielone, milkną na wspomnienie tych dni, historia Chimeneza przetrwała (i tu?) na przekór milczącej zmowie.

– I o Chimenesie, bobrze, co się pajęczej królowej nie bał! – przy okazji dopytam: czy celowo tak różnorodna pisownia?

 

Chmury zaś, uważajcie, przyjemny cień i orzeźwiający deszcz dawały, miast (przecinek?) niby czarny sufit wisieć nade łbem i karać strugami wody za nienazwane winy.

Nad wszystkim zaś, górował Hyperdolon, zwany Żółwim Drzewem. – zbędny pierwszy przecinek?

– A, bo to od razu wszystko byśta chciały wiedzieć (przecinek przy Wołaczu?) wijątka, hę?

Ani Krwawy Jesion, gdzie wieczerzały jastrzębie, ani Buk Grubas (przecinek?) ni żadna z jedenastu Świętych Topoli.

To i Chimenez nasz, urażony (przecinek?) na czym świat stoi, obiecał Lobelii, że weźmie i Hyperdolona uwali, a śmiech młódki tak go rozeźlił, że nawet chwili nie czekał.

One zaś, dały mu to, czego szukał. – zbędny pierwszy przecinek?

Chłopiec spąsowiał, zaczerwienił się i ukrył głowę w ramionach, wyściubiając jedynie uszy, tak (przecinek?) by Glapich słów nie uronić i na durnia znowu nie wyjść.

… po czym powoli, jak gdyby rozpoczynając kolejny rozdział bajędy, począł opowiadać dalej. – powtórzenie?

W Czasach Słońca, wiedzieć wam mus (przecinek przy Wołaczu?) nieboraki, ćmy całymi chmarami do księżyca ciągnęły.

 

Niedługo potem słuch po nim zaginął ponownie. 

O ćmach i pajęczym królestwie

– A było to tak. W Czasach Słońca, wiedzieć wam mus nieboraki, ćmy całymi chmarami do księżyca ciągnęły. – nagłe i niespodziewane przejście od jednej opowieści do drugiej mocno zaskoczyło – poprzednio sluchacze dopytywali o najdrobniejszy szczegół, ciągle przerywając Krukowi, a tu nagle, w tak kulminacyjnym momencie – nic? – i skąd nagle druga opowieść, skoro pierwsza nieskończona?

No i te ćmy, słuchajta uważnie, bo dwa razy powtarzać nie będę, bydlęcia podówczas były nieliche, nie te miernoty (przecinek?) co dziś.

 

„Bobry” czasem są rodzaju męskiego, a czasem nijakiego – czy to celowe w mowie Kruka(? ):

… zmyślne bobry, pospołu z nietopyrzami, całe linie tworzyli

A bobry? Leciały ponad nimi…

Bobry tylko postronki odcięły i nie zważając na nic, leciały w górę, gdzie ćmy poniosą. Nie minęło kilka chwil, już połowy z tuzina brakło, mimo że bobry cięły sieci …

 

Glapa uniósł wysłużony słomkowy kapelusik, podrapał się po nieopierzonej już czuprynie, a upewniwszy się, że wie (przecinek?) co dalej, kontynuował.

Niedajbogi (przecinek?) by w taką noc wylecieć.

No i oni umyślili drezynę taką, coby ćmy do niej uprząść, ale nie taką zwyczajną. – czyli – „wytworzyć nici z włókien”?, ponieważ potem piszesz: „lecieli w zaprzęgu dwunastu rączych ciem”, może tu miało być: „zaprząc”?

Nim któreś zdołało kropki połączyć, zza ich pleców rozległ się (albo tu też przecinek, albo kolejny usunąć?) ledwie wyrywający się głuchemu pluskowi ulewy, skrzek.

Dzieci wydały jednorodne i równie głośne, co przepełnione brakiem zrozumienia, “aaachaaa”, po czym, z wyrazem najgłębszego skupienia, kontynuowały słuchanie. – bez „c” – aha?

A no, każdy tak myślał, co mu wiedzy brakło. – razem?

– I ruszyła w pierwszą pełnię (przecinek?) jaka im się nadarzyła, bobrza gromada z Chimenezem na czele.

Całą noc lecieli w zaprzęgu dwunastu rączych ciem, a w pochodnie zbrojny lud na dole, niby pył z popielnika (przecinek?) żarzył się coraz to lecej, by zgasnąć zupełnie wreszcie.

Podziwiali tedy cuda Żółwiego Drzewa, a nie mało ich było! – ort – razem?

