- Opowiadanie: Zanais - Z akt detektywa Lowina: Orzeszki panny Chew

Z akt detektywa Lowina: Orzeszki panny Chew

Opowiadanie ukazało się w numerze NFa 02/25.

 

To pastisz kryminałów i filmów noir, więc niektóre zachowania pana Lowina wobec płci przeciwnej mogą odbiegać od współczesnych standardów savoir vivru, ale nie powinny przeszkadzać w lekturze. Zresztą, kto wie, co siedzi w głowie ropucha?

Przyjemnej lektury!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Z akt detektywa Lowina: Orzeszki panny Chew

 

Na ze­wnątrz sza­la­ła śnie­ży­ca. Jedna z ta­kich, które zdzie­ra­ją prze­cho­dnio­wi ka­pe­lusz z głowy ni­czym pi­ja­ny żar­tow­niś w Nowy Rok i ucie­ka­ją z nim w głąb ulicy. Na­szła mnie ocho­ta, aby od­wie­dzić naj­bliż­szy bar, po­sma­ro­wać su­szo­nym mio­dem łapę bar­ma­na i cmok­nąć szkla­ne ustecz­ka bu­tel­ki whi­sky.

Dobry plan, ale w port­fe­lu mia­łem wię­cej kurzu niż forsy.

Mia­sto za­mar­ło. Po­praw­ka – za­mar­z­ło. Żadne zwie­rzę nie wy­ściu­bia­ło nosa za drzwi i nawet dra­nie o czar­nych ser­cach sie­dzie­li w do­mach z ma­mu­sia­mi, po­pi­ja­jąc cie­płe kakao. Nic więc dziw­ne­go, że od dłuż­sze­go czasu przez próg mo­je­go biura w su­te­re­nie przy Błot­ni­stej 3 nie prze­szedł żaden klient.

Cisza jak przy sta­rym gro­bie uśpi­ła mnie na dobre. Tak, ten śpią­cy ro­puch za biur­kiem to wła­śnie ja w całej zzięb­nię­tej oka­za­ło­ści – Dżast Lowin, pry­wat­ny de­tek­tyw. Cza­sem po­ma­gam zwie­rza­kom, które nie chcą po­wie­rzyć pro­ble­mów łapom po­li­cji. Raz na jakiś czas udaje mi się nawet roz­wią­zać spra­wę.

Spa­łem ja­kieś „o wiele za mało”, kiedy obu­dził mnie stu­kot ob­ca­sów. Chwy­ci­łem na­su­nię­tą na oczy fe­do­rę i za­czą­łem ją pod­no­sić.

Kró­licz­ka. Szczu­pła ni­czym kar­to­te­ka kry­mi­nal­na za­kon­ni­cy. Z czar­nej sukni bez rę­ka­wów wy­sta­wa­ły łapy biel­sze od śnie­gu. Dwóch ko­le­si w mojej gło­wie – ten ze skrzy­deł­ka­mi i ten z ro­ga­mi – za­czę­ło ob­sta­wiać, czy resz­ta jej futra z uwzględ­nie­niem stra­te­gicz­nych miejsc ma ten sam kolor.

We trzech uzna­li­śmy, że warto się prze­ko­nać.

Zdją­łem ka­pe­lusz i unio­słem wzrok.

– Czym mogę…?

Za­krztu­si­łem się.

Przy­zna­ję, miała uro­dzi­wy pysz­czek. Można by go wy­ko­rzy­sty­wać jako ma­try­cę przy pro­duk­cji ślicz­no­tek. Pro­ble­mem był znak kie­li­cha na czole, ozna­cza­ją­cy, że ta pięk­ność może mi za­wią­zać język w trzy­krot­ny supeł zwy­kłym ru­chem łapy i ma­gicz­nym mum­bo-jum­bo.

Fu­tro­mant­ka.

– Nie – po­wie­dzia­łem sta­now­czo.

Unio­sła brwi.

– Nie?

– Otóż to.

Wy­szu­ka­łem w kie­sze­ni igłę mo­drze­wia marki „Bez­ro­bot­ne”, osten­ta­cyj­nie wsa­dzi­łem sobie do pyska i pstryk­ną­łem za­pal­nicz­ką. Do­oko­ła roz­szedł się swąd za­wil­go­co­nych liści klasy C, które upcha­no w wy­drą­żo­nym środ­ku.

– Nie je­stem za­in­te­re­so­wa­ny. – Roz­par­łem się w fo­te­lu. – Życie na­uczy­ło mnie, by nie wsa­dzać pod­gar­dla w spra­wy elit, więc pro­szę za­brać pięk­ny ty­łe­czek i od­ki­cać z po­wro­tem do li­mu­zy­ny. Oszczę­dzi pani kło­po­tów nam oboj­gu.

Wal­nę­ła pię­ścią w blat.

– Nie!

– Nie?

– Otóż to. Nie mam czasu na drob­ne zło­śli­wo­ści i hi­sto­rie pań­skich po­ra­żek. Wy­naj­mu­ję pana. W tej chwi­li.

– Fu­tro­mant­ki nie szu­ka­ją po­mo­cy ta­kich jak ja, panno Chew.

– Pan mnie zna?

Prych­ną­łem.

– Czy­tam ga­ze­ty. Mar­ga­ret Chew, ak­tor­ka, uzdol­nio­na fu­tro­mant­ka, Ozdo­ba Cechu Dłu­go­uchych.

– Nie­na­wi­dzę tego okre­śle­nia. Bru­kow­ce uwa­ża­ją, że ładna ko­bie­ta to bły­skot­ka do prze­su­wa­nia z miej­sca na miej­sce. Mia­łam naj­lep­sze oceny w spla­ta­niu fan­ta­zmów, a je­dy­ne, co widzą ci…

Wy­glą­da­ła na obu­rzo­ną – zmru­ży­ła śle­pia i strzy­gła wą­si­ka­mi. Cho­ler­nie ład­ny­mi wą­si­ka­mi. Ale mnie wzię­ło. Może nie lu­bi­ła tego, jak na­zy­wa­li ją pi­sma­cy, ale nie miał­bym nic prze­ciw­ko, gdyby ozdo­bi­ła moją sy­pial­nię.

– Pan mnie w ogóle słu­cha?!

Roz­kasz­la­łem się, nie­chcą­cy plu­jąc za­pa­lo­ną igłą wprost w Mar­ga­ret. Bez­ro­bot­ny minął ją o włos, a ja za­mar­łem, wy­obra­ża­jąc sobie osma­lo­ną dziur­kę w bie­lut­kim fu­ter­ku i roz­my­śla­jąc, czy roz­plą­tał­bym trzy supły na ję­zy­ku.

– Mój błąd – wy­krztu­si­łem. – Jesz­cze nie obu­dzi­łem się na dobre.

Wspól­nie uwie­rzy­li­śmy w to kłam­stwo.

– Wy­naj­mu­ję pana – po­wtó­rzy­ła, jak­bym nie miał nic do ga­da­nia. – W spra­wie od­zy­ska­nia skra­dzio­nej rze­czy.

– Nie może pani… no… – Zamach­ałem ła­pa­mi w „ma­gicz­nym” ge­ście.

– To tak nie dzia­ła. Stra­ci­łam ja­de­ito­we orzesz­ki. Kon­den­sa­tor fal ma­gicz­nych, jeśli pan ro­zu­mie.

– Zro­zu­mia­łem „orzesz­ki”.

Wes­tchnę­ła.

– Co dwa lata od­by­wa się we­wnętrz­ny tur­niej o przy­wództwo w Cechu Dłu­go­uchych. To jutro. Mam szan­sę wy­grać tur­niej, ale bez orzesz­ków to nie­moż­li­we.

– Chwi­lecz­kę, jeden dzień? – spy­ta­łem, a kiedy ski­nę­ła głową, skrzy­wi­łem pysk. – Rzad­ko to mówię, ale prze­ce­nia pani moje moż­li­wo­ści.

Wsta­ła, na­chy­li­ła się nad bla­tem i spoj­rza­ła na mnie tymi ogrom­ny­mi, czar­ny­mi śle­pia­mi. Czu­łem, jak ślina wy­cie­ka mi z pyska rwą­cym stru­mie­niem. Cały ja – mistrz zim­nej krwi i wła­ści­ciel ob­śli­nio­ne­go gar­ni­tu­ru.

– To nie proś­ba, panie Lowin.

Nagle cały jej urok spły­nął jak słaby ma­ki­jaż w desz­czu.

– Nie lubię, kiedy się mi grozi, panno Chew. Je­stem nie­za­leż­nym de­tek­ty­wem.

Nie do­da­łem, że bez okrusz­ka miodu przy duszy.

Zje­ży­ła się i po­now­nie trza­snę­ła łapą w biur­ko. Zaraz po­li­czę jej za nowy mebel. Pokaż eli­cie, że nie je­steś na ich sznur­ku, a za­czy­na­ją sza­leć.

– W ciągu mie­sią­ca wujek zrobi mi nowe orzesz­ki, a wtedy spra­wię, że ob­ro­śnie pan ró­żo­wą sier­ścią!

– W takim razie pierw­szy raz od­wie­dzę fry­zje­ra.

– Upar­ty z pana facet. Pro­szę nie my­śleć, że rzu­cam słowa na wiatr. – Wró­ci­ła na krze­sło, po czym zlu­stro­wa­ła moje wil­got­ne biuro. Nie przy­pa­dło jej do gustu, a ja po­czu­łem się nieco ura­żo­ny. – W tej pod­mo­kłej dziu­rze futro na­puch­nie raz-dwa. Chce pan skoń­czyć jako ró­żo­wy pom­pon?

Nie dała mi zri­po­sto­wać.

– Och, nie mam czasu, panie Lowin. – Wy­ję­ła ta­blicz­ki miodu. – To za­licz­ka. Ofe­ru­ję po­dwój­ną staw­kę. Pan wie, że mnie stać.

Twar­dy ze mnie gość. Nie­prze­kup­na skała że­la­znych zasad. Moja łapa to co in­ne­go – od razu zgar­nę­ła miód.

