Na zewnątrz szalała śnieżyca. Jedna z takich, które zdzierają przechodniowi kapelusz z głowy niczym pijany żartowniś w Nowy Rok i uciekają z nim w głąb ulicy. Naszła mnie ochota, aby odwiedzić najbliższy bar, posmarować suszonym miodem łapę barmana i cmoknąć szklane usteczka butelki whisky.
Dobry plan, ale w portfelu miałem więcej kurzu niż forsy.
Miasto zamarło. Poprawka – zamarzło. Żadne zwierzę nie wyściubiało nosa za drzwi i nawet dranie o czarnych sercach siedzieli w domach z mamusiami, popijając ciepłe kakao. Nic więc dziwnego, że od dłuższego czasu przez próg mojego biura w suterenie przy Błotnistej 3 nie przeszedł żaden klient.
Cisza jak przy starym grobie uśpiła mnie na dobre. Tak, ten śpiący ropuch za biurkiem to właśnie ja w całej zziębniętej okazałości – Dżast Lowin, prywatny detektyw. Czasem pomagam zwierzakom, które nie chcą powierzyć problemów łapom policji. Raz na jakiś czas udaje mi się nawet rozwiązać sprawę.
Spałem jakieś „o wiele za mało”, kiedy obudził mnie stukot obcasów. Chwyciłem nasuniętą na oczy fedorę i zacząłem ją podnosić.
Króliczka. Szczupła niczym kartoteka kryminalna zakonnicy. Z czarnej sukni bez rękawów wystawały łapy bielsze od śniegu. Dwóch kolesi w mojej głowie – ten ze skrzydełkami i ten z rogami – zaczęło obstawiać, czy reszta jej futra z uwzględnieniem strategicznych miejsc ma ten sam kolor.
We trzech uznaliśmy, że warto się przekonać.
Zdjąłem kapelusz i uniosłem wzrok.
– Czym mogę…?
Zakrztusiłem się.
Przyznaję, miała urodziwy pyszczek. Można by go wykorzystywać jako matrycę przy produkcji ślicznotek. Problemem był znak kielicha na czole, oznaczający, że ta piękność może mi zawiązać język w trzykrotny supeł zwykłym ruchem łapy i magicznym mumbo-jumbo.
Futromantka.
– Nie – powiedziałem stanowczo.
Uniosła brwi.
– Nie?
– Otóż to.
Wyszukałem w kieszeni igłę modrzewia marki „Bezrobotne”, ostentacyjnie wsadziłem sobie do pyska i pstryknąłem zapalniczką. Dookoła rozszedł się swąd zawilgoconych liści klasy C, które upchano w wydrążonym środku.
– Nie jestem zainteresowany. – Rozparłem się w fotelu. – Życie nauczyło mnie, by nie wsadzać podgardla w sprawy elit, więc proszę zabrać piękny tyłeczek i odkicać z powrotem do limuzyny. Oszczędzi pani kłopotów nam obojgu.
Walnęła pięścią w blat.
– Nie!
– Nie?
– Otóż to. Nie mam czasu na drobne złośliwości i historie pańskich porażek. Wynajmuję pana. W tej chwili.
– Futromantki nie szukają pomocy takich jak ja, panno Chew.
– Pan mnie zna?
Prychnąłem.
– Czytam gazety. Margaret Chew, aktorka, uzdolniona futromantka, Ozdoba Cechu Długouchych.
– Nienawidzę tego określenia. Brukowce uważają, że ładna kobieta to błyskotka do przesuwania z miejsca na miejsce. Miałam najlepsze oceny w splataniu fantazmów, a jedyne, co widzą ci…
Wyglądała na oburzoną – zmrużyła ślepia i strzygła wąsikami. Cholernie ładnymi wąsikami. Ale mnie wzięło. Może nie lubiła tego, jak nazywali ją pismacy, ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby ozdobiła moją sypialnię.
– Pan mnie w ogóle słucha?!
Rozkaszlałem się, niechcący plując zapaloną igłą wprost w Margaret. Bezrobotny minął ją o włos, a ja zamarłem, wyobrażając sobie osmaloną dziurkę w bielutkim futerku i rozmyślając, czy rozplątałbym trzy supły na języku.
– Mój błąd – wykrztusiłem. – Jeszcze nie obudziłem się na dobre.
Wspólnie uwierzyliśmy w to kłamstwo.
– Wynajmuję pana – powtórzyła, jakbym nie miał nic do gadania. – W sprawie odzyskania skradzionej rzeczy.
– Nie może pani… no… – Zamachałem łapami w „magicznym” geście.
– To tak nie działa. Straciłam jadeitowe orzeszki. Kondensator fal magicznych, jeśli pan rozumie.
– Zrozumiałem „orzeszki”.
Westchnęła.
– Co dwa lata odbywa się wewnętrzny turniej o przywództwo w Cechu Długouchych. To jutro. Mam szansę wygrać turniej, ale bez orzeszków to niemożliwe.
– Chwileczkę, jeden dzień? – spytałem, a kiedy skinęła głową, skrzywiłem pysk. – Rzadko to mówię, ale przecenia pani moje możliwości.
Wstała, nachyliła się nad blatem i spojrzała na mnie tymi ogromnymi, czarnymi ślepiami. Czułem, jak ślina wycieka mi z pyska rwącym strumieniem. Cały ja – mistrz zimnej krwi i właściciel obślinionego garnituru.
– To nie prośba, panie Lowin.
Nagle cały jej urok spłynął jak słaby makijaż w deszczu.
– Nie lubię, kiedy się mi grozi, panno Chew. Jestem niezależnym detektywem.
Nie dodałem, że bez okruszka miodu przy duszy.
Zjeżyła się i ponownie trzasnęła łapą w biurko. Zaraz policzę jej za nowy mebel. Pokaż elicie, że nie jesteś na ich sznurku, a zaczynają szaleć.
– W ciągu miesiąca wujek zrobi mi nowe orzeszki, a wtedy sprawię, że obrośnie pan różową sierścią!
– W takim razie pierwszy raz odwiedzę fryzjera.
– Uparty z pana facet. Proszę nie myśleć, że rzucam słowa na wiatr. – Wróciła na krzesło, po czym zlustrowała moje wilgotne biuro. Nie przypadło jej do gustu, a ja poczułem się nieco urażony. – W tej podmokłej dziurze futro napuchnie raz-dwa. Chce pan skończyć jako różowy pompon?
Nie dała mi zripostować.
– Och, nie mam czasu, panie Lowin. – Wyjęła tabliczki miodu. – To zaliczka. Oferuję podwójną stawkę. Pan wie, że mnie stać.
Twardy ze mnie gość. Nieprzekupna skała żelaznych zasad. Moja łapa to co innego – od razu zgarnęła miód.
– Doskonale – mruknęła panna Chew. – Proszę się tak nie martwić. Wiem, kto ukradł orzeszki.
– Naprawdę? – Poluzowałem obśliniony krawat. – W takim razie połowa sukcesu za nami. Kim jest ten pożałowania godny drań?
– Obawiam się, że to ja.
***
Na zewnątrz sypało, choć wiatr zelżał. Śnieg przykrył dziurawe chodniki, sterty odpadków i kartonowe siedliska po drugiej stronie jezdni. Miałem nadzieję, że utrzyma się jak najdłużej. Świat wyglądał odrobinę lepiej w bieli. Tylko odrobinę. Ponure ślepia bezdomnych obserwowały nas, gdy podchodziliśmy do limuzyny Margaret. Dla nich była rydwanem z innego świata.
Pancernik w grubych okularach i z parasolką w łapie otworzył drzwi futromantce, a potem zmierzył mnie długim spojrzeniem, jakbym przypominał mu coś przyklejonego do podeszwy, co na dodatek trudno zeskrobać patykiem. Wokół jednego oka miał ciemną obwódkę siniaka, a na długim nosie tatuaże.
Już je kiedyś widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie.
Z wnętrza dobiegł głos Margaret.
– Armadeuszu, pan Lowin pojedzie z nami.
Bam! Drzwi trzasnęły, zaledwie wsiadłem. Najwyraźniej nie przypadłem Armadeuszowi do gustu.
– Wyjaśnienia, panno Chew – zażądałem, gdy ruszyliśmy. Nadal miałem jej za złe groźby, ale rozpaczliwie potrzebowałem forsy. Poza tym byłem najzwyczajniej ciekaw, w co się wpakowała.
Futromantka długo milczała, gniotąc w łapkach torebkę. W końcu nacisnęła jakiś przycisk. Szczelinę, za którą widziałem kark Armadeusza, przykryła czarna zasłona.
– Wymagam całkowitej dyskrecji, rozumie pan?
Przytaknąłem. Stara śpiewka. Zwierzaki myślą, że cały świat tylko czeka na ich wstydliwe potknięcia. Chociaż w przypadku takiej szychy coś mogło być na rzeczy.