Te zaś (przecinek?) dzień i noc plugastwo wszelakie (i tu?) z góry lezące (i tu?) w ryzach trzymały, świat nasz naziemny od zguby strzegąc. 

Bobry tylko postronki odcięły i (przecinek?) nie zważając na nic, leciały w górę, gdzie ćmy poniosą.

Pazury jaszczurzych i ludzkich wyrostków trzeszczały zaś między zębami, paskudnie ogryzione (przecinek?) mimo matczynych zakazów i ojcowskich pasów, mających proceder ów powstrzymać metodą nader bezpośrednią. 

– A wpaść w lepkie, pajęcze sidła (przecinek?) to śmierć pewna.

Mówcie, zanim w wątpia wasze żądło swoje wrażę, bom ciekawa – tu dość ciekawe, że królowa pająków miała żądło. :)

 

Czasem wyraz „dąb” masz wielką, a czasem małą literą, czy to celowe?:

Tam to wiewiórzy lud na ogromnych i starych jak sam Dąb hubach sioła swoje, miasta i miasteczka czynił.

Ja zaś, Chimenez, serce dębu pragnę zdobyć, na szkodę waszym wrogom, życiodajnych soków pozbawiając czy grzyby, czy rośliny insze.

 

Drogę ino przez dziedzinę swoją dajcie, a słowo moje macie, że dopnę swego! – powtórzenie?

Jadu waszej miłości potrzebujemy, jeśli już mowa o tym. Wehikuł nasz, w waszych niciach uwikłany, do działania jej potrzebuje, innej drogi przez Las Mięsojadów nie ma. – niejasny zapis/składnia – do czego odnosi się wyraz „jej”?, powtórzenia?

Skoroście Kikiwarę znacie, musi nie byle chłystki jesteście (przecinek?) ni zatraceńce pierwsze lepsze. – czy tu celowo taki dziwny zapis?

 

“Skoroście Kikiwarę znacie, musi nie byle chłystki jesteście ni zatraceńce pierwsze lepsze. Co dla niej macie? Mówcie, ale już!”. Chimenez, nie zważając na królewską wolę, pary z pyska nie dał, czym nie tyle wściekłość, co ciekawość coraz to większą i większą w królowej wzbudzać począł. Szmer pajęczy owładnął białą salę monarszego pałacu, lecz matrona wbrew powszechnej racji dała bobrom, czego chciały, w osłupienie wszystkich wprawiając. – zastanowiło mnie tu, czemu po prostu nie kazała ich przeszukać? – wiem z dalszego ciągu, że to miłość, ale na tym etapie zdumiało mnie, czemu królowa ich wypuściła bez przeszukania, skoro była tak ciekawa

Najcenniejsze (przecinek?) co Chimenez miał. 

Glapa natomiast, ani na chwilę nie wyzbywając się uśmieszku satysfakcji z popłochu (przecinek?) jaki zasiał u słuchaczy, na moment przerwał swój dziadowski taniec.

Pochylił się i (i tu?) zdradzając jakoby największą tajemnicę, rzekł:

Nie zachwycił nawet, iście królewskim widokiem. – zbędny przecinek?

Bez wehikułu (przecinek?) ćmakiem czy silnikiem napędzanym, o własnych jeno ramionach. – czy tu nie miało być napędzanego?; chyba że chodzi o niego i wtedy jest literówka i ma być „napędzany”?

 

Glapa zmrużył oczy, a wzrok utkwił w dali i czerni, z minuty na minutę coraz gęstszej. Oparł dłonie na lasce, a złożywszy na nich głowę, zdawał się przysnąć, czym wzbudził rzecz jasna powszechny tumult i gwałt wśród słuchających. – tu mam zapytanie, bo piszesz tu i jeszcze gdzie indziej o jego dłoniach i kolanach, ramionach, ale i o dziobie – czy Glapa to człowiek, czy ptak?

Po chwili, jak gdyby nigdy nic, oprzytomniał i zgromił rozwrzeszczaną hałastrę, a gdy ta na powrót zmieniła się w rozdygotaną i wlepiającą gały hałastrę, odpowiedział, tym razem z pełnią powagi i ważkości wypowiadanych słów. – powtórzenie?

A było tak, że skoro tylko nowe moce zyskał, lekce sobie ważąc poddębne sprawy, Chimenez zeskoczył z Drzewa Drzew, spadając jak grom z nieba, a z siłą taką, że ziemia z posad się osunęła i rozstąpiła. – tu kolejne zapytanie: czy Drzewo Drzew bez serca nadal istniało?

