
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Jako, że jest to moja pierwsza publikacja na łamach strony "Nowej Fantastyki", chcialem wszystkich powitać i przedstawić moją najnowszą nowelę. Inne moje utwory postaram się publikować w miarę regularnie, co miesiąc. Mam nadzieję, że moja twórczość się wam spodoba:).
Zapraszam do mojego "Creatio" zainspirowanego nagraniem Roba Dougana – "Born Yesterday".
Życzę miłej lektury i zachęcam do oceniania i komentowanie.
Jakub
Przebudziłem się, siedząc przy kamiennym, smukłym stole w ogródku. Było ciepło… Bardzo ciepło. Przed słońcem chroniły mnie pnącza jakiejś rośliny, ukształtowanej tak, by służyła za naturalny dach. Miejsce, w którym się znajdowałem, figurowało w dzielnicy, dość stromego skraju góry. Oddalone o jakieś sześć, może siedem kilometrów miasto pałało pustką. Wstałem i rozejrzałem się po dzielnicy. Dom obok był obniżony tak, że mógłbym wskoczyć na jego dach, za to mój dom był obniżony tak w stosunku do posiadłości „poprzedniej". Przymrużyłem na chwilę oczy, by po ich otwarciu stać na środku ulicy metropolii, którą jeszcze przed chwilą obserwowałem z tak wielkiego dystansu. Wszędobylską pustkę zacząłem wypełniać; najpierw małymi blokowiskami, przechodząc do różnego rodzaju ogrodów, czy parków, by po chwili zacząć stawiać wielkie drapacze chmur. Wystarczyło, że o czymś pomyślę, a w miejsce na którym chciałem, żeby się to pojawiło… tak się właśnie stawało. Uczucie temu towarzyszące było wspaniałe; kreacja, czysta, niczym nieograniczona kreacja, świata. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy biorą przyjemność z destrukcji, niszczenia pracy innych. Ja zawsze wolałem coś tworzyć. Z czyjejś twórczości czy to artystycznej, czy czysto materialnej, zawsze wynikały jakieś profity, niekiedy dla nas wszystkich, a destrukcja? Czy poza cierpieniem przyniosła nam coś kiedyś? Tak więc tworzyłem i projektowałem. Ulica po ulicy, potem dzielnicy. Jak na pejzażu płótna malarza; z czasem miasto to zaczęło nabierać prawdziwych kształtów. Wiedziałem, że nie mogę odpocząć, gdybym to zrobił, wątpię, że szybko wróciłbym do dokańczania swego dzieła. Przechodząc przez jedną z niedokończonych jeszcze ulic, natknąłem się na kawiarenkę. Nie pamiętałem, bym ją tu stworzył, ale też niespecjalnie mnie to obchodziło. Chciało mi się pić, a kawiarenka, sądząc po wystroju, przeznaczona dla co bardziej ekskluzywnych gości była na wyciągnięcie ręki. Zaskoczył mnie widok sylwetki człowieka w środku. Przyspieszyłem kroku, by dowiedzieć się, kto tu może być poza mną.
Ciekawe, że po przekroczeniu progu drzwi znalazłem się w łódce płynącej wraz ze spokojnym nurtem rzeki, którą z brzegów otaczały szeregi wysokich palm z białymi liśćmi. Ciekawiło mnie, jakby wyglądały wszystkie te liście płynące spokojnie z nurtem rzeki, tak jak ja. Tak się więc stało setki, jeśli nie tysiące palmowych okraszeń płynęło tempem delikatnie szybszym ode mnie, lecz tym razem nie było to liście jedynie białe. Patrząc na nie pomyślałem, że najbarwniejsza tęcza nie powstydziła by się przyjąć te kolory pod swe podniebne skrzydła. Było tu wspaniale, jednak po pewnym czasie, zaczęła mi doskwierać samotność; nie chciałem płynąć sam. Tak więc niczym delfiny, dziesiątki złoto-srebrnych machin w niczym nie przypominające twory umysłów naszych architektów, wypłynęły spod tafli gładkiej, lecz ciemnej wody. Jedna z maszyn przypominająca swoim wyglądem orła połączonego z delfinem… Przykuła moją uwagę, gdyż na jej grzbiecie siedziała osoba, którą jak się mi zdawało widziałem w kawiarence. Machina ta unosiła się zaledwie parę centymetrów nad wodą; pomyślałem, że mógłbym do niej podpłynąć. Przez chwilę się wahałem, lecz ciekawość jak i chęć poznania tajemniczej osoby, przekonały mnie, bym skoczył.