– Słyszał pan o chowańcach? Nie, przypuszczam, że nie. To małe istoty, które przywołujemy z astralium, by pomagały w tworzeniu fantazmów. Są mądre, sprytne i zazdrosne o nasz świat. Na turnieju o przywództwo nie wolno korzystać z ich pomocy. Mój… moja nazywa się Dona. Wiele jej zawdzięczam. – Spojrzała przez szybę na lśniące od blasku neonów ulice Nowego Leśniczowa. – Przedwczoraj znalazłam stary fantazm. Proszę nie pytać, gdzie.
Wcale nie zamierzałem. Klientowi trzeba pozwolić się wygadać.
– Rzuciłam go, zaślepiona ambicją wygranej. Z początku myślałam, że zadziałał jak należy… Dona znalazła się we mnie zarówno energią, jak i umysłem. Od tej pory dzieliłyśmy moc i myśli. Wsparłaby mnie podczas pojedynków i… – Westchnęła. – Wiem, że to oszustwo, ale nie mogłam się powstrzymać. Proszę mnie źle nie oceniać.
Ja? Tylko dlatego, że z charakteru wcale nie jest lepsza niż zwykły szczur spod mostu, kradnący śpiącemu koledze resztkę taniego wina? Z własnych obserwacji wiem, że im grubszy portfel, tym łatwiej o giętką moralność.
– Szybko okazało się, że fantazm działa trochę inaczej. Połowiczne opętanie. Pozwalało jej… Ojoj. – Wybałuszyła ślepia, zastrzygła wąsikami.
– Panno Chew?
Zamrugała kilka razy, patrząc na mnie badawczo.
– Kim pan jest? Pan Lowin?
– Hm… Dobrze się pani czuje?
– Straszne! To wszystko straszne! – Rozejrzała się pustym wzrokiem. – Co panu opowiedziała ta zdrajczyni, ta… ta Dona! – Chwyciła mnie za kołnierz i zbliżyła wykrzywiony złością pyszczek. – Udaje mnie, prawda? Jechałam pana wynająć, kiedy przejęła kontrolę.
– Chwileczkę! – Oderwałem sobie jej łapy od podgardla. – Pani jest Margaret Chew?
– Tak!
– Zaraz, zaraz. Czyli pani i Dona na przemian kontrolujecie jedno ciało?
– Niestety tak. – Spojrzała na mnie spode łba. – Musi mi pan pomóc odnaleźć orzeszki. Tylko tak mogę się jej pozbyć.
Nacisnęła guzik i pokrywa odsunęła się z burczeniem.
– Armadeuszu! Dokąd jedziemy?
– Do Furdacji, tak jak pani chciała. Czy coś…?
Bzzz! Pancerny kark znów zniknął.
– Furdacja? – Zmarszczyłem czoło. – Coś mi to mówi.
– Posiadłość Siamuta No. Myślę, że maczał w tym łapy, a Dona chce go ostrzec. To on przewodzi teraz Cechowi i to przede wszystkim z nim muszę się zmierzyć na turnieju.
Nie, nie wgniotło mnie w fotel. Siamut No – futromanta wielkiej mocy, jeden z najbogatszych królików w mieście, właściciel fabryk części samochodowych. Dotknąłem ronda kapelusza i położyłem łapę na klamce.
– Uszanowanie, panno Chew. Wysiadam.
– Pan żartuje!
– Po kilku szklaneczkach nawet często. Rozkaże pani szoferowi, by zatrzymał limuzynę, czy mam zostawić trochę skóry na asfalcie? Agh!
Miała silne łapy. Fedora spadła, gdy Margaret chwyciła mnie za kark i stanowczo wepchnęła sobie mój biedny pysk w dekolt. Każde z oczu przysłoniła mi rozkosznie mięciutka wypukłość, a na skórze czułem bijące spod sukni ciepło gęstego futra.
– Och, panie Lowin! – zaszlochała Mar. – Błagam pana!
– Mrpfh fłefłe – zapewniłem, bezradnie machając łapami. Nie za mocno. Chwyt panny Chew przypominał imadło, ale wolałem nie ryzykować.
Jeszcze by mnie puściła…
– Wiedziałam, że mogę na pana liczyć! – Poklepała mnie po plecach i odepchnęła jak krewniaka po wymuszonym, lecz obowiązkowym uścisku. – Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia.
– Ekhm. – Podniosłem kapelusz. Mar owinęła mnie wokół palca; łzami i prośbami wzburzyła resztki mojego sumienia, które, o dziwo, jeszcze zachowałem. Nawet nie wspominam o perspektywie sporego honorarium. Cóż było robić? Wypiąć się i zagrać cynicznego cwaniaka? Szlag! W duchu przyrzekłem popracować nad sobą. Potrzebowałem odporności na kobiece wdzięki.
Jasne. Może mi się uda już za milion lat.
– Cała się rozmazałam. – Mar sięgnęła do torebki. – Pan wybaczy… – Wybałuszyła oczy. – Nie ma! Zniknęła!
– Chusteczka?
– Koperta, durniu! – warknęła. – Przepraszam, miałam tu bardzo ważną kopertę. – Obejrzała siedzenie i podłogę. – Zostałam okradziona, panie Lowin. Drugi raz w ciągu jednego wieczoru!
– Co było w tej kopercie?
Zawahała się.
– Rzeczy prywatne.
Jaaasne. A ja mam nogi do szyi, słodkie usta i wołają na mnie Gizella. Kłamała, ale nie miałem żadnego punktu zaczepienia, by ją przycisnąć.
– Skoro Dona może znów przejąć kontrolę, muszę jakoś rozpoznać, że pani to pani.
Zmarszczyła brwi.
– Racja. Pomyślmy… Coś takiego, o czym Dona nie wie… W młodości uwielbiałam jabłka z dziadkowego sadu. Były tak słodkie, że objadałam się nimi do bólu brzucha. Dziadek pytał wtedy: „Słodziutko?”, a ja odpowiadałam „Aż mdli”. Proszę spróbować.
– Hm… Słodziutko?
– Aż mdli. Doskonale.
Nie ufałem tej Mar… lub Donie. Która była prawdziwą panną Chew? Musiałem stąpać ostrożnie, aby nie poparzyć łap. Jedna myśl nie dawała mi spokoju – jeżeli rozmawiałem teraz z prawdziwą Mar, po co Dona miałaby wparować do mojego biura i nalegać, bym z nią pojechał?
Zgubiłem myśl, gdy zahamowaliśmy.
***
Furdacja stanowiła kwintesencję gustu bogaczy.
Kanciasty gmach ze szkła i marmuru rozsiadł się na wzgórzu, górując nad sąsiednimi budynkami i wznosząc ostentacyjnie ku czarnemu niebu. Iluminacja z ruchomych reflektorów strzelała snopami światła w górę, raz w lewo, raz w prawo, po pyskach gargulców, którymi ozdobiono wyższe piętra. W oczach kamiennych maszkar widziałem odblaski – ktoś wpadł na idiotyczny pomysł i umieścił tam fragmenty kolorowego szkła. Efekt był równie groteskowy, co odrażający. Ale kogo obchodzi moje zdanie? Szerokie schody prowadziły do wejścia, pilnowanego przez kilku ponurych borsuków.
Wszystko dookoła było tak majestatyczne, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Siamut No nie rekompensuje sobie jakichś braków natury prywatnej.
Najwyraźniej nie dojrzałem do tutejszych standardów.
– Chodźmy! – rozkazała Margaret. – Niech ten koszmar się wreszcie skończy.
Armadeusz przekazał kluczyki do limuzyny zziębniętemu szopowi w uniformie i ruszył za nami.
Wmieszaliśmy się między licznych gości, którzy ostrożnie stąpali po ośnieżonych stopniach.
– Tłumnie tutaj – zauważyłem.
– Zawsze przed turniejem urządzamy przyjęcie w domu przywódcy Cechu – odparła Mar. – Siamut No pełni tę funkcję już trzeci rok z rzędu. – Ostatnie słowa warknęła z nieskrywaną nienawiścią. – Będzie pan musiał oddać procę. To spotkanie bez magii i broni. Nikt nawet nie nosi orzeszków.
Oddałem płaszcz w szatni, z kwaśną miną zdałem procę oraz kamyki sędziwemu borsukowi i odebrałem kwit.
Luksus przygniatał.
Zrozumcie, moim naturalnym środowiskiem jest cień, dym z pełnej popielniczki i resztka gorzały w średnio czystej szklance. Tutaj ściany pyszniły się bibelotami, sufity żyrandolami świecącymi jak małe słońca, a z obrazów spoglądały zastygłe na płótnie zwierzęta o nadąsanych minach. Śmietanka towarzyska Nowego Leśniczowa wyglądała równie krzykliwie. Hol błyszczał od biżuterii i lśniących siekaczy, rozbrzmiewał dźwięcznymi stuknięciami kryształowych kieliszków oraz pełnymi zadowolenia rozmowami bogatych zwierzaków.
W tanim garniturze poczułem się jak kawałek starego chleba na dnie wytrawnego drinka.
