Mapa warstwy Odmętów potępionych:

Miasto Postępu – ostoja wolnych ludzi. Tak właśnie je nazywano. Leżało na warstwie zwanej Odmętem Potępionych. Nazwa „Postęp” brzmiała tu jak ponury żart – próżno było w nim szukać rozwoju, a tym bardziej wolnych ludzi. Dla wielu, jak i dla mnie, było to miasto przeklęte.
Choć jego mieszkańcy byli bezpieczni od mroku i stworzeń nocy, czekały na nich inne zagrożenia, niedostępne nigdzie indziej. Ci rzekomo „wolni” opuszczali to miejsce tylko w jeden sposób – martwi. Ich ciała, bez żadnych ceremonii, wyrzucano poza mury, gdzie wszelkie kreatury zamieszkujące ciemność Astrum gromadziły się, zwabione zapachem darmowej przekąski.
Fetor gnijących zwłok mieszał się z siarkowymi oparami wulkanicznego podłoża, a ziemia pod murami usłana była pozostałościami wiecznie trwającego bankietu śmierci. Ten krajobraz skutecznie odstraszał nieproszonych gości. Nie bez powodu wszyscy znali tę warstwę jako cmentarzysko podróżników. Jakby jakaś niewidzialna siła przyciągała wszystkie najgorsze potworności właśnie tutaj. Ci, którzy przetrwali solne pustynie, trafiali na wulkaniczne pustkowia, gdzie życie zamierało. Smołowe bagna i wrogo nastawieni mieszkańcy, dostosowani do skrajnie nieprzyjaznych warunków, bez litości dziesiątkowali każdego, kto odważył się zapuścić w ich dominium.
Wewnątrz miasta wznosiły się masywne, ceglane budynki, z których kominów bezustannie buchał gęsty, czarny jak smoła dym. Powietrze było ciężkie, zatrute, dlatego większość mieszkańców chorowała nieustannie, mimo noszenia masek gazowych – te jednak pomagały tylko z pozoru.
Wąskie, brukowane ulice wiły się niczym korzenie starego drzewa, oplatając całą metropolię siecią kamiennych ścieżek. Przypominały labirynt. To nie była żadna ostoja niezależności. To więzienie – zbudowane z dymu, kamienia i rozkładu. Zawsze panowała wrzawa. Zapełnione restauracje, z których wydobywały się miłe zapachy, Lamina zajęci codziennością…
To właśnie tu dało się spotkać przedstawicieli tej dziwnej rasy. Zapytacie pewnie, czym są Lamina? A więc spieszę z odpowiedzią. Jeszcze za czasów przed Wielką Katastrofą ludzie nazywali przodków tej rasy zwierzętami – często trzymali je w domach. Ale po katastrofie role lekko się odwróciły. Powstały stworzenia, które posiadały cechy zwierzęce i ludzkie. Wszyscy zwali tę rasę Lamina. My, ludzie, mówiliśmy na nich „futrzaki” lub „pchlarze” – choć wypowiadanie tych słów głośno mogło skończyć się bardzo źle.
Ale dość wstępu. Pozwólcie, że się przedstawię. Wołają na mnie „ej, ty”, „niewolniku”, „przybłędo”. Nie mam imienia – podobnie jak większość ludzi zamieszkujących tę "wspaniałą" metropolię.
Gdyby ktoś zapytał, ile mam lat, odpowiedziałbym: nie wiem. To pytanie nie ma sensu – nie potrafię liczyć. Poza tym, kiedy codziennie głodujesz, czas schodzi na dalszy plan. W wiecznej ciemności trudno określić, kiedy mijają dni.
Byłem dość wysokim, niebieskookim, przystojnym brunetem – a przynajmniej tak o sobie myślałem. Ale co ja tam wiem? Jestem tylko czyścicielem z nosem w sadzy. Miłostki były mi obce. Walczyłem o każdy kolejny dzień. Nielicznym pozwalano na bliższe kontakty z płcią przeciwną. Reszcie zostawały uniesienia – sam ze sobą.