Znalazłem się unoszący pod taflą wody zawieszonej w… Przestrzeni kosmicznej; obserwując jak kolejne gwiazdy przelatując przez tę wodną ścianę wydające przy tym potężny huk; gasły, zmieniając się natychmiast w monumentalne, diamentowe bryły. Za nimi zaś wpadały do ściany planety rozjaśniając się jakby życiem, a po drugiej stronie równie majestatycznie unosiły się krople wody, wytrącone przez uderzenia, błyszczące jak malutkie diamenciki na tle potężnych pozostałości gwiazd.
Znów zamknąłem oczy, by pojawić się w basenie… pod wodą; widziałem siebie opadającego swobodnie w moją stronę. Postanowiłem się wynurzyć, jednak po przeniknięciu przez tę magiczną linię, znalazłem się w rzece w zaśnieżonych górach ubrany w grubą białą kurtkę z kożuchem.
Wyszedłem z wody suchy, jakbym cały ten czas spędził nie w wodzie, a na jakiejś pustyni. Takiego widoku się nie zapomina; dziesiątki zaśnieżonych szczytów wystających ponad grube kłęby białych jak śnieg chmur, a na każdym parę chatek stylizowanych na wzór japoński. Było zimno; za każdym oddechem zamiast pary, z ust wylatywały mi małe kryształki lodu. Zacząłem schodzić w dół, przeciwnie do rzecznego nurtu(o dziwo inne rzeki płynęły normalnie). Droga początkowo nie była łatwa. Ciężko mi było przeskakiwać zwłaszcza po kamieniach, na których zamarzła woda. Dopiero jak się zmęczyłem, dostrzegłem idące wzdłuż rzeki, drewniane schody, łagodnie prowadzące w dół, jak gdyby czekały na zmęczonego wędrowca. Nie miałem zamiaru sprzeciwiać się temu wrażeniu. Dotarłem do nich najszybciej, jak to tylko było możliwe. Na schodach siedział czarnoskóry mężczyzna, odziany w identyczną kurtkę jak moja. Rzucał w górę nurtu kaczki, które odbijały się, aż nie zniknęły za chatką. Postanowiłem się przywitać, jednak nieznajomy jakby przewidując mój ruch, uprzedził mnie, lecz nie przywitaniem, którego się spodziewałem. "Tyle światów, a w większości taka pustka" objął mnie wzrokiem, który wyraźnie ukazywał, że było mu mnie żal. "Masz takie talenty" kontynuował „i tak je marnujesz" zamyślił się przez chwilę. „Chodź za mną" wstał i spokojnie zaczął schodzić ku dołowi, nie widząc żadnej alternatywy zacząłem podążać za nim. Z nieba zaczął padać gruby puch śnieżny i właśnie wtedy, zorientowałem się, że zdecydowana większość nieba znajduje się w objęciach potężnej planety. Śnieg spadał z niej, a przynajmniej tak to wyglądało z mojego punktu. Wpatrywałem się w ten niewiarygodnie majestatyczny widok.
Opamiętałem się po chwili, zacząłem biec po drewnianych schodach na złamanie karku próbując dogonić nieznajomego. Nie mogłem się zatrzymać, chciałem poznać tożsamość tego nieznajomego. Im niżej się znajdowałem, tym więcej zieleni ukazywało się moim oczom; zieleni wymieszanej z krystaliczną bielą, czystego jak łza śniegu. W końcu dotarłem nad zamarznięte jezioro, na którego środku stała wmarznięta w lód żaglówka. Dostrzegłem w niej swój cel, siedzący i popijający z termosu. Chciałem podbiec do niego, jednak byłem zbyt niepewny lodu. Niczym polujące zwierze, spokojnie wysunąłem prawą nogę przed siebie, delikatnie i bez najmniejszego dźwięku, potem lewą. Przeszedłem w ten sposób może z pięć, może sześć metrów. Ślady mych stóp odsłaniały krystalicznie czysty lód pod cienką powłoką śniegu. Poczułem się pewniejszy, więc przyspieszyłem tępa. Jak drapieżnik; im bliżej byłem swojego celu, tym szybszym krokiem się poruszałem. Szybszym, lecz wciąż cichym."Pod tobą ten lód nie załamie się. Nigdy" powiedział sympatycznym głosem mężczyzna. "Chyba, że sam byś tego chciał" dokończył i podał mi rękę. Odwdzięczyłem się mocnym uściskiem."Nazwij mnie jak chcesz" ciągnął, zeskakując z łódki. Zapytałem go, gdzie jesteśmy, lecz on tylko odpowiedział, bym rozejrzał się wokół; miałem sam się zorientować o co mu chodziło. Tak też się stało. Na jeziorze nie było już śniegu. Sam lód, a pod nim plejady ciepło pokolorowanych ryb pływających w zwartych ławicach. Śnieg padał mocniej niż dotychczas. Jednak to co naprawdę miało przykuć moją uwagę… I przykuło, to moment w którym grube, puszyste płaty śniegu stykały się z zamarzniętą taflą i zaczęły odbijać się we wszystkie możliwe strony. Tysiące, jeśli nie miliony małych szklanych kulek w chaosie latały po całym jeziorze. "Czy nie przypomina ci to czegoś" spytał czarnoskóry mężczyzna. Odpowiedziałem, że nie mam zielonego pojęcia o czy mówił. "Pomyśl o tych… kulkach, jakby były światami, pomysłami, które sam stworzyłeś, na przestrzeni życia. Patrz w jakim chaosie są pogrążone. A jakie one kruche" powiedział to i jakby na rozkaz, każda kulka rozleciała się na jeszcze tysiące mniejszych cząsteczek, zamieniając się w pył. Po paru sekundach, powietrze było czyste jak łza. Poczułem zmęczenie w każdej części ciała. Upadłem powoli na lód. Wpatrywałem się w majestatyczne niebo z naprawdę; monstrualnym widokiem. Na chwilę przymrużyłem oczy. Chciałem poczuć ten zapach. Zapach nocy. Zawsze go lubiłem… Zapach spokoju, po części chwilowego osamotnienia. Dobrze mi było z tym uczuciem. Jednak musiałem wstać. Tak więc zrobiłem. Odniosłem dziwne wrażenie.
