- Opowiadanie: Adexx - Z pamiętnika wolnego niewolnika

Z pamiętnika wolnego niewolnika

Krót­ki tekst z mo­je­go uni­wer­sum. Na mapie jest błąd. Mapa i opo­wia­da­nie były ro­bio­ne parę lat temu. Teraz tylko prze­ro­bio­ne. Nazwa rasy zwie­rzo­lu­dzi się zmie­ni­ła.

 

Ob­ra­zek na końcu zo­stał wy­ge­ne­ro­wa­ny za po­mo­cą AI (uczę się ry­so­wać, ale do­pó­ki nie opa­nu­ję tej umie­jęt­no­ści, wspie­ram się sztucz­ną in­te­li­gen­cją). Ze wzglę­du na to, że przed­sta­wie­nie ko­bie­ty idą­cej na czwo­ra­kach na smy­czy na­ru­sza re­gu­la­min, nie mo­głem wy­ge­ne­ro­wać do­kład­nie ta­kie­go ob­ra­zu. Do­dat­ko­wo, coś dziw­ne­go stało się z jej no­ga­mi – uznaj­my więc, że jest po wy­pad­ku albo po pro­stu ma nie­ludz­ko gięt­kie ciało.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Z pamiętnika wolnego niewolnika

Mapa war­stwy Od­mę­tów po­tę­pio­nych:

Mia­sto Po­stę­pu – osto­ja wol­nych ludzi. Tak wła­śnie je na­zy­wa­no. Le­ża­ło na war­stwie zwa­nej Od­mę­tem Po­tę­pio­nych. Nazwa „Po­stęp” brzmia­ła tu jak po­nu­ry żart – próż­no było w nim szu­kać roz­wo­ju, a tym bar­dziej wol­nych ludzi. Dla wielu, jak i dla mnie, było to mia­sto prze­klę­te.

Choć jego miesz­kań­cy byli bez­piecz­ni od mroku i stwo­rzeń nocy, cze­ka­ły na nich inne za­gro­że­nia, nie­do­stęp­ne ni­g­dzie in­dziej. Ci rze­ko­mo „wolni” opusz­cza­li to miej­sce tylko w jeden spo­sób – mar­twi. Ich ciała, bez żad­nych ce­re­mo­nii, wy­rzu­ca­no poza mury, gdzie wszel­kie kre­atu­ry za­miesz­ku­ją­ce ciem­ność Astrum gro­ma­dzi­ły się, zwa­bio­ne za­pa­chem dar­mo­wej prze­ką­ski.

Fetor gni­ją­cych zwłok mie­szał się z siar­ko­wy­mi opa­ra­mi wul­ka­nicz­ne­go pod­ło­ża, a zie­mia pod mu­ra­mi usła­na była po­zo­sta­ło­ścia­mi wiecz­nie trwa­ją­ce­go ban­kie­tu śmier­ci. Ten kra­jo­braz sku­tecz­nie od­stra­szał nie­pro­szo­nych gości. Nie bez po­wo­du wszy­scy znali tę war­stwę jako cmen­ta­rzy­sko po­dróż­ni­ków. Jakby jakaś nie­wi­dzial­na siła przy­cią­ga­ła wszyst­kie naj­gor­sze po­twor­no­ści wła­śnie tutaj. Ci, któ­rzy prze­trwa­li solne pu­sty­nie, tra­fia­li na wul­ka­nicz­ne pust­ko­wia, gdzie życie za­mie­ra­ło. Smo­ło­we bagna i wrogo na­sta­wie­ni miesz­kań­cy, do­sto­so­wa­ni do skraj­nie nie­przy­ja­znych wa­run­ków, bez li­to­ści dzie­siąt­ko­wa­li każ­de­go,  kto od­wa­żył się za­pu­ścić w ich do­mi­nium.

We­wnątrz mia­sta wzno­si­ły się ma­syw­ne, ce­gla­ne bu­dyn­ki, z któ­rych ko­mi­nów bez­u­stan­nie bu­chał gęsty, czar­ny jak smoła dym. Po­wie­trze było cięż­kie, za­tru­te, dla­te­go więk­szość miesz­kań­ców cho­ro­wa­ła nie­ustan­nie, mimo no­sze­nia masek ga­zo­wych – te jed­nak po­ma­ga­ły tylko z po­zo­ru.

Wą­skie, bru­ko­wa­ne ulice wiły się ni­czym ko­rze­nie sta­re­go drze­wa, opla­ta­jąc całą me­tro­po­lię sie­cią ka­mien­nych ście­żek. Przy­po­mi­na­ły la­bi­rynt. To nie była żadna osto­ja nie­za­leż­no­ści. To wię­zie­nie – zbu­do­wa­ne z dymu, ka­mie­nia i roz­kła­du. Za­wsze pa­no­wa­ła wrza­wa. Za­peł­nio­ne re­stau­ra­cje, z któ­rych wy­do­by­wa­ły się miłe za­pa­chy, La­mi­na za­ję­ci co­dzien­no­ścią…

To wła­śnie tu dało się spo­tkać przed­sta­wi­cie­li tej dziw­nej rasy. Za­py­ta­cie pew­nie, czym są La­mi­na? A więc spie­szę z od­po­wie­dzią. Jesz­cze za cza­sów przed Wiel­ką Ka­ta­stro­fą lu­dzie na­zy­wa­li przodków tej rasy zwie­rzę­ta­mi – czę­sto trzy­ma­li je w do­mach. Ale po ka­ta­stro­fie role lekko się od­wró­ci­ły. Po­wsta­ły stwo­rze­nia, które po­sia­da­ły cechy zwie­rzę­ce i ludz­kie. Wszy­scy zwali tę rasę La­mi­na. My, lu­dzie, mó­wi­li­śmy na nich „fu­trza­ki” lub „pchla­rze” – choć wy­po­wia­da­nie tych słów gło­śno mogło skoń­czyć się bar­dzo źle.