– Do­sko­na­le – mruk­nę­ła panna Chew. – Pro­szę się tak nie mar­twić. Wiem, kto ukradł orzesz­ki.

– Na­praw­dę? – Po­lu­zo­wa­łem ob­śli­nio­ny kra­wat. – W takim razie po­ło­wa suk­ce­su za nami. Kim jest ten po­ża­ło­wa­nia godny drań?

– Oba­wiam się, że to ja.

 

***

 

Na ze­wnątrz sy­pa­ło, choć wiatr ze­lżał. Śnieg przy­krył dziu­ra­we chod­ni­ki, ster­ty od­pad­ków i kar­to­no­we sie­dli­ska po dru­giej stro­nie jezd­ni. Mia­łem na­dzie­ję, że utrzy­ma się jak naj­dłu­żej. Świat wy­glą­dał odro­bi­nę le­piej w bieli. Tylko odro­bi­nę. Po­nu­re śle­pia bez­dom­nych ob­ser­wo­wa­ły nas, gdy pod­cho­dzi­li­śmy do li­mu­zy­ny Mar­ga­ret. Dla nich była ry­dwa­nem z in­ne­go świa­ta.

Pan­cer­nik w gru­bych oku­la­rach i z pa­ra­sol­ką w łapie otwo­rzył drzwi fu­tro­mant­ce, a potem zmie­rzył mnie dłu­gim spoj­rze­niem, jak­bym przy­po­mi­nał mu coś przy­kle­jo­ne­go do po­de­szwy, co na do­da­tek trud­no ze­skro­bać pa­ty­kiem. Wokół jed­ne­go oka miał ciem­ną ob­wód­kę si­nia­ka, a na dłu­gim nosie ta­tu­aże.

Już je kie­dyś wi­dzia­łem, ale nie mo­głem sobie przy­po­mnieć, gdzie.

Z wnę­trza do­biegł głos Mar­ga­ret.

– Ar­ma­de­uszu, pan Lowin po­je­dzie z nami.

Bam! Drzwi trza­snę­ły, za­le­d­wie wsia­dłem. Naj­wy­raź­niej nie przy­pa­dłem Ar­ma­de­uszo­wi do gustu.

– Wy­ja­śnie­nia, panno Chew – za­żą­da­łem, gdy ru­szy­li­śmy. Nadal mia­łem jej za złe groź­by, ale roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­łem forsy. Poza tym byłem naj­zwy­czaj­niej cie­kaw, w co się wpa­ko­wa­ła.

Fu­tro­mant­ka długo mil­cza­ła, gnio­tąc w ła­pkach to­reb­kę. W końcu na­ci­snę­ła jakiś przy­cisk. Szcze­li­nę, za którą wi­dzia­łem kark Ar­ma­de­usza, przy­kry­ła czar­na za­sło­na.

– Wy­ma­gam cał­ko­wi­tej dys­kre­cji, ro­zu­mie pan?

Przy­tak­ną­łem. Stara śpiew­ka. Zwie­rza­ki myślą, że cały świat tylko czeka na ich wsty­dli­we po­tknię­cia. Cho­ciaż w przy­pad­ku ta­kiej szy­chy coś mogło być na rze­czy.

– Sły­szał pan o cho­wań­cach? Nie, przy­pusz­czam, że nie. To małe isto­ty, które przy­wo­łu­je­my z astra­lium, by po­ma­ga­ły w two­rze­niu fan­ta­zmów. Są mądre, spryt­ne i za­zdro­sne o nasz świat. Na tur­nie­ju o przy­wódz­two nie wolno ko­rzy­stać z ich po­mo­cy. Mój… moja na­zy­wa się Dona. Wiele jej za­wdzię­czam. – Spoj­rza­ła przez szybę na lśnią­ce od bla­sku neo­nów ulice No­we­go Le­śni­czo­wa. – Przed­wczo­raj zna­la­złam stary fan­tazm. Pro­szę nie pytać, gdzie.

Wcale nie za­mie­rza­łem. Klien­to­wi trze­ba po­zwo­lić się wy­ga­dać.

– Rzu­ci­łam go, zaśle­pio­na am­bi­cją wy­gra­nej. Z po­cząt­ku my­śla­łam, że za­dzia­łał jak na­le­ży… Dona zna­la­zła się we mnie za­rów­no ener­gią, jak i umy­słem. Od tej pory dzie­li­ły­śmy moc i myśli. Wspar­ła­by mnie pod­czas po­je­dyn­ków i… – Wes­tchnę­ła. – Wiem, że to oszu­stwo, ale nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Pro­szę mnie źle nie oce­niać.

Ja? Tylko dla­te­go, że z cha­rak­te­ru wcale nie jest lep­sza niż zwy­kły szczur spod mostu, krad­ną­cy śpią­ce­mu ko­le­dze reszt­kę ta­nie­go wina? Z wła­snych ob­ser­wa­cji wiem, że im grub­szy port­fel, tym ła­twiej o gięt­ką mo­ral­ność.

– Szyb­ko oka­za­ło się, że fan­tazm dzia­ła tro­chę ina­czej. Po­ło­wicz­ne opę­ta­nie. Po­zwa­la­ło jej… Ojoj. – Wy­ba­łu­szy­ła śle­pia, za­strzy­gła wą­si­ka­mi.

– Panno Chew?

Za­mru­ga­ła kilka razy, pa­trząc na mnie ba­daw­czo.

– Kim pan jest? Pan Lowin?

– Hm… Do­brze się pani czuje?

– Strasz­ne! To wszyst­ko strasz­ne! – Ro­zej­rza­ła się pu­stym wzro­kiem. – Co panu opo­wie­dzia­ła ta zdraj­czy­ni, ta… ta Dona! – Chwy­ci­ła mnie za koł­nierz i zbli­ży­ła wy­krzy­wio­ny zło­ścią pysz­czek. – Udaje mnie, praw­da? Je­cha­łam pana wy­na­jąć, kiedy prze­ję­ła kon­tro­lę.

– Chwi­lecz­kę! – Ode­rwa­łem sobie jej łapy od pod­gar­dla. – Pani jest Mar­ga­ret Chew?

– Tak!

– Zaraz, zaraz. Czyli pani i Dona na prze­mian kon­tro­lu­je­cie jedno ciało?

– Nie­ste­ty tak. – Spoj­rza­ła na mnie spode łba. – Musi mi pan pomóc od­na­leźć orzesz­ki. Tylko tak mogę się jej po­zbyć.

Na­ci­snę­ła guzik i po­kry­wa od­su­nę­ła się z bur­cze­niem.

– Ar­ma­de­uszu! Dokąd je­dzie­my?

– Do Fur­da­cji, tak jak pani chcia­ła. Czy coś…?

Bzzz! Pan­cer­ny kark znów znik­nął.

– Fur­da­cja? – Zmarsz­czy­łem czoło. – Coś mi to mówi.

– Po­sia­dłość Sia­mu­ta No. Myślę, że ma­czał w tym łapy, a Dona chce go ostrzec. To on prze­wo­dzi teraz Ce­cho­wi i to przede wszyst­kim z nim muszę się zmie­rzyć na tur­nie­ju.

Nie, nie wgnio­tło mnie w fotel. Sia­mut No – fu­tro­man­ta wiel­kiej mocy, jeden z naj­bo­gat­szych kró­li­ków w mie­ście, wła­ści­ciel fa­bryk czę­ści sa­mo­cho­do­wych. Do­tkną­łem ronda ka­pe­lu­sza i po­ło­ży­łem łapę na klam­ce.

– Usza­no­wa­nie, panno Chew. Wy­sia­dam.

– Pan żar­tu­je!

– Po kilku szkla­necz­kach nawet czę­sto. Roz­ka­że pani szo­fe­ro­wi, by za­trzy­mał li­mu­zy­nę, czy mam zo­sta­wić tro­chę skóry na as­fal­cie? Agh!

Miała silne łapy. Fe­do­ra spa­dła, gdy Mar­ga­ret chwy­ci­ła mnie za kark i sta­now­czo we­pchnę­ła sobie mój bied­ny pysk w de­kolt. Każde z oczu przy­sło­ni­ła mi roz­kosz­nie mię­ciut­ka wy­pu­kłość, a na skó­rze czu­łem bi­ją­ce spod sukni cie­pło gę­ste­go futra.

– Och, panie Lowin! – za­szlo­cha­ła Mar. – Bła­gam pana!

– Mrpfh fłe­fłe – za­pew­ni­łem, bez­rad­nie ma­cha­jąc ła­pa­mi. Nie za mocno. Chwyt panny Chew przy­po­mi­nał ima­dło, ale wo­la­łem nie ry­zy­ko­wać.

Jesz­cze by mnie pu­ści­ła…

– Wie­dzia­łam, że mogę na pana li­czyć! – Po­kle­pa­ła mnie po ple­cach i ode­pchnę­ła jak krew­nia­ka po wy­mu­szo­nym, lecz obo­wiąz­ko­wym uści­sku. – Cie­szę się, że do­szli­śmy do po­ro­zu­mie­nia. 

– Ekhm. – Pod­nio­słem ka­pe­lusz. Mar owi­nę­ła mnie wokół palca; łzami i proś­ba­mi wzbu­rzy­ła reszt­ki mo­je­go su­mie­nia, które, o dziwo, jesz­cze za­cho­wa­łem. Nawet nie wspo­mi­nam o per­spek­ty­wie spo­re­go ho­no­ra­rium. Cóż było robić? Wy­piąć się i za­grać cy­nicz­ne­go cwa­nia­ka? Szlag! W duchu przy­rze­kłem po­pra­co­wać nad sobą. Po­trze­bo­wa­łem od­por­no­ści na ko­bie­ce wdzię­ki.

Jasne. Może mi się uda już za mi­lion lat.

– Cała się roz­ma­za­łam. – Mar się­gnę­ła do to­reb­ki. – Pan wy­ba­czy… – Wy­ba­łu­szy­ła oczy. – Nie ma! Znik­nę­ła!

– Chu­s­tecz­ka?

