
Cześć. To jedno z pierwszych opowiadań, które dopracowałem na tyle, by pokazać je publicznie. Jest częścią większej historii nad którą pracuję. Trochę mroku, trochę magii, trochę metafizyki.
Dzięki za przeczytanie!
Cześć. To jedno z pierwszych opowiadań, które dopracowałem na tyle, by pokazać je publicznie. Jest częścią większej historii nad którą pracuję. Trochę mroku, trochę magii, trochę metafizyki.
Dzięki za przeczytanie!
Słońce właśnie zaczynało oświetlać szczyt wzgórza, kiedy Elysande zobaczyła zabudowania. Osada liczyła może piętnaście chaotycznie rozrzuconych domostw, przylepionych do kamiennego stoku. Dachy z suszonej słomy, ściany z nieociosanych belek i błota. Nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę na mapie. Ale dla niej – po dniach samotnej jazdy, obolała, znużona – była to przystań. Przynajmniej chwilowa.
Koń snuł się powoli, niemal równie zmęczony co ona. Jego boki unosiły się ciężko, a kopyta zostawiały płytkie, suche ślady w suchej ziemi. Elysande czuła każdy ruch w siodle– mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a dłonie bolały od zaciskania wodzy. Bandaże przesunęły się, wilgotne od potu. Musiała się zatrzymać.
Na skraju osady zatrzymała konia i zsunęła się z siodła, niemal się potykając. Dwie dziecięce twarze wychyliły się zza płotu, obserwując ją w milczeniu. Mężczyzna stojący przy studni spojrzał w jej stronę, nie mówiąc ani słowa. W jego oczach była czujność, ale bez otwartej wrogości. Bardziej zmęczone zdziwienie.
– Szukam miejsca na noc – powiedziała cicho, starając się nie zdradzić drżenia głosu. – Wędruję na wschód.
Mężczyzna splunął obok wiadra i skinął brodą w kierunku jedynej solidniejszej chaty na wzgórzu.
– Tam. Do wójta. Może cię nie przegoni.
Uśmiechnął się krzywo, ale nie złośliwie.
Wewnątrz budynku pachniało kurzem i spalenizną. Na ścianach wisiały skóry, stół zastawiony był kubkami, nożami i resztkami chleba. Przy nim siedział człowiek o twarzy zbyt spokojnej jak na to miejsce – starszy, brodaty, o chłodnym, wypranym z uczuć spojrzeniu.
– Jak cię zwą dziecko – powiedział bez przywitania.
– El… Elira – skłamała szybko.
Zmierzył ją wzrokiem. Zbyt wyniosły akcent. Zbyt szlachetna postawa. Ale nie drążył.
– Z Nilen?
Skinęła głową.
– Granica do Esserin jest zamknięta. Nie przejdziesz. Trybunał kontroluje każdą większą drogę.
A jeśli chcesz przejść przez Ziemie Niechciane – to życzę ci, żebyś nabrała rozumu i zawróciła do domu, do rodziców.
Zamilkli. W osadzie zapanował znajomy dźwięk: ciężkie milczenie wśród ludzi, którzy widzieli zbyt wiele, by zadawać pytania. Wójt westchnął ciężko.
– Zostaniesz jedną noc. Potem albo wrócisz, albo ruszysz naprzód. – wójt powstał. – I nie szukaj tu pomocy. Ci, którzy wchodzą w mgłę, nie są mile widziani wśród żywych.
Tej nocy Elysande spała w starej izbie z glinianą podłogą. Przez szpary w deskach słyszała wiatr, a w jej snach znów pojawiły się znaki – płonące, drgające, żywe.
Ziemia pod jej stopami była coraz mniej znajoma. Przesuszona trawa zamierała w szarym, popękanym piasku. Kamienie miały tu inny odcień – jakby całe życie zostało z nich wyssane. Elysande obejrzała się za siebie raz jeszcze.
Osada zniknęła już za łukiem wzgórza. Ostatnia granica. Dalej nie było nic. Żadnych ludzi. Żadnych praw. Żadnej ochrony. Jej koń, choć utykający, szedł posłusznie. Każdy krok wybrzmiewał w pustce jak uderzenie serca. Strach przyszedł cicho. Nie jak krzyk.
Jeszcze przed chwilą była pewna, że nie ma innego wyjścia. Ale teraz – kiedy czuła z każdą chwilą większy ciężar tej decyzji – zaczęły do niej wracać obrazy. Najpierw te niegroźne, dziecinne.
Guwernantki w cieniu okien rezydencji, pochylone nad nią z podszytym moralizowaniem głosem:
„Ziemie Niechciane to miejsce, gdzie dusze umierają bez pogrzebu. Tam żyją rzeczy, które kiedyś były ludźmi…, ale już nie są.”
Śmiała się z tego wtedy. Teraz nie była już dzieckiem. Ale zamiast śmiechu – cisza. Zimna, dławiąca. A potem inne wspomnienia.
Dźwięk głosu ojca dochodzącego zza zamkniętych drzwi gabinetu. Szept oficerów. Czasem wyraźne słowa – „nie wrócili”, „nie ma żadnych śladów, jakby nie istnieli”. Wtedy udawała, że nie słucha. Teraz każde z tych zdań wróciło z chirurgiczną ostrością.
Podobno oddziały najemników, ekspedycje uczonych, nawet sławni szabrownicy ruin – znikali tam bez śladu. I nie wracali. A jeśli wracali, to inni. Mówiący do siebie. Milczący latami. Umierający w katatonii ze wzrokiem wbitym w ścianę.