Ale dość wstę­pu. Po­zwól­cie, że się przed­sta­wię. Wo­ła­ją na mnie „ej, ty”, „nie­wol­ni­ku”, „przy­błę­do”. Nie mam imie­nia – po­dob­nie jak więk­szość ludzi za­miesz­ku­ją­cych tę "wspa­nia­łą" me­tro­po­lię.

Gdyby ktoś za­py­tał, ile mam lat, od­po­wie­dział­bym: nie wiem. To py­ta­nie nie ma sensu – nie po­tra­fię li­czyć. Poza tym, kiedy co­dzien­nie gło­du­jesz, czas scho­dzi na dal­szy plan. W wiecz­nej ciem­no­ści trud­no okre­ślić, kiedy mi­ja­ją dni.

Byłem dość wy­so­kim, nie­bie­sko­okim, przy­stoj­nym bru­ne­tem – a przy­naj­mniej tak o sobie my­śla­łem. Ale co ja tam wiem? Je­stem tylko czy­ści­cie­lem z nosem w sadzy. Mi­łost­ki były mi obce. Wal­czy­łem o każdy ko­lej­ny dzień. Nie­licz­nym po­zwa­la­no na bliż­sze kon­tak­ty z płcią prze­ciw­ną. Resz­cie zo­sta­wa­ły unie­sie­nia – sam ze sobą.

 Uro­dzi­łem się tutaj i za­pew­ne tu też za­koń­czę swoją eg­zy­sten­cję. Wy­szko­lo­no mnie na czy­ści­cie­la sadzy. Praca jest cięż­ka i mo­no­ton­na. Cho­dzę wiecz­nie brud­ny, za­wsze w biegu. Ktoś prze­cież mu­siał czy­ścić szkla­ne wi­try­ny skle­pów i okna, na któ­rych mo­men­tal­nie osa­dzał się wul­ka­nicz­ny pył. Je­dy­ną za­le­tą tej ro­bo­ty była moż­li­wość po­ru­sza­nia się po mie­ście – mo­głem zo­ba­czyć, jak wy­glą­da życie poza obo­za­mi pracy. W pew­nych re­jo­nach mia­sto wy­da­wa­ło się nawet przy­ja­zne. Wszyst­ko miało swój rytm. Do­pó­ki nie spoj­rza­ło się na życie ludzi, można było uda­wać, że to miej­sce jak każde inne. Ale ta ilu­zja szyb­ko zni­ka­ła.

Tego dnia, jak zwy­kle, wy­mkną­łem się na jedno z taj­nych spo­tkań. Sze­dłem cia­sną, ciem­ną ulicz­ką po­mię­dzy bu­dyn­ka­mi. Stary, po­szar­pa­ny płaszcz ło­po­tał na wie­trze. Uni­ka­łem świa­tła i głów­nych ar­te­rii, po któ­rych po­ru­sza­ły się po­jaz­dy za­si­la­ne za­ka­za­ną wie­dzą. Za­wsze mnie to dzi­wi­ło – miesz­kań­cy tego mia­sta, dumni z ko­lek­cjo­no­wa­nia za­ka­za­nej wie­dzy, śmie­ci sta­ro­żyt­nych, po­sia­da­li dość nikłą in­te­li­gen­cję. Więk­szość z nich była po pro­stu głu­pia. Mimo to, na pokaz szczy­ci­li się osią­gnię­cia­mi, bu­du­jąc całą swoją po­tę­gę na śmie­ciach, z któ­rych nikt nie ko­rzy­stał. Ich siła była zbu­do­wa­na na ru­inach prze­szło­ści.

 Za­my­ślo­ny, wy­sze­dłem na ulicę oświe­tlo­ną zie­lo­nym świa­tłem lampy. Za­sło­ni­łem kap­tu­rem twarz. Mu­sia­łem uwa­żać – łatwo było wpaść w kło­po­ty. Prze­cho­dząc obok wi­try­ny skle­po­wej, za­uwa­ży­łem pro­duk­ty wy­sta­wio­ne na la­dzie. Pew­nie was to zszo­ku­je, ale „lu­dzi­na” nie była tu ni­czym dziw­nym. Pęta kieł­ba­sy, steki z wy­se­lek­cjo­no­wa­nej ho­dow­li ludz­kiej – o ile ludź­mi można było ich na­zwać. Róż­ni­li się od nas, ro­bot­ni­ków. Ho­do­wa­ni w za­mknię­ciu, nie­ucze­ni mówić ani cho­dzić. Bo niby po co? Je­dze­nie nie musi mówić. Grubi, opa­sli, skon­cen­tro­wa­ni tylko na kon­sump­cji, bez oznak in­te­li­gen­cji. My na­zy­wa­li­śmy ich Gru­ba­sa­mi. Fu­trza­ki nie po­prze­sta­wa­ły na ho­dow­li po­kar­mu – po­szli dalej, ho­du­jąc pu­pi­li do to­wa­rzy­stwa i roz­ryw­ki. Mniej­si przed­sta­wi­cie­le rasy La­mi­na do­sia­da­li ludzi jak wierz­chow­ce.

Nie pa­trząc, gdzie idę, nie za­uwa­ży­łem prze­chod­nia.

– Gdzie le­ziesz, przy­błę­do! – usły­sza­łem zde­ner­wo­wa­ny głos.