– Ko­per­ta, dur­niu! – wark­nę­ła. – Prze­pra­szam, mia­łam tu bar­dzo ważną ko­per­tę. – Obej­rza­ła sie­dze­nie i pod­ło­gę. – Zo­sta­łam okra­dzio­na, panie Lowin. Drugi raz w ciągu jed­ne­go wie­czo­ru!

– Co było w tej ko­per­cie?

Za­wa­ha­ła się.

– Rze­czy pry­wat­ne.

Ja­aasne. A ja mam nogi do szyi, słod­kie usta i wo­ła­ją na mnie Gi­zel­la. Kła­ma­ła, ale nie mia­łem żad­ne­go punk­tu za­cze­pie­nia, by ją przy­ci­snąć.

– Skoro Dona może znów prze­jąć kon­tro­lę, muszę jakoś roz­po­znać, że pani to pani.

Zmarsz­czy­ła brwi.

– Racja. Po­myśl­my… Coś ta­kie­go, o czym Dona nie wie… W mło­do­ści uwiel­bia­łam jabł­ka z dziad­ko­we­go sadu. Były tak słod­kie, że ob­ja­da­łam się nimi do bólu brzu­cha. Dzia­dek pytał wtedy: „Sło­dziut­ko?”, a ja od­po­wia­da­łam „Aż mdli”. Pro­szę spró­bo­wać.

– Hm… Sło­dziut­ko?

– Aż mdli. Do­sko­na­le.

Nie ufa­łem tej Mar… lub Donie. Która była praw­dzi­wą panną Chew? Mu­sia­łem stą­pać ostroż­nie, aby nie po­pa­rzyć łap. Jedna myśl nie da­wa­ła mi spo­ko­ju – je­że­li roz­ma­wia­łem teraz z praw­dzi­wą Mar, po co Dona mia­ła­by wpa­ro­wać do mo­je­go biura i na­le­gać, bym z nią po­je­chał?

Zgu­bi­łem myśl, gdy za­ha­mo­wa­li­śmy.

 

***

 

Fur­da­cja sta­no­wi­ła kwin­te­sen­cję gustu bo­ga­czy.

Kan­cia­sty gmach ze szkła i mar­mu­ru roz­siadł się na wzgó­rzu, gó­ru­jąc nad są­sied­ni­mi bu­dyn­ka­mi i wzno­sząc osten­ta­cyj­nie ku czar­ne­mu niebu. Ilu­mi­na­cja z ru­cho­mych re­flek­to­rów strze­la­ła sno­pa­mi świa­tła w górę, raz w lewo, raz w prawo, po py­skach gar­gul­ców, któ­ry­mi ozdo­bio­no wyż­sze pię­tra. W oczach ka­mien­nych masz­kar wi­dzia­łem od­bla­ski – ktoś wpadł na idio­tycz­ny po­mysł i umie­ścił tam frag­men­ty ko­lo­ro­we­go szkła. Efekt był rów­nie gro­te­sko­wy, co od­ra­ża­ją­cy. Ale kogo ob­cho­dzi moje zda­nie? Sze­ro­kie scho­dy pro­wa­dzi­ły do wej­ścia, pil­no­wa­ne­go przez kilku po­nu­rych bor­su­ków.

Wszyst­ko do­oko­ła było tak ma­je­sta­tycz­ne, że za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy przy­pad­kiem Sia­mut No nie re­kom­pen­su­je sobie ja­kichś bra­ków na­tu­ry pry­wat­nej.

Naj­wy­raź­niej nie doj­rza­łem do tu­tej­szych stan­dar­dów.

– Chodź­my! – roz­ka­za­ła Mar­ga­ret. – Niech ten kosz­mar się wresz­cie skoń­czy.

Ar­ma­de­usz prze­ka­zał klu­czy­ki do li­mu­zy­ny zzięb­nię­te­mu szo­po­wi w uni­for­mie i ru­szył za nami.

Wmie­sza­li­śmy się mię­dzy licz­nych gości, któ­rzy ostroż­nie stą­pa­li po ośnie­żo­nych stop­niach.

– Tłum­nie tutaj – za­uwa­ży­łem.

– Za­wsze przed tur­nie­jem urzą­dza­my przy­ję­cie w domu przy­wód­cy Cechu – od­par­ła Mar. – Sia­mut No pełni tę funk­cję już trze­ci rok z rzędu. – Ostat­nie słowa wark­nę­ła z nie­skry­wa­ną nie­na­wi­ścią. – Bę­dzie pan mu­siał oddać procę. To spo­tka­nie bez magii i broni. Nikt nawet nie nosi orzesz­ków.

Od­da­łem płaszcz w szat­ni, z kwa­śną miną zda­łem procę oraz ka­my­ki sę­dzi­we­mu bor­su­ko­wi i ode­bra­łem kwit.

Luk­sus przy­gnia­tał.

Zro­zum­cie, moim na­tu­ral­nym śro­do­wi­skiem jest cień, dym z peł­nej po­piel­nicz­ki i reszt­ka go­rza­ły w śred­nio­ czy­stej szklan­ce. Tutaj ścia­ny pysz­ni­ły się bi­be­lo­ta­mi, su­fi­ty ży­ran­do­la­mi świe­cą­cy­mi jak małe słoń­ca, a z ob­ra­zów spo­glą­da­ły za­sty­głe na płót­nie zwie­rzę­ta o na­dą­sa­nych mi­nach. Śmie­tan­ka to­wa­rzy­ska No­we­go Le­śni­czo­wa wy­glą­da­ła rów­nie krzy­kli­wie. Hol błysz­czał od bi­żu­te­rii i lśnią­cych sie­ka­czy, roz­brzmie­wał dźwięcz­ny­mi stuk­nię­cia­mi krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków oraz peł­ny­mi za­do­wo­le­nia roz­mo­wa­mi bo­ga­tych zwie­rza­ków.

W tanim gar­ni­tu­rze po­czu­łem się jak ka­wa­łek sta­re­go chle­ba na dnie wy­traw­ne­go drin­ka.

Od­su­ną­łem się pod ścia­nę, by zro­bić miej­sce bar­czy­ste­mu niedź­wie­dziowi. Pra­wie mnie zdep­tał – była zima, więc facet ledwo wi­dział na oczy. Oczy­wi­ście, nie mógł prze­pu­ścić ban­kie­tu. Ci bez­względ­ni i chci­wi ban­kow­cy rzu­ca­li się na każdą ko­stecz­kę miodu jak gliny na pącz­ki, więc taka im­pre­za sta­no­wi­ła dla nich praw­dzi­wy teren ło­wiec­ki.

– Co ro­bi­my? – spy­ta­łem Mar­ga­ret. O dziwo, wy­da­wa­ła się za­gu­bio­na.

– Obu­dzi­łam się na scho­dach przed Fur­da­cją już bez orzesz­ków. Dona gdzieś je tu ukry­ła. Na pewno z po­mo­cą Sia­mu­ta!

– Jak wy­glą­da­ją te pani, hmm… orzesz­ki? – za­py­ta­łem, bio­rąc jed­no­cze­śnie kie­li­szek szam­pa­na z tacy fret­ko­wej ho­stes­sy i po­dzi­wia­jąc jej nogi.

– Pro­szę nie żar­to­wać. To zie­lo­ne pier­ścion­ki z osa­dzo­ny­mi szma­rag­da­mi w kształ­cie orzesz­ków la­sko­wych. Och! Sia­mut tu zmie­rza.

Rze­czy­wi­ście. Czar­ny kró­lik w bia­łym gar­ni­tu­rze z kwia­tem ja­bło­ni w kla­pie kro­czył ni­czym lord na in­spek­cji swych wło­ści. Za or­szak słu­ży­ła mu gro­ma­da bor­su­czych mię­śnia­ków, a rola bła­zna przy­pa­dła drep­czą­cej przy nim krok w krok mło­dej mysz­ce w ob­ci­słej, sza­rej gar­son­ce.

– Bez wy­mó­wek, panno Plaff. Jeśli go­ście chcą zwie­dzać, pro­szę ich opro­wa­dzić. – Sia­mut uj­rzał nas i zmru­żył śle­pia. – I bez in­cy­den­tów, albo skoń­czy pani na myciu śmiet­ni­ków w Dziel­ni­cy Nie­to­pe­rzy. Panna Chew! – Roz­ło­żył łapy. – Jakże miło, że wpa­dłaś. A twój przy­ja­ciel to…

– Lowin. Dżast Lowin. – Uści­snę­li­śmy sobie łapy.

– Jest ze mną, Sia­mu­cie – syk­nę­ła Mar­ga­ret gło­sem peł­nym lodu.

– Nie wąt­pię. – Fu­tro­man­ta pa­trzył jej w oczy przez dłuż­szą chwi­lę. W końcu uśmiech­nął się, jakby zna­lazł, czego szu­kał. – Za­wsze lu­bi­łaś… eks­tra­wa­gan­cję. Prze­pra­szam, nie­dłu­go będę prze­ma­wiał. Obo­wiąz­ki go­spo­da­rza, sami ro­zu­mie­cie.

Od­szedł wraz ze świtą, po­zo­sta­wia­jąc za sobą woń mar­chew­ko­wych per­fum i dziu­rę w tłu­mie, która na­tych­miast wy­peł­ni­ła się plot­ku­ją­cy­mi fu­trza­ka­mi.

– Drań – usły­sza­łem szept Mar­ga­ret.

– Jest pani pewna, że ma coś wspól­ne­go z kra­dzie­żą orzesz­ków?

Spoj­rza­ła na mnie zdzi­wio­na samą su­ge­stią.

– Ależ na pewno. Mu­si­my prze­szu­kać jego ga­bi­net.

Uszczyp­nij­cie mnie w błony pław­ne!

– Nie było mowy o wła­ma­niach. Mam za­sa­dy…

– Pro­szę mnie nie brać za zło­dziej­kę, panie Lowin! – Zbli­ży­ła pysk. – Od­bie­ram tylko, co moje. Pro­szę! Nie wiem, kiedy Dona znów przej­mie kon­tro­lę… Nie wiem, co wtedy zro­bię. Muszę od­zy­skać orzesz­ki, nim bę­dzie za późno.