Odsunąłem się pod ścianę, by zrobić miejsce barczystemu niedźwiedziowi. Prawie mnie zdeptał – była zima, więc facet ledwo widział na oczy. Oczywiście, nie mógł przepuścić bankietu. Ci bezwzględni i chciwi bankowcy rzucali się na każdą kosteczkę miodu jak gliny na pączki, więc taka impreza stanowiła dla nich prawdziwy teren łowiecki.
– Co robimy? – spytałem Margaret. O dziwo, wydawała się zagubiona.
– Obudziłam się na schodach przed Furdacją już bez orzeszków. Dona gdzieś je tu ukryła. Na pewno z pomocą Siamuta!
– Jak wyglądają te pani, hmm… orzeszki? – zapytałem, biorąc jednocześnie kieliszek szampana z tacy fretkowej hostessy i podziwiając jej nogi.
– Proszę nie żartować. To zielone pierścionki z osadzonymi szmaragdami w kształcie orzeszków laskowych. Och! Siamut tu zmierza.
Rzeczywiście. Czarny królik w białym garniturze z kwiatem jabłoni w klapie kroczył niczym lord na inspekcji swych włości. Za orszak służyła mu gromada borsuczych mięśniaków, a rola błazna przypadła drepczącej przy nim krok w krok młodej myszce w obcisłej, szarej garsonce.
– Bez wymówek, panno Plaff. Jeśli goście chcą zwiedzać, proszę ich oprowadzić. – Siamut ujrzał nas i zmrużył ślepia. – I bez incydentów, albo skończy pani na myciu śmietników w Dzielnicy Nietoperzy. Panna Chew! – Rozłożył łapy. – Jakże miło, że wpadłaś. A twój przyjaciel to…
– Lowin. Dżast Lowin. – Uścisnęliśmy sobie łapy.
– Jest ze mną, Siamucie – syknęła Margaret głosem pełnym lodu.
– Nie wątpię. – Futromanta patrzył jej w oczy przez dłuższą chwilę. W końcu uśmiechnął się, jakby znalazł, czego szukał. – Zawsze lubiłaś… ekstrawagancję. Przepraszam, niedługo będę przemawiał. Obowiązki gospodarza, sami rozumiecie.
Odszedł wraz ze świtą, pozostawiając za sobą woń marchewkowych perfum i dziurę w tłumie, która natychmiast wypełniła się plotkującymi futrzakami.
– Drań – usłyszałem szept Margaret.
– Jest pani pewna, że ma coś wspólnego z kradzieżą orzeszków?
Spojrzała na mnie zdziwiona samą sugestią.
– Ależ na pewno. Musimy przeszukać jego gabinet.
Uszczypnijcie mnie w błony pławne!
– Nie było mowy o włamaniach. Mam zasady…
– Proszę mnie nie brać za złodziejkę, panie Lowin! – Zbliżyła pysk. – Odbieram tylko, co moje. Proszę! Nie wiem, kiedy Dona znów przejmie kontrolę… Nie wiem, co wtedy zrobię. Muszę odzyskać orzeszki, nim będzie za późno.
– W porządku – westchnąłem. Ropuch z zasadami? W duchu wyśmiałem sam siebie. – Którędy?
***
Przepychałem się przez futrzaste morze gości w kierunku wind, kiedy drogę zastąpiła mi fretka z wielką puszką przymocowaną szelkami do brzucha. Wydusiła jednym tchem:
– Dobry wieczór zbieram na fundusz aktywizacji byłych więźniów pomagamy im znaleźć pracę pan wspomoże dowolną sumą?
To nie zabrzmiało jak pytanie.
– Eee…
– O, cześć, Armadeuszu! – Fretka uśmiechnęła się do zaskoczonego pancernika. – Jak ci się pracuje u panny Chew?
– Idziemy! – burknęła Mar, wyłaniając się nagle z tłumu. Wzięła mnie i Armadeusza za łapy i pociągnęła w stronę windy.
Weszliśmy do kabiny obsługiwanej przez starutkiego nietoperza w grubych okularach. Wyglądał na równie wiekowego, co fundamenty ratusza.
– Na które? – wyszeptał. Bałem się, że zaraz chuchnie kurzem z ubiegłego tysiąclecia.
– Siódme – odparła Mar.
– Tylko ze specjalnym pozwoleniem – burknął i zamarł jak gargulec.
Szturchnąłem króliczkę i pokazałem jej gestem, że miód może rozwiązać sprawę. Znani mi windziarze najczęściej zarabiali okruszki, więc chętnie przyjmowali dodatki. Mar westchnęła przeciągle, ale wydobyła żółte kostki z torebki i wsunęła nietoperzowi w klapę czerwonego uniformu.
– Ja państwa nie widziałem – zapewnił nietoperz. Prawdopodobnie zgodnie z prawdą.
Winda ruszyła ze zgrzytem.
Jakąś pełną ciszy minutę później stanęła na ostatnim piętrze. Ledwo wyszliśmy z kabiny, nietoperz zasunął kratę i pomknął z powrotem na dół.
Znaleźliśmy się w szerokim korytarzu. Na przeciwległej ścianie ciężkie fioletowe zasłony zwisały niemal do posadzki wyłożonej błękitnymi kafelkami. Miałem nadzieję, że panna Chew znała drogę do gabinetu Siamuta. Zanim zdołałem otworzyć pysk, z przejścia po lewej stronie dobiegły borsucze głosy. Umknęliśmy za zasłony – sztuczka jak z bajki dla dzieci, ale czasem najgłupsze pomysły są najlepsze. Od wysokich okien ciągnęło chłodem.
Przez szparę między płachtami materiału widziałem trzech czarno-białych. Pogrążeni w rozmowie o niedawnym wieczorze brydżowym przeszli przez naszą salę i zniknęli w dalszej części korytarza.
– Zna pani drogę? – Nawet nie rozważałem możliwości, że zaprzeczy.
– Oczywiście. Na początku kariery nieraz tam bywałam. Czasem nawet na dywaniku.
Do głowy od razu przyszedł mi niewybredny komentarz, ale nie miałem ochoty dostać w pysk, więc się powstrzymałem. Ledwo, ledwo.
Zachowując odstęp za patrolem borsuków, skradaliśmy się korytarzem, dopóki Mar nie wskazała ciemnych drzwi.
– Tam – szepnęła. Po chwili nacisnęła klamkę, a ja wstrzymałem oddech. Spodziewałem się, że futromanta zabezpieczył jakoś własny gabinet, ale nic się nie wydarzyło. – Zamknięte. Armadeuszu, zajmij się tym.
Pancernik z kwaśną miną spojrzał na szefową.
– Może jednak…
– Rób, nie pyskuj – syknęła.
Westchnął, wyciągnął spod garnituru zestaw wytrychów i zaczął grzebać żelastwem w zamku. Nawet się nie zająknąłem, że miał je ze sobą. Mój wewnętrzny cynik zaczął wypominać stracone szanse na komentarz.
Kiedy Armadeusz skończył, Mar wślizgnęła się do środka.
– Poczekajcie. Sprawdzę, czy jest bezpiecznie.
I zatrzasnęła nam drzwi przed pyskami. Co, do licha?! A jak nadejdą borsuki?
Otworzyła je nerwową minutę później. Było ciemno. Przynajmniej dla Mar i Armadeusza, ja widziałem wszystko: rzeźby i obrazy, spore biurko z przewróconymi zdjęciami w ramkach i regały upstrzone wielobarwnymi grzbietami książek. Smugi naziemnych reflektorów przemykały co chwilę za oknem. Mar podeszła do biurka i włączyła małą lampkę. Rozejrzała się ze zmarszczonym czołem.
– Orzeszki muszą gdzieś tu być.
Rzuciłem się do poszukiwań. Ona również. Pancernik ruszał się wolniej niż leniwiec podczas sjesty.
– Znalazłam! Panie Lowin, proszę podejść.
Dobra. Przyznaję. Nie spodziewałem się, że pójdzie tak łatwo.
W kącie gabinetu stała szeroka rzeźbiona donica; sięgała mi do pasa i była po brzegi wypełniona wodą. Na dnie spokojnie leżały dwa zielone, rozmazane punkty. Nie mogłem na nich skupić wzroku, jakby znajdowały się bardzo daleko.
– To orzeszki? – spytałem.
– Tak.
– Wyczuwam haczyk.
– Ma pan rację. – Mar sięgnęła po orzeszki. Łapa weszła w taflę i zniknęła.
– Hę? – zapytałem wnikliwie.
– To stara sztuczka, ale nadzwyczaj skuteczna. Wodny tunel. Orzeszki są na jego końcu. Dżast, proszę… tylko ty dasz radę.
Szybkie przejście na „ty”, prośba, połechtanie ego. Doda trochę wielkich oczek, położy uszy po sobie i roztopię się jak masełko w jej łapkach.
– Proszę… – Zrobiła duże oczka, położyła uszy.
Armadeusz zabębnił szponami o krawędź donicy.
– To niebezpieczne – zauważył.
– Nikt cię nie pytał o zdanie! – warknęła Mar.