Ukrad­kiem spoj­rza­łem na to, z czym się zde­rzy­łem. Nor­mal­nie buch­nął­bym śmie­chem, ale mu­sia­łem się po­wstrzy­mać. Ludz­kie nogi, opa­sły brzuch, na któ­rym opi­nał się czar­ny gar­ni­tur. Gu­zi­ki wy­glą­da­ły, jakby mogły w każ­dej chwi­li wy­strze­lić w po­wie­trze ni­czym po­cisk pod na­po­rem sadła. Dłu­gie uszy, świń­ski ryj. Mo­nokl i duży, czar­ny cy­lin­der. Czę­sto wi­dy­wa­łem Pana Tłu­ścio­cha – bo tak go na­zy­wa­li­śmy. Wi­docz­nie wy­pro­wa­dzał na spa­cer pu­pi­la. W jed­nej ręce, opie­ra­jąc się na drew­nia­nej lasce, trzy­mał smycz, na któ­rej, na czwo­ra­ka, szła ko­bie­ta w po­szar­pa­nych ubra­niach. Jak zwy­kle, cięż­ko sapał, wy­da­jąc z sie­bie char­ko­tli­wy od­dech.

Zi­gno­ro­wa­łem Tłu­ścio­cha, za­sła­nia­jąc twarz, i po­sze­dłem dalej. Co in­ne­go mia­łem robić? Mo­głem tra­fić go­rzej. Nawet gdyby cze­goś ode mnie chciał, mógł­bym uciec – z taką tuszą nie­pręd­ko by mnie do­go­nił.

Idąc dalej, usły­sza­łem gło­śne krzy­ki.

– Uwol­nić lu­dziów! Ko­niec cier­pie­niu! Wol­ność człe­kom! – skan­do­wał tłum La­mi­na, trzy­ma­jąc sztan­da­ry.

Wes­tchną­łem tylko z po­li­to­wa­niem. Już wiele razy or­ga­ni­zo­wa­no pro­te­sty „lu­dzio­lu­bów”, które nie miały więk­sze­go sensu. Mia­sto Po­stę­pu było jak ma­syw­na wieża o bar­dzo kru­chych fun­da­men­tach. Łatwo było po­wie­dzieć: „Wol­ność wszyst­kim lu­dziom”, ale ta idea nie miała prawa bytu. To były tylko słod­kie słów­ka, szep­ta­ne nam do uszu od czasu do czasu, w nie wia­do­mo jakim celu.

Bez nas ta me­tro­po­lia by upa­dła, szyb­ko znik­nę­ła­by z mapy. La­mi­na zda­li­by sobie spra­wę, że nie mają co jeść, nikt nie wyrę­cza ich w obo­wiąz­kach. Pa­ra­dok­sal­nie – ci, któ­rzy byli ni­czym, sta­no­wi­li fun­da­ment ca­łe­go sys­te­mu.

Tłum krzy­czał o wol­no­ści. Wielu ludzi o niej mó­wi­ło, ale czym w za­sa­dzie ona była? To dla mnie kon­cept nie do po­ję­cia.

– Uwaga! – do­biegł mnie me­lo­dyj­ny głos z góry.

Z okna wy­ło­ni­ła się pta­sia głowa, a tuż potem, koło mnie, wy­lą­do­wa­ła spe­cy­ficz­nie pach­ną­ca za­war­tość wia­dra. Skrę­ci­łem w ciem­ną alej­kę, roz­glą­da­jąc się na boki, czy nikt mnie nie śle­dzi.

Tłum już się ze­brał, by wy­słu­chać głosu ka­płan­ki wy­zwo­le­nia. Nikt nie wie­dział, skąd przy­by­ła ta ko­bie­ta, ale po­tra­fi­ła wy­bu­dzić w lu­dziach dawno utra­co­ny żar chęci życia. Wielu czci­ło ją jak isto­tę boską – wy­zwo­li­ciel­kę. Sku­sze­ni cie­pły­mi, pięk­ny­mi sło­wa­mi, wsłu­chi­wa­li się w głos, pa­trząc na nią jak na coś, co miało od­mie­nić życie.

Ja przy­cho­dzi­łem tu od nie­chce­nia. Lu­bi­łem wie­dzieć, co się dzie­je, być na cza­sie. Nie wie­rzy­łem w ma­gicz­ną kra­inę poza mu­ra­mi Mia­sta Po­stę­pu, która mia­ła­by za­pew­nić wszyst­kim do­stat­nie życie. Choć więk­szość z nas znała opo­wie­ści o tym, co znaj­du­je się poza mu­ra­mi, jak głup­cy – wie­rzy­li pięk­nym sło­wom.

Wszy­scy ze­bra­li się w okrę­gu. Tłum ustą­pił miej­sca – na śro­dek wy­szła młoda ko­bie­ta w czar­nym płasz­czu. 

– Uj­rza­łam praw­dę! Bo­go­wie ze­sła­li mi wizję pod­czas snu! – po­wie­dzia­ła z wręcz nie­przy­zwo­itym en­tu­zja­zmem.

Zo­ba­czy­łem blask w oczach ka­płan­ki, a lu­dzie, sły­sząc głos, usie­dli na zim­nej po­sadz­ce mu­ro­wa­ne­go placu. Pa­no­wał pół­mrok – bra­ko­wa­ło oko­licz­nych lamp. Za­pach śmie­ci z kon­te­ne­rów usta­wio­nych pod ścia­ną pie­ścił noz­drza obec­nych.

 Nie można było na­zwać go przy­jem­nym – ale na pewno był lep­szy od smro­du od­cho­dów po­zo­sta­wio­nych na ulicy. Miej­sce ide­al­nie nada­wa­ło się na tajne spo­tka­nia; z racji wraż­li­wo­ści La­mi­na na za­pa­chy, rzad­ko tu za­glą­da­li. Prawo było jasne: jeśli nas zła­pią – tra­fi­my na ta­lerz.

– To było coś, czego więk­szość z was nie po­tra­fi sobie wy­obra­zić. Wiele, wiele wie­ków temu to lu­dzie pa­no­wa­li nad La­mi­na.

Ka­płan­ka cho­dzi­ła w kółko, jakby pró­bo­wa­ła ze­brać myśli – ogar­nię­ta wizją, którą wła­śnie opi­sy­wa­ła.