– W po­rząd­ku – wes­tchną­łem. Ro­puch z za­sa­da­mi? W duchu wy­śmia­łem sam sie­bie. – Któ­rę­dy?

 

***

 

Prze­py­cha­łem się przez fu­trza­ste morze gości w kie­run­ku wind, kiedy drogę za­stą­pi­ła mi fret­ka z wiel­ką pusz­ką przy­mo­co­wa­ną szel­ka­mi do brzu­cha. Wy­du­si­ła jed­nym tchem:

– Dobry wie­czór zbie­ram na fun­dusz ak­ty­wi­za­cji by­łych więź­niów po­ma­ga­my im zna­leźć pracę pan wspo­mo­że do­wol­ną sumą?

To nie za­brzmia­ło jak py­ta­nie.

– Eee…

– O, cześć, Ar­ma­de­uszu! – Fret­ka uśmiech­nę­ła się do za­sko­czo­ne­go pan­cer­ni­ka. – Jak ci się pra­cu­je u panny Chew?

– Idzie­my! – burk­nę­ła Mar, wy­łaniając się nagle z tłumu. Wzię­ła mnie i Ar­ma­de­usza za łapy i po­cią­gnę­ła w stro­nę windy.

We­szli­śmy do ka­bi­ny ob­słu­gi­wa­nej przez sta­rut­kie­go nie­to­pe­rza w gru­bych oku­la­rach. Wy­glą­dał na rów­nie wie­ko­we­go, co fun­da­men­ty ra­tu­sza.

– Na które? – wy­szep­tał. Bałem się, że zaraz chuch­nie ku­rzem z ubie­głe­go ty­siąc­le­cia.

– Siód­me – od­par­ła Mar.

– Tylko ze spe­cjal­nym po­zwo­le­niem – burk­nął i za­marł jak gar­gu­lec.

Szturch­ną­łem kró­licz­kę i po­ka­za­łem jej ge­stem, że miód może roz­wią­zać spra­wę. Znani mi win­dzia­rze naj­czę­ściej za­ra­bia­li okrusz­ki, więc chęt­nie przyj­mo­wa­li do­dat­ki. Mar wes­tchnę­ła prze­cią­gle, ale wy­do­by­ła żółte kost­ki z to­reb­ki i wsu­nę­ła nie­to­pe­rzo­wi w klapę czer­wo­ne­go uni­for­mu.

– Ja pań­stwa nie wi­dzia­łem – za­pew­nił nie­to­perz. Praw­do­po­dob­nie zgod­nie z praw­dą.

Winda ru­szy­ła ze zgrzy­tem.

Jakąś pełną ciszy mi­nu­tę póź­niej sta­nę­ła na ostat­nim pię­trze. Ledwo wy­szli­śmy z ka­bi­ny, nie­to­perz za­su­nął kratę i po­mknął z po­wro­tem na dół.

Zna­leź­li­śmy się w sze­ro­kim ko­ry­ta­rzu. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie cięż­kie fio­le­to­we za­sło­ny zwi­sa­ły nie­mal do po­sadz­ki wy­ło­żo­nej błę­kit­ny­mi ka­fel­ka­mi. Mia­łem na­dzie­ję, że panna Chew znała drogę do ga­bi­ne­tu Sia­mu­ta. Zanim zdo­ła­łem otwo­rzyć pysk, z przej­ścia po lewej stro­nie do­bie­gły bor­su­cze głosy. U­mknę­li­śmy za za­sło­ny – sztucz­ka jak z bajki dla dzie­ci, ale cza­sem naj­głup­sze po­my­sły są naj­lep­sze. Od wy­so­kich okien cią­gnę­ło chło­dem.

Przez szpa­rę mię­dzy płach­ta­mi ma­te­ria­łu wi­dzia­łem trzech czar­no-­bia­łych. Po­grą­że­ni w roz­mo­wie o nie­daw­nym wie­czo­rze bry­dżo­wym prze­szli przez naszą salę i znik­nę­li w dal­szej czę­ści ko­ry­ta­rza.

– Zna pani drogę? – Nawet nie roz­wa­ża­łem moż­li­wo­ści, że za­prze­czy.

– Oczy­wi­ście. Na po­cząt­ku ka­rie­ry nie­raz tam by­wa­łam. Cza­sem nawet na dy­wa­ni­ku.

Do głowy od razu przy­szedł mi nie­wy­bred­ny ko­men­tarz, ale nie mia­łem ocho­ty do­stać w pysk, więc się po­wstrzy­ma­łem. Ledwo, ledwo.

Za­cho­wu­jąc od­stęp za pa­tro­lem bor­su­ków, skra­da­li­śmy się ko­ry­ta­rzem, do­pó­ki Mar nie wska­za­ła ciem­nych drzwi.

– Tam – szep­nę­ła. Po chwi­li na­ci­snę­ła klam­kę, a ja wstrzy­ma­łem od­dech. Spo­dzie­wa­łem się, że fu­tro­man­ta za­bez­pie­czył jakoś wła­sny ga­bi­net, ale nic się nie wy­da­rzy­ło. – Za­mknię­te. Ar­ma­de­uszu, zaj­mij się tym.

Pan­cer­nik z kwa­śną miną spoj­rzał na sze­fo­wą.

– Może jed­nak…

– Rób, nie py­skuj – syk­nę­ła.

Wes­tchnął, wy­cią­gnął spod gar­ni­tu­ru ze­staw wy­try­chów i za­czął grze­bać że­la­stwem w zamku. Nawet się nie za­jąk­ną­łem, że miał je ze sobą. Mój we­wnętrz­ny cynik za­czął wy­po­mi­nać stra­co­ne szan­se na ko­men­tarz.

Kiedy Ar­ma­de­usz skoń­czył, Mar wśli­zgnę­ła się do środ­ka.

– Po­cze­kaj­cie. Spraw­dzę, czy jest bez­piecz­nie.

I za­trza­snę­ła nam drzwi przed py­ska­mi. Co, do licha?! A jak na­dej­dą bor­su­ki?

Otwo­rzy­ła je ner­wo­wą mi­nu­tę póź­niej. Było ciem­no. Przy­naj­mniej dla Mar i Ar­ma­de­usza, ja wi­dzia­łem wszyst­ko: rzeź­by i ob­ra­zy, spore biur­ko z prze­wró­co­ny­mi zdję­cia­mi w ram­kach i re­ga­ły upstrzo­ne wie­lo­barw­ny­mi grzbie­tami ksią­żek. Smugi na­ziem­nych re­flek­to­rów prze­my­ka­ły co chwi­lę za oknem. Mar po­de­szła do biur­ka i włą­czy­ła małą lamp­kę. Ro­zej­rza­ła się ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Orzesz­ki muszą gdzieś tu być.

Rzu­ci­łem się do po­szu­ki­wań. Ona rów­nież. Pan­cer­nik ru­szał się wol­niej niż le­ni­wiec pod­czas sje­sty.

– Zna­la­złam! Panie Lowin, pro­szę po­dejść.

Dobra. Przy­zna­ję. Nie spo­dzie­wa­łem się, że pój­dzie tak łatwo.

W kącie ga­bi­ne­tu stała sze­ro­ka rzeź­bio­na do­ni­ca; się­ga­ła mi do pasa i była po brze­gi wy­peł­nio­na wodą. Na dnie spo­koj­nie le­ża­ły dwa zie­lo­ne, roz­ma­za­ne punk­ty. Nie mo­głem na nich sku­pić wzro­ku, jakby znaj­do­wa­ły się bar­dzo da­le­ko.

– To orzesz­ki? – spy­ta­łem.

– Tak.

– Wy­czu­wam ha­czyk.

– Ma pan rację. – Mar się­gnę­ła po orzesz­ki. Łapa we­szła w taflę i znik­nę­ła.

– Hę? – za­py­ta­łem wni­kli­wie.

– To stara sztucz­ka, ale nad­zwy­czaj sku­tecz­na. Wodny tunel. Orzesz­ki są na jego końcu. Dżast, pro­szę… tylko ty dasz radę.

Szyb­kie przej­ście na „ty”, proś­ba, po­łech­ta­nie ego. Doda tro­chę wiel­kich oczek, po­ło­ży uszy po sobie i roz­to­pię się jak ma­seł­ko w jej łap­kach.

– Pro­szę… – Zro­bi­ła duże oczka, po­ło­ży­ła uszy.

Ar­ma­de­usz za­bęb­nił szpo­na­mi o kra­wędź do­ni­cy.

– To nie­bez­piecz­ne – za­uwa­żył.

– Nikt cię nie pytał o zda­nie! – wark­nę­ła Mar.

– Wła­śnie, koleś – przy­tak­ną­łem. – Pani de­cy­du­je. 

Ro­ze­bra­łem się do gatek.

 

***

 

Woda była zimna, ale zno­śna. Tunel nie miał żad­nych odnóg, ale pro­wa­dził dobre kil­ka­set me­trów w głąb. Mało kto dałby radę, ale dla mnie – człon­ka ki­jań­skiej uni­wer­sy­tec­kiej dru­ży­ny pły­wac­kiej – była to ła­twi­zna.

Na końcu zna­la­złem dwa zie­lo­ne pier­ście­nie z wy­gra­we­ro­wa­ny­mi sym­bo­la­mi orze­chów la­sko­wych.

 

***

 

– Pff­frrrr – splu­ną­łem wodą jak krztu­szą­cy się wie­lo­ryb. – Mam. – Unio­słem za­ci­śnię­tą łapę.

Wy­sze­dłem z do­ni­cy.

– A gdzie za­ku­ty łeb?

– Ode­sła­łam go, aby pil­no­wał ko­ry­ta­rza. A teraz… – Mar sta­nę­ła tuż przy mnie. – Po­pro­szę orzesz­ki. – Jej głos był cie­pły jak weł­nia­ny kocyk.

– Po­wiedz­my, że na razie zo­sta­ną u mnie, przy­naj­mniej do­pó­ki nie będę pe­wien, że od­da­ję je praw­dzi­wej Mar­ga­ret Chew.

Za­strzy­gła wą­si­ka­mi. Prze­su­nę­ła mi pal­ca­mi po ra­mie­niu.

– Dżast, to ja, Mar­ga­ret.