Tylko Trybunał miał środki. Ich Przewodnicy – wyszkoleni bogowie sami wiedzą, gdzie i przez kogo – byli w stanie przetrwać. To nie byli zwykli ludzie. Krążyły legendy, że niektórzy z nich nie spali. Że słyszeli śpiew ruin. Że w ich ciałach krążyło coś więcej niż krew.
Jedna z nielicznych otwarcie magicznych profesji Trybunału. Maski z białego metalu Potrafili przetrwać tam, gdzie inni doprowadzani byli do szaleństwa. Ale Elysande nie miała żadnej ich ochrony. Nie była Przewodnikiem. Była tylko dziewczyną, owiniętą bandażami, z ukradzioną, bluźnierczą w mniemaniu Trybunału księgą i ciałem pokrytym znakami, których nie rozumiała.
I mimo to – szła dalej. Bo po raz pierwszy, odkąd opuściła rodzinne ziemie, wiedziała, że nie ma dokąd wracać. Że droga, którą wybrała, nie jest wyborem.
Jej serce biło wolno. Usta były suche. Każdy krok był walką z samą sobą. W oddali, gdzie ziemia zmieniała się w obcą krainę, czekały na nią Ziemie Niechciane.
Długo po opuszczeniu osady Elysande nie obejrzała się ani razu. Jakby sama świadomość, że byłaby gotowa zawrócić, wystarczała, by lęk ją sparaliżował. A ona nie mogła sobie na to pozwolić.
Słońce stało wysoko. Nie było już ścieżek, tylko zdeptana trawa i ślady po dawnych drogach, które przestały być potrzebne. Mapa, którą dostała od staruszki w stolicy była tylko przybliżeniem – pełnym białych plam. Na podstawie odległości, które znała, obliczyła, że dotarcie do granicy z Esserin zajmie jej około trzech, może czterech dni, jeśli koń utrzyma tempo.
Pogładziła zwierzę po szyi. Był zmęczony, ale silny. Trochę kanciasty w ruchach, z szorstką sierścią – z rodzaju koni wykorzystywanych do ciągnięcia ciężkich ładunków. Nie narzekała. Był zdobyczą. I ostatnią szansą.
Pierwszego dnia dzieliła zapasy z rozwagą. Dwa bukłaki czystej wody. Garść suszonych płatów mięsa bliżej nieokreślonego pochodzenia i placków zbożowych. W torbie miała jeszcze zioła konserwujące – jedno na przedłużenie świeżości mięsa, drugie do oczyszczenia niepewnej wody po zagotowaniu. Wystarczyłoby, jeśli nie wpadnie w panikę. Jeśli nie zgubi się. Jeśli nie spadnie nocą z klifu. Jeśli…
Zatrzymała się przy zaroślach.
Jej wzrok zatrzymał się na roślinie o splątanych, fioletowych liściach, które pulsowały lekko, jakby oddychały. Zadrżała. Nie znała jej. Ani z traktatów, ani z własnych doświadczeń. Była dziwna. Niepokojąco żywa. Drżąca bez wiatru. Pochyliła się niżej, ale nie odważyła się jej dotknąć. To pierwszy objaw, pomyślała. Dzika magia. Nie musiała jej czuć. Wystarczyło patrzeć.
Wkrótce potem trafiła na drogę. Zaczęła się nagle – tak równo, że wyglądała jak przecięta brzytwą. Zbudowana z czarnego kamienia, pokryta cienką warstwą pyłu. Co kilka kroków z powierzchni wystawały idealnie osadzone drobinki – przez wieki nie ruszone przez czas. Kamień, jakiego nie widziała nigdzie indziej, może poza starymi traktami przy rezydencji Velmontów – ale nigdy tak gładki. Tak nierzeczywisty. To musiała być droga z czasów Imperium. Szła nią
w milczeniu. Nie było ptaków. Ani szumu liści. Tylko cisza.
***
Późnym popołudniem dostrzegła na horyzoncie kształty. Zrujnowane budynki, niegdyś może strażnica lub punkt postoju – teraz tylko kikuty i kolumny. Zdecydowała, że spędzi tam noc. Koń był wyczerpany, a ona nie miała lepszego schronienia. Rozbiła obóz przy resztkach ściany, która kiedyś mogła być częścią krużganku. Ostrożnie ułożyła jukę i bandaże, zapalając małe ognisko ze zbieranych suchych łodyg, które wyglądały na martwe, ale nie na przeklęte.
Dopiero wtedy to poczuła. Swędzenie -Na ramionach, na szyi, na żebrach. Znaki. Zaczęły pulsować lekko. Jakby odpowiadały ziemi pod nią. Drażniły ją delikatnie, jakby skóra nie mogła się zdecydować, czy powinna się chłodzić, czy parzyć. Zdjęła bandaż z jednej ręki. Znak na dłoni jarzył się bardzo słabo. Prawie niewidocznie. Ale wystarczająco, by zauważyć zmianę. Były inne. Albo… bardziej wyraźne? Jakby przez obecność na tej ziemi coś w nich się obudziło. Wróciła do ognia.
W ciszy nocy, której nie przerywał nawet szelest liści, poczuła, jak coś się do niej zbliża. Nie fizycznie. Jeszcze nie.
Elysande wcisnęła się w najciemniejszy kąt zawalonej wieży przygotowując się do snu. Skały za plecami były chłodne i obce, wchłaniały ciepło jej ciała. Ziemie Niechciane nie miały zapachu, nie miały wiatru. One po prostu były.