Urodziłem się tutaj i zapewne tu też zakończę swoją egzystencję. Wyszkolono mnie na czyściciela sadzy. Praca jest ciężka i monotonna. Chodzę wiecznie brudny, zawsze w biegu. Ktoś przecież musiał czyścić szklane witryny sklepów i okna, na których momentalnie osadzał się wulkaniczny pył. Jedyną zaletą tej roboty była możliwość poruszania się po mieście – mogłem zobaczyć, jak wygląda życie poza obozami pracy. W pewnych rejonach miasto wydawało się nawet przyjazne. Wszystko miało swój rytm. Dopóki nie spojrzało się na życie ludzi, można było udawać, że to miejsce jak każde inne. Ale ta iluzja szybko znikała.
Tego dnia, jak zwykle, wymknąłem się na jedno z tajnych spotkań. Szedłem ciasną, ciemną uliczką pomiędzy budynkami. Stary, poszarpany płaszcz łopotał na wietrze. Unikałem światła i głównych arterii, po których poruszały się pojazdy zasilane zakazaną wiedzą. Zawsze mnie to dziwiło – mieszkańcy tego miasta, dumni z kolekcjonowania zakazanej wiedzy, śmieci starożytnych, posiadali dość nikłą inteligencję. Większość z nich była po prostu głupia. Mimo to, na pokaz szczycili się osiągnięciami, budując całą swoją potęgę na śmieciach, z których nikt nie korzystał. Ich siła była zbudowana na ruinach przeszłości.
Zamyślony, wyszedłem na ulicę oświetloną zielonym światłem lampy. Zasłoniłem kapturem twarz. Musiałem uważać – łatwo było wpaść w kłopoty. Przechodząc obok witryny sklepowej, zauważyłem produkty wystawione na ladzie. Pewnie was to zszokuje, ale „ludzina” nie była tu niczym dziwnym. Pęta kiełbasy, steki z wyselekcjonowanej hodowli ludzkiej – o ile ludźmi można było ich nazwać. Różnili się od nas, robotników. Hodowani w zamknięciu, nieuczeni mówić ani chodzić. Bo niby po co? Jedzenie nie musi mówić. Grubi, opasli, skoncentrowani tylko na konsumpcji, bez oznak inteligencji. My nazywaliśmy ich Grubasami. Futrzaki nie poprzestawały na hodowli pokarmu – poszli dalej, hodując pupili do towarzystwa i rozrywki. Mniejsi przedstawiciele rasy Lamina dosiadali ludzi jak wierzchowce.
Nie patrząc, gdzie idę, nie zauważyłem przechodnia.
– Gdzie leziesz, przybłędo! – usłyszałem zdenerwowany głos.
Ukradkiem spojrzałem na to, z czym się zderzyłem. Normalnie buchnąłbym śmiechem, ale musiałem się powstrzymać. Ludzkie nogi, opasły brzuch, na którym opinał się czarny garnitur. Guziki wyglądały, jakby mogły w każdej chwili wystrzelić w powietrze niczym pocisk pod naporem sadła. Długie uszy, świński ryj. Monokl i duży, czarny cylinder. Często widywałem Pana Tłuściocha – bo tak go nazywaliśmy. Widocznie wyprowadzał na spacer pupila. W jednej ręce, opierając się na drewnianej lasce, trzymał smycz, na której, na czworaka, szła kobieta w poszarpanych ubraniach. Jak zwykle, ciężko sapał, wydając z siebie charkotliwy oddech.
Zignorowałem Tłuściocha, zasłaniając twarz, i poszedłem dalej. Co innego miałem robić? Mogłem trafić gorzej. Nawet gdyby czegoś ode mnie chciał, mógłbym uciec – z taką tuszą nieprędko by mnie dogonił.
Idąc dalej, usłyszałem głośne krzyki.