– Rzą­dzi­li­śmy świa­tem. Po­lo­wa­li­śmy na La­mi­na. Nasze zęby za­ta­pia­ły się w ich mię­sie, żeby za­spo­ko­ić głód. To oni byli słabi, mniej­si, głupi. Jeśli nie za­cznie­my wal­czyć, nic się nie zmie­ni. Za murem czeka nas wol­ność!

– Ale czym jest ta wol­ność, którą tak za­chwa­lasz? – roz­legł się głos z tłumu.

– To moż­li­wość po­dej­mo­wa­nia wy­bo­rów i kre­owa­nia wła­sne­go losu! – od­par­ła ka­płan­ka, mie­rząc py­ta­ją­ce­go prze­ni­kli­wym wzro­kiem.

– Mi tam wy­star­cza miej­sce przy ko­min­ku. Miska z je­dze­niem co­dzien­nie się na­peł­nia, pan mnie głasz­cze, dba o mnie, bawi się ze mną. Czego wię­cej po­trze­ba?

– Ty nie mu­sisz co­dzien­nie dźwi­gać La­mi­na na ple­cach. Nikt nie gła­dzi twego ciała batem i nie każe cią­gnąć po­wo­zu.

– Mnie tam do­brze kar­mią i mogę cały czas spać – mruk­nął gruby męż­czy­zna gło­sem peł­nym sa­mo­za­do­wo­le­nia.

– Za­mknij się, Jeph! Nie wszy­scy mają takie szczę­ście. Poza tym – nie za­uwa­ży­łeś, że cię tuczą?! Nie­dłu­go zro­bią z cie­bie szyn­kę i wtedy zo­ba­czy­my, komu bę­dzie do śmie­chu! 

– Nic do­bre­go nas tu nie czeka. Niech naj­zdol­niej­si ucie­ka­ją. Damy radę!

– A co z resz­tą? Zo­sta­wi­my ich? W czym bę­dzie­my lepsi od Pchla­rzy?

–  Zo­staw­my gru­ba­sów, i tak nie myślą. Nie róż­nią się od bez­ro­zum­nych be­stii.

– I co jesz­cze? Kim ty w ogóle je­steś, żeby de­cy­do­wać, kto zo­sta­nie, a kto nie?

– Głu­po­ty pie­przy­cie! Kto to w ogóle wy­my­ślił?! Mi tam wy­star­czy to, co mam. Nie­któ­rzy z nas są szczę­śli­wi z miską owsian­ki. Pa­zer­ni je­ste­ście i tyle! W du­pach wam się po­przew­ra­ca­ło od tej pa­pla­ni­ny o wol­no­ści!

Kłót­nia trwa­ła długo. At­mos­fe­ra zgęst­nia­ła – w po­wie­trzu wi­sia­ła groź­ba nad­cho­dzą­cej bójki.

– Nie kłóć­cie się! – prze­rwa­ła ka­płan­ka. – Mu­si­my być zjed­no­cze­ni! Tylko w taki spo­sób wy­zwo­li­my naszą rasę z uści­sku cie­mię­ży­cie­la!

– No do­brze, uciek­nie­my. I co dalej? – Moje py­ta­nie od­bi­ło się echem.

Za­pa­no­wa­ła cisza. Ka­płan­ka spoj­rza­ła na mnie jak na nie­chcia­ne­go go­ścia.

– Za mu­ra­mi jest świat wol­no­ści! Mo­że­my po­lo­wać! Za­ło­żyć wła­sną osadę! Tyle moż­li­wo­ści! Pla­nu­je­my jutro uciec. Czy je­ste­ście ze mną? Czy je­ste­ście go­to­wi na nowy po­rzą­dek?!

Tłum od­po­wie­dział en­tu­zja­stycz­nym okrzy­kiem.

Heh… głup­cy.

Byłem dość pe­sy­mi­stycz­nie na­sta­wio­ny do kwe­stii wol­no­ści. Będą po­lo­wać? Za­ło­żą osadę? Czy kto­kol­wiek po­my­ślał, że prze­trwa­nie wy­ma­ga umie­jęt­no­ści walki? Więk­szość z nich nigdy nie była poza mu­ra­mi mia­sta. Czy ktoś wpadł na po­mysł, by się do ta­kiej wy­pra­wy przy­go­to­wać?

Choć byłem niewolnikiem i cięż­ko pra­co­wa­łem – żyłem. Po­sia­da­łem spryt, by umi­lić i uła­twić życie, choć nie­ko­niecz­nie le­gal­nie. Ale dzia­ła­ło. Za murem, ow­szem, cze­kał na nas nowy świat, ale… czy by­li­śmy go­to­wi?

Słowa ka­płan­ki brzmia­ły gór­no­lot­nie – przy­po­mi­na­ły na­chal­ne re­kla­my w skle­pach, gdzie sprze­daw­cy z za­pa­łem za­chwa­la­li towar. Miały w sobie coś z kazań gło­szo­nych w świą­ty­niach, do któ­rych tłum­nie ścią­ga­li wier­ni. Barw­ne, na­sy­co­ne do­brem i na­dzie­ją, zu­peł­nie nie pa­so­wa­ły do świa­ta, w któ­rym przy­szło nam żyć. Czę­ste wi­zy­ty Fu­trza­ków w sank­tu­arium nie czy­ni­ły z nich świę­tych – tak samo jak opie­wa­nie gówna w su­per­la­ty­wach nie za­mie­nia­ło go w złoto. Nie twier­dzę, że nie warto ma­rzyć. Warto robić to z trzeź­wym umy­słem.

Ka­płan­ka była pełna za­pa­łu i wiary w lep­sze jutro. Czy kie­ro­wa­ła się do­brem ogółu, czy tylko wła­sną po­trze­bą wy­rwa­nia się z objęć mar­ne­go losu? Tego już nie po­tra­fię oce­nić.