A łuna zeń biła jak z deszczówki świeżej, gromem jeszcze pachnącej – Glapia widownia niemal równocześnie zerknęła w stronę deszczówkowych kolektorów. – brak kropki w środku wypowiedzi?

Nawet biesy, zmory i insze licha zmykały na łeb (przecinek?) na szyję tam, skąd przyszły.

Insze drzewo jakie (przecinek?) ani chybi (i tu?) już by padło.

Ci zaś, co drzewiej już rozum postradali, skandowali chóralnie: “uczynił (przecinek?) co przyobiecał”, “demon”, “niszczyciel” (i tu?) ale i “wyzwoliciel”, “mesjasz”. 

Wlepiał wzrok w ogniki tańczące na źrenicach kobiety między nimi. – niejasne zdanie – między czym/kim?

– Ale przecież… przecież… to o nich historia… – nie dawała za wygraną harpia, będąca głosem wszystkich niezadowolonych słuchaczy i słuchaczek – brak kropki na końcu zdania?

Niech mnie pijawka w dupę użre, jeśli nie wiem, o czym moja opowieść była! – nieco już bardziej obecny, żachnął się uderzając otwartą dłonią w kolano. – błędny zapis wypowiedzi w dialogu?

To żywioł prawdziwy i potęga (przecinek?) zdolna zatrząść posadami świata.

Baczcie tedy (przecinek?) jak się z nią obchodzić, cobyście nam powały niebieskiej na łby nie sprowadziły. 

 

Jeszcze zastanowiło mnie, czemu “Baśń o Pękniętym Morzu” ma tak mało tego morza. :) 

 

Świetna stylizacja, bardzo dobry pomysł i sama opowieść. :) Wciąga i nie zanudza. :)

Klik, pozdrawiam serdecznie, powodzenia w Konkursie. :) 

Pecunia non olet

 poprzednio sluchacze dopytywali o najdrobniejszy szczegół, ciągle przerywając Krukowi, a tu nagle, w tak kulminacyjnym momencie – nic? – i skąd nagle druga opowieść, skoro pierwsza nieskończona?

To jest wciąż kontynuacja tej samej opowieści (nawet tej samej wypowiedzi), przedzielona śródtytułem dla organizacji, wizualnego oddechu, choć to wciąż jeden wieczór i jedna opowieść Glapy. Ale przyznaję Ci rację, dodałem małe wprowadzenie. 

Mówcie, zanim w wątpia wasze żądło swoje wrażę, bom ciekawa – tu dość ciekawe, że królowa pająków miała żądło. :) 

Hmmm… a czemu miałbym jej go nie udzielić?:) W świecie zwierząt nie ma w sumie instytucji królowej pająków jak np. u pszczół (chyba że się mylę).

zastanowiło mnie tu, czemu po prostu nie kazała ich przeszukać? – wiem z dalszego ciągu, że to miłość, ale na tym etapie zdumiało mnie, czemu królowa ich wypuściła bez przeszukania, skoro była tak ciekawa

Bo to baśń i świat przedstawiony nie musi układać się w ciągi przyczynowoskutkowe jak w powieściach detektywistycznych:) a dla samej opowieści nie miałoby to większego znaczenia.

czy Glapa to człowiek, czy ptak?

Dobre pytanie. To humanoidalny Kruk. Innymi słowy – posiada cechy i jednego i drugiego. 

czy Drzewo Drzew bez serca nadal istniało?

W tekście daje podpowiedzi, że ”znajduje się skarb tajemny, a skryty jak kropla w stawie: dębowe serce, które życiodajne soki w tkanki drzewa pompuje” i “serce dębu pragnę zdobyć, na szkodę waszym wrogom, życiodajnych soków pozbawiając czy grzyby, czy rośliny insze”. Stąd tak – brak serca pozbawia drzewo soków, ale jak stało tak stoi, z tym, że jako martwe drzewo, pozbawione życiowych funkcji i skazane na zagładę w dłuższej perspektywie.

Jeszcze zastanowiło mnie, czemu “Baśń o Pękniętym Morzu” ma tak mało tego morza. :)

To niejako geneza Wiecznego Deszczu, a że Glapa opowiedział tę Baśń po swojemu… Tak juz ma, a i na umyślę słabuje nieco. Stary jest, a wszystko przepuszcza przez filtr własnej miłości do żony. 

Jasne, dzięki wielkie i pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka