Przychodzi taki czas, że nawet najgorsze gaduły, siedzące wraz ze mną przy palenisku, postanawiają na chwilę zamknąć swoje jadaczki i posłuchać. Niewiele jest historii, które do nich przemawia, jednak mam swoje sposoby. Na nic zdawały się zwykłe bajki z morałem, ani te, które mówiły o ich rodzinnych stronach. Oni wolą historie z Kontynentu. Z czasów, kiedy ludzie walczyli o sprawy błahe, a które dla nich były całym światem.
Dzisiaj opowiedziałem im legendę miłosną o Tyrnie i Ecodiasie – parze kochanków z elfickich ziem.
*
Tyrna była jedyną córką pana bogatych ziem. Uszy miała długie i cienkie, skórę szarą jak deszczowe niebo, a oczy jak dwa lazury. Gości i przyjezdnych kawalerów zachwycała nie tylko swoimi perłowymi puklami, ale także łagodnym żartem i nieśmiałym uśmiechem. Dni spędzała w swojej komnacie czytając i wyszywając sceny z Pieśni o Bohaterach, jednocześnie nasłuchując przyjezdnego muzyka, który grywał pod jej oknem.
Ecodias – bard – o wdzięcznych tanecznych krokach, kicał niczym zając po ulicach miasta, grając na swojej lśniącej lutni. Był człowiekiem niskiego stanu, ale o manierach wyższych stopniem od tych, którzy zapraszali go na salony, by grał swoje pieśni.
Jego uszy były ledwo uszczypnięte na końcach, jak gdyby mamka próbowała je uformować klamrą do prania, ale bezskutecznie. Skórę miał opaloną od ciągłego przesiadywania na ulicach, a włosy krótkie i kręcone w kolorze dębu.
Nie trzeba było długo czekać, aby Tyrna, piękna dama na wydaniu, której twarzą ojciec starał się przekupić synów wielkich panów, wyjrzała ze swojego okna na tanecznego barda. Elf podrygiwał delikatnie w swoich kolorowych tunikach w rytm gwizdanej pieśni. Gdy tylko ją zobaczył speszył się mocno, ale widząc jej palące zainteresowanie szybko napiął struny i zaczął grać.
Miejsce do wystąpień było okropne, bo widownią była jedynie Tyrna, ale dla Ecodiasa była ona warta więcej niż sale pełne najbogatszych gości.
Stało się to ich rytuałem. On przychodził co drugi dzień i przygrywał jej coraz to nowsze pieśni, a ona siedziała i słuchała. Nie haftowała, ani nie czytała. Patrzyła wprost na barda pochłaniając wzrokiem jego całą istotę.
Jak prosty i zachwycający był elf nieczystej krwi, który zachodził do jej okna.
Nie minęło dużo czasu, a Tyrna odnajdywała wymówki, aby wychodzić na palące letnie słońce, gdzie przesiadywał jej muzyk. Ich rozmowy, początkowo pełne nieśmiałej ciszy i zakłopotanych uśmiechów, szybko przeistoczyły się w namiętne dyskusje. Służki kobiety pilnowały jej prywatności, ale wiedziały, że szczenięca miłość dwojga nie doczeka się finału jakiego pragnęli. W końcu dama pochodząca w prostej linii od Bohaterów, nadal nosząca ich wygląd i krew, nie mogła wyjść za mieszańca, niewiadomego pochodzenia.
Gdy ojciec Tyrny dowiedział się o obecności obrzydliwego związku natychmiast zakazał spotkań kochanków, a sypialnie córki kazał przenieść w inne skrzydło zamku. Wielki pan bał się bowiem, że bard zechce powziąć jego córkę za żonę dla majątku i nazwiska, albo co gorsza, wyjedzie z elfką, a ona skończy na bruku jak pospólstwo.
W tym samym czasie, Ecodias słysząc co działo się na dworze pana, udał się do świątyni Miacha – półboga, syna Wielkiego Uzdrowiciela, patrona małżeństw i nieszczęśliwych mężczyzn. Złożył ofiarę, jak przystało na barda, w postaci pieśni i modlitw granych na lutni. Śpiewał dla kapłanów cały dzień i całą noc, aż wielkie tłumy zeszły się u stóp ołtarza.
Następnie bard udał się w progi dworu ojca Tyrny, aby prosić go o rękę ukochanej. Pan ziem czekał na niego wraz ze swoim orszakiem żołnierzy. Każdy czystszej krwi, bogatszy i piękniejszy od Ecodiasa.
Bard, czując po swojej stronie przychylność patrona, w którego świątyni spędził wiele godzin, wkroczył w paszczę lwa, iskrzącą się od lśniących mieczy i niesplamionych hełmów.
Jednak gardziel bestii poderwała go z posadzi, zanim jeszcze skończył mówić swoje prośby, a oddech odebrało mu ojcowskie ostrze. W furii, pan zacisnął zęby swojego miecza na kolorowym ciele barda.
Ciach.
Ciach.
Ciach.
Tyrny dobiegł dźwięk radosnych okrzyków żołdaków i ich gromki śmiech.
Gdy elfka wkroczyła w progi salonów zaniosła się szlochem, rozpoznając lśniącą lutnię leżącą u progu czerwonych serpentyn, wyrzuconych z ciała Ecodiasa. Rozdzierający krzyk wydarł się z jej piersi, jak gdyby to ją właśnie zarzynano żywcem.
Ojciec dziewczyny zostawił ją samotnie, aby mogła dać upust swojej rozpaczy, a on sam udał się na spoczynek, pozostawiając swoje ostrze w sali.
Tyrna, łkając do ciała barda, poczuła ciepły dreszcz przywodzący jej na myśl letnie popołudnia, które już nigdy nie nadejdą. Pieśń Ecodiasa zdawała się szumieć w sali jego śmierci, kiedy raz za razem drgała jak w chorobie.
Pieśń nie ustawała, a zamiast tego nadchodziła z coraz to większą mocą, aż Tyrna nie mogła usłyszeć własnych myśli. Bolesne konwulsje rozpaczy przerwała dopiero w połowie nocy, a ojciec elfki, dumny z zakończenia błazenady dziewczyny, udał się na korytarze, aby pochwycić ją w swoje ramiona i ułożyć do łoża.
W sali nie zobaczył jednak ani żywej duszy, bo Tyrna widząc ostrze, od którego zmarł jej bard, rzuciła się na nie w desperacji przebijając swoją pierś. Szkarłatne ciało, lśniące od posoki, zalało swoją miłością nieboszczyka, leżącego w jej ramionach.
Pan zaniósł się krzykiem widząc swoją biedę. Motany wściekłością jak zwierz, upoił korytarze alkoholem, zostawionym na ślubny miesiąc swego dziecka. Z ogniem w dłoni i pchany szaleństwem rzucił pochodnią w scenę swojej zbrodni.
Elficki dwór pochłonęła jego gorycz, teraz gorejąca jak piekło Pana Odkupienia.
Do dzisiaj mieszkańcy miasta mówią o muzyce płynącej z korytarzy wielkiej włości. Pośród zwęglonych ścian i spopielonych elfów, nadal roznosi się radosny gwizd barda, który naciąga struny swojej lutni, a także nerwowy bieg stópek elfki, która bawi się z nim w chowanego.
Biada tym, którzy składają swoje życie w rękach bogów.
Kapłani szlochali nad modlitwami Ecodiasa, który nie pragnął niczego innego jak być z Tyrną nawet po śmierci.