Nie po­wiem – tro­chę ku­si­ło, żeby pójść z grupą w stro­nę wol­no­ści, ale coś mnie po­wstrzy­my­wa­ło. Może po­trze­ba trzy­ma­nia się tego, co znane i w miarę bez­piecz­ne. Nie po­tra­fi­łem wy­obra­zić wy­sił­ku, jaki trze­ba by wło­żyć, żeby ta wizja się do­ko­na­ła.

Ko­niec koń­ców zo­sta­łem tam, gdzie byłem. Nie zro­bi­łem kroku, żeby zmie­nić to, co znane. Jak się póź­niej oka­za­ło, słusz­nie. Nie wszyst­ko, co wy­glą­da ko­lo­ro­wo i do­brze, jest na­praw­dę wła­ści­we.

Po za­go­rza­łych dys­ku­sjach pewna grupa zgo­dzi­ła się na uciecz­kę. Gdy wszy­scy za­czę­li się roz­cho­dzić, wró­ci­łem do domu. Długo nie mo­głem za­snąć, więc przy lam­pie, w któ­rej umie­ści­łem flu­ore­scen­cyj­ny grzyb, za­bra­łem się za pi­sa­nie wy­po­cin, które może ktoś kie­dyś prze­czy­ta.

Umie­jęt­ność pi­sa­nia to rzad­kość. Byłem wdzięcz­ny zna­jo­me­mu, który za dzie­cia­ka ga­niał mnie do nauki. Kie­dyś my­śla­łem, że bę­dzie to nie­przy­dat­ne. Teraz czu­łem ulgę, mogąc za­to­pić się w morzu słów. Wy­obra­ża­łem rze­czy, które mógł­bym mieć. Są­dzi­łem, że życie jest nie­spra­wie­dli­we – póź­niej zro­zu­mia­łem, że mo­głem skoń­czyć znacz­nie go­rzej.

Prze­le­wam na kart­ki wszyst­kie wy­da­rze­nia życia. Choć nie bę­dzie to opo­wieść pełna akcji i nie wiem, czy kto­kol­wiek to prze­czy­ta, to i tak piszę dalej. Bo w końcu – co mam robić? Je­dy­ne, co po­zo­sta­ło w tym skrom­nym życiu, to przeć na­przód, mimo prze­ciw­no­ści losu.

Pew­ne­go dnia wy­sła­no nas, w to­wa­rzy­stwie wo­jow­ni­ka, poza mury. Umię­śnio­ny La­mi­na z kocią głową i nie­zwy­kle pu­cha­tą, złotą grzy­wą wy­warł na mnie nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. Trzy­mał długą włócz­nię i z dum­nie wy­pię­tą, nagą pier­sią szedł przo­dem, pil­nu­jąc, by żaden z nas nie uciekł. Od pasa w dół ubra­ny w krót­ką, skó­rza­ną spód­nicz­kę. Na­tu­ra cza­sem po­tra­fi­ła stwo­rzyć dzie­ło sztu­ki. Za­sta­na­wia­ło mnie, ile czasu mu­siał po­świę­cić, by wy­rzeź­bić takie ciało. Nie za­da­łem tego py­ta­nia – le­piej nie wy­chy­lać się zza jasno wy­zna­czo­nej linii. Cie­ka­wość szyb­ko pro­wa­dzi­ła w ob­ję­cia Po­słan­ki Nie­zna­ne­go.

Kazał wszyst­kim wziąć worki i ło­pa­ty. Gdy tylko prze­kro­czy­li­śmy mury, po­czu­łem odór zgni­li­zny, uj­rza­łem pię­trzą­ce się kości – wła­ści­wie góry usy­pa­ne ze szcząt­ków nie­szczę­śni­ków. Trzy­ma­li­śmy się bli­sko pchla­rza, który oświe­tlał lampą drogę. Tak wy­glą­dał świat poza mu­ra­mi? Wie­dzia­łem z opo­wie­ści, czego się spo­dzie­wać, ale usły­szeć a zo­ba­czyć – to dwie zu­peł­nie różne rze­czy.

Idąc, czu­łem, że ktoś nas ob­ser­wu­je. Sły­sza­łem tupot od­nó­ży i szczęk żu­wa­czek. Nie wie­dzia­łem, jak wy­glą­da­ją stwo­rze­nia nocy, któ­rych wszy­scy się bali. Nie chcia­łem prze­ko­nać się o tym na wła­snej skó­rze. Do­pó­ki mie­li­śmy świa­tło flu­ore­scen­cyj­ne­go grzy­ba, które od­stra­sza­ło te ka­ry­ka­tu­ry, ra­czej nic nam nie gro­zi­ło.

Nasz koci to­wa­rzysz sta­nął nagle w miej­scu, pa­trząc przed sie­bie w ciem­ność, po czym za­ry­czał. Jego głos był tak do­no­śny, że mi­mo­wol­nie za­tka­łem uszy. Góra kości znaj­du­ją­ca się tuż przed nami za­czę­ła drżeć.

Naj­pierw wy­ło­ni­ły się od­nó­ża. Stwo­rze­nie miało wiele oczu. Biały pan­cerz osła­niał jego po­dłuż­ne ciało. Trud­no było zli­czyć, ile od­nó­ży skry­wa­ło się pod nim. Spoj­rza­ło na naszą grupę i znik­nę­ło w ciem­no­ści.

Szli­śmy długo, aż w końcu zo­ba­czy­li­śmy coś, co zmro­zi­ło nam krew w ży­łach. Nasza grupa wol­no­ści nie za­zna­ła jej zbyt długo. Na wul­ka­nicz­nej ziemi le­ża­ły roz­szar­pa­ne zwło­ki. Gdyby nie skraw­ki ma­te­ria­łu, nie roz­po­znał­bym ni­ko­go. Ciała były nie do po­zna­nia – nad­gry­zio­ne, roz­człon­ko­wa­ne. Ka­za­no nam ze­brać szcząt­ki do wor­ków.