– Moż­li­we. Mam pięć­dzie­siąt pro­cent szans. Ale ja nie lubię ry­zy­ko­wać, panno Chew. W ka­sy­nach co naj­wy­żej sie­dzę mię­dzy star­szy­mi pa­nia­mi i wrzu­cam drob­nia­ki z pla­sti­ko­we­go ku­becz­ka do jed­no­rę­kich ban­dy­tów.

– A gdy­bym ci udo­wod­ni­ła, że je­stem praw­dzi­wą Mar­ga­ret?

– Spy­tał­bym: do­pie­ro teraz?

Nie od­po­wie­dzia­ła. Mi­nę­ła mnie bez słowa i zga­si­ła lamp­kę. Może za­po­mnia­ła, że wi­dzę w ciem­no­ściach. Może jej to nie ob­cho­dzi­ło. W ta­kich mo­men­tach trze­ba oddać ini­cja­ty­wę ko­bie­cie i sie­dzieć cicho, by nic nie ze­psuć. Naj­le­piej nie od­dy­chać. Nie ru­szać się.

Zsu­nę­ła ra­miącz­ka su­kien­ki. Ma­te­riał spły­nął jej z ło­pa­tek, póź­niej lę­dź­wi, za­krę­cił się roz­kosz­nie na pasie do poń­czoch oraz ogon­ku, a na ko­niec cu­dow­nym łu­kiem zsu­nął z po­ślad­ków. Rzu­ci­ła mi przez ramię spoj­rze­nie, od któ­re­go na­grza­łem się jak fa­rel­ka.

Nie próż­no­wa­łem – zrzu­ci­łem gatki.

Zbli­ży­ła się z ła­pa­mi na pier­siach, aż po­czu­łem jej go­rą­cy od­dech. Uką­si­ła mnie w wargę, lekko, dra­pież­nie, na próbę. A potem wpi­li­śmy się w sie­bie mo­krym po­ca­łun­kiem. Do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wa­łem się, że jej łapa grze­bie w mojej, wy­cią­ga orzesz­ki, jeden po dru­gim.

Tak, na­zwij­cie mnie głup­cem, który mózg ma tylko po to, aby czasz­ka nie wy­da­wa­ła śmiesz­ne­go echa, kiedy ktoś w nią wal­nie.

Mar nagle ze­sztyw­nia­ła i od­kle­iła wargi od moich.

– Co… co?

– Hm… – Zdo­ła­łem przy­wo­łać na pysk na­miast­kę uśmie­chu. Wy­glą­da­ło na to, że sy­tu­acja zmie­ni­ła się z ra­czej cu­dow­nej na ra­czej tra­gicz­ną. – Sło­dziut­ko? – wy­szep­ta­łem hasło.

Odzew nad­szedł nie­mal pra­wi­dło­wy – rze­czy­wi­ście kogoś ze­mdli­ło, nie­ste­ty mnie, bo obe­rwa­łem ko­la­nem w klej­no­ty. Wspią­łem się na wy­ży­ny elo­kwen­cji i wy­du­si­łem z sie­bie ci­chut­ki pisk, po­dob­ny do dźwię­ku spusz­cza­nia po­wie­trza z opony. Moje pod­gar­dle na­dę­ło się jak wiel­ki balon.

Mar wsko­czy­ła w su­kien­kę rów­nie szyb­ko, jak ją zdję­ła. Nie prze­sta­wa­ła przy tym traj­ko­tać:

– Co za okrop­ne za­cho­wa­nie! Bez­czel­ność! My­śla­łam, że wy­naj­mu­ję pro­fe­sjo­na­li­stę, a z pana dwu­li­co­wy zbe­reź­nik, kawał chama bez żad­nych zasad mo­ral­nych, od­strę­cza­ją­cy śli­ski płaz, który nie po­tra­fi trzy­mać łap przy sobie!

– Z ostat­nim… się… nie zga­dzam… – wy­krztu­si­łem. W końcu kto tu za­ini­cjo­wał zbli­że­nie?

Unio­sła dum­nie głowę i, nie za­szczy­ciw­szy mnie nawet spoj­rze­niem, skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia.

– Prze­ślę panu resz­tę ho­no­ra­rium i na tym za­kończ­my zna­jo­mość. – Chwy­ci­ła klam­kę. – Mam na­dzie­ję, że to nasze ostat­nie spo­tka­nie, panie Lowin.

Drzwi otwo­rzy­ły się gwał­tow­nie, tra­fia­jąc Mar pro­sto w głowę. Kró­licz­ka jęk­nę­ła i od­le­cia­ła do tyłu. Drzwi nie jęk­nę­ły i zo­sta­ły na miej­scu. Orzesz­ki wy­pusz­czo­ne z łapy po­to­czy­ły się wprost pod moje błony pław­ne.

No, no… Z tru­dem udało mi się pod­nieść pier­ścion­ki.

Banda bor­su­ków wpa­ro­wa­ła do ga­bi­ne­tu. Jeden pstryk­nął włącz­ni­kiem, ży­ran­dol za­ja­śniał. Ko­niec żar­tów. Szyb­ko wpa­dłem na wy­mów­kę, ale była warta tyle, co pu­cho­wa skar­pet­ka pod­czas bójki ulicz­nej:

– Wie­dzą pa­no­wie, któ­rę­dy do to­a­le­ty?

– Brać go!

Moje kro­cze prze­sta­ło do­skwie­rać – naj­wy­raź­niej uzna­ło, że nie czas na hu­mo­ry. Trzech bor­su­czych ele­gan­ci­ków ru­szy­ło zo­sta­wić mi na ciele fio­le­to­we au­to­gra­fy. Mieli wy­pie­lę­gno­wa­ną sierść i gar­ni­tu­ry pierw­sza klasa; dziew­czy­ny pew­nie mdla­ły na sam widok. Na szczę­ście, byli też mło­dzi. Mło­dość ma swoje za­le­ty, ale nic nie za­stą­pi do­świad­cze­nia.

Pierw­szy pró­bo­wał chwy­cić mnie za nogi. Wy­sta­wi­łem ko­la­no, które przy­tu­lił py­skiem i za­snął przy trza­sku wy­bi­ja­nych zębów. Drugi wy­pro­wa­dził le­wy sier­po­wy pro­sto z pod­ręcz­ni­ka kul­tu­ral­ne­go bok­se­ra. Schy­li­łem głowę i fu­trza­sta pięść roz­bi­ła mi się o czoło. Za­bo­la­ło mnie. Jego bar­dziej – wrza­snął, oglą­da­jąc swoje po­ła­ma­ne palce. Uci­szy­łem go cio­sem w pod­bró­dek. Padł z roz­ło­żo­ny­mi ła­pa­mi jak oba­lo­ne drze­wo. Trze­ci bor­suk uznał, że nie po­do­ba mu się sce­na­riusz nad­cho­dzą­cych wy­da­rzeń, i wró­cił do ko­le­gów przy drzwiach.

Już my­śla­łem, że osią­gnę­li­śmy remis, kiedy do ga­bi­ne­tu wkro­czy­ło minus dwa­dzie­ścia diop­trii w twar­dej sko­ru­pie. Ar­ma­de­usz. Le­d­wie rzu­cił okiem na nie­przy­tom­ną Mar – guz na jej czole za­czy­nał osią­gać zdu­mie­wa­ją­ce roz­mia­ry – i wbił spoj­rze­nie w moją skrom­ną osobę.

– Gdzie orzesz­ki?

– Ro­puch je ma – pod­po­wie­dział któ­ryś fu­trza­sty. – Wi­dzia­łem, jak pod­no­sił. 

Pro­szę, pro­szę. Układ sił wy­le­ciał na śmiet­nik. Pan­cer­nik ode­pchnął bor­su­ki i szedł wprost na mnie. Drzwia­mi nie mo­głem wyjść, tunel wodny wy­da­wał się ku­szą­cą opcją, ale nawet ja nie wy­trzy­mał­bym tam długo, więc zo­sta­ło okno, sie­dem pię­ter nad zie­mią. Kiedy życie tłu­cze cię po mor­dzie, chwy­tasz się cze­go­kol­wiek pod łapą.

Sko­czy­łem do okna, otwo­rzy­łem je i skrzy­wi­łem pysk pod wpły­wem prze­ni­kli­wie zim­ne­go wia­tru. Widok na roz­świe­tlo­ne mia­sto za­pie­rał dech w pier­siach, ale nie mia­łem czasu na ro­man­tycz­ne unie­sie­nia. Gzyms oka­zał się wy­star­cza­ją­co sze­ro­ki, abym zmie­ścił płe­twy. Z orzesz­ka­mi w gar­ści i go­to­wy, aby od­mro­zić sobie wła­sne orzesz­ki, za­czą­łem szo­ro­wać brzu­chem po murze, krok za kro­kiem, w stro­nę na­stęp­ne­go okna koło rzeź­by gar­gul­ca…

Wtedy Ar­ma­de­usz wy­chy­lił się i chwy­cił mnie nad płe­twą. Bał­wan! Stra­ci­łem rów­no­wa­gę, pi­sną­łem – tro­chę wstyd – i spa­dłem. Mój cię­żar oka­zał się za duży nawet dla pan­cer­ni­ka – prze­chy­lił się, po czym krzy­cze­li­śmy już razem, ob­ra­ca­jąc się w po­wietrz­nym tańcu jak za­ko­cha­ne świe­tli­ki.

Puf!

Lą­do­wa­nie na­stą­pi­ło szyb­ciej, niż się spo­dzie­wa­łem. Wy­rżną­łem łbem w pierś pan­cer­ni­ka, aż zo­ba­czy­łem gwiaz­dy. W lewo… W prawo… Świat się ko­ły­sał. Nie… To my się bu­ja­li­śmy?