Otoczenie jakby się zmieniło. Spojrzałem w niebo; planeta, która trochę ustąpiła miejsca niebu, emanowała ciemnym fioletem. Bez problemu mogłem dostrzec linie dzielące ląd z oceanem, a przynajmniej takie wrażenie odebrałem, gdyż miejsca te były niebieskofioletowe, co dawało dosłownie astronomiczny efekt. Spytałem się czarnego mężczyzny, co się wokół nas działo. „Nazywaj mnie jak chcesz, tylno nie proszę pana" powiedział śmiejąc się delikatnie. Jakub; zacząłem nazywać go Jakub. Nie umiałem go inaczej nazwać, nie mogłem. Stosownym gestem poinformował mnie, bym podążał za nim. Pojechał na łyżwach w stronę najsłabiej zaśnieżonego brzegu, w stronę małej drewnianej chatki. Jak nakazał, tak również ja tam pojechałem. Wnętrze domku było ciepłe jak i ekskluzywnie wystrojone. Jakuba jednak w nim nie było, co mnie lekko zdziwiło. Do mych uszu trafił przyjemny głos, delikatnie drgających strun akustycznej gitary. Chatka była mała, więc szybko znalazłem pokój z którego owe dźwięki się wydobywały. Była to skromna łazienka. Jakub siedział na krawędzi matowo-szklanej wanny, wypełnionej po brzegi wodą, oraz ogromną ilością popękanego lodu. Mężczyzna grał spokojną balladę. „Chce ci się już pisać" zapytał, po czym pochylił się do tyłu i wpadł do wanny. Podbiegłem, by go złapać. Nie zdążyłem, a w wannie go już nie było. Zdjąłem kurtkę i wskoczyłem między okruchy lodu.
Przeleciałem przez szybę w jakimś sklepie, doszczętnie ją zbijając. Znalazłem się na ulicy, na której paręnaście minut temu byłem zajęty pracą twórczą. Potłuczone szkło zastygło w powietrzu, natomiast deszcz, który padał gęsto, lecz powoli, nie opadał ku dołowi, a wzbijał się do góry. Wydobywające się z lamp zielone światło, przebijające się przez krople wody spokojnie wznoszących się ku górze, dawało to efekt, jakby natura próbowała przejąć to miejsce. Znów usłyszałem dźwięk gitary. Biała kobieta stała na środku ulicy w przemoczonym płaszczu. Wpatrywała się we mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć; i mówiła do mnie, lecz nie po przez słowa, a muzyką. Grała melodię bardzo stonowaną, przypominającą mi coś, co utraciłem dawno temu, jednak rzecz ta wciąż starała się do mnie wrócić; i udało się jej, tylko… nie w pełni, czułem, jakby czegoś jej brakowało. Dziewczyna ta ruszyła w moją stronę spokojnym krokiem. Kiedy była ode mnie dosłownie o krok, zarzuciła gitarę za plecy i… przytuliła mnie. Nie wiedziałem co robić; cała ta sytuacja wprawiła mnie w szok. Po chwili puściła mnie, by nabrać w ręce wznoszącą się wodę, żeby… zacząć malować nią w powietrzu. Obraz powstały przez nią był… nie. Nie da się tego opisać. Znów jednak miałem wrażenie, że dziewczyna ta próbowała się ze mną porozumieć. Nie wiedziałem jednak, czemu tak bardzo unikała bezpośredniej wymiany zdań. Po chwili koniuszkami swych drobnych palców, wytrąciła swe dzieło z równowagi, by woda ta poleciała mi prosto na twarz. Zacząłem mozolnie upadać, do tyłu, myślałem, wiedziałem, że nie upadnę na drogę, lecz na jakąś polanę, a może znów do wody… nic z tego; wylądowałem na siedzeniu.