– Właśnie, koleś – przytaknąłem. – Pani decyduje.
Rozebrałem się do gatek.
***
Woda była zimna, ale znośna. Tunel nie miał żadnych odnóg, ale prowadził dobre kilkaset metrów w głąb. Mało kto dałby radę, ale dla mnie – członka kijańskiej uniwersyteckiej drużyny pływackiej – była to łatwizna.
Na końcu znalazłem dwa zielone pierścienie z wygrawerowanymi symbolami orzechów laskowych.
***
– Pfffrrrr – splunąłem wodą jak krztuszący się wieloryb. – Mam. – Uniosłem zaciśniętą łapę.
Wyszedłem z donicy.
– A gdzie zakuty łeb?
– Odesłałam go, aby pilnował korytarza. A teraz… – Mar stanęła tuż przy mnie. – Poproszę orzeszki. – Jej głos był ciepły jak wełniany kocyk.
– Powiedzmy, że na razie zostaną u mnie, przynajmniej dopóki nie będę pewien, że oddaję je prawdziwej Margaret Chew.
Zastrzygła wąsikami. Przesunęła mi palcami po ramieniu.
– Dżast, to ja, Margaret.
– Możliwe. Mam pięćdziesiąt procent szans. Ale ja nie lubię ryzykować, panno Chew. W kasynach co najwyżej siedzę między starszymi paniami i wrzucam drobniaki z plastikowego kubeczka do jednorękich bandytów.
– A gdybym ci udowodniła, że jestem prawdziwą Margaret?
– Spytałbym: dopiero teraz?
Nie odpowiedziała. Minęła mnie bez słowa i zgasiła lampkę. Może zapomniała, że widzę w ciemnościach. Może jej to nie obchodziło. W takich momentach trzeba oddać inicjatywę kobiecie i siedzieć cicho, by nic nie zepsuć. Najlepiej nie oddychać. Nie ruszać się.
Zsunęła ramiączka sukienki. Materiał spłynął jej z łopatek, później lędźwi, zakręcił się rozkosznie na pasie do pończoch oraz ogonku, a na koniec cudownym łukiem zsunął z pośladków. Rzuciła mi przez ramię spojrzenie, od którego nagrzałem się jak farelka.
Nie próżnowałem – zrzuciłem gatki.
Zbliżyła się z łapami na piersiach, aż poczułem jej gorący oddech. Ukąsiła mnie w wargę, lekko, drapieżnie, na próbę. A potem wpiliśmy się w siebie mokrym pocałunkiem. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jej łapa grzebie w mojej, wyciąga orzeszki, jeden po drugim.
Tak, nazwijcie mnie głupcem, który mózg ma tylko po to, aby czaszka nie wydawała śmiesznego echa, kiedy ktoś w nią walnie.
Mar nagle zesztywniała i odkleiła wargi od moich.
– Co… co?
– Hm… – Zdołałem przywołać na pysk namiastkę uśmiechu. Wyglądało na to, że sytuacja zmieniła się z raczej cudownej na raczej tragiczną. – Słodziutko? – wyszeptałem hasło.
Odzew nadszedł niemal prawidłowy – rzeczywiście kogoś zemdliło, niestety mnie, bo oberwałem kolanem w klejnoty. Wspiąłem się na wyżyny elokwencji i wydusiłem z siebie cichutki pisk, podobny do dźwięku spuszczania powietrza z opony. Moje podgardle nadęło się jak wielki balon.
Mar wskoczyła w sukienkę równie szybko, jak ją zdjęła. Nie przestawała przy tym trajkotać:
– Co za okropne zachowanie! Bezczelność! Myślałam, że wynajmuję profesjonalistę, a z pana dwulicowy zbereźnik, kawał chama bez żadnych zasad moralnych, odstręczający śliski płaz, który nie potrafi trzymać łap przy sobie!
– Z ostatnim… się… nie zgadzam… – wykrztusiłem. W końcu kto tu zainicjował zbliżenie?
Uniosła dumnie głowę i, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem, skierowała się do wyjścia.
– Prześlę panu resztę honorarium i na tym zakończmy znajomość. – Chwyciła klamkę. – Mam nadzieję, że to nasze ostatnie spotkanie, panie Lowin.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, trafiając Mar prosto w głowę. Króliczka jęknęła i odleciała do tyłu. Drzwi nie jęknęły i zostały na miejscu. Orzeszki wypuszczone z łapy potoczyły się wprost pod moje błony pławne.
No, no… Z trudem udało mi się podnieść pierścionki.
Banda borsuków wparowała do gabinetu. Jeden pstryknął włącznikiem, żyrandol zajaśniał. Koniec żartów. Szybko wpadłem na wymówkę, ale była warta tyle, co puchowa skarpetka podczas bójki ulicznej:
– Wiedzą panowie, którędy do toalety?
– Brać go!
Moje krocze przestało doskwierać – najwyraźniej uznało, że nie czas na humory. Trzech borsuczych elegancików ruszyło zostawić mi na ciele fioletowe autografy. Mieli wypielęgnowaną sierść i garnitury pierwsza klasa; dziewczyny pewnie mdlały na sam widok. Na szczęście, byli też młodzi. Młodość ma swoje zalety, ale nic nie zastąpi doświadczenia.
Pierwszy próbował chwycić mnie za nogi. Wystawiłem kolano, które przytulił pyskiem i zasnął przy trzasku wybijanych zębów. Drugi wyprowadził lewy sierpowy prosto z podręcznika kulturalnego boksera. Schyliłem głowę i futrzasta pięść rozbiła mi się o czoło. Zabolało mnie. Jego bardziej – wrzasnął, oglądając swoje połamane palce. Uciszyłem go ciosem w podbródek. Padł z rozłożonymi łapami jak obalone drzewo. Trzeci borsuk uznał, że nie podoba mu się scenariusz nadchodzących wydarzeń, i wrócił do kolegów przy drzwiach.
Już myślałem, że osiągnęliśmy remis, kiedy do gabinetu wkroczyło minus dwadzieścia dioptrii w twardej skorupie. Armadeusz. Ledwie rzucił okiem na nieprzytomną Mar – guz na jej czole zaczynał osiągać zdumiewające rozmiary – i wbił spojrzenie w moją skromną osobę.
– Gdzie orzeszki?
– Ropuch je ma – podpowiedział któryś futrzasty. – Widziałem, jak podnosił.
Proszę, proszę. Układ sił wyleciał na śmietnik. Pancernik odepchnął borsuki i szedł wprost na mnie. Drzwiami nie mogłem wyjść, tunel wodny wydawał się kuszącą opcją, ale nawet ja nie wytrzymałbym tam długo, więc zostało okno, siedem pięter nad ziemią. Kiedy życie tłucze cię po mordzie, chwytasz się czegokolwiek pod łapą.
Skoczyłem do okna, otworzyłem je i skrzywiłem pysk pod wpływem przenikliwie zimnego wiatru. Widok na rozświetlone miasto zapierał dech w piersiach, ale nie miałem czasu na romantyczne uniesienia. Gzyms okazał się wystarczająco szeroki, abym zmieścił płetwy. Z orzeszkami w garści i gotowy, aby odmrozić sobie własne orzeszki, zacząłem szorować brzuchem po murze, krok za krokiem, w stronę następnego okna koło rzeźby gargulca…
Wtedy Armadeusz wychylił się i chwycił mnie nad płetwą. Bałwan! Straciłem równowagę, pisnąłem – trochę wstyd – i spadłem. Mój ciężar okazał się za duży nawet dla pancernika – przechylił się, po czym krzyczeliśmy już razem, obracając się w powietrznym tańcu jak zakochane świetliki.
Puf!
Lądowanie nastąpiło szybciej, niż się spodziewałem. Wyrżnąłem łbem w pierś pancernika, aż zobaczyłem gwiazdy. W lewo… W prawo… Świat się kołysał. Nie… To my się bujaliśmy?
Spadliśmy na platformę czyścicieli szyb, trzy piętra niżej. Z okna w gabinecie Siamuta wyglądały borsuki i coś krzyczały, machając pięściami. Armadeusz jęknął, jedną soczewkę okularów szpeciło wielkie pęknięcie. Wziął na siebie całe uderzenie, ale, hej, to on jest pancernikiem! Platforma znajdowała się przy zamkniętych oknach. Nie widziałem w pobliżu żadnego narzędzia, a nie zamierzałem walić w szkło gołą łapą.
Pomyłka – miałem tu idealny obiekt do wybijania okien. Chwyciłem Armadeusza za fraki… i wtedy z wewnętrznej kieszeni wysunęła się mała, rozdarta koperta. Niepodpisana, ale wybrzuszona. Pieniądze za zdradę? Nie mogłoby wtedy być wątpliwości, że szofer panny Chew współpracował z Siamutem. Wyjąłem papier.
To nie był suszony miodek, tylko akt przekazania dwóch fabryk metalowych foteli samochodowych dla jeży. Nawet ja wiedziałem, że Siamut zbijał na nich ogromną forsę. A tutaj nieco wyblakłym podpisem przekazywał je Margaret. Próbowałem wysilić zwoje mózgowe, ale zastrajkowały z zimna.