Spa­dli­śmy na plat­for­mę czy­ści­cie­li szyb, trzy pię­tra niżej. Z okna w ga­bi­ne­cie Sia­mu­ta wy­glądały bor­su­ki i coś krzy­cza­ły, ma­cha­jąc pię­ścia­mi. Ar­ma­de­usz jęk­nął, jedną so­czew­kę oku­la­rów szpe­ci­ło wiel­kie pęk­nię­cie. Wziął na sie­bie całe ude­rze­nie, ale, hej, to on jest pan­cer­ni­kiem! Plat­for­ma znaj­do­wa­ła się przy za­mknię­tych oknach. Nie wi­dzia­łem w po­bli­żu żad­ne­go na­rzę­dzia, a nie za­mie­rza­łem walić w szkło gołą łapą.

Po­mył­ka – mia­łem tu ide­al­ny obiekt do wy­bi­ja­nia okien. Chwy­ci­łem Ar­ma­de­usza za fraki… i wtedy z we­wnętrz­nej kie­sze­ni wy­su­nę­ła się mała, roz­dar­ta ko­per­ta. Nie­pod­pi­sa­na, ale wy­brzu­szo­na. Pie­nią­dze za zdra­dę? Nie mo­gło­by wtedy być wąt­pli­wo­ści, że szo­fer panny Chew współ­pra­co­wał z Sia­mu­tem. Wy­ją­łem pa­pier.

To nie był su­szo­ny mio­dek, tylko akt prze­ka­za­nia dwóch fa­bryk me­ta­lo­wych fo­te­li sa­mo­cho­do­wych dla jeży. Nawet ja wie­dzia­łem, że Sia­mut zbi­jał na nich ogrom­ną forsę. A tutaj nieco wy­bla­kłym pod­pi­sem prze­ka­zy­wał je Mar­ga­ret. Pró­bo­wa­łem wy­si­lić zwoje mó­zgo­we, ale za­straj­ko­wa­ły z zimna. 

Za­czy­na­łem dy­go­tać, więc odło­ży­łem roz­my­śla­nia na póź­niej. Snopy na­ziem­nych ju­pi­te­rów śli­zga­ły się wzdłuż okien. Coś ude­rzy­ło w po­ręcz i od­bi­ło się z brzę­kiem. Bor­su­ki do­rwa­ły proce i ce­lo­wa­ły ka­mie­nia­mi pro­sto w mój łeb. W ciem­no­ści nie wi­dzia­ły za do­brze, a silny blask z re­flek­to­rów je ośle­piał, lecz wy­star­czy­łoby jedno szczę­śli­we tra­fie­nie, abym skoń­czył­ jako tro­feum na ścia­nie Sia­mu­ta. Wpa­ko­wa­łem sobie orzesz­ki do wiel­kiej gęby, ko­per­tę z do­ku­men­ta­mi wci­sną­łem mię­dzy wargi. Jesz­cze raz pod­nio­słem Ar­ma­de­usza i trza­sną­łem jego pan­cer­nym łbem w szybę.

Otwór był wy­star­cza­ją­cy, abym otwo­rzył okno od we­wnątrz. Wpeł­złem z ra­do­ścią do cie­płe­go środ­ka. Była to cał­kiem spora to­a­le­ta dla gości, na szczę­ście pusta. Mu­sia­łem się gdzieś ukryć, ale nie tutaj – bor­su­ki z pew­no­ścią już pę­dzi­ły na dół.

Wy­sze­dłem do prze­stron­nej sali z kil­ko­ma rzeź­ba­mi. Drzwi znaj­do­wa­ły się po lewej i po pra­wej. Każdy wybór rów­nie dobry. Albo rów­nie zły. Zza pra­wych do­bie­gły roz­ba­wio­ne głosy. Czyli na lewo. I ostroż­nie – łatwo się wto­pić w tłum na przy­ję­ciu, ale nie jeśli świe­cisz zie­lo­nym tył­kiem, a w gębie trzy­masz ko­per­tę. Gra­tu­la­cje, Lowin, wy­glą­dasz jak li­sto­nosz na plaży nu­dy­stów!

Na­stęp­ne po­miesz­cze­nie było puste i przy­znam, że cie­ka­we. Sia­mut zgro­ma­dził tu ko­lek­cję eg­zo­tycz­nych eks­po­na­tów: od ry­tu­al­nych masek po czę­ści broni i re­kon­struk­cje głów tro­glo­dy­tów. Ru­szy­łem do ko­lej­nych drzwi, byle dalej od gości, któ­rych śmie­ch sły­sza­łem coraz bli­żej. Oka­za­ły się za­mknię­te.

Żaden po­stu­ment nie za­sło­nił­by mnie ca­łe­go, ko­ta­ry nawet nie się­ga­ły pod­ło­gi. Niech to szlag! Chcia­łem się ukryć przed ochro­nia­rza­mi Sia­mu­ta, a nie wy­wo­ły­wać pa­ni­kę.

W po­rząd­ku – myśl, Dżast, myśl! Co ja mó­wi­łem o naj­głup­szych po­my­słach? Za­ło­ży­łem ze­rwa­ną z ma­kie­ty sło­mia­ną spód­nicz­kę ja­kie­goś pier­wot­ne­go zwie­rza­ka, wsa­dzi­łem sobie na łeb wiel­ką drew­nia­ną ko­ro­nę. Jeden z po­stu­men­tów stał pusty. Wsko­czy­łem na niego, ko­per­tę ukry­łem za pa­skiem spód­nicz­ki i przy­bra­łem wo­jow­ni­czą pozę.

W samą porę. Drzwi otwar­ły się i kilka pod­chmie­lo­nych po­sta­ci wto­czy­ło się do środ­ka przy wtó­rze gło­śnych chi­cho­tów.

– A co my tu mamy? – Kró­lik za­ma­chał łapą, nie­mal strą­ca­jąc jedną z gli­nia­nych waz. – Cóż… – Czknął. – Cóż za… – Czknął. – Cóż za ko­lek­cja!

– Och, czy to nie maska płod­no­ści ple­mie­nia Co­To-Kto­To? – za­py­ta­ła siwa pu­stuł­ka. Kro­czy­ła jak ma­ry­narz pod­czas sztor­mu; jedno oko miała otwar­te, dru­gie – za­mknię­te – naj­wy­raź­niej po­szło spać.

Mię­dzy roz­ba­wio­nym to­wa­rzy­stwem krą­ży­ła mysz­ka, którą wi­dzia­łem wcze­śniej przy Sia­mu­cie; dwo­iła się i tro­iła, aby żadna łapa czy skrzy­dło nie znisz­czy­ło eks­po­na­tów.

– Nie, nie, pro­szę nie do­ty­kać! Och, tylko nie tutaj! Bła­gam, to ory­gi­nal­na waza z czwar­tej dy­na­stii!

Miała blond locz­ki, oku­la­ry z okrą­gły­mi szkieł­ka­mi i zbo­la­łą minę star­szej sio­stry, któ­rej po­le­co­no opie­ko­wać się nie­grzecz­nym ro­dzeń­stwem.

Gdy mnie uj­rza­ła, za­trzy­ma­ła się w pół kroku i wy­ba­łu­szy­ła oczy. Przy­pusz­czam, że sta­no­wi­łem zwień­cze­nie jej kosz­ma­rów, ostat­ni gwóźdź do trum­ny; pew­nie już czuła w ła­pach szmat­kę do szo­ro­wa­nia śmiet­ni­ków w Dziel­ni­cy Nie­to­pe­rzy.

Tym­cza­sem pu­stuł­ka zbli­ży­ła się do mnie non­sza­lanc­kim kro­kiem i za­gwiz­da­ła z apro­ba­tą.

– Ależ cudo!

Tak po­wie­dzia­ła: cudo. Od razu ją po­lu­bi­łem. 

Resz­ta zwie­dza­ją­cych po­de­szła z cie­ka­wo­ścią. Wstrzy­ma­łem od­dech. Mia­łem na­dzie­ję, że pod­pi­ci im­pre­zo­wi­cze nie widzą szcze­gó­łów.

– Co tu masz, moja droga? – Jeden z kró­li­ków wy­krzy­wił pysk. – To pa­skudz­two?

– Wy­glą­da jak bra­ku­ją­ce ogni­wo mię­dzy grzy­bem a po­krzy­wą – za­żar­to­wał drugi.

– To nie ma sensu, drogi ko­le­go. Ewo­lu­cja dzia­ła ina­czej, ale… nie pa­mię­tam. Kto ma wino?

– Hej, prze­wod­ni­czą­ca… prze­wod­nicz­ko… – Pu­stuł­ka klep­nę­ła mnie w tyłek. Tyle z sym­pa­tii. Po­wstrzy­ma­łem się, by nie grzmot­nąć jej włócz­nią w pusty łeb. – Co to to?

Mysz­ka pod­bie­gła i za­sło­ni­ła mnie przed to­wa­rzy­stwem, sze­ro­ko roz­kła­da­jąc łapki.

– Nie! Nie do­ty­kać. To… eee… bar­dzo droga re­kon­struk­cja… eee… króla Re­pul­sjo­na Ośli­zgłe­go. Pierw­szy ko­ro­no­wa­ny wład­ca pro­to­żab z do­rze­cza Ko­ka­wan­go.

Skąd ona brała te bzdu­ry?

– Wy­glą­da jak coś, co zo­sta­je w zle­wie po umy­ciu na­czyń – sko­men­to­wał jakiś kró­lik.

Trzy­maj­cie mnie!

– Ale brzy­do­tę od­wzo­ro­wa­li w każ­dym de­ta­lu, praw­da, ko­le­go? O, nie!

– Co się stało?

– Ko­niec wina! Wra­ca­my na dół!

Pu­stuł­ka wy­tar­mo­si­ła mysz­kę za po­li­czek.

– Dzię­ku­je­my za opro­wa­dze­nie, ko­cha­nie. Tra­fi­my już sami.

Od­ma­sze­ro­wa­li z bez­tro­ską wła­ści­wą każ­de­mu pi­ja­ko­wi na dro­dze ku na­stęp­nej flasz­ce. Wszy­scy z wy­jąt­kiem jed­ne­go kró­li­ka, któ­re­mu ze ślepi pa­trzy­ło tak źle, że mógł­by robić za ma­skot­kę kam­pa­nii re­kla­mo­wej tru­cizn.