Nie usłyszała go. Nie zobaczyła. Nie poczuła. Po prostu był – jak cień, który zapomniał, że nie ma ciała. Wysunął się z ruin nie z dźwiękiem, a z obecnością. Sylwetka człowieka, ale zbyt wysoka, wydłużona. Skóra popękana jak sucha glina. Ręce długie, cienkie, nieprzyjemnie ruchliwe. Nie miał ust – miejsce, gdzie powinny się znajdować, było gładkie i napięte, jakby zamurowane od środka. Jego oczy były dwoma wypolerowanymi onyksami – czarne, głębokie. A na całym ciele… Znaki. Nie takie jak jej. Tamte tliły się cicho, łagodnie, jakby oddychały razem z nią. Te… te były wypalone. Ciemne, głębokie, jak piętna.
Głos nie wyszedł z jego ust, bo ich nie miał. Wydarzył się – jakby w powietrzu rozległ się szept pamięci, a nie dźwięk. Znaki na skórze Elysande zapłonęły bladym światłem. Nie było w tym ciepła. Tylko ostrzeżenie. Strach. Potwór przekrzywił głowę. Ruch był płynny, zbyt płynny. Jego sylwetka poruszała się w sposób, który przypominał człowieka – i właśnie dlatego był tak przerażający.
– Naznaczona – rozbrzmiało. – Drżysz. Czuję to. Twoja krew szepcze. – Stał już za nią. Nie pamiętała chwili, kiedy się przesunął. Jakby czas nie obejmował jego ruchów. Długie pazury, dotknęły jej ramienia. Jej znaki rozbłysły – tylko na moment – i zgasły.
– Myślisz, że to dar? – Jego głos, gdy mówił w ludzkim języku, był jak kogoś chwilę przed śmiercią. – Tak łatwo ci to dano. Tak mało o tym wiesz. – Słowa brzmiały jak bluźnierstwo, jakby sam fakt ich wypowiadania był upokorzeniem. – A ja? Ile prób. Ile błagań… – Zadrżał. Nie z gniewu, ale
z bólu, który był głębszy niż złość. – I nic.
Elysande nie wiedziała, dlaczego to mówi. Ale coś w niej zaczęło rezonować. Nie rozumiała, ale czuła – nie gniew. Coś innego. Tęsknotę. Ale nie swoją. I nie taką, jaką znała. To była tęsknota za czymś, czego nigdy się nie doznało. Za czymś, co było obiecane – i zostało odebrane zanim mogło być nazwane.
– Nie mogę cię zabić – powiedział nagle. Jego głos zamarł. Nie było w tym litości. Ani satysfakcji. Był tylko wyrok. – Ale mogę sprawić, że będziesz cierpiała. – Zbliżył się. W jego oczach nie było wyrazu, ale wpatrywały się w nią z głodem, którego nie można było zaspokoić. – Nie zasługujesz. Ale cię wybrano. Dlaczego?
Nie znała odpowiedzi. On również nie. Ale czuła, że chce ją za to ukarać. Za sam fakt, że istniała, gdy jego już nie było.
Uniósł rękę – powoli, z precyzją – i przeciął jej policzek jednym z długich pazurów. Delikatnie, jakby składał ofiarę. Krew popłynęła powoli, ciepła, prawdziwa. I wtedy wyszeptał słowo w języku Imperium. Nie rozumiała jego znaczenia. Ale czuła, że było pełne bólu. Brzmiało jak rozpacz. Jak nadzieja, która nie nadejdzie. I zniknął.
Nie było śladu, nie było oddechu, nie było nic. Jakby nigdy go tu nie było. Elysande osunęła się na kolana. Nie czuła strachu. Czuła pustkę. Jakby coś w niej zostało nazwane – i zabrane – zanim zdążyła zrozumieć, co to było. I zemdlała.
Poranek przyniósł tylko iluzję ulgi. Słońce zaczęło świecić przez poszarpane szczeliny, a ona obudziła się z gwałtownym wdechem. Na początku myślała, że to był koszmar. Potem dotknęła policzka. Ślad na twarzy był prawdziwy. Wstała chwiejnie, ocierając drżącą ręką krew. To się wydarzyło naprawdę. Spojrzała na swoje dłonie. Wydawały się… inne. Znaki na nich były teraz ciemniejsze, głębsze.
"Co on mi zrobił?"
Nie mogła tu zostać. Musiała iść dalej. Ale czuła, że wróci.
Elysande siedziała nieruchomo, obejmując ramionami kolana. Czuła się jak skorupa. Pusta. Wysuszona od środka. Jakby poprzedniej nocy coś z niej wyparowało, coś, co było częścią jej samej, czymś fundamentalnym. Jej strach? Jej wola? Nie potrafiła tego określić, ale czuła, że już nie jest tą samą osobą, która weszła do ruin wieży. Spotkała go.
Potwora. Istotę, której istnienie powinno być niemożliwe, która powinna pozostać tylko szeptem w bajaniach starych nianiek i nocnych opowieściach podróżnych. A jednak tam był. I przeżyła. Ale dlaczego?
To pytanie paliło ją od środka, a odpowiedzi nie potrafiła znaleźć. Powinna być martwa. Powinna leżeć gdzieś w tych ruinach, rozszarpana, jej kości skubane przez ptaki, jak zapewne dziesiątki innych, którzy kiedykolwiek ośmielili się zapuścić tak głęboko w Ziemie Niechciane. A jednak tu była. Oddychała. Istniała. Obawiała się, że na to pytanie nie odpowie jej nawet największy z mędrców.