Zaczynałem dygotać, więc odłożyłem rozmyślania na później. Snopy naziemnych jupiterów ślizgały się wzdłuż okien. Coś uderzyło w poręcz i odbiło się z brzękiem. Borsuki dorwały proce i celowały kamieniami prosto w mój łeb. W ciemności nie widziały za dobrze, a silny blask z reflektorów je oślepiał, lecz wystarczyłoby jedno szczęśliwe trafienie, abym skończył jako trofeum na ścianie Siamuta. Wpakowałem sobie orzeszki do wielkiej gęby, kopertę z dokumentami wcisnąłem między wargi. Jeszcze raz podniosłem Armadeusza i trzasnąłem jego pancernym łbem w szybę.
Otwór był wystarczający, abym otworzył okno od wewnątrz. Wpełzłem z radością do ciepłego środka. Była to całkiem spora toaleta dla gości, na szczęście pusta. Musiałem się gdzieś ukryć, ale nie tutaj – borsuki z pewnością już pędziły na dół.
Wyszedłem do przestronnej sali z kilkoma rzeźbami. Drzwi znajdowały się po lewej i po prawej. Każdy wybór równie dobry. Albo równie zły. Zza prawych dobiegły rozbawione głosy. Czyli na lewo. I ostrożnie – łatwo się wtopić w tłum na przyjęciu, ale nie jeśli świecisz zielonym tyłkiem, a w gębie trzymasz kopertę. Gratulacje, Lowin, wyglądasz jak listonosz na plaży nudystów!
Następne pomieszczenie było puste i przyznam, że ciekawe. Siamut zgromadził tu kolekcję egzotycznych eksponatów: od rytualnych masek po części broni i rekonstrukcje głów troglodytów. Ruszyłem do kolejnych drzwi, byle dalej od gości, których śmiech słyszałem coraz bliżej. Okazały się zamknięte.
Żaden postument nie zasłoniłby mnie całego, kotary nawet nie sięgały podłogi. Niech to szlag! Chciałem się ukryć przed ochroniarzami Siamuta, a nie wywoływać panikę.
W porządku – myśl, Dżast, myśl! Co ja mówiłem o najgłupszych pomysłach? Założyłem zerwaną z makiety słomianą spódniczkę jakiegoś pierwotnego zwierzaka, wsadziłem sobie na łeb wielką drewnianą koronę. Jeden z postumentów stał pusty. Wskoczyłem na niego, kopertę ukryłem za paskiem spódniczki i przybrałem wojowniczą pozę.
W samą porę. Drzwi otwarły się i kilka podchmielonych postaci wtoczyło się do środka przy wtórze głośnych chichotów.
– A co my tu mamy? – Królik zamachał łapą, niemal strącając jedną z glinianych waz. – Cóż… – Czknął. – Cóż za… – Czknął. – Cóż za kolekcja!
– Och, czy to nie maska płodności plemienia CoTo-KtoTo? – zapytała siwa pustułka. Kroczyła jak marynarz podczas sztormu; jedno oko miała otwarte, drugie – zamknięte – najwyraźniej poszło spać.
Między rozbawionym towarzystwem krążyła myszka, którą widziałem wcześniej przy Siamucie; dwoiła się i troiła, aby żadna łapa czy skrzydło nie zniszczyło eksponatów.
– Nie, nie, proszę nie dotykać! Och, tylko nie tutaj! Błagam, to oryginalna waza z czwartej dynastii!
Miała blond loczki, okulary z okrągłymi szkiełkami i zbolałą minę starszej siostry, której polecono opiekować się niegrzecznym rodzeństwem.
Gdy mnie ujrzała, zatrzymała się w pół kroku i wybałuszyła oczy. Przypuszczam, że stanowiłem zwieńczenie jej koszmarów, ostatni gwóźdź do trumny; pewnie już czuła w łapach szmatkę do szorowania śmietników w Dzielnicy Nietoperzy.
Tymczasem pustułka zbliżyła się do mnie nonszalanckim krokiem i zagwizdała z aprobatą.
– Ależ cudo!
Tak powiedziała: cudo. Od razu ją polubiłem.
Reszta zwiedzających podeszła z ciekawością. Wstrzymałem oddech. Miałem nadzieję, że podpici imprezowicze nie widzą szczegółów.
– Co tu masz, moja droga? – Jeden z królików wykrzywił pysk. – To paskudztwo?
– Wygląda jak brakujące ogniwo między grzybem a pokrzywą – zażartował drugi.
– To nie ma sensu, drogi kolego. Ewolucja działa inaczej, ale… nie pamiętam. Kto ma wino?
– Hej, przewodnicząca… przewodniczko… – Pustułka klepnęła mnie w tyłek. Tyle z sympatii. Powstrzymałem się, by nie grzmotnąć jej włócznią w pusty łeb. – Co to to?
Myszka podbiegła i zasłoniła mnie przed towarzystwem, szeroko rozkładając łapki.
– Nie! Nie dotykać. To… eee… bardzo droga rekonstrukcja… eee… króla Repulsjona Oślizgłego. Pierwszy koronowany władca protożab z dorzecza Kokawango.
Skąd ona brała te bzdury?
– Wygląda jak coś, co zostaje w zlewie po umyciu naczyń – skomentował jakiś królik.
Trzymajcie mnie!
– Ale brzydotę odwzorowali w każdym detalu, prawda, kolego? O, nie!
– Co się stało?
– Koniec wina! Wracamy na dół!
Pustułka wytarmosiła myszkę za policzek.
– Dziękujemy za oprowadzenie, kochanie. Trafimy już sami.
Odmaszerowali z beztroską właściwą każdemu pijakowi na drodze ku następnej flaszce. Wszyscy z wyjątkiem jednego królika, któremu ze ślepi patrzyło tak źle, że mógłby robić za maskotkę kampanii reklamowej trucizn.
– Nareszcie sami, słodziutka. – Zbliżył się do myszy. – Zawsze miałem słabość do drobnych blondyneczek. No, chodź… Daj buziaczka.
Odsunęła się, zaskoczona obrotem spraw. Chyba za krótko pracowała wśród wyższych sfer.
Byli tuż przy moim postumencie, gdy opuściłem łapy.
– Hej, ty! – zawołałem.
Niedoszły molestator odwrócił się z rozdziawioną gębą, więc ją zamknąłem kopniakiem. Nie zaprotestował. Spuścił żaluzję, zgasił światło, wywiesił tabliczkę z napisem „Remanent” i porzucił rzeczywistość na czas nieokreślony.
Przypuszczałem, iż myszka będzie niesamowicie wdzięczna.
– Kim pan jest i co to za głupie żarty?!
Ale się przeliczyłem…
– Detektyw Dżast Lowin. – Zlazłem z postumentu. – Proszę wybaczyć, lecz nie pokażę licencji. Została trzy piętra wyżej wraz z resztą mojej garderoby, wliczając kapelusz, do którego jestem niezwykle przywiązany. – Skrzyżowała łapki na niczego sobie piersiach i zaczęła tupać niczego sobie nóżką. – Wróćmy do rzeczy. Proszę uwierzyć, pozowanie w słomianej spódniczce dla bandy pijanych bogaczy dalece odbiega od mojego wyobrażenia idealnego wieczoru. Jeśli chodzi o drugie pytanie, to dokonano kradzieży i podejrzewam, że pani pracodawca maczał w tym owłosione paluchy.
– Niemożliwe!
– Nawet pani nie wie, jak często to słyszę. Chciałbym powiedzieć, że równie często, jak „Miałeś rację, Dżast” albo „O Jeżu, co za piękny ropuch!”, ale marny ze mnie kłamca. Siamut No ustawia jutrzejszy turniej. Założę się o własny jęzor.
Wyglądała na wstrząśniętą. Przypominała uosobienie delikatnej niewinności, jak pierwszy pocałunek. Miałem ochotę ją przytulić i skłamać, że świat nie jest taki zły. Zamiast tego w wielkim skrócie opowiedziałem wydarzenia dzisiejszego wieczoru. Gdzieś tam Margaret czekała na ratunek, a wraz z nią reszta mojego honorarium. Nie mogłem ich tak zostawić, ale w obecnej sytuacji zabrakło mi asów w rękawie.
– Potrzebuję pomocy, panno Traff.
– Plaff. Pipi Plaff. I wykluczone. Proszę się stąd natychmiast wynosić!
Grała twardą, ale widziałem jej długi ogon. Drżał jak u amatorskiego gracza w pokera na turnieju o mistrzostwo.
– Mogę odejść, ale kiedy wsadzą Siamuta za przekręty, i tak pożegna się pani z pracą, na dodatek w atmosferze skandalu. A ja nie omieszkam wspomnieć, że wolała pani kryć szefa, zamiast pomóc niezależnemu detektywowi w odkryciu prawdy.
Dałem jej dziesięć sekund do namysłu. Skapitulowała po siedmiu.