Nie byłem już na ulicy, to było pewne. Nie widziałem przez wodę, ale do mego nosa dotarł zapach zimy. „Kurdę miałem już nadzieję, że wyląduję na jakiejś pustyni" pomyślałem. Gdziekolwiek, byleby było ciepło. Szybko przetarłem oczy, które zdradziły mi, że jadę kolejką górską. Dziewczyna, przez którą się tu znalazłem była wagonik dalej; dostrajała gitarę. Dopiero teraz dostrzegłem, że ma długie, złote włosy, które opadały jej delikatnie niczym mgiełka na kaptur od kurtki. Jechaliśmy spokojnie w stronę podnóża wielkiej góry. Nie wiedziałem jak się do niej zwrócić, więc zawołałem, by chociaż podała mi swe imię. Odwróciła się z czego się niezmiernie ucieszyłem. Lecz odpowiedź z jej strony, była dla mnie szokująca; zamiast odpowiedzieć słownie, pokazała wyraźnym gestem, że jest niemową… Tak przynajmniej to zrozumiałem. Miała bardzo delikatny uśmiech. Nie miałem pomysłu, jak mógłbym się przedostać na jej wagon. Chciałem w końcu się dowiedzieć, o kim była ona, czarnoskóry mężczyzna, oraz cała ta zaistniała sytuacja. Jakub przynajmniej dał mi jakieś podpowiedzi, skrawki informacji z których jednak nie mogłem rozszyfrować, gdzie mógłbym się znajdować. Naszła mnie myśl, by wyskoczyć z tej, jakże mozolnie poruszającej się kolejki. „Gruba warstwa śniegu i tak uchroniła by mnie przed upadkiem" pomyślałem. Jednak gdy wyjrzałem przez wagon, co mnie już zbytnio nie dziwiło, pomyliłem śnieg z potężnymi połaciami gęstej mgły. Góra była niemal cała utulona w we mgle, owiewającej ją zewsząd.
Dziwne konstelacje… właściwie sam nie wiem czego, zaczęły wyłaniać się z mgły, dyskretnie ukazując swą naturę… Naturę odbicia chaosu… Mych myśli, codziennego życia? Sądzę, że każdy znalazł by tu inną, unikalną odpowiedź. Powoli zaczęły nachodzić mnie podejrzenia, jakby to wszystko nie było realne… A przecież tu trwałem, myślałem. „Teoria bycia zależna od punktu istnienia"; taka właśnie myśl przeszyła mi wtedy głowę. Drobna dziewczyna. znowu wrzuciła struny w ruch nut, dyskretnie spoglądając na mnie. Nie miałem pojęcia, czego ode mnie chciała, tak samo jak w przypadku Jakuba. Tego nie wiedziałem. Wiedziałem jednak, że jeśli skoczę… Nie może mi się nic stać. Więc skoczyłem w mgielną otchłań wzrokiem starając się pozostać wciąż spokojnej dziewczynie, tak jakby wiedziała, że zamierzam zeskoczyć.
Wpadłem oczywiście do wody. Była mocno wzburzona, ja natomiast znalazłem się pod wodospadem… Tego byłem pewien. Podpłynąłem do brzegu, by wyjść z jak się okazało… Ten widok. To było… Jak ziszczenie mych marzeń. Zawsze chciałem żyć w takim miejscu. Super-nowoczesne, śnieżnobiałe mieszkania, wkłute w kamienną górę, po której właśnie, niczym rozwścieczone stado, wodospad energicznie uderzał w spokojne, niczym watażkę rozleniwiałych wilków oczko wodne. Dostrzegłem delikatną sylwetkę w jednym z okien; ze względu na wodę spływającą po uchylonym oknie, nie byłem w stanie dostrzec dokładnie, kto stał za szybą. Nie wiedziałem już, czy będzie to dziewczyna, którą dopiero co spotkałem, czy może całkowicie ktoś nowy. Miałem jednak nadzieję, że osoba nie będzie niemową, wszak od takiej dziewczyny nigdy się niczego nie dowiem. Choć trochę chciałem ją jeszcze spotkać. Jej piękna twarz nie schodziła z moich myśli nawet przez chwilę. Wejście do, jak się okazało, całego kompleksu mieszkań, znajdowało się w dość nietypowym miejscu… Pomiędzy dwoma drzewami z których zwisały pnącza przypominające bardziej krzew agrestu niżeli gładkie liany.