Koło miej­sca ma­sa­kry za­uwa­ży­łem zwę­glo­ne, czar­ne drze­wo, u któ­re­go pod­nó­ża znaj­do­wał się kokon. Coś było w środ­ku. La­mi­na roz­ciął kokon, uka­zu­jąc za­war­tość. Ka­płan­ka le­żą­ca w środ­ku była blada, uśmiech­nię­ta, z za­mknię­ty­mi ocza­mi.

Cią­gle mam­ro­ta­ła coś pod nosem.

– Pomóż jej wstać! Za­bie­ra­my ciało do mia­sta!

Szyb­ko wy­ko­na­łem roz­kaz. Gdy tylko chwy­ci­łem ka­płan­kę, usły­sza­łem szept.

– W końcu przy­szłaś po mnie… Po­słan­ko… wol­ność…

To były ostat­nie słowa Ka­płan­ki Wol­no­ści. Za­czę­ła drżeć, do­sta­ła kon­wul­sji, a z ust wy­pły­nę­ła piana. Do dziś nie je­stem pe­wien, co wtedy wi­dzia­łem. Kątem oka do­strze­głem zgar­bio­ną, za­ma­za­ną syl­wet­kę. Gdy tylko chcia­łem się jej przyj­rzeć – znik­nę­ła.

Czy to była wła­śnie Po­słan­ka Nie­zna­ne­go? My­śla­łem, że bę­dzie strasz­niej­sza, skoro uoso­bia­ła ko­niec. Może to była tylko wizja wy­wo­ła­na stra­chem. Nie­waż­ne. Chciał­bym wie­rzyć, że za­bra­ła wszyst­kich w lep­sze miej­sce.

To była wol­ność? Chyba nigdy się nie do­wiem. Ode­szła w ob­ję­cia Po­słan­ki z uśmie­chem na twa­rzy, więc uzy­ska­ła to, czego pra­gnę­ła. Jedno było pewne – ta grupa za­pła­ci­ła ogrom­ną cenę za to, czego szu­ka­ła. Na pewno są wolni od pracy i uści­sku La­mi­na. Kie­dyś sam długo roz­my­śla­łem, czy nie le­piej za­koń­czyć życie. Ale życie, choć marne, nadal jest ży­ciem. Kto wie, co bę­dzie dalej?

Na drugi dzień wy­sta­wio­no szcząt­ki na placu głów­nym. Wy­gło­szo­no mowę o wol­no­ści. Uka­za­no ka­płan­kę jako zło osta­tecz­ne – nie­bez­piecz­ną de­ma­go­gi­nię, pro­wa­dzą­cą in­nych ku śmier­ci.

– Za­słu­ży­li sobie – usły­sza­łem głos gapia z tłumu.

– Miej­sce czło­wie­ka jest tutaj. Tak było od wie­ków! Zmian im się za­chcia­ło? Mają to, na co za­słu­ży­li!

Jedna z ko­biet rzu­ci­ła ka­mień w stro­nę wy­sta­wio­nych zwłok.

Ehh…

Znany chwyt pro­pa­gan­dy. Nie­pręd­ko znaj­dą się nowi chęt­ni na wy­pra­wę poza mury. Nie będę oce­niać ich spo­so­bów. Nie po­wiem, że to, co robią, jest złe albo dobre. Spo­tka­łem w życiu do­brych, po­moc­nych La­mi­na, jak i tych pa­skud­nych. Nie wszy­scy lu­dzie byli do­brzy – to dzia­ła­ło chyba wśród wszyst­kich ras.

Nie ro­zu­mia­łem. Dla­cze­go tak po­stę­pu­je­my? Skoro nie po­tra­fi­my się zjed­no­czyć, je­ste­śmy jak liść rzu­co­ny na wiatr. Jaki sens ma wtedy to ga­da­nie o wol­no­ści? Czemu w ta­kich chwi­lach czło­wiek jest po­two­rem dla czło­wie­ka? Nie po­trze­bo­wa­li­śmy Pchla­rzy, żeby znisz­czyć nasze spo­łe­czeń­stwo – sami świet­nie to ro­bi­li­śmy. Nie by­li­śmy go­to­wi na wol­ność.

Po paru dniach za­po­mnia­no o pró­bie uciecz­ki. Wszy­scy za­cho­wy­wa­li się, jakby nigdy nic nie miało miej­sca. Trze­ba było żyć dalej. Za­ci­snąć pas i przeć do przo­du.

Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek dane mi bę­dzie za­znać wol­no­ści, po­znać ten twór – czym on na­praw­dę jest. Nie mam po­ję­cia, czy kto­kol­wiek prze­czy­ta moje wy­po­ci­ny. Ale myślę, że pi­sa­nie – to wła­śnie jest moja chwi­la wol­no­ści. Trze­ba za­cząć sza­no­wać życie takim, jakim jest. Może je­dy­ne praw­dzi­we wy­zwo­le­nie za­pew­nia tylko śmierć? Będę kon­ty­nu­ował pa­mięt­nik tak długo, jak mi po­zwo­li zdro­wie. Mogą mnie za­mknąć i trak­to­wać jak coś gor­sze­go. Nikt nie za­bie­rze słowa.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Przybywam, aby odwdzięczyć się za komentarz i Twój poświęcony czas. :)

 

Ze spraw technicznych wpadły mi w oko (zawsze – tylko do przeanalizowania):

Lamina zdaliby sobie sprawę, że nie mają co jeść, nikt nie wręcza ich w obowiązkach. – literówka?

Czy ktoś w ogóle pomyślał, że żeby przeżyć, trzeba umieć walczyć? – styl/aliteracja

Gdy tylko przekroczyliśmy mury, poczułem odór zgnilizny, ujrzałem piętrzące się kości(brak spacji?)– właściwie góry usypane ze szczątków nieszczęśników.