– Co mam zrobić? – pisnęła.
– Muszę wrócić na górę i odszukać pannę Chew oraz moje ciuchy. Najlepiej unikając towarzystwa. Zostawiłem za sobą bardzo wnerwionego pancernika z bólem łba, więc pospieszmy się, nim wywęszy mój trop.
– Proszę za mną. Tu jest przejście służbowe. Zdradzę panu, że widziałam już pannę Chew. – Sięgnęła do zawieszonego przy spódnicy pęku kluczy. Przesuwała je po metalowym kółku, strzygąc wąsikami. – Który to był?
– Nie pani jedna widziała Margaret Chew. „Sokoła z altany” oglądałem cztery razy. A parę minut temu miałem ją na wyciągnięcie łapy.
– Spotkałam ją wczoraj, gdy opuszczała gabinet pana No. Wyglądała na zadowoloną, chyba z powodu koperty… O, mam. – Zamek szczęknął.
– Chwileczkę. – Zablokowałem drzwi łapą. – Koperta? Taka mała, szara?
– Tak, dokładnie. To ważne?
– Trudno powiedzieć… Z pewnością ciekawe. Może pociągnie mi jakiś sznureczek w mózgu, ten poruszy kolejny i rozwiązanie samo spadnie w przebłysku geniuszu, ale wątpię. Znam siebie. Muszę przemyśleć sprawy. Chodźmy.
Wystawiłem głowę i od razu ją schowałem. Jakaś ryjówka z wiadrem i mopem była w drodze na niższe piętro. Nie dostrzegła mnie. Odczekałem chwilę i dałem znak Pipi. Ruszyliśmy na górę. Powoli, cichutko, profesjonalnie.
Klatka schodowa, w przeciwieństwie do pomieszczeń dla gości, wymagała pilnego remontu i przemalowania. Tak to już jest z bogaczami. Za piękną fasadą kryje się zazwyczaj brud i nędza.
Pokonaliśmy jedno piętro, kiedy nad nami rozległ się tupot wielu łap. Zgadywałem – borsuki. Pędziły w naszą stronę i zgadnijcie, kogo szukały.
Myszka rzuciła się do najbliższych drzwi, szukając klucza. Całe szczęście, że tym razem otworzyła je błyskawicznie. Wskoczyliśmy do środka. Świeżo wymyte kafelki były śliskie jak sztuczki komiwojażera. Moje błony zapewniały idealną przyczepność, ale musiałem objąć Pipi w pasie i przytulić, by nie upadła przez swoje czółenka na wysokim obcasie. Tupot borsuków rozbrzmiał tuż obok. Znieruchomieliśmy przy ścianie niedługiego korytarza. Kończył się uchylonymi drzwiami, ale nie widziałem, dokąd prowadziły.
– Może mnie pan już puścić – warknęła myszka.
– Ślisko tu.
– Poradzę sobie. – Stanęła niepewnie. – Nie ufam pańskim łapom.
Au! Zabolało. Przecież nawet niczego nie próbowałem! Bez słowa otworzyłem drzwi z powrotem na klatkę schodową… Zamiast niej ujrzałem szeroką pierś w pomiętym garniturze. Niewątpliwie wydawała się znajoma. Powoli uniosłem wzrok.
– Niespodzianka – burknął Armadeusz, po czym kopnięciem w brzuch włączył mi bieg wsteczny.
Wstyd się przyznać, ale chyba zakumkałem. W każdym razie wypolerowałem zadkiem kafelki na błysk i wypadłem za drzwi po drugiej stronie korytarza, nieruchomiejąc w przysiadzie z rozłożonymi nogami. Byłem równie zaskoczony jak dzik po znalezieniu trufla.
Pipi zrobiła to, co myszy potrafią najlepiej – pisnęła i wzięła nogi za pas. Dobry plan, ale zapomniała o ogonie. Armadeusz go przydepnął, jedną łapą chwycił mysz za kark, drugą zabrał jej klucze, po czym zamachnął się nią i pchnął do mnie jak wielką kulę do kręgli. Rozpłaszczona brzuchem na podłodze Pipi sunęła wprost między moje nogi. Ona wrzeszczała, ja ledwo łapałem powietrze. Oboje byliśmy przerażeni potencjalnym zderzeniem. Usunąłem się w ostatnim momencie, chwyciłem myszkę i przekoziołkowaliśmy bezpiecznie kilka metrów do tyłu. Wylądowała na mnie, co – mimo okoliczności – okazało się całkiem przyjemne.
– Uratowałem panią – oświadczyłem uroczyście.
– Niech mnie ktoś raczej uratuje przed panem!
Wstała z odrazą na pysku. Zaczynałem podejrzewać, że nie jestem w jej typie. Podbiegła do włącznika światła.
Żyrandol w stylu „ładne, ale nie stać mnie” rozświetlił salę koncertową. Wyglądała na nieczynną: żadnych krzeseł, fortepian na podwyższeniu zasłonięty prześcieradłem. Ścianę za miejscem dla publiczności zdobiły różnorakie instrumenty muzyczne, parę szklanych gablot zawierało co cenniejsze okazy – następna część kolekcji Siamuta.
– Niech pan coś zrobi! On tu idzie! – krzyknęła Pipi.
Musiała jeszcze popracować nad wyciąganiem oczywistych wniosków. Przecież nie wkopał nas tutaj, żebyśmy sobie potańczyli.
– Jest stąd inne wyjście? – zapytałem, wstając i sprawdzając, czy nie połknąłem orzeszków. Leżały bezpiecznie pod językiem. Wielki pysk bywa przydatny.
– Tak! – Popędziła do drzwi na końcu sali.
Armadeusz człapał korytarzem. Odpiął guziki przy mankietach, zrzucił marynarkę, strzelił szelkami. Chyba miał mnie za idiotę, jeśli myślał, że zamierzam walczyć z pancernikiem.
Myszka pisnęła.
– Zamknięte!
– To niech je pani otworzy – odparłem i z uśmiechem pomachałem „papatki” Armadeuszowi. Pora uciekać.
– Zabrał mi klucze!
Moje rozciągnięte w uśmiechu wargi oklapły jak przedsiębiorca podczas kontroli skarbowej. Wycofując się pod ścianę z kolekcją, zlustrowałem pomieszczenie. Brak okien, brak opcji. Z pewnością sala ta posiadała doskonałą akustykę. W najbliższym repertuarze przewidziano niesamowity koncert w tonacji B-ból, zagra dla państwa wirtuoz perkusji, maestro Szklane Oczka Armadeusz, a za bęben posłuży pewna sfatygowana ropusza morda.
Szofer zamknął za sobą drzwi.
– Mamy rachunki do wyrównania, panie Lowin – warknął.
– Przykro mi, nie siedzę w księgowości.
– Nie będzie pan tak wyszczekany, gdy wyrwę panu język.
Nadciągał jak lokomotywa. Zdjąłem najbliższą gitarę. Uderzyłem, celując wprost w pełen tatuaży nochal. Armadeusz ugiął trochę nogi i instrument roztrzaskał się na opancerzonej głowie. Spojrzałem ze zdziwieniem na odłamany gryf w moich łapach.
Chwilkę później dostałem w pysk. Wpadłem w szklane gabloty, rozbiłem je i wylądowałem gdzieś w innej galaktyce.
– Nic mi nie jest! – zapewniłem Pipi z podłogi. – Widzę tylko kilka gwiazd – dodałem cicho.
– Nie niszcz eksponatów, barbarzyńco! – usłyszałem odpowiedź.
– Właśnie. – Pogroziłem palcem Armadeuszowi. – Trochę kultury!
– Mówię do ciebie, Lowin!
Ach, więc nagle przeszliśmy na ty? W wolnym czasie muszę wyjaśnić jej parę spraw. Wstałem, podnosząc leżące obok wiekowe skrzypce.
– Zabraniam! To oryginalny Strusiovarius! – Głos Pipi przybrał desperackie tony. Zaczęła biec w moją stronę; pisnęła, gdy pękł jeden z obcasów i zaryła w podłogę, co jednak nie pozbawiło jej zapału. – Nie! – wrzasnęła rozpaczliwie. – To unikat!
– Też jestem unikatem – odparłem.
Skrzypce trafiły w bark szofera i rozpadły się przy akompaniamencie pisku Pipi, od którego zadrżało szkło w ocalałych gablotach. Pancernik sprezentował mi bis w postaci prawego sierpowego.
– I tak nie mam zębów! – zaśmiałem się na wpół przytomny.
Armadeusz sięgnął po wielki bęben, uniósł go i podszedł ze złowieszczym uśmiechem.
– Nie odważysz się – szepnąłem.
Odważył.
Usłyszałem dźwięk rozdzieranej skóry i światło przygasło. Bęben utknął mi na głowie. W środku śmierdział stęchlizną i kurzem.
– Naha ż huaha! – wrzasnęła Pipi.