Miała wrażenie, że potwór wyżywał się na niej, rzucał słowa pełne zagadek, które utkwiły jej w głowie jak ciernie. Nie rozumiała ich, ale czuła ich ciężar. Nie mogła się ich pozbyć. Nie zabrał jej życia, ale co zabrał zamiast tego?
Elysande opuściła powoli wzrok na swoje dłonie. Były spokojne. Nie trzęsły się. Nie odczuwała strachu. Wczoraj jej serce waliło w piersi jak oszalałe, myśli wirowały w chaotycznym, panicznym szaleństwie. Teraz czuła jedynie ciszę. Nie powinna czuć się tak spokojna. Czy to właśnie było szaleństwo?
Czytała raporty medyków o ofiarach traumatycznych przeżyć. Niektóre zapadały w katatonię na wiele tygodni, ich umysły zamykały się, odcinając ich od rzeczywistości. Inne zmieniały się na zawsze – traciły emocje, stawały się obojętne na ból, na strach, na cokolwiek. Czy to właśnie się z nią działo? Czy była teraz tylko wydmuszką człowieka? Czy może… było to coś innego?
Nie znała odpowiedzi. Ale jedno wiedziała na pewno – każdy dzień spędzony na Ziemiach Niechcianych to dzień więcej igrania ze śmiercią. Musiała się stąd wydostać – do Esserin.
To tam musiała się udać. Tam Trybunał nie miał takiej władzy jak w Vardane. Tam mogła odnaleźć schronienie, znaleźć odpowiedzi, zebrać myśli. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi dalej – ale tam miała przynajmniej wybór. Wiedziała, gdzie jest północ, wiedziała, w którą stronę musiała iść, miała skromnie naszkicowaną mapę, a to lepsze niż nic. Podniosła wzrok na niebo – blade, chłodne, otulone delikatnym porannym światłem. Podniosła się powoli, czując w ciele ból, jakby cała była pokryta siniakami. Jej nogi były ciężkie, ramiona napięte. Dotknęła policzka. Krew zakrzepła, rana pozostawała otwarta. Westchnęła cicho i otarła twarz. Nie mogła tutaj zostać.
Spojrzała na zrujnowaną wieżę, na kamienie, wśród których ukrywał się cień minionej nocy. Na miejsce, w którym jej świat przestał być tym, co znała. Nie oglądając się więcej, ruszyła.
***
Wydawało się, że jest już w połowie drogi do Esserin, gdy krajobraz wokół niej zaczął się zmieniać. Ślady dzikiej magii stawały się coraz bardziej wyraźne. Na początku były to subtelne anomalie – powykręcane drzewa, których konary skręcały się w niemożliwe kształty, zagłębienia w ziemi, które nie wyglądały na naturalne, i cienie, które nie układały się zgodnie z kątem padania słońca. Powietrze wydawało się gęstsze, jakby sama przestrzeń była odrobinę wygięta, jakby rzeczywistość nie trzymała się tu swoich zasad.
A potem przeniosła wzrok dalej.
Na niewielkim pagórku, gdzie ziemia była dziwnie równomiernie wypalona, stał rząd obelisków.
Każdy z nich był nieco wyższy od niej, wykonany z idealnie gładkiego kamienia, bez najmniejszej skazy. Żadnych run, żadnych inskrypcji. Tylko idealna, martwa powierzchnia, w której odbijało się blade światło dnia. Ale to, co unosiło się nad nimi, zaparło jej dech w piersiach. Kilka kolejnych obelisków dryfowało w powietrzu, zawieszone na kilkanaście stóp nad ziemią, jakby coś je tam trzymało. Elysande poczuła, jak robi jej się sucho w ustach. Powietrze wokół nich falowało, przypominając upalne dni, gdy gorąco podnosiło się znad ziemi. Ale tutaj nie było gorąca. To było coś innego. To była magia. Żywa, pulsująca, dzika magia.
Przez chwilę stała nieruchomo, obserwując obeliski, nie mogąc się ruszyć. Były jak znak, jak sygnał z przeszłości, echo czegoś, co wydarzyło się dawno temu i nadal próbowało powiedzieć światu, że nie zostało zapomniane. Zsiadła z konia i podeszła bliżej.
Jej znaki zaczęły pulsować.
Elysande wciągnęła gwałtownie powietrze, patrząc na swoje dłonie. Ciemne linie na jej skórze migotały – nie jednostajnie, ale w czymś, co przypominało rytm. I wtedy zobaczyła to– obeliski zaczęły się poruszać.
Nie gwałtownie, nie przypadkowo – przesuwały się powoli, układając w kształt, który natychmiast sprawił, że coś w jej głowie zaczęło protestować. To, co widziała przed sobą, nie było możliwe. Figura, którą tworzyły, była… sprzecznością.
Jej oczy rejestrowały ją jako coś istniejącego, a jednocześnie nie mogły jej w pełni objąć. Każdy ruch wzroku sprawiał, że kształt się zmieniał, jakby przeskakiwał pomiędzy miejscami, które nie powinny istnieć jednocześnie. Nie miała jednej formy, lecz nieskończenie wiele.
Jej umysł próbował to uchwycić, ale czuła, że wpatrywanie się w nią za długo sprawi, że coś w niej pęknie. Znała zasady geometrii, pamiętała nauki swoich nauczycieli. Trójwymiarowe figury miały określone zasady, symetrię, logikę. Ale to… To wyglądało, jakby wchodziło i wychodziło przez strukturę rzeczywistości.