– Uwolnić ludziów! Koniec cierpieniu! Wolność człekom! – skandował tłum Lamina, trzymając sztandary.
Westchnąłem tylko z politowaniem. Już wiele razy organizowano protesty „ludziolubów”, które nie miały większego sensu. Miasto Postępu było jak masywna wieża o bardzo kruchych fundamentach. Łatwo było powiedzieć: „Wolność wszystkim ludziom”, ale ta idea nie miała prawa bytu. To były tylko słodkie słówka, szeptane nam do uszu od czasu do czasu, w nie wiadomo jakim celu.
Bez nas ta metropolia by upadła, szybko zniknęłaby z mapy. Lamina zdaliby sobie sprawę, że nie mają co jeść, nikt nie wyręcza ich w obowiązkach. Paradoksalnie – ci, którzy byli niczym, stanowili fundament całego systemu.
Tłum krzyczał o wolności. Wielu ludzi o niej mówiło, ale czym w zasadzie ona była? To dla mnie koncept nie do pojęcia.
– Uwaga! – dobiegł mnie melodyjny głos z góry.
Z okna wyłoniła się ptasia głowa, a tuż potem, koło mnie, wylądowała specyficznie pachnąca zawartość wiadra. Skręciłem w ciemną alejkę, rozglądając się na boki, czy nikt mnie nie śledzi.
Tłum już się zebrał, by wysłuchać głosu kapłanki wyzwolenia. Nikt nie wiedział, skąd przybyła ta kobieta, ale potrafiła wybudzić w ludziach dawno utracony żar chęci życia. Wielu czciło ją jak istotę boską – wyzwolicielkę. Skuszeni ciepłymi, pięknymi słowami, wsłuchiwali się w głos, patrząc na nią jak na coś, co miało odmienić życie.
Ja przychodziłem tu od niechcenia. Lubiłem wiedzieć, co się dzieje, być na czasie. Nie wierzyłem w magiczną krainę poza murami Miasta Postępu, która miałaby zapewnić wszystkim dostatnie życie. Choć większość z nas znała opowieści o tym, co znajduje się poza murami, jak głupcy – wierzyli pięknym słowom.
Wszyscy zebrali się w okręgu. Tłum ustąpił miejsca – na środek wyszła młoda kobieta w czarnym płaszczu.
– Ujrzałam prawdę! Bogowie zesłali mi wizję podczas snu! – powiedziała z wręcz nieprzyzwoitym entuzjazmem.
Zobaczyłem blask w oczach kapłanki, a ludzie, słysząc głos, usiedli na zimnej posadzce murowanego placu. Panował półmrok – brakowało okolicznych lamp. Zapach śmieci z kontenerów ustawionych pod ścianą pieścił nozdrza obecnych.
Nie można było nazwać go przyjemnym – ale na pewno był lepszy od smrodu odchodów pozostawionych na ulicy. Miejsce idealnie nadawało się na tajne spotkania; z racji wrażliwości Lamina na zapachy, rzadko tu zaglądali. Prawo było jasne: jeśli nas złapią – trafimy na talerz.
– To było coś, czego większość z was nie potrafi sobie wyobrazić. Wiele, wiele wieków temu to ludzie panowali nad Lamina.
Kapłanka chodziła w kółko, jakby próbowała zebrać myśli – ogarnięta wizją, którą właśnie opisywała.
– Rządziliśmy światem. Polowaliśmy na Lamina. Nasze zęby zatapiały się w ich mięsie, żeby zaspokoić głód. To oni byli słabi, mniejsi, głupi. Jeśli nie zaczniemy walczyć, nic się nie zmieni. Za murem czeka nas wolność!
– Ale czym jest ta wolność, którą tak zachwalasz? – rozległ się głos z tłumu.
– To możliwość podejmowania wyborów i kreowania własnego losu! – odparła kapłanka, mierząc pytającego przenikliwym wzrokiem.