Środek był utrzymany w absolutnej czystości. Na ścianach wymalowanych; od dołu na ciemno-zielono, u góry na biało… wisiały ramy na portrety, lecz zamiast portretów, widniały tam kartki maszynopisu. Zacząłem czytać losowo wybrane strony; były tam scenariusze, felietony, czy opowiadania… Wszystkie napisane przeze mnie, lecz żadne niedokończone. Niektóre dla tego, że sam nigdy nie dokończyłem, niektóre jednak nie były ukończone, ponieważ brakowało stron. Dziwne uczucie towarzyszyło mi, gdy czytałem swoje prace. Większość z nich, była w jakimś stopniu zmieniona… Inaczej je pamiętałem. Po paru przeczytanych stronach, zacząłem nie otwierać, a niszczyć ramy. Wszystko było moje, ale jakby nie przeze mnie napisane. Usłyszałem dźwięk otwierających się drzwi od windy. Zacząłem biec przez labirynt, jak się okazało korytarzy. Wszędzie natomiast… Wszędzie wisiały moje prace. Było jednak ich za dużo; nigdy aż tylu historii nie napisałem. Zatrzymałem się na chwilę by przeczytać losową stronę… Nigdy tego nie napisałem, ale pomysł, który widniał, spisany na kartce papieru miałem w głowie od dłuższego czasu. Sprawdziłem kolejną ramę. Ta sama sytuacja. Było tu napisane, coś o… Kapitanie, który tonął na swym statku, i kiedy miał już nastąpić jego kres, usłyszawszy dźwięki wywodzące się z pianina jego piękniej , aczkolwiek zmarłej przed wieloma latami żony, zaczął wznosić się ku górze by … Poczułem, że mam stopy zanurzone w wodzie. I tak też było. Woda była wszędzie. Okapała z sufitu na podłogę, ze ściany na ścianę. Nie miałem już jak przeczytać innych kartek. Ledwo co widziałem. Byłem bardzo lekki, jakby to co przeczytałem, stało się faktem. Znów usłyszałem odgłos otwierających się drzwi windy i… Fortepianu; kierowany przez ten dźwięk, biegłem na ile tylko nogi mi pozwalały… Z każdym krokiem jednak stawałem się coraz lżejszy. Po chwili parłem do przodu, odpychając się do krawędzi, bądź ramek. Udało mi się jednak przedostać do korytarza wiodącego wprost do windy. Nie było w nim wody, ni żadnych anomalii grawitacyjnych. Tylko ja, mokry i zmęczony jak pies, długi, przywodzący na myśl hotelowy korytarz i otwarta winda. Spokojnie już do niej wszedłem, by zastać ledwie jeden przycisk; który zamiast cyfry, miał wyryte pióro… Jak przypuszczałem. Przez chwilę wahałem się czy pojechanie tą windą… Dokądkolwiek mnie zabierze, będzie dobrym pomysłem. „Jak do tej pory, nic mi się jeszcze przecież tu nie stało" powiedziałem do siebie, po czym wcisnąłem przycisk. Drzwi się zamknęły.
Znalazłem się w pokoju, gdzie grała młoda dziewczyna, lecz nie na gitarze tym razem, a na pianinie. Nie było tu już tak czysto. Wszystko było pokryte pyłem. Pyłem, który zresztą bardzo gęsto unosił się w powietrzu. Było niemiłosiernie duszno; prawie że nie mogłem oddychać. Dziewczyna grała na fortepianie niczym jakaś kukła. Tak przyznaję się… Wpadłem w panikę. W miejscu, a raczej miejscach, które do tej pory odwiedzałem, nic nie mogło mi się stać. Jednak tu? Nie byłem tego już taki pewien. Podbiegłem do najbliższego mi krzesła, by zbić nim szybę. Dziewczyną się chwilowo nie przejmowałem; i tak bym się od niej niczego nie dowiedział. Rzuciwszy krzesłem w taflę szkła… To się nie stłukło. Amy(bo tak ją nazwałem) spojrzała się na mnie lekko zdenerwowanym wzrokiem. „Co tu się do cholery dzieje!?" krzyknąłem na nią. Jednak szybko się uspokoiłem, gdy zobaczyłem, że tą akcją, ją lekko przestraszyłem."A jak ty myślisz?" spytał się głos z boku. Jakub… Miałem nadzieję, że jeszcze się z nim spotkam. I tak też stał. "Jakub" powiedziałem bardziej mechanicznie, a niżeli z namysłem."Jeżeli tak mnie nazwałeś? Tak" odpowiedział. Chciałem szybkiej odpowiedzi, lecz wiedziałem, że nie mogę mu jej tak zadać. Wywinąłby się z niej szybko. Był przemoczony, jak ja. „Dlaczego zaczęło być tu niebezpiecznie?" spytałem wciąż podenerwowanym głosem. „Niebezpiecznie? Nie… Nie dla ciebie i na pewno nie tutaj" odpowiedział spokojnie. „Przestań pieprzyć! Na dole o mało się nie utopiłem! Tu ledwie oddycham!" odkrzyknąłem mu, wyraźnie akcentując ostatni trzon zdania. „Ponieważ jesteś zdenerwowany" odpowiedział wciąż spokojnym głosem. „Dobrze wiesz, że jesteś kreatorem tego miejsca i nie powiesz mi że nie, bo nim jesteś i wiesz to doskonale" powiedział z taką pewnością w glosie, że nie wiedziałem co mu odpowiedzieć. „Powiedz mi szczerze… Czego pragniesz?" kontynuował. Przez chwilę zatonąłem w gąszczu własnych myśli. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. „No i o to chodzi" powiedział cicho. „Nie masz zielonego pojęcia" dokończył, po czym podszedł do mnie energicznym krokiem… I mnie popchnął. Wpadłem na szklany stół, który rozpadł się na drobne kawałki. Miałem wrażenie, jakby wszystko działo się w spowolnieniu… Jak zwykle w takich sytuacjach. Sufit był zdobiony jasnym drewnem, lampa pod nim zawieszona przypominała szklanego smoka ziejącego światłem na pokój. Tak to na pewno moja konstrukcja.