Jakby było fragmentem czegoś więcej niż świat, w którym istniała. Jakby jej wzrok nie był wystarczający, by w pełni pojąć jego kształt. A jednak było tutaj. Było realne. To coś podążało za jej wzrokiem. Jakby chciało jej coś powiedzieć. W fascynacji wyciągnęła dłoń w stronę kształtu. Poczuła nagłe pieczenie na skórze. Jej znaki zapiekły tak mocno, jakby ktoś przycisnął do jej ramion rozżarzone żelazo. Elysande krzyknęła, przyciskając dłoń do skóry, próbując złagodzić ból. W oczach stanęły jej łzy. I wtedy wszystko się rozpadło.
Uniesione obeliski rozsypały się w powietrzu, ich układ został zerwany w jednej chwili, jakby jakaś siła przerwała to, co właśnie się działo. Znaki na kamieniach zgasły. Magia, która jeszcze chwilę temu zdawała się pulsować w powietrzu, zniknęła bez śladu. Elysande stała tam, oddychając ciężko, jej ręce drżały, wciąż pulsując resztkami bólu. To miejsce ją rozpoznało. Nie była pewna, czy to dobrze, czy źle.
***
Ziemie Niechciane były martwe.
Nie tak, jak ruiny zapomnianych miast, nie jak pustkowia, które zarosła natura. Tutaj coś innego pochłonęło życie. Rzeczywistość sama zdawała się cienka, wyblakła, jakby zaraz miała się rozpaść. Towarzyszyło temu uczucie nieuchronnej zagłady, którego Elysande nie mogła opanować. I wtedy to zobaczyła.
Nie było to zwykłym zjawiskiem. Nie było nawet czymś, co mogła jednoznacznie określić. Na pierwszy rzut oka przypominała kulę – albo coś, co usiłowało nią być. Była jednocześnie przezroczysta i nieprzenikniona. Powietrze wokół niej skręcało się w spiralne fale, światło i materia zdawały się być wciągane w jej bezdenną głębię. Ale to nie była zwykła pustka.
Było w niej coś… więcej. Z każdą sekundą, w miarę jak Elysande na nią patrzyła, sfera wydawała się zmieniać swój kształt – ale nie jak normalny obiekt. Nie miała stałej formy.
Miała strukturę, miała jakby coś na wzór zasad – tyle że były to zasady, których jej umysł nie pojmował. W jednej chwili była punktem, w następnej –płaszczyzną. Potem rozciągała się, jakby istniała poza jej percepcją, jakby była cieniem czegoś większego, co istniało gdzie indziej. Czas zwalniał. Zatrzymała oddech.
I wtedy pękła.
Przeszłość
Stała w ogrodzie, w rodzinnej posiadłości. Słońce było jasne, powietrze pachniało letnim pyłem i jej ulubionymi kwiatami. Wszystko było takie realne, ciepłe, znajome.
Widzi Callena. Mniejszego. Żywego. Uśmiechniętego. Wciąż z blaskiem w oczach, zanim przyszła gorączka. Sama też była młodsza, siedziała pod drzewem, czytając książkę, czując dotyk szorstkiego pergaminu pod palcami. Czuła to. Nie jak sen, nie jak wspomnienie. Była tam. Mogła odwrócić głowę, mogła oddychać powietrzem tamtej chwili, mogła dotknąć trawy pod stopami, mogła spojrzeć w oczy swojego brata. Robiła to.
Ale w tym samym momencie… Była gdzieś indziej.
Przyszłość
Pustynia. Burza piaskowa wzbijała się nad horyzontem. Niebo było przesiąknięte piaskiem i światłem. Szła. Jej ciało było inne. Była starsza. Znaki obejmowały już całe jej ciało – na dłoniach, na ramionach, na twarzy. Pulsowały. Były głębsze, jakby nie tylko na jej skórze, ale sięgały gdzieś pod nią, do samego rdzenia jej istnienia. Była zmęczona. Ale szła. Na horyzoncie, wyłaniające się z burzy, wznosiło się miasto.
Nie znała jego nazwy. A jednak czuła, że już gdzieś je słyszała – Mireth.
To słowo pojawiło się w jej umyśle, ale nie wiedziała, czy je pomyślała, czy usłyszała wśród wiatru.
Miasto było rozległe, wysokie czarne wieże rozbijały piasek, odsłaniając swą starożytną formę. Było coś jeszcze. Coś, co na nią czekało. Znała to miejsce. Nie wiedziała skąd. Ale wiedziała, że musi tam dotrzeć.
Jej umysł pękał. Była tu i tam jednocześnie. Czuła pod stopami ziemię przeszłości i pustynny piasek przyszłości jednocześnie. Czuła dotyk wiatru z obu chwil, dwóch miejsc, dwóch czasów. Dwa serca biły w jej ciele. Dwa umysły próbowały przetworzyć rzeczywistość, która istniała w dwóch wersjach. I wtedy czas przestał płynąć.
Trwało to godziny. Elysande nie wiedziała, co się z nią dzieje. Najpierw była przerażona. Potem zdezorientowana. Potem oszalała. Była istotą rozdartą na pół.