– Nic nie słyszę! – odkrzyknąłem, mocując się z drewnianym korpusem, ale i tak wiedziałem, o co chodzi. Znów byłem winny dewastacji jakiegoś zabytkowego cholerstwa z doliny Srete-à-tête lub innego Hula-Bula. Czy ja sobie ten bęben sam na łeb wsadziłem?!
Zarobiłem pięścią w brzuch, potem kopnięcie jako premia, odrzut i zderzenie z czymś twardym – ściana, bez dwóch zdań. Świat zawirował, bęben pękł z trzaskiem. Zrzuciłem z siebie resztki instrumentu.
Rozbawiony Armadeusz stanął przede mną i uderzył pięścią w pięść. Odgłos przypominał domknięcie wieka od trumny.
– Coś nietęgo pan wygląda, panie Lowin.
Wytarłem zakrwawione wargi. W podgardlu miałem drzazgi, w plecach okruchy szkła.
– Zwyczajny dzień prywatnego detektywa – odparłem. – Bez siniaków nawet nie wracam do domu. Za to wiem coś, co panu umknęło.
– A cóż takiego, panie Lowin?
– Przeszliśmy do sekcji dętej.
Zrozumiał, dopiero kiedy przywaliłem mu saksofonem w brzuch. Metal to inna śpiewka. Tym razem poczuł. Sapnął i wybałuszył oczy, więc poprawiłem w to samo miejsce, po czym strzeliłem językiem – trafiłem w okulary i wessałem je do gęby. Krzyknął i zamachał na oślep łapami, ale uniknąłem bez trudu. Z czystym sumieniem umówiłem jego pysk na randkę w ciemno z saksofonem. Przydzwoniłem mu tak mocno, że metal zaskrzypiał z wyrzutem. Armadeusz zwiotczał, zatoczył się i usiadł pod ścianą.
Stanąłem nad nim w bojowej pozie i ostentacyjnie wyplułem okulary. Ściekała z nich ślina oraz krew.
– Będziesz śpiewał albo szkiełka zginą śmiercią tragiczną.
– Bezlitosny… z pana ropuch… panie Lowin.
– Dla złodziei zawsze.
Tymczasem, piszcząc żałośnie i załamując łapy, Pipi doczłapała do resztek instrumentów i zaczęła je podnosić z podłogi. Doskonale wiedziałem, kto dostanie burę za wszystkie zniszczenia.
Postanowiłem trochę poblefować i zobaczyć, jak Armadeusz zareaguje.
– Pracujesz dla Siamuta. Na jego zlecenie ukradłeś orzeszki panny Chew. Z początku nie mogłem sobie przypomnieć, skąd znam te tatuaże. Dopiero spotkanie z hostessą na parterze odświeżyło mi pamięć, że to znaki „Twardych mord”: złodziei, kieszonkowców i włamywaczy.
Kręcił łbem przez całą przemowę.
– To nie tak. Nie ukradłem orzeszków.
Odrzuciłem saksofon. Zabrzęczał o podłogę, a Pipi jęknęła:
– O, Jeżu! Tylko nie oryginalny…
Nie słuchałem dalej. Byłem zajęty wyciąganiem drzazg z podgardla.
– Nie ściemniaj, koleś. Zwinąłeś też kopertę. Lepkie paluszki, co?
– Cóż… Kopertę ukradłem.
– Dlaczego? Co to za dokumenty?
– To był pomysł Dony. Spotkała się z Siamutem i zaproponowała układ: orzeszki panny Chew za fantazm, po którym Dona już na zawsze przejęłaby kontrolę nad ciałem Margaret. Siamut się zgodził.
– Skąd wiesz?
– Podsłuchiwałem.
– Mhm. A papiery?
– Siamut dał je Donie jako zabezpieczenie umowy. Ale to fałszywki!
– Co takiego?
– Robiłem przy podrabianiu papierów, zwierzaku. Te są trefne.
Czyli Dona została oszukana. Miałem wyrobione zdanie o wyższych sferach, a takie numery tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że na górze nikt nie gra fair. Tak samo, jak i na dole. Najpierw rolujesz innych, żeby wspiąć się na szczyt, potem, aby z niego nie spaść.
– Ona o tym wie? – zapytałem.
– Nie sądzę.
– A ty dowiedziałeś się dopiero po kradzieży, więc zostaje pytanie, czemu je buchnąłeś?
Zrobił zbolałą minę, o ile to możliwe z rozbitym pyskiem i wielkim guzem nad lewym okiem. Widziałem, że walczy ze sobą.
– Margaret mną pomiata. Odsiedziałem swoje, chciałem ułożyć sobie życie na nowo, ale nikt nie chce zatrudnić faceta po wyroku. Praca u panny Chew była spełnieniem moich próśb. Przynajmniej dopóki nie dostałem parę razy w pysk, bo miała zły humor. O wyzwiskach nie wspomnę.
– Jeśli liczysz na współczucie, pukasz pod niewłaściwy adres.
– Dona traktowała mnie inaczej. Zawsze miła i uśmiechnięta. Bałem się, że Margaret dowie się o umowie z Siamutem i wykręci jakiś numer, więc ukradłem kopertę, aby nie mogła się wycofać.
– Ale nie powiedziałeś Donie, że ją oszukano.
– Skąd! Przyznać się, że grzebałem jej w torebce?
Kiedy codziennie brudzisz łapy w miejskim błocie półprawd, kłamstw i przeinaczeń, wyrabiasz w sobie odpowiedni instynkt. Historia Armadeusza trzymała się kupy. Nie kłamał.
– W porządeczku. Grałeś fair. – Rzuciłem mu okulary. – Tylko niczego nie próbuj. Jeszcze jedno: wiesz, jak odróżnić Donę od prawdziwej Margaret?
Pokręcił głową.
– No to mamy problem. – Tym razem sięgnąłem do gęby i wyjąłem spod języka pierścionki. – Mam orzeszki, ale nie wiem, kiedy Margaret to Dona, a kiedy nie. Pięćdziesiąt procent szans to…
Umilkłem na widok zdziwionej miny Armadeusza.
– Ale… To nie są orzeszki panny Chew!
Gapiliśmy się wspólnie na dwa kawałki magicznej biżuterii, a ja popędzałem swój mózg do szybszych obrotów: „Cała naprzód, leniu! Dorzućcie węgla do kotła!”.
– Złodziej! – usłyszałem krzyk Pipi, a zaraz potem dostałem powyginanym saksofonem w czaszkę. Po tej sprawie kupię sobie nowy kapelusz, bo stary nie wejdzie na wszystkie guzy.
Wylądowałem na podłodze. Myszka podniosła orzeszki i wybiegła, drąc się wniebogłosy.
– Ratunku! Złodziej!
– A tej co? – Armadeusz wydawał się równie zdziwiony, jak ja.
– Jak to piszą w kryminałach… kolejny puzel do układanki. – Sala wirowała, a ja chwiałem się jak amator mocnych trunków w sobotni wieczór. Rzuciłem pancernikowi kopertę z fałszywymi dokumentami. – Masz swój hak. Powodzenia.
– Dzięki, koleś.
Od strony korytarza słyszałem już tupot wielu łap. Po chwili do sali wparowała delegacja borsuczych mięśniaków na czele z blondwłosą mysią pięknością.
Z trudem wstałem i uniosłem łapy. Myszka dwoiła mi się przed oczami, zlewała w jedno i dzieliła na nowo…
Uśmiechnąłem się szeroko jak facet po wygranej w loterii.
– Proszę wezwać policję, panno Plaff. Wszystko wytłumaczę.
Koleś o aparycji starego sera huknął mnie prosto w szczękę.
To był naprawdę dobry cios, jedenaście na dziesięć w skali do dziesięciu, więc natychmiast zwinąłem żagle.
***
Chyba mnie gdzieś nieśli albo płynąłem jachtem po morzu z zielonego dywanu.
Potem siedziałem, a jakaś ciemna plama łączyła moje łapy z krzesłem za pomocą taśmy klejącej. Pysk przed zaklejeniem zakneblowali. Szmata, której użyli, smakowała lepiej niż to, co zazwyczaj jadam na śniadanie. Kiedy wyszli, miałem wreszcie czas, aby pomyśleć.
Zaryzykowałem uniesienie powieki. Zamknęli mnie w gabinecie Siamuta. Na biurku ktoś postawił zdjęcia – nie widziałem, co na nich było, ale się domyślałem.
Bywa, że najlepsze pomysły wpadają dopiero do obolałej głowy. Czujesz każdy guz i siniak, nie możesz skupić wzroku, a jakikolwiek ciąg przyczynowo-skutkowy dostaje kopa w zadek i skręca w dziwne miejsca, dokąd normalnie by nie trafił. Ma to swoje zalety. Prześledziłem całą sprawę od początku do końca, potem drugi raz i trzeci.
Ten stukot obcasów poznałbym wszędzie.
Margaret weszła w towarzystwie Siamuta; nim zamknęła drzwi, dostrzegłem na zewnątrz kilku borsuczych dryblasów. Ostatni akt zapowiadał się nadzwyczaj ciekawie.
O ile pozwolą mi mówić.