– Mi tam wystarcza miejsce przy kominku. Miska z jedzeniem codziennie się napełnia, pan mnie głaszcze, dba o mnie, bawi się ze mną. Czego więcej potrzeba?
– Ty nie musisz codziennie dźwigać Lamina na plecach. Nikt nie gładzi twego ciała batem i nie każe ciągnąć powozu.
– Mnie tam dobrze karmią i mogę cały czas spać – mruknął gruby mężczyzna głosem pełnym samozadowolenia.
– Zamknij się, Jeph! Nie wszyscy mają takie szczęście. Poza tym – nie zauważyłeś, że cię tuczą?! Niedługo zrobią z ciebie szynkę i wtedy zobaczymy, komu będzie do śmiechu!
– Nic dobrego nas tu nie czeka. Niech najzdolniejsi uciekają. Damy radę!
– A co z resztą? Zostawimy ich? W czym będziemy lepsi od Pchlarzy?
– Zostawmy grubasów, i tak nie myślą. Nie różnią się od bezrozumnych bestii.
– I co jeszcze? Kim ty w ogóle jesteś, żeby decydować, kto zostanie, a kto nie?
– Głupoty pieprzycie! Kto to w ogóle wymyślił?! Mi tam wystarczy to, co mam. Niektórzy z nas są szczęśliwi z miską owsianki. Pazerni jesteście i tyle! W dupach wam się poprzewracało od tej paplaniny o wolności!
Kłótnia trwała długo. Atmosfera zgęstniała – w powietrzu wisiała groźba nadchodzącej bójki.
– Nie kłóćcie się! – przerwała kapłanka. – Musimy być zjednoczeni! Tylko w taki sposób wyzwolimy naszą rasę z uścisku ciemiężyciela!
– No dobrze, uciekniemy. I co dalej? – Moje pytanie odbiło się echem.
Zapanowała cisza. Kapłanka spojrzała na mnie jak na niechcianego gościa.
– Za murami jest świat wolności! Możemy polować! Założyć własną osadę! Tyle możliwości! Planujemy jutro uciec. Czy jesteście ze mną? Czy jesteście gotowi na nowy porządek?!
Tłum odpowiedział entuzjastycznym okrzykiem.
Heh… głupcy.
Byłem dość pesymistycznie nastawiony do kwestii wolności. Będą polować? Założą osadę? Czy ktokolwiek pomyślał, że przetrwanie wymaga umiejętności walki? Większość z nich nigdy nie była poza murami miasta. Czy ktoś wpadł na pomysł, by się do takiej wyprawy przygotować?
Choć byłem niewolnikiem i ciężko pracowałem – żyłem. Posiadałem spryt, by umilić i ułatwić życie, choć niekoniecznie legalnie. Ale działało. Za murem, owszem, czekał na nas nowy świat, ale… czy byliśmy gotowi?
Słowa kapłanki brzmiały górnolotnie – przypominały nachalne reklamy w sklepach, gdzie sprzedawcy z zapałem zachwalali towar. Miały w sobie coś z kazań głoszonych w świątyniach, do których tłumnie ściągali wierni. Barwne, nasycone dobrem i nadzieją, zupełnie nie pasowały do świata, w którym przyszło nam żyć. Częste wizyty Futrzaków w sanktuarium nie czyniły z nich świętych – tak samo jak opiewanie gówna w superlatywach nie zamieniało go w złoto. Nie twierdzę, że nie warto marzyć. Warto robić to z trzeźwym umysłem.
Kapłanka była pełna zapału i wiary w lepsze jutro. Czy kierowała się dobrem ogółu, czy tylko własną potrzebą wyrwania się z objęć marnego losu? Tego już nie potrafię ocenić.
Nie powiem – trochę kusiło, żeby pójść z grupą w stronę wolności, ale coś mnie powstrzymywało. Może potrzeba trzymania się tego, co znane i w miarę bezpieczne. Nie potrafiłem wyobrazić wysiłku, jaki trzeba by włożyć, żeby ta wizja się dokonała.