Czy to była właśnie Posłanka Nieznanego. – nie mam pewności, czy to nie zdanie pytające

 

Opowieść intrygująca, mocno klimatyczna; ukazany świat jest potworny, podobnie jak rządzące nim prawa. Zachęcam gorąco do rozwinięcia i wydania całości wspomnianego w przedmowie uniwersum, bo naprawdę warto. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Dzięki, Bruce. Wciąż walczę z błędami – nieważne, ile razy sprawdzam i czytam, zawsze coś się znajdzie. To niekończąca się batalia. Zaraz dostanę komentarz od Tarniny i pewnie zrówna moje opowiadanie z ziemią, zostawiając po sobie tylko zgliszcza i pobojowisko :D. Cały czas czuję się słaby w kwestiach technicznych, ale piszę dalej. Dzięki za kliknięcie. Pozdrawiam!

Na spokojnie. :) Każdy z nas popełnia błędy, usterek w tekście nie ma tylko ten, kto nic nie robi. :) 

A Tarnina ma rzeczywiście wiedzę niesamowitą, i w moich skromnych opkach znajduje zawsze niezliczone ilości błędów, norma. :) 

Pozdrawiam serdecznie, także dziękuję; rozwijaj tekst i wydawaj, bo to znakomity pomysł na powieść sf, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Hm po przeczytaniu mam wrażenie, że jest tu zdecydowane za dużo ekspozycji w stosunku do fabuły. Nawet, jeśli rozpatrywać ten tekst jako wstęp/wprowadzenie do uniwersum – mamy jakieś 5k znaków ekspozycji zanim cokolwiek zacznie się dziać. Nawet, jeśli świat o którym opowiadasz jest oryginalny i ciekawy (a wydaje się być) to raczej nie przyciągasz w ten sposób uwagi czytelnika.

 

Druga połowa, w której bohater dzieli się z czytelnikiem rozterkami i przemyśleniami na podstawie swoich osobistych doświadczeń w świecie przedstawionym jest dużo zręczniej skonstruowana i bardziej interesująca. O tak przedstawionym świecie chce się czytać.

 

Ze względu na to, że przedstawienie kobiety idącej na czworakach na smyczy narusza regulamin, nie mogłem wygenerować dokładnie takiego obrazu

Przedstawienie w tekście nie narusza, a na ilustracji już tak? Hm…

 

Pozdrawiam serdecznie i klik

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Cho­dzi­ło mi o re­gu­la­min AI. Ja mogę pisać o wszyst­kim, ale AI nie zi­lu­stru­je tego, po­nie­waż jest to nie­zgod­ne z jej re­gu­la­mi­nem. To nie jest żaden wstęp, tylko opo­wia­da­nie po­bocz­ne z uni­wer­sum. Pro­wa­dzę dwie serie do szafy: głów­ną (w któ­rej za­war­ta jest linia fa­bu­lar­na) oraz en­cy­klo­pe­dię (seria po­bocz­na z no­tat­ka­mi po­szu­ki­wa­czy, opi­sem fauny, flory, magii, re­li­gii, zwy­cza­jów itd.). To opo­wia­da­nie jest jed­nym z wielu wła­śnie z tej po­bocz­nej serii. Dzięki za klika.

Fajna ta końcowa ilustracja, którą dodałeś. :) A co do naruszania, wiem, z żebrami Cyganki miałam podobnie. :)

Pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

“…, bez litości dziesiątkowali każdego”

Czyli kogo? Bo “każdego” to jedna osoba, a zdziesiątkować można tylko większą grupę ludzi, przeważnie wojskową, np. zdziesiątkować pułk, batalion, itp.

Kłuł mnie tam jeszcze “czyściciel sadzy” Lepiej sam czyściciel, bo to tak, jakby ktoś czyścił sadzę.

W sumie ciekawy, taki niestandardowy tekst fantasy. Moim zdaniem bardziej interesująco wygląda sam opis miasta, niż wątła fabuła. No i fajny klimat jest.

… bez litości dziesiątkowali każdego, kto odważył się zapuścić w ich dominium. Co do czyściciela sadzy. Główny bohater właśnie ma taką funkcję. Czyścić można wiele rzeczy nap:buty. Dziękuje za komentarz.

Otoczenie miasta opisane plastycznie, choć nie zawsze logiczne. Bo skoro wszyscy omijali te okolice, to czemu tam przyłazili. 

 

 

Powietrze było ciężkie, zatrute, dlatego większość mieszkańców chorowała nieustannie, mimo noszenia masek gazowych – te jednak pomagały tylko z pozoru.

Tu masz masło maślane, bo skoro chorowali mimo noszenia masek, to wiemy już, że pomagały tylko pozornie. 

 

 

To nie była żadna ostoja niezależności. To więzienie – zbudowane z dymu, kamienia i rozkładu.

Pewnie chodzi o miasto, ale pognałeś już w takie dygresje, że to nie jest oczywiste.

 

Zawsze panowała wrzawa.

Gdzie?

 

Zapełnione restauracje, z których wydobywały się miłe zapachy, Lamina zajęci codziennością…

To zdanie ma się nijak do poprzedniego. 

 

 

Dalej piszesz, że Lamina byli zwierzątkami domowymi przed katastrofą, a potem że powstali w wyniku katastrofy. To trzeba by się na coś zdecydować.

 

Sam na sam to są właśnie uniesienia z płcią przeciwną. A jemu zostawało pewnie sam ze sobą.

 

Piszesz na przemian w czasie teraźniejszym i przeszłym, co wprowadza zamęt. 

 

Nie wiem jakie to jest życie, które wygląda przyjazne. 

Dodatkowo to życie tak wygląda, dokąd sieęnie popatrzy na życie. I znowu jestem zagubiona. 

 

 

 

Mniejsi przedstawiciele rasy Lamina dosiadali ludzi jak wierzchowce.

Dosiadają jak kogo/czego? wierzchowców.

 

Mieszanie Grubasów i Tłuściochów wprowadza zamieszanie. 