– Szkodliwy z pana robaczek, panie Lowin. – Królik wyciągnął igłę modrzewia ze złoconej igielnicy i wsunął sobie do pyska. Przypalił.
Margaret wzięła go pod łapę.
– Skarbie, załatw go i wracajmy na przyjęcie. Nie wiem, kiedy znów Mar przejmie kontrolę.
– Mówiłaś, że wyczuwasz nadchodzącą zmianę osobowości, a mnie bardzo ciekawi, co skłoniło naszego zielonoskórego kolegę do tak głupiego czynu.
Odpowiedź na to pytanie zazwyczaj bywa prosta – alkohol i kobiety. W dowolnej kolejności.
– Skarbie… – Króliczka miała ten spanikowany błysk w oku. – Nie warto.
Musiałem gadać, inaczej już po mnie. Jak skłonić bogatą szychę, aby zdjęła ci knebel? To proste – zaśmiałem się, co z powodu knebla przypominało rzężenie starego silnika.
Siamut zastrzygł wąsikami i zdjął mi szmatę, zanim Mar zdążyła zaprotestować.
– Co pana tak bawi?
– Dziękuję. Teraz mogę umrzeć, śmiejąc się z waszej walki.
Mar patrzyła na mnie wilczym wzrokiem, ale jej głos ociekał miodem.
– Nie słuchaj…
Na próżno. Siamut uniósł łapę.
– Daj mu mówić. Nikt tu nie będzie walczył.
Odchrząknąłem.
– Słyszałem te słowa przed co najmniej trzema strzelaninami. Może pan zmieni zdanie, kiedy opowiem pewną historię. Opowieść o biednym detektywie wplątanym w intrygę wyższych sfer. Siamut No, przewodniczący Cechu, który bał się, że straci władzę oraz Dona, chowaniec, która chciała ukraść ciało swej pani. Tak by się przynajmniej wydawało. Zawarliście umowę: akt przekazania fabryki foteli samochodowych jako zabezpieczenie w zamian za orzeszki Margaret, aby nie mogła wygrać turnieju, a po turnieju fantazm dla Dony, by przejęła na stałe osobę Margaret Chew. Niestety, otrzymał pan podróbki, zrobione przez jej wujka. – Strzelałem przypuszczeniami jak pijany nietoperz na strzelnicy, ale Siamut uniósł brwi tak wysoko, że prawie wyjechały mu na kark.
– Co takiego?!
– Najlepsze przed nami! – kontynuowałem. – Potem nasza cwana Margaret wykorzystała mnie, by ukraść pana orzeszki. Dzięki temu mogła zachować dokumenty i wygrać na turnieju. Dwie pieczenie na jednym ogniu! Przewróciła zdjęcia na biurku, gdyż przedstawiają pana z jego orzeszkami, następnie odesłała szofera, aby nie widział, co kradnę. Tylko ja mogłem zanurkować do wodnego tunelu i dlatego byłem potrzebny. Tak, panno Mar! Uszy pani opadają. One już wiedzą, że przedstawienie dobiega końca. – Czas strzelić z armaty. – Nie ma żadnej Dony!
Króliczka stała jak sparaliżowana, natomiast oczy Siamuta nabiegły krwią i żądzą mordu. A ja jeszcze nie skończyłem…
– Najlepsza rola naszej śnieżnobiałej aktoreczki. Oszukała pana, mnie i swojego szofera, ponieważ potrzebowała pomocnika oraz ochroniarza. Niestety dla niej, zagrała aż za dobrze. Pancernik Armadeusz uznał, że nowa, miła Dona odpowiada mu znacznie bardziej niż stara, zgryźliwa Margaret. Biedak naprawdę w to wierzył, dlatego ukradł kopertę z dokumentami…
– To on?! – Mar zacisnęła pięści.
– Jako były złodziej, odkrył pewną ciekawą rzecz. Dokumenty są fałszywe! Nawet nie wiedząc o oszustwie Margaret, pan No postanowił ją oszukać.
Tym razem to brwi Margaret powędrowały w górę, ale zaraz potem rozmyśliły się i wróciły na miejsce, by zając pozycje do ataku.
Przez pyski dwojga oszustów przeleciał cały zestaw emocji, od zdziwienia, niedowierzania, nagłego olśnienia, aż po – na co liczyłem – wściekłość. Mój plan zakładał doprowadzenie ich do walki, a potem „improwizacja w zamieszaniu”. Ledwie jednak króliki spojrzały na siebie z nienawiścią, od strony drzwi dobiegły krzyki i podniesione głosy.
Do środka wparowały następne króliki ze znakiem kielicha na czołach, jeden za drugim, aż cały gabinet obrósł sierścią i bielą siekaczy.
Jak na komendę wybuchła wrzawa, z której zdołałem wychwycić co piąte słowo, ale ktoś niewątpliwie poinformował pozostałych członków Cechu Długouchych o potencjalnym maczaniu paluszków w wynikach nadchodzącego turnieju.
I nagle wszystkie oczy zwróciły się na mnie.
– To może niech żaba opowie – zdecydował jakiś wąsaty starszy królik.
– Ropuch – mruknąłem i dodałem głośniej: – Z przyjemnością, szanowni państwo.
Sprezentowałem tę samą historyjkę, wzbogacając o szczegóły, bez których zwierzaki zupełnie niezwiązane ze sprawą mogłyby się pogubić. Para złoczyńców próbowała coś powiedzieć, ale ich autorytet pikował jak ceny akcji upadającej firmy i wszelkie protesty natychmiast stłumiono. Kiedy skończyłem zapadła cisza. Po chwili nikt już nie patrzył na mnie, za to w stronę Mar i Siamuta obrócił się bardzo, bardzo rozgniewany zestaw pysków.
Kiedy nikt nie podważył mojej historii, zacząłem się zastanawiać, czy nie dałem właśnie pewnym wpływowym grupom pretekstu do usunięcia Margaret i Siamuta z jutrzejszego turnieju. Może króliki mają śliczne futerka, ale w głębi dusz prawdziwe z nich rekiny.
***
Nie byłem zdziwiony, że żaden z długouchych ważniaków nie ruszył łapą, by mnie uwolnić. Mieli ważniejsze sprawy na głowie, tym bardziej że pod Furdację przybył cały hufiec radiowozów. Wrzawa przeniosła się na parter. Pewnie w gabinecie było za mało miejsca, aby szeptać po kątach i knuć nowe spiski.
Tak więc zostałem tylko ja, słomiana spódniczka i taśma klejąca.
I wtedy zjawiła się moja blond wybawicielka.
– Przypuszczam, że to pani zawdzięczam niespodziewane najście hordy oburzonych królików?
– Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiłam panu zaufać. – Pipi zaczęła uwalniać mnie za pomocą nożyczek. – Chciałam zadzwonić na policję, ale Siamut wyłączył telefon i powiedział, że niektóre sprawy trzeba załatwiać po cichu. Na dodatek zagroził mi, że jeśli pisnę choć słówko, wylecę na zbity pysk. Uznałam, że to potwierdza pańskie podejrzenia i odejdę na własnych warunkach.
Wstałem, roztarłem nadgarstki.
– Nie doceniłem pani. Przepraszam.
– Ja również. Nabiłam panu sporego guza.
Za oknem była piękna noc. Światła jupiterów krążyły bez celu i zaczął sypać puszysty śnieg.
Podszedłem do myszki. Wyprostowałem plecy, zmrużyłem ślepia. Gdy masz na sobie tylko słomianą spódniczkę, musisz się nieźle nagimnastykować, by zrobić wrażenie.
– Może spotkamy się gdzieś na mieście i poprzepraszamy nawzajem? – Mój głos był głęboki jak kopalnia złota.
Odsłaniając drobne ząbki, uśmiechnęła się i nachyliła ku mnie, aż poczułem jej gorący oddech. Nasze usta znalazła się w obiecującej bliskości. Wtedy powiedziała, patrząc mi prosto w oczy:
– Wolałabym wyszorować każdy śmietnik w Dzielnicy Nietoperzy.
Po czym obróciła się i wyszła.
Wydałem z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Dziesięć wspaniałych ripost przybyło jednocześnie i jak zwykle za późno.
Kobiety!
***
Następne dni upłynęły spokojnie.
Pewnego wieczoru zadzwonił Armadeusz. Zwolnił się z posady u Margaret, ale dzięki nieoczekiwanemu wstawiennictwu Pipi, wraz z nią znalazł robotę u innej szychy. Sprawiał wrażenie zadowolonego.
Siamut i Margaret stali się krótkotrwałymi bohaterami nagłówków, lecz ich sprawa umilkła po kolejnej aferze z nielegalnym bimbrem chomiczej produkcji. Oboje zaczynali wspinać się z powrotem po drabince miejskiej socjety. Tak to już jest z bogaczami, że zawsze spadną na cztery łapy.
A ja? Nie rozgłaszam tego wszem wobec, ale gdybyście chcieli ujrzeć cud natury, zapraszam do sutereny na Błotnistą 3.
Ropuch z różowym futrem to niecodzienny widok…