Podniosłem się na popękanym, zamarzniętym jeziorze. Na jeziorze… Znów przywitał mnie widok fioletowej planety. „Czy ja przez cały ten czas spałem?" spytałem się wciąż siedzącego na łodzi Jakuba. „Zależy jaki punkt widzenia obrać… Tak spałeś" odpowiedział. „Dlaczego to się dzieje mi?" spytałem się czarnoskórego mężczyzny. „A czy to źle? Jesteś twórcą. Taki się urodziłeś i sprawia ci to przyjemność. Tego też mi nie możesz zaprzeczyć. Powiedz mi… Co czułeś, kiedy na twoich oczach powstawało miasto. Cegła po cegle, wszystko wyrastające z kiełków twojej wyobraźni?" spytał mnie z miną, jakby już znał odpowiedź. Miał rację i to niepodważalną; nie mogłem powiedzieć, że mi się tu nie podobało. Gdziekolwiek byłem, to było moje miejsce. Nie chciało mi się wstawać; majestatyczny widok planety i gwiazd wypełniających pustkę w miejscach gdzie fioletowy olbrzym nie otulał sobą nieba, skutecznie przykuwały mnie do lodu. „Długo masz tak zamiar tam leżeć?" spytał mnie z delikatnym uśmiechem w głosie. „Piękny widok" odpowiedziałem, po czym spojrzałem się na niego. Zabawnie wyglądał, gdy był do góry nogami. „Tak" odparł cicho. „Skoro to takie piękne, to czemu nie zrobisz tego jeszcze piękniejszym?" spojrzał na mnie z miną, która wyraźnie ukazywała co miał na myśli. „Nie. Tak jest dobrze" odparłem wciąż zahipnotyzowany wspaniałym widokiem. „To jest problem… Chyba wszystkich" powiedział tym razem ciszej, „szybko akceptujemy obecny stan rzeczy. Przez to właśnie wolniej przemy ku przodowi" spojrzał się na mnie z nadzieją w oczach. Dostrzegłem lecące w naszą stronę obiekty. „Naprawdę nie chcesz niczego zmienić?" powiedział to, po czym wstał, „i pozwolisz, by kolejny twój twór padł? Pozostał zapomniany?" podszedł do mnie, chwycił mnie za kołnierz i podniósł. „Dlaczego niweczysz wszystko co tworzysz? Dlaczego nawet się nie starasz, by twe dzieła ujrzały światło dzienne!?" już nie spytał, a wrzasnął na mnie. „A co ja mam niby zrobić? Jest wiele innych. Lepszych twórców ode mnie" odpowiedziałem z żalem w głosie. „Z jakimś się kiedykolwiek konfrontowałeś?" spytał mnie i odepchnął delikatnie, „Czy ktoś ci kiedykolwiek powiedział, że jesteś gorszy od innych, że im nie dorównujesz?" mimo iż mnie zapytał… To było bardziej retoryczne pytanie, na które odpowiedziałem, logicznym, krótkim „nie", przeczuwając jednocześnie z jaką będzie wiązało się to reakcją. Jakub już chciał coś powiedzieć, lecz w tym momencie jeden z… Jak się okazało meteorytów uderzył niedaleko jeziora, załamując lód. Zapadliśmy się obaj.