– Na­resz­cie sami, sło­dziut­ka. – Zbli­żył się do myszy. – Za­wsze mia­łem sła­bość do drob­nych blon­dy­ne­czek. No, chodź… Daj bu­ziacz­ka.

Od­su­nę­ła się, za­sko­czo­na ob­ro­tem spraw. Chyba za krót­ko pra­co­wa­ła wśród wyż­szych sfer.

Byli tuż przy moim po­stu­men­cie, gdy opu­ści­łem łapy.

– Hej, ty! – za­wo­ła­łem.

Nie­do­szły mo­le­sta­tor od­wró­cił się z roz­dzia­wio­ną gębą, więc ją za­mkną­łem kop­nia­kiem. Nie za­pro­te­sto­wał. Spu­ścił ża­lu­zję, zga­sił świa­tło, wy­wie­sił ta­blicz­kę z na­pi­sem „Re­ma­nent” i po­rzu­cił rze­czy­wi­stość na czas nie­okre­ślo­ny.

Przy­pusz­cza­łem, iż mysz­ka bę­dzie nie­sa­mo­wi­cie wdzięcz­na.

– Kim pan jest i co to za głu­pie żarty?!

Ale się prze­li­czy­łem…

– De­tek­tyw Dżast Lowin. – Zla­złem z po­stu­men­tu. – Pro­szę wy­ba­czyć, lecz nie po­ka­żę li­cen­cji. Zo­sta­ła trzy pię­tra wyżej wraz z resz­tą mojej gar­de­ro­by, wli­cza­jąc ka­pe­lusz, do któ­re­go je­stem nie­zwy­kle przy­wią­za­ny. – Skrzy­żo­wa­ła łapki na ni­cze­go sobie pier­siach i za­czę­ła tupać ni­cze­go sobie nóżką. – Wróć­my do rze­czy. Pro­szę uwie­rzyć, po­zo­wa­nie w sło­mia­nej spód­nicz­ce dla bandy pi­ja­nych bo­ga­czy da­le­ce od­bie­ga od mo­je­go wy­obra­że­nia ide­al­ne­go wie­czo­ru. Jeśli cho­dzi o dru­gie py­ta­nie, to do­ko­na­no kra­dzie­ży i po­dej­rze­wam, że pani pra­co­daw­ca ma­czał w tym owło­sio­ne pa­lu­chy.

– Nie­moż­li­we!

– Nawet pani nie wie, jak czę­sto to sły­szę. Chciał­bym po­wie­dzieć, że rów­nie czę­sto, jak „Mia­łeś rację, Dżast” albo „O Jeżu, co za pięk­ny ro­puch!”, ale marny ze mnie kłam­ca. Sia­mut No usta­wia ju­trzej­szy tur­niej. Za­ło­żę się o wła­sny jęzor.

Wy­glą­da­ła na wstrzą­śnię­tą. Przy­po­mi­na­ła uoso­bie­nie de­li­kat­nej nie­win­no­ści, jak pierw­szy po­ca­łu­nek. Mia­łem ocho­tę ją przy­tu­lić i skła­mać, że świat nie jest taki zły. Za­miast tego w wiel­kim skró­cie opo­wie­dzia­łem wy­da­rze­nia dzi­siej­sze­go wie­czo­ru. Gdzieś tam Mar­ga­ret cze­ka­ła na ra­tu­nek, a wraz z nią resz­ta mo­je­go ho­no­ra­rium. Nie mo­głem ich tak zo­sta­wić, ale w obec­nej sy­tu­acji za­bra­kło mi asów w rę­ka­wie.

– Po­trze­bu­ję po­mo­cy, panno Traff.

– Plaff. Pipi Plaff. I wy­klu­czo­ne. Pro­szę się stąd na­tych­miast wy­no­sić!

Grała twar­dą, ale wi­dzia­łem jej długi ogon. Drżał jak u ama­torskiego gra­cza w po­ke­ra na tur­nie­ju o mi­strzo­stwo.

– Mogę odejść, ale kiedy wsa­dzą Sia­mu­ta za prze­krę­ty, i tak po­że­gna się pani z pracą, na do­da­tek w at­mos­fe­rze skan­da­lu. A ja nie omiesz­kam wspo­mnieć, że wo­la­ła pani kryć szefa, za­miast pomóc nie­za­leż­ne­mu de­tek­ty­wo­wi w od­kry­ciu praw­dy.

Dałem jej dzie­sięć se­kund do na­my­słu. Ska­pi­tu­lo­wa­ła po sied­miu.

– Co mam zro­bić? – pi­snę­ła.

– Muszę wró­cić na górę i od­szu­kać pannę Chew oraz moje ciu­chy. Naj­le­piej uni­ka­jąc to­wa­rzy­stwa. Zo­sta­wi­łem za sobą bar­dzo wner­wio­ne­go pan­cer­ni­ka z bólem łba, więc po­spiesz­my się, nim wy­wę­szy mój trop.

– Pro­szę za mną. Tu jest przej­ście służ­bo­we. Zdra­dzę panu, że wi­dzia­łam już pannę Chew. – Się­gnę­ła do za­wie­szo­ne­go przy spód­ni­cy pęku klu­czy. Prze­su­wa­ła je po me­ta­lo­wym kółku, strzy­gąc wą­si­ka­mi. – Który to był?

– Nie pani jedna wi­dzia­ła Mar­ga­ret Chew. „So­ko­ła z al­ta­ny” oglą­da­łem czte­ry razy. A parę minut temu mia­łem ją na wy­cią­gnię­cie łapy.

– Spo­tka­łam ją wczo­raj, gdy opusz­cza­ła ga­bi­net pana No. Wy­glą­da­ła na za­do­wo­lo­ną, chyba z po­wo­du ko­per­ty… O, mam. – Zamek szczęk­nął.

– Chwi­lecz­kę. – Za­blo­ko­wa­łem drzwi łapą. – Ko­per­ta? Taka mała, szara?

– Tak, do­kład­nie. To ważne?

– Trud­no po­wie­dzieć… Z pew­no­ścią cie­ka­we. Może po­cią­gnie mi jakiś sznu­re­czek w mózgu, ten po­ru­szy ko­lej­ny i roz­wią­za­nie samo spad­nie w prze­bły­sku ge­niu­szu, ale wąt­pię. Znam sie­bie. Muszę prze­my­śleć spra­wy. Chodź­my.

Wy­sta­wi­łem głowę i od razu ją scho­wa­łem. Jakaś ry­jów­ka z wia­drem i mopem była w drodze na niż­sze pię­tro. Nie do­strze­gła mnie. Od­cze­ka­łem chwi­lę i dałem znak Pipi. Ru­szy­li­śmy na górę. Po­wo­li, ci­chut­ko, pro­fe­sjo­nal­nie.

Klat­ka scho­do­wa, w prze­ci­wień­stwie do po­miesz­czeń dla gości, wy­ma­ga­ła pil­ne­go re­mon­tu i prze­ma­lo­wa­nia. Tak to już jest z bo­ga­czami. Za pięk­ną fa­sa­dą kryje się za­zwy­czaj brud i nędza.

Po­ko­na­li­śmy jedno pię­tro, kiedy nad nami roz­legł się tupot wielu łap. Zga­dy­wa­łem – bor­su­ki. Pę­dzi­ły w naszą stro­nę i zgad­nij­cie, kogo szu­ka­ły.

Mysz­ka rzu­ci­ła się do naj­bliż­szych drzwi, szu­ka­jąc klu­cza. Całe szczę­ście, że tym razem otwo­rzy­ła je bły­ska­wicz­nie. Wsko­czy­li­śmy do środ­ka. Świe­żo wy­my­te ka­fel­ki były śli­skie jak sztucz­ki ko­mi­wo­ja­że­ra. Moje błony za­pew­nia­ły ide­al­ną przy­czep­ność, ale mu­sia­łem objąć Pipi w pasie i przy­tu­lić, by nie upa­dła przez swo­je czó­łen­ka na wy­so­kim ob­ca­sie. Tupot bor­su­ków roz­brzmiał tuż obok. Znie­ru­cho­mie­li­śmy przy ścia­nie nie­dłu­gie­go ko­ry­ta­rza. Koń­czył się uchy­lo­ny­mi drzwia­mi, ale nie wi­dzia­łem, dokąd pro­wa­dzi­ły.

– Może mnie pan już pu­ścić – wark­nę­ła mysz­ka.

– Śli­sko tu.

– Po­ra­dzę sobie. – Sta­nę­ła nie­pew­nie. – Nie ufam pań­skim łapom.

Au! Za­bo­la­ło. Prze­cież nawet ni­cze­go nie pró­bo­wa­łem! Bez słowa otwo­rzy­łem drzwi z po­wro­tem na klat­kę scho­do­wą… Za­miast niej uj­rza­łem sze­ro­ką pierś w po­mię­tym gar­ni­tu­rze. Nie­wąt­pli­wie wy­da­wa­ła się zna­jo­ma. Po­wo­li unio­słem wzrok.

– Nie­spo­dzian­ka – burk­nął Ar­ma­de­usz, po czym kop­nię­ciem w brzuch włą­czył mi bieg wstecz­ny.

Wstyd się przy­znać, ale chyba za­kum­ka­łem. W każ­dym razie wy­po­le­ro­wa­łem za­dkiem ka­fel­ki na błysk i wy­pa­dłem za drzwi po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, nie­ru­cho­mie­jąc w przy­sia­dzie z roz­ło­żo­ny­mi no­ga­mi. Byłem rów­nie za­sko­czo­ny jak dzik po zna­le­zie­niu tru­fla.

Pipi zro­bi­ła to, co myszy po­tra­fią naj­le­piej – pi­snę­ła i wzię­ła nogi za pas. Dobry plan, ale za­po­mnia­ła o ogo­nie. Ar­ma­de­usz go przy­dep­nął, jedną łapą chwy­cił mysz za kark, drugą za­brał jej klu­cze, po czym za­mach­nął się nią i pchnął do mnie jak wiel­ką kulę do krę­gli. Roz­płasz­czo­na brzu­chem na pod­ło­dze Pipi su­nę­ła wprost mię­dzy moje nogi. Ona wrzesz­cza­ła, ja ledwo ła­pa­łem po­wie­trze. Oboje by­li­śmy prze­ra­że­ni po­ten­cjal­nym zde­rze­niem. Usu­ną­łem się w ostat­nim mo­men­cie, chwy­ci­łem mysz­kę i prze­ko­zioł­ko­wa­li­śmy bez­piecz­nie kilka me­trów do tyłu. Wy­lą­do­wa­ła na mnie, co – mimo oko­licz­no­ści – oka­za­ło się cał­kiem przy­jem­ne.