Koniec końców zostałem tam, gdzie byłem. Nie zrobiłem kroku, żeby zmienić to, co znane. Jak się później okazało, słusznie. Nie wszystko, co wygląda kolorowo i dobrze, jest naprawdę właściwe.
Po zagorzałych dyskusjach pewna grupa zgodziła się na ucieczkę. Gdy wszyscy zaczęli się rozchodzić, wróciłem do domu. Długo nie mogłem zasnąć, więc przy lampie, w której umieściłem fluorescencyjny grzyb, zabrałem się za pisanie wypocin, które może ktoś kiedyś przeczyta.
Umiejętność pisania to rzadkość. Byłem wdzięczny znajomemu, który za dzieciaka ganiał mnie do nauki. Kiedyś myślałem, że będzie to nieprzydatne. Teraz czułem ulgę, mogąc zatopić się w morzu słów. Wyobrażałem rzeczy, które mógłbym mieć. Sądziłem, że życie jest niesprawiedliwe – później zrozumiałem, że mogłem skończyć znacznie gorzej.
Przelewam na kartki wszystkie wydarzenia życia. Choć nie będzie to opowieść pełna akcji i nie wiem, czy ktokolwiek to przeczyta, to i tak piszę dalej. Bo w końcu – co mam robić? Jedyne, co pozostało w tym skromnym życiu, to przeć naprzód, mimo przeciwności losu.
Pewnego dnia wysłano nas, w towarzystwie wojownika, poza mury. Umięśniony Lamina z kocią głową i niezwykle puchatą, złotą grzywą wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Trzymał długą włócznię i z dumnie wypiętą, nagą piersią szedł przodem, pilnując, by żaden z nas nie uciekł. Od pasa w dół ubrany w krótką, skórzaną spódniczkę. Natura czasem potrafiła stworzyć dzieło sztuki. Zastanawiało mnie, ile czasu musiał poświęcić, by wyrzeźbić takie ciało. Nie zadałem tego pytania – lepiej nie wychylać się zza jasno wyznaczonej linii. Ciekawość szybko prowadziła w objęcia Posłanki Nieznanego.
Kazał wszystkim wziąć worki i łopaty. Gdy tylko przekroczyliśmy mury, poczułem odór zgnilizny, ujrzałem piętrzące się kości – właściwie góry usypane ze szczątków nieszczęśników. Trzymaliśmy się blisko pchlarza, który oświetlał lampą drogę. Tak wyglądał świat poza murami? Wiedziałem z opowieści, czego się spodziewać, ale usłyszeć a zobaczyć – to dwie zupełnie różne rzeczy.
Idąc, czułem, że ktoś nas obserwuje. Słyszałem tupot odnóży i szczęk żuwaczek. Nie wiedziałem, jak wyglądają stworzenia nocy, których wszyscy się bali. Nie chciałem przekonać się o tym na własnej skórze. Dopóki mieliśmy światło fluorescencyjnego grzyba, które odstraszało te karykatury, raczej nic nam nie groziło.
Nasz koci towarzysz stanął nagle w miejscu, patrząc przed siebie w ciemność, po czym zaryczał. Jego głos był tak donośny, że mimowolnie zatkałem uszy. Góra kości znajdująca się tuż przed nami zaczęła drżeć.
Najpierw wyłoniły się odnóża. Stworzenie miało wiele oczu. Biały pancerz osłaniał jego podłużne ciało. Trudno było zliczyć, ile odnóży skrywało się pod nim. Spojrzało na naszą grupę i zniknęło w ciemności.
Szliśmy długo, aż w końcu zobaczyliśmy coś, co zmroziło nam krew w żyłach. Nasza grupa wolności nie zaznała jej zbyt długo. Na wulkanicznej ziemi leżały rozszarpane zwłoki. Gdyby nie skrawki materiału, nie rozpoznałbym nikogo. Ciała były nie do poznania – nadgryzione, rozczłonkowane. Kazano nam zebrać szczątki do worków.