Widziała przyszłość i przeszłość, czuła myśli z obu stron swojego istnienia. Każda decyzja była decyzją podejmowaną dwa razy. Nie wiedziała, która wersja jej samej jest prawdziwa. Zaczynała tracić to, co było „teraz”. Była w stanie myśleć w dwóch czasach jednocześnie. Widziała przyszłość zanim się wydarzyła, ale to nie było przewidywanie – to była rzeczywistość. I wtedy coś w niej się zmieniło.
Najpierw poczuła, jak jej świadomość zaczyna się dostosowywać. Jej umysł, rozdarty, zaczynał akceptować rzeczy, których wcześniej nie mógł pojąć. Zaczynała to rozumieć. To nie była kara. To było przebudzenie. Przez jeden błysk świadomości czuła się jak inny byt. Jak coś, co przekroczyło granice ludzkiej egzystencji. Czuła, że mogłaby to wykorzystać. Zrozumieć. Osiągnąć coś, czego inni nigdy nie doświadczyli. Jak półbóg. Jak istota, która stoi ponad ograniczeniami czasu i przestrzeni.
Czuła wszystko. Każdą cząstkę rzeczywistości wokół siebie, każdy element otaczającego ją świata. Jej myśli biegły w przód i w tył jednocześnie, mogła spojrzeć na siebie i widzieć się w nieskończonych wersjach siebie. Była wszędzie. Była nikim. Była wszystkim.
I wtedy wszystko zniknęło.
Rzeczywistość wróciła z impetem. Czuła, jakby została wyrwana z innego wymiaru i brutalnie wrzucona z powrotem do swojego ciała. Krzyknęła, upadając na kolana. Świat wokół niej był matowy, zamglony. Czuła zawroty głowy, jej oddech był płytki, drżący. Próbowała się podnieść, ale jej nogi odmówiły posłuszeństwa.
Sfera wciąż wisiała w powietrzu przed nią, jakby była obojętnym świadkiem tego, co się stało. Ale Elysande już wiedziała. To coś nie było istotą. To coś nie miało woli. Było jak wyrwa w rzeczywistości, pozostałość po czymś, czego nikt nigdy nie powinien dotknąć. To nie było stworzone, żeby jej pomóc. Nie miało na celu jej zniszczyć. Ono po prostu było. A ona, choć nieświadomie, właśnie otworzyła drzwi do czegoś, co powinno pozostać zamknięte.
Nie wiedziała jak, ale obudziła się gdzie indziej. Nie pamiętała drogi, nie pamiętała chwili, w której opuściła tamto miejsce.
A jednak, kiedy rozejrzała się wokół, zobaczyła swoje własne ślady w ziemi. Musiała tu dojść sama. Musiała odejść od tego, co ją rozdwoiło, co zabrało ją w przeszłość i przyszłość jednocześnie. Jej koń musiał uciec. Ale nie pamiętała tego. Jej umysł, choć był jej własnym, odmawiał posłuszeństwa. Nie wiedziała już, co było rzeczywiste, a co tylko iluzją tego miejsca.
Jej głowa huczała. Nie umiała opisać, jak się czuła. Czy ona właśnie oszalała? Czy może doszła do obłędu i sama z niego wyszła? A może to wszystko było tylko grą, okrutnym żartem sił, które rządziły tym miejscem? Nie wierzyła już samej sobie.
Ale wiedziała jedno. Z rozdarcia na dwie jaźnie, z dwóch miejsc i czasów, zapamiętała tylko to słowo – Mireth. Miasto na pustyni. Co to miało znaczyć? Dlaczego tam zmierzała? Czy to była jej przyszłość? Czy tylko coś, co może się wydarzyć? A może to tylko sztuczka spaczonej magii mającej zawieść jej umysł na manowce?
Nie wiedziała. Nie miała odpowiedzi. Ale jeśli to nie był wymysł… To musiała dowiedzieć się wszystkiego, co może, o tym mieście. Podniosła się na drżących nogach, kurczowo trzymając się własnego oddechu, jakby był jedynym, co pozostało pewne w tym świecie. Rozejrzała się, próbując określić, gdzie jest. Ziemie Niechciane wciąż ją otaczały, ale coś się zmieniło. W powietrzu nie czuła już tego samego ucisku, który towarzyszył jej od momentu, gdy w nie weszła.
Może była blisko ich granicy? Może jeszcze dzień marszu i wreszcie znajdzie się w Esserin? Przynajmniej tak wynikało z jej topornych, niepewnych wyliczeń. Nie była kartografem, ale nie miała innego wyjścia.
***
Szła zmęczona, ale zdeterminowana. Każdy krok przybliżał ją do granicy Esserin, a krajobraz wokół niej zaczął się subtelnie zmieniać. Ziemia stawała się bardziej żyzna, drzewa mniej karykaturalne niż te, które pozostawiła za sobą w Ziemiach Niechcianych. Nadzieja rozgorzała w jej sercu.
Czy to koniec ucieczki? Czy naprawdę udało się jej wyrwać z rąk Trybunału? Jeśli tak, to czy będą jej szukać? Czy Trybunał pozwalał ludziom tak po prostu znikać?
Nie mogła na to liczyć, szczególnie po tym jak uciekła Arinowi. Była dla nich czymś więcej niż zbiegłą szlachcianką. Była kimś, kto dotknął ich tajemnicy. Kto nosił na sobie coś, czego nie rozumieli. Musiała być ostrożna. Musiała znaleźć dobrą przykrywkę. Pieniądze miała, da radę.
Gdy słońce zaczęło się chylić ku horyzontowi, postanowiła zrobić postój.