Woda. Gdzie się nie ruszyłem, wszędzie towarzyszyła mi woda. Czy to w formie „zwykłej", lodu, śniegu, czy mgły. Nie mogłem się od niej uwolnić. Ale też nie chciałem. Tak też teraz płynąłem zanurzony w brązowej, afrykańskiej wodzie. Tak mi się przynajmniej wydawało, że miejsce w którym się znalazłem to coś na wzór klimatów afrykańskich. Mimo widocznego w zenicie słońca, było tu dość ciemno. Niełatwo mu było przebrnąć przez grube korony drzew wyrastających zewsząd. Wdrapałem się na korzenie; nie było trudno. Wszędzie się tu od nich roiło. Dopiero z ich poziomu dostrzegłem, że co szkwał, po gładkiej tafli wody, przelatywały delikatne fale piasku. Jakby to była pustynia na którą w końcu trafiłem. „Dlaczego pozwoliłeś by tamto miejsce się zapadło?" dobieg do mnie delikatny, kobiecy głos. Na pobliskim drzewie siedziała Amy. „A jednak potrafisz mówić" powiedziałem lekko podenerwowany tym, że do tej pory nie raczyła się do mnie odezwać. „Kim wy jesteście?" kontynuowałem mając nadzieję, że wyciągnę z niej jakieś informacje. „Ja i… Jakub? Tak go nazwałeś" Zeskoczyła z drzewa by chwycić mnie za ręce i razem ze mną wpaść do wody.
Znalazłem się w czymś co można by nazwać podwodną dżunglą. Tysiące kolorowych przedstawicieli podwodnej fauny tworzyły zadziwiającą strukturę, wydawałoby się jakby miasta. Sęk w tym… Że były to rośliny z wyglądu kojarzące się z lądem. Nie spodziewałem się, że te wody są tak głębokie. Amy wciąż trzymając mnie za ręce, wpłynęła między te rośliny półnaga. Jej widok mnie naprawdę onieśmielił. Boże jaka ona była piękna. Onieśmielony nie byłem w stanie płynąć dalej. Zostałem więc zaciągnięty w głąb tej dżungli, przez moją piękną panią. „Proszę, nie pozwól więcej na to" w jej oczach zaważyłem szczerość, jaką przez nikogo wcześniej nie byłem obdarzony. „Kim ty dla mnie jesteś?" spytałem się młodej dziewczyny. „Ty mi powiedz" odpowiedziała niemalże mechanicznie, przyciągając mnie do siebie. „Jesteś jedynie wytworem mojej wyobraźni, jako że nigdy nikogo nie miałem, a zawsze chciałem objąć kogoś uczuciem… Kogoś mi bliskiego" stwierdziłem smutno, „albo osobą, która tak jak ja, jest kreatorem tegoż miejsca" dokończyłem już znacznie weselej. „Którąś z tych prawda?" spytałem w nadziei, że odpowie „tą drugą". „Nie mówię tak, ani nie" powiedziała, po czym mnie pocałowała.
Drogi Panie Jakubie,
Z przykrością pragnę poinformować Pana, że pańskie opowiadanie zniechęciło mnie to czytania po kilku pierwszych linijkach. Spowodowane jest to częstym wśród młodych twórców brakiem szacunku dla potencjalnego czytelnika. Oczywiste błędy, które można wyłapać po "odłożeniu" opowiadania na kilka dni.
Przykłady:
"Miejsce, w którym się znajdowałem, figurowało w dzielnicy, dość stromego skraju góry." Wyboldowana część zdania, nawiązuje to rzeczownika dzielnica. Przeczytaj całe zdanie na głos.
"Oddalone o jakieś sześć, może siedem kilometrów miasto pałało pustką" To już z kategorii czepialstwa. Według mnie, zdanie nie wybrzmiewa dobrze.
"Wstałem i rozejrzałem się po dzielnicy. Dom obok był obniżony tak, że mógłbym wskoczyć na jego dach, za to mój dom był obniżony tak w stosunku do posiadłości „poprzedniej"." WTF?
"Wszędobylską pustkę zacząłem wypełniać; najpierw małymi blokowiskami, przechodząc do różnego rodzaju ogrodów, czy parków, by po chwili zacząć stawiać wielkie drapacze chmur." Coś tu nie gra?
P.S. Nie przeczytałem całości, więc jeśli to świadomy zabieg artystyczny, to wybacz.
DO WSZYSTKICH CZYTAJĄCYCH!
Chciałem przeprosić za egotyzm, który w tej noweli zawarłem. Jestem tego błędu świadomy i obiecuję, że przy kolejnych moich pracach, się to nie powtórzy.
Przebudziłem się, siedząc przy kamiennym, smukłym stole w ogródku.
Hm... jak wyglada smukły stół? Stół na smukłych nogach, to bym rozumiała. Ale cały smukły? Jak?