 

W jednej ręce, opierając się na drewnianej lasce, trzymał smycz, na której, na czworaka, szła kobieta w poszarpanych ubraniach. Jak zwykle, ciężko sapał, wydając z siebie charkotliwy oddech.

Popatrz na ten fragment. Opisujesz Tłuściocha, potem w trącasz kobietę, a potem znowu Tłuściocha, co wpływa na płynność lektury, bo trzeba się zastanawiać, o kogo chodzi. 

 

Jakie sztandary trzymali protestujący? Może transparenty?

 

była? Był to dla mnie koncept nie do pojęcia.

 

Powtórzenia tak bliskie są samym złem!;) 

 

Tłum ustąpił miejsca – na środek wyszła młoda kobieta w czarnym płaszczu. Stanęła pośrodku i zaczęła mówić.

Powtórzenia.

 

Brakowało lamp sugeruje, że były, lub powinny być.

 

Choć wiodłem życie niewolnicze i ciężko pracowałem – żyłem.

 

 

Pomysł intrygujący, ale nad wykonaniem należałoby popracować.

 

Zabrakło mi rozstrzygnięcia, zakończenia, które coś zakończy. 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

 

Dalej piszesz, że Lamina byli zwierzątkami domowymi przed katastrofą, a potem że powstali w wyniku katastrofy. To trzeba by się na coś zdecydować.

 

Jesz­cze za cza­sów przed Wiel­ką Ka­ta­stro­fą lu­dzie na­zy­wa­li tę rasę zwie­rzę­ta­mi – czę­sto trzy­ma­li je w do­mach. Ale po ka­ta­stro­fie role lekko się od­wró­ci­ły. Po­wsta­ły stwo­rze­nia, które po­sia­da­ły cechy zwie­rzę­ce i ludz­kie.

 

Nie wiem, może to ja jestem głupi, ale nie widzę tu nic dziwnego – zdanie opisuje, czym była rasa przed katastrofą i czym się stała po niej. Nad resztą błędów popracuje. Pozdrawiam.

Trudno jest mówić o wolności ludziom, którzy od wieków są niewolnikami. Nie rozumieją i boją się zmian. Podobno prawda nas wyzwoli, jak w Matrixie:) Tylko czy jest lepsza? Wyjście za miasto, tylko to potwierdziło. Tutaj zwykła kapłanka, to za mało. Ludzcy niewolnicy, zabawki i obtłuszczony pokarm, potrzebowali raczej Mesjasza. Kogoś, kto porwał by wszystkich, a nie tylko garstkę. Takiego jak, Neo, może Aragorn?

 

Technikalia pomijam, są tutaj wybitni eksperci. Co do fabuły, podobała mi się. Idąc z bohaterem, widziałem uliczki tego posępnego miasta. Całość, trzymała fajny klimat.

Wylewane przez okna ekskrementy, skojarzyły mi się z starym osiemnastowiecznym Londynem. Taki czyn, zawsze poprzedzał krzyk ostrzegawczy:)

 

Pozdrawiam i czekam na kolejne odcinki.

Nie istnieje ani dobro, ani zło. Są tylko czyny i ich konsekwencje.

Dziękuję za miły komentarz! Na profilu można już znaleźć kilka opowiadań z tego uniwersum (Jeszcze nie poprawione. 90% wciąż trzymam w szufladzie). Niestety, cały czas próbuję nadrobić braki w technikaliach, z którymi wciąż nie jestem za pan brat – uczę się, by wszystko poprawić, ale idzie to powoli. Pozdrawiam!

Ave, Adexx!

 

Jeżeli tekst potraktować jako wprowadzenie do uniwersum, to wypada całkiem nieźle. W gruncie rzeczy akcji jest tyle, co kot napłakał, ale przynajmniej otrzymujemy całkiem przyjemną w odbiorze garść informacji o świecie przedstawionym. 

 

Trochę gorzej całość prezentuje się, jako samodzielne opowiadanie, bo trochę brakuje mi mocniejszych akcentów, szczególnie na sam koniec.

 

Natomiast bardzo podobała mi się naturalna, lekko gawędziarska narracja, więc klikam do biblioteki.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Dziękuję za kliknięcie! Podzieliłem uniwersum na dwie części. Pierwsza to główna linia fabularna, w której rozgrywa się właściwa akcja. Druga – którą nazywam encyklopedią – to zbiór pobocznych notatek poszukiwaczy, krótkich opowiadań oraz informacji o magii, kulturze i innych aspektach świata, które uzupełniają główną serię. To coś w rodzaju dodatku dla tych, którzy chcą lepiej poznać uniwersum. To opowiadanie to właśnie taka kartka z pamiętnika – część encyklopedii. Niektóre postaci z notatek później odgrywają mniejszą/większą role w głównej serii. Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję!

OK, jest koncepcja miasta. Trochę mało fabuły, a jeszcze mniej wpływu bohatera na wydarzenia. On jest tylko obserwatorem. Nie przepadam za takimi mało sprawczymi protagonistami, ale to pewnie bardziej mój problem niż Twój.

Nie poznałam dobrze świata, ale nie będę się tego czepiać, rozumiem, że to odprysk od głównego nurtu i nie możesz pokazać wszystkiego w jednym opku.

Mapa przedstawia chyba bardziej piekło niż świat, w którym jakoś tam mogą żyć ludzie. Nam lawa na ogół nie wychodzi na zdrowie. I mapa wydaje się mieć niewielki związek z fabułą – nasz bohater raczej nie wędruje, a olbrzymia większość akcji rozgrywa się w jednym miejscu przedstawionym w rogu mapy. Czy ona wobec tego jest potrzebna?

Babska logika rządzi!

Mapki wstawiam tylko jako dodatek. Mam więcej opowiadań z tej warstwy. Wtedy można wrócić do mapki. Tak piekło. Ogólnie czym niżej tym bardziej nieprzyjaźnie. Czym wyżej bardziej bosko, kolorowo.

Nowa Fantastyka