Koło miejsca masakry zauważyłem zwęglone, czarne drzewo, u którego podnóża znajdował się kokon. Coś było w środku. Lamina rozciął kokon, ukazując zawartość. Kapłanka leżąca w środku była blada, uśmiechnięta, z zamkniętymi oczami.
Ciągle mamrotała coś pod nosem.
– Pomóż jej wstać! Zabieramy ciało do miasta!
Szybko wykonałem rozkaz. Gdy tylko chwyciłem kapłankę, usłyszałem szept.
– W końcu przyszłaś po mnie… Posłanko… wolność…
To były ostatnie słowa Kapłanki Wolności. Zaczęła drżeć, dostała konwulsji, a z ust wypłynęła piana. Do dziś nie jestem pewien, co wtedy widziałem. Kątem oka dostrzegłem zgarbioną, zamazaną sylwetkę. Gdy tylko chciałem się jej przyjrzeć – zniknęła.
Czy to była właśnie Posłanka Nieznanego? Myślałem, że będzie straszniejsza, skoro uosobiała koniec. Może to była tylko wizja wywołana strachem. Nieważne. Chciałbym wierzyć, że zabrała wszystkich w lepsze miejsce.
To była wolność? Chyba nigdy się nie dowiem. Odeszła w objęcia Posłanki z uśmiechem na twarzy, więc uzyskała to, czego pragnęła. Jedno było pewne – ta grupa zapłaciła ogromną cenę za to, czego szukała. Na pewno są wolni od pracy i uścisku Lamina. Kiedyś sam długo rozmyślałem, czy nie lepiej zakończyć życie. Ale życie, choć marne, nadal jest życiem. Kto wie, co będzie dalej?
Na drugi dzień wystawiono szczątki na placu głównym. Wygłoszono mowę o wolności. Ukazano kapłankę jako zło ostateczne – niebezpieczną demagoginię, prowadzącą innych ku śmierci.
– Zasłużyli sobie – usłyszałem głos gapia z tłumu.
– Miejsce człowieka jest tutaj. Tak było od wieków! Zmian im się zachciało? Mają to, na co zasłużyli!
Jedna z kobiet rzuciła kamień w stronę wystawionych zwłok.
Ehh…
Znany chwyt propagandy. Nieprędko znajdą się nowi chętni na wyprawę poza mury. Nie będę oceniać ich sposobów. Nie powiem, że to, co robią, jest złe albo dobre. Spotkałem w życiu dobrych, pomocnych Lamina, jak i tych paskudnych. Nie wszyscy ludzie byli dobrzy – to działało chyba wśród wszystkich ras.
Nie rozumiałem. Dlaczego tak postępujemy? Skoro nie potrafimy się zjednoczyć, jesteśmy jak liść rzucony na wiatr. Jaki sens ma wtedy to gadanie o wolności? Czemu w takich chwilach człowiek jest potworem dla człowieka? Nie potrzebowaliśmy Pchlarzy, żeby zniszczyć nasze społeczeństwo – sami świetnie to robiliśmy. Nie byliśmy gotowi na wolność.
Po paru dniach zapomniano o próbie ucieczki. Wszyscy zachowywali się, jakby nigdy nic nie miało miejsca. Trzeba było żyć dalej. Zacisnąć pas i przeć do przodu.
Nie wiem, czy kiedykolwiek dane mi będzie zaznać wolności, poznać ten twór – czym on naprawdę jest. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek przeczyta moje wypociny. Ale myślę, że pisanie – to właśnie jest moja chwila wolności. Trzeba zacząć szanować życie takim, jakim jest. Może jedyne prawdziwe wyzwolenie zapewnia tylko śmierć? Będę kontynuował pamiętnik tak długo, jak mi pozwoli zdrowie. Mogą mnie zamknąć i traktować jak coś gorszego. Nikt nie zabierze słowa.