Przed słońcem chroniły mnie pnącza jakiejś rośliny
A czy mogą być pnącza czegoś innego, niż rośliny? To zresztą nie jedyna tautologia w tym tekście.
ukształtowanej tak, by służyła za naturalny dach.
Jeżeli pnącza, to nie ukształtowane, tylko chyba raczej rozpięte na czymś?
w dzielnicy, dość stromego skraju góry.
Dzielnica skraju góry??? No i przecinek całkowicie zbędny.
Oddalone o jakieś sześć, może siedem kilometrów miasto pałało pustką.
Zły związek frazeologiczny. Można pałać wstydem, zażenowaniem, ale na pewno nie pustką. Po prostu tak się po polsku nie mówi.
Wstałem i rozejrzałem się po dzielnicy. Dom obok był obniżony tak
Obniżony? Znaczy, dach znajdował się tuż nad podłogą? Czy może masz raczej na mysli, że po prostu położony niżej?
że mógłbym wskoczyć na jego dach, za to mój dom był obniżony tak w stosunku do posiadłości „poprzedniej".
Jeżeli patrzymy w górę, to raczej "następnej".
Przymrużyłem na chwilę oczy, by po ich otwarciu stać na środku ulicy metropolii, którą jeszcze przed chwilą obserwowałem z tak wielkiego dystansu. Wszędobylską pustkę zacząłem wypełniać; najpierw małymi blokowiskami, przechodząc do różnego rodzaju ogrodów, czy parków, by po chwili zacząć stawiać wielkie drapacze chmur.
Bohater stoi na środku ulicy metropolii i wypełnia wszędobylską pustkę? To to jest metropolia czy fatamorgana?
Wystarczyło, że o czymś pomyślę, a w miejsce na którym chciałem, żeby się to pojawiło... tak się właśnie stawało.
Zdanie niepotrzebne, ponieważ wiemy to już z poprzedzającego fragmentu.
Uczucie temu towarzyszące było wspaniałe; kreacja, czysta, niczym nieograniczona kreacja, świata.
Nie średnik tylko dwukropek, ostatni przecinek niepotrzebny.
Nawiasem mówiąc, strasznie ubogą wyobraźnię ma ten bohater: może wykreować co chce i zamiast tworzyć pałace, barokowe katedry, fruwające miasta, stacje kosmiczne, gigantyczne wodospady czy kryształowe góry, to on stawia bloki, bloki, wiecej bloków, wieżowce... Chyba autor się "Incepcji" naoglądał...
Jak na pejzażu płótna malarza
Chyba "jak pejzaż na płótnie malarza", bo nie ma czegoś takiego, jak "pejzaż płótna".
z czasem miasto to zaczęło nabierać prawdziwych kształtów.
Przecież było już metropolią. To o jakim nabieraniu kształtów mówimy? Na razie nabierasz głównie czytelnika...
Ciekawe, że po przekroczeniu progu drzwi znalazłem się w łódce płynącej wraz ze spokojnym nurtem rzeki
Nie "wraz" tylko "z nurtem", bo "wraz" oznacza towarzyszenie.
którą z brzegów otaczały
Jesteś pewien, że rzekę można OTOCZYĆ?
Tak się więc stało setki, jeśli nie tysiące palmowych okraszeń
Okraszeń? Jest w języku polskim słowo "okrasić" (=dodać tłuszczu i skwarków do potrawy lub, w przenośni, dodać czegoś ozdobnego, np. "okrasić opowiadanie wyszukanymi metaforami"), ale jeżeli nawet utworzymy od niego rzeczownik, to na pewno nie będzie on oznaczał liści.
dziesiątki złoto-srebrnych machin w niczym nie przypominające
Nie przypominających.
twory
Tworów (przypominać twory, ale nie przypominać tworów - przy przeczeniu zawsze zmieniamy biernik na dopełniacz).
umysłów naszych architektów,
Architekci nie projektują maszyn, na litość boską!
Zadam standardowe pytanie: od ukończenia tekstu do wstawienia go tutaj minął czas liczony w tygodniach, dniach, a może minutach? Spróbuj nie czytać tego tekstu przez miesiąc i wrócić do niego po tym czasie, a najlepiej poprosić, by Ci go ktoś na głos przeczytał (możesz ewentualnie sam przeczytać, to również sprawdzona metoda). Zobaczysz, ile powtórzeń i zachwaszczających zaimków znajdziesz.
A tak ogólnie polecam przeczytanie "Galerii złamanych piór" Kresa - jest tam i o tym, jak likwidować nadzaimkozę z korzyścią dla stylu, i jak prowadzić narrację, i jak budować opisy.
Achika - jak zwykle bezbłędna. W stu procentach popieram. Kresa polecam również.