Znalazła niewielką polanę przy strumyku, rozbiła tymczasowe obozowisko. Wkrótce miała przekroczyć granicę Esserin. Była blisko.
Ognisko paliło się cicho, nie wytwarzając zbyt wiele dymu. Siedziała na ziemi, rozcierając obolałe dłonie, przyglądając się własnym znakom, które wydawały się przygaszone, jakby przestały reagować na obecność dzikiej magii. To powinno być uspokajające. A jednak nie była spokojna.
I wtedy usłyszała głosy.
Głosy mężczyzn. Ożywione, zbyt głośne jak na samotnych podróżników. Ale to nie były głosy, które chciałaby usłyszeć samotna kobieta na szlaku.
Serce stanęło jej na ułamek sekundy, zanim przyspieszyło w gorączkowej panice. To nie byli zwykli bandyci. Słyszała o nich – łowcy niewolników grasowali po rubieżach Esserin, przeczesując graniczne osady, atakując słabo chronione karawany, porywając samotnych podróżnych.
Wiedziała, że w Esserin handel ludźmi kwitł. Dla wysoko urodzonych było to coś więcej niż tylko proceder – było to prawo. Nie liczyli się ze swoimi ofiarami. Nie musieli. Dla nich ludzie byli towarem. Tym, który można było sprzedać, pobić, zniszczyć.
Myśl o tym, by być traktowaną jak przedmiot, wywoływała w niej odrazę.
Była wysoko urodzona. Ale samotna. Nie mieliby litości. Zgasiła szybko ognisko. Serce waliło jej w piersi. Owinęła płaszcz wokół siebie, szukając kryjówki. Jeśli zauważyli dym, było za późno.
Nie miała jednak wyjścia. Padła na ziemię i nakryła się liśćmi oraz gałęziami, jakby była częścią ściółki. Oddychała płytko, starając się nie poruszać. Nie mogła ryzykować. Nawet jeden dźwięk, nawet jeden nieostrożny ruch mógł ją zdradzić.
Głosy były coraz bliżej. Co najmniej kilkanaście osób. Śmiechy, przekleństwa, kłótnie. Nie była to zbieranina wrażliwych intelektualistów. Mieli ten ochrypły, szorstki sposób mówienia, charakterystyczny dla ludzi, którzy rzadko przejmowali się konsekwencjami swoich czynów.
– Cholera, powinniśmy byli iść wzdłuż traktu. – Jeden z nich splunął, jego głos brzmiał zbyt blisko. – Tyle roboty, a gówno z tego mamy.
– Przestań marudzić. – Drugi głos był ochrypły, zmęczony, ale z wyczuwalnym autorytetem. – Może znajdziemy coś w tej dziurze. Ludzie rzadko łażą tędy bez powodu.
– To czemu nikt jej jeszcze nie zasiedlił?
– Bo idioci, którzy próbują, kończą martwi.
Zapadła chwila milczenia. Ktoś inny zaśmiał się cicho.
– Myślisz, że te bajki o potworach to prawda?
– Sram na to.
Elysande zacisnęła powieki. Nie poruszaj się. Nie oddychaj. Dźwięki kroków. Zbliżali się. Czy zauważyli dym? Czy dostrzegli jej ślady? Czy to koniec? Jeden z nich przystanął.
– Ognisko.
Zrobiło się cicho. Zbyt cicho. Zbyt dobrze słyszała własne serce.
– Ktoś tu był.
– Gdzie? Teraz?
– Nie wiem, ale znajdziemy go.
Ich kroki zaczęły się oddalać, ale tylko na chwilę. Nie odchodzili. Szli szukać. I nie mieli zamiaru odpuścić. Węszyli wokół jej małego obozowiska wytrwale, jak wygłodniałe psy tropiące ofiarę. Widać było, że to profesjonaliści w swoim fachu – mimo że prostacy i buce, to znali się na swojej robocie. Na nieszczęście Elysande.
Jeden z nich, młody i chudy, krążył wokoło jej prowizorycznej kryjówki, mamrocząc pod nosem w irytacji. Zatrzymał się nagle, zmrużył oczy i kopnął mocno w stertę liści.
Elysande nie mogła powstrzymać cichego jęku bólu, gdy uderzenie trafiło w jej łopatkę. Nie czekał, nie sprawdzał. Natychmiast wsadził ręce w stertę gałęzi i brutalnie ją wyciągnął, jakby wyławiał szczura z nory.
– A co my tu mamy? – wysyczał zadowolony, unosząc ją za ramię jak trofeum.
– Hehe – Inny, starszy i bardziej umięśniony, zaśmiał się obleśnie. – Całkiem fajna dupka nam się trafiła. Ruda, lubię takie.
Zaczęli rechotać. Elysande próbowała się wyrwać, ale chwyt był zbyt mocny. Panicznie szukała rozwiązania, jakiegokolwiek wyjścia. Ale nie miała nawet szansy zebrać myśli. Ręce jej się trzęsły, puls w skroniach dudnił jak dzwon.
To koniec. Nim zdążyli pociągnąć temat dalej, pojawił się ich dowódca. Był starszy od reszty, poznaczony bliznami, o twardych, zmęczonych rysach i oczach, które widziały zbyt wiele. Śmierdziało od niego alkoholem, ale w spojrzeniu czaiła się inteligencja – nie ta zwierzęca chciwość, jaką mieli jego kamraci, lecz coś bardziej wyrachowanego.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, oceniając. Nie wyglądał na człowieka, który podejmował pochopne decyzje. Elysande milczała, próbując ukryć strach, ale wiedziała, że jej drżący oddech ją zdradzał. Dowódca przekrzywił głowę.
– No, no… – mruknął cicho. – Coś ty za jedna, dziewczyno?
Sięgnął do jej dłoni, łapiąc ją brutalnie za nadgarstek. Elysande wzdrygnęła się, instynktownie chcąc go odepchnąć, ale była zbyt słaba. Jego spojrzenie zamarło. Zobaczył pierścień.
Na moment wszyscy zamilkli. Potem jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
– Wysoko urodzona. – W jego głosie pojawiło się coś więcej niż zdziwienie. – Chłopcy, dzisiaj los się do nas uśmiechnął.
Zacisnął pięść i odwrócił się do swoich ludzi.
– Będziemy bogaci.
W szeregach łowców niewolników podniósł się pomruk ekscytacji. Dowódca zmierzył ich zimnym wzrokiem.
– Ale żeby żaden mi jej nie tknął.
Gdy nikt się nie odezwał, dodał, spokojnym, niemal leniwym tonem:
– Bo jak się dowiem, to jaja utnę.
Nikt się nie odezwał. Elysande poczuła, jak pociemniało jej przed oczami. Przerażenie odebrało jej resztki świadomości. Ktoś chwycił ją za włosy i zawiązał jej oczy. Czyjaś pięść trafiła ją w brzuch. Ból rozlał się falą po jej ciele, powietrze uleciało z płuc w zduszonym jęku.
Kiedy upadała na ziemię, nie zdążyła nawet poczuć zderzenia. Ciemność pochłonęła wszystko.
Obudziła się w klatce. Obdarta z płaszcza, tuniki i z godności. Naga skóra paliła ją ze wstydu i upokorzenia.
Jej znaki były odkryte. W mroku widziała je na swoich ramionach i przedramionach, pulsujące lekko jak oddech. Czy ktokolwiek je zauważył? Czy ktoś się nimi zainteresował? Musieli, skoro ją rozebrali, ale co zrobią z tą wiedzą?
Nie mogła o tym myśleć teraz. Rozejrzała się – była w obozowisku łowców niewolników.
Obóz był duży, tłoczny, pełen ruchu. Wszędzie krzątały się sylwetki – ludzie z łańcuchami na szyjach i nadzorcy, którzy popędzali ich kopniakami. Kobiety, mężczyźni, nawet dzieci – wszyscy byli traktowani jak towary. "Łupy."
To było słowo, które rzucali, rozmawiając o tych ludziach. Łowcy kończyli właśnie swoje wyprawy, segregowali zdobycze, przygotowując je do transportu na targ w stolicy Esserin. To było jak maszyna. Bezduszny mechanizm zniewolenia, który działał z przerażającą skutecznością. I wtedy usłyszała krzyki. Miarowe. Powtarzające się w równych odstępach czasu. Męskie. Kobiece. Wciąż na nowo.
Co to było? Podniosła głowę, rozglądając się gorączkowo. I wtedy zobaczyła kuźnię. Nie była wielka – zaledwie kilka drewnianych belek i żelazne palenisko, ale to, co się tam działo, było gorsze niż cokolwiek, co dotąd widziała. Kolejka.
Ludzie w łańcuchach, półnadzy, pochylający głowy w poddańczej rezygnacji. Stali tam jak zwierzęta czekające na rzeź. A na ich końcu – kowal. Masywny mężczyzna, który miał w rękach narzędzia. Ale tylko jedno ją przeraziło. Z żaren wyjął rozgrzany do czerwoności pręt. Jego koniec lśnił żarem, a na nim widniał symbol. Znak. Piętno niewolników.
Patrzyła, jak każdy z kolejki podstawiany jest pod kowala. Patrzyła, jak on mechanicznie wypala piętno na ich ciałach, jak skóra skwierczy pod żelazem, jak mięśnie napinają się w agonii, jak rozlega się krzyk. I jak po chwili, gdy wszystko się kończyło, ofiara upadała na kolana, oszołomiona bólem, tylko po to, by zostać odciągniętą przez strażników, by zrobić miejsce dla następnego. A potem znów. Znów. I Znów. Jak w maszynie, jak w bezdusznym rytuale, który powtarzano od pokoleń.
Do jej klatki podszedł dowódca łowców. Twarz miał taką samą jak wtedy, gdy pierwszy raz na nią spojrzał – beznamiętną, profesjonalną. Nie cieszył się z jej cierpienia. Nie miał satysfakcji. Po prostu wykonywał swoją pracę.
– Ciebie też to czeka. – Jego głos był chłodny, jakby mówił o zwykłym obowiązku. – Ale w lepszych warunkach.
Elysande poczuła mdłości. Nie mogła oddychać.
– Nie możemy cię popsuć. – Jego spojrzenie prześlizgnęło się po jej ciele. – Ryzykować infekcji.
– Znajdzie się dla ciebie dobry kowal w stolicy. – Tam dostaniesz swoje piętno, zanim cię sprzedamy.
Odwrócił się i odszedł, nie czekając na jej reakcję. Próbowała zasnąć. Ale jak można zasnąć wśród krzyków? Jak można zasnąć, gdy z każdej strony otacza cię echo palonego ciała i jęki tych, którzy już stracili wszystko? Zacisnęła oczy, zatykając uszy skutymi kajdanami dłońmi. Modliła się, by to wszystko było tylko koszmarem. Ale to był dopiero początek.
Koniec