– Ura­to­wa­łem panią – oświad­czy­łem uro­czy­ście.

– Niech mnie ktoś ra­czej ura­tu­je przed panem!

Wsta­ła z od­ra­zą na pysku. Za­czy­na­łem po­dej­rze­wać, że nie je­stem w jej typie. Pod­bie­gła do włącz­ni­ka świa­tła.

Ży­ran­dol w stylu „ładne, ale nie stać mnie” roz­świe­tlił salę kon­cer­to­wą. Wy­glą­da­ła na nie­czyn­ną: żad­nych krze­seł, for­te­pian na pod­wyż­sze­niu za­sło­nię­ty prze­ście­ra­dłem. Ścia­nę za miej­scem dla pu­blicz­no­ści zdo­bi­ły róż­no­ra­kie in­stru­men­ty mu­zycz­ne, parę szkla­nych ga­blot za­wie­ra­ło co cen­niej­sze okazy – na­stęp­na część ko­lek­cji Sia­mu­ta.

– Niech pan coś zrobi! On tu idzie! – krzyk­nę­ła Pipi.

Mu­sia­ła jesz­cze po­pra­co­wać nad wy­cią­ga­niem oczy­wi­stych wnio­sków. Prze­cież nie wko­pał nas tutaj, że­by­śmy sobie po­tań­czy­li.

– Jest stąd inne wyj­ście? – za­py­ta­łem, wsta­jąc i spraw­dza­jąc, czy nie po­łkną­łem orzesz­ków. Le­ża­ły bez­piecz­nie pod ję­zy­kiem. Wiel­ki pysk bywa przy­dat­ny.

– Tak! – Po­pę­dzi­ła do drzwi na końcu sali.

 Ar­ma­de­usz czła­pał ko­ry­ta­rzem. Od­piął gu­zi­ki przy man­kie­tach, zrzu­cił ma­ry­nar­kę, strze­lił szel­ka­mi. Chyba miał mnie za idio­tę, jeśli my­ślał, że za­mie­rzam wal­czyć z pan­cer­ni­kiem.

Mysz­ka pi­snę­ła.

– Za­mknię­te!

– To niech je pani otwo­rzy – od­par­łem i z uśmie­chem po­ma­cha­łem „pa­pat­ki” Ar­ma­de­uszo­wi. Pora ucie­kać.

– Za­brał mi klu­cze!

Moje roz­cią­gnię­te w uśmie­chu wargi okla­pły jak przed­się­bior­ca pod­czas kon­tro­li skar­bo­wej. Wy­co­fu­jąc się pod ścia­nę z ko­lek­cją, zlu­stro­wa­łem po­miesz­cze­nie. Brak okien, brak opcji. Z pew­no­ścią sala ta po­sia­da­ła do­sko­na­łą aku­sty­kę. W naj­bliż­szym re­per­tu­arze prze­wi­dzia­no nie­sa­mo­wi­ty kon­cert w to­na­cji B-ból, zagra dla pań­stwa wir­tu­oz per­ku­sji, ma­estro Szkla­ne Oczka Ar­ma­de­usz, a za bęben po­słu­ży pewna sfa­ty­go­wa­na ro­pu­sza morda.

Szo­fer za­mknął za sobą drzwi.

– Mamy ra­chun­ki do wy­rów­na­nia, panie Lowin – wark­nął.

– Przy­kro mi, nie sie­dzę w księ­go­wo­ści.

– Nie bę­dzie pan tak wy­szcze­ka­ny, gdy wyrwę panu język.

Nad­cią­gał jak lo­ko­mo­ty­wa. Zdją­łem naj­bliż­szą gi­ta­rę. Ude­rzy­łem, ce­lu­jąc wprost w pełen ta­tu­aży no­chal. Ar­ma­de­usz ugiął tro­chę nogi i in­stru­ment roz­trza­skał się na opan­ce­rzo­nej gło­wie. Spoj­rza­łem ze zdzi­wie­niem na odła­ma­ny gryf w moich ła­pach.

Chwil­kę póź­niej do­sta­łem w pysk. Wpa­dłem w szkla­ne ga­blo­ty, roz­bi­łem je i wy­lą­do­wa­łem gdzieś w innej ga­lak­ty­ce.

– Nic mi nie jest! – za­pew­ni­łem Pipi z pod­ło­gi. – Widzę tylko kilka gwiazd – do­da­łem cicho.

– Nie niszcz eks­po­na­tów, bar­ba­rzyń­co! – usły­sza­łem od­po­wiedź.

– Wła­śnie. – Po­gro­zi­łem pal­cem Ar­ma­de­uszo­wi. – Tro­chę kul­tu­ry!

– Mówię do cie­bie, Lowin!

Ach, więc nagle prze­szli­śmy na ty? W wol­nym cza­sie muszę wy­ja­śnić jej parę spraw. Wsta­łem, pod­no­sząc le­żą­ce obok wie­ko­we skrzyp­ce.

– Za­bra­niam! To ory­gi­nal­ny Stru­sio­va­rius! – Głos Pipi przy­brał de­spe­rac­kie tony. Za­czę­ła biec w moją stro­nę; pi­snę­ła, gdy pękł jeden z ob­ca­sów i za­ry­ła w pod­ło­gę, co jed­nak nie po­zba­wi­ło jej za­pa­łu. – Nie! – wrza­snę­ła roz­pacz­li­wie. – To uni­kat!

– Też je­stem uni­ka­tem – od­par­łem.

Skrzyp­ce tra­fi­ły w bark szo­fe­ra i roz­pa­dły się przy akom­pa­nia­men­cie pisku Pipi, od któ­re­go za­drża­ło szkło w oca­la­łych ga­blo­tach. Pan­cer­nik spre­zen­to­wał mi bis w po­sta­ci pra­we­go sier­po­we­go. 

– I tak nie mam zębów! – za­śmia­łem się na wpół przy­tom­ny.

Ar­ma­de­usz się­gnął po wiel­ki bęben, uniósł go i pod­szedł ze zło­wiesz­czym uśmie­chem.

– Nie od­wa­żysz się – szep­ną­łem.

Od­wa­żył.

Usły­sza­łem dźwięk roz­dzie­ra­nej skóry i świa­tło przy­ga­sło. Bęben utknął mi na gło­wie. W środ­ku śmier­dział stę­chli­zną i ku­rzem.

– Naha ż huaha! – wrza­snę­ła Pipi.

– Nic nie sły­szę! – od­krzyk­ną­łem, mo­cu­jąc się z drew­nia­nym kor­pu­sem, ale i tak wie­dzia­łem, o co cho­dzi. Znów byłem winny de­wa­sta­cji ja­kie­goś za­byt­ko­we­go cho­ler­stwa z do­li­ny Sre­te-à-tête lub in­ne­go Hu­la-Bu­la. Czy ja sobie ten bęben sam na łeb wsa­dzi­łem?!

Za­ro­bi­łem pię­ścią w brzuch, potem kop­nię­cie jako pre­mia, od­rzut i zde­rze­nie z czymś twar­dym – ścia­na, bez dwóch zdań. Świat za­wi­ro­wał, bęben pękł z trza­skiem. Zrzu­ci­łem z sie­bie reszt­ki in­stru­men­tu.

Roz­ba­wio­ny Ar­ma­de­usz sta­nął przede mną i ude­rzył pię­ścią w pięść. Od­głos przy­po­mi­nał do­mknię­cie wieka od trum­ny.

– Coś nie­tę­go pan wy­glą­da, panie Lowin.

Wy­tar­łem za­krwa­wio­ne wargi. W pod­gar­dlu mia­łem drza­zgi, w ple­cach okru­chy szkła. 

– Zwy­czaj­ny dzień pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa – od­par­łem. – Bez si­nia­ków nawet nie wra­cam do domu. Za to wiem coś, co panu umknę­ło.

– A cóż ta­kie­go, panie Lowin?

– Prze­szli­śmy do sek­cji dętej.

Zro­zu­miał, do­pie­ro kiedy przy­wa­li­łem mu sak­so­fo­nem w brzuch. Metal to inna śpiew­ka. Tym razem po­czuł. Sap­nął i wy­ba­łu­szył oczy, więc po­pra­wi­łem w to samo miej­sce, po czym strze­li­łem ję­zy­kiem – tra­fi­łem w oku­la­ry i we­ssa­łem je do gęby. Krzyk­nął i za­ma­chał na oślep ła­pa­mi, ale unik­ną­łem bez trudu. Z czy­stym su­mie­niem umó­wi­łem jego pysk na rand­kę w ciem­no z sak­so­fo­nem. Przy­dzwo­ni­łem mu tak mocno, że metal za­skrzy­piał z wy­rzu­tem. Ar­ma­de­usz zwiot­czał, za­to­czył się i usiadł pod ścia­ną.

Sta­ną­łem nad nim w bo­jo­wej pozie i osten­ta­cyj­nie wy­plu­łem oku­la­ry. Ście­ka­ła z nich ślina oraz krew.

– Bę­dziesz śpie­wał albo szkieł­ka zginą śmier­cią tra­gicz­ną.

– Bez­li­to­sny… z pana ro­puch… panie Lowin.

– Dla zło­dziei za­wsze.

Tym­cza­sem, pisz­cząc ża­ło­śnie i za­ła­mu­jąc łapy, Pipi do­czła­pa­ła do resz­tek in­stru­men­tów i za­czę­ła je pod­no­sić z pod­ło­gi. Do­sko­na­le wie­dzia­łem, kto do­sta­nie burę za wszyst­kie znisz­cze­nia.

Po­sta­no­wi­łem tro­chę po­ble­fo­wać i zo­ba­czyć, jak Ar­ma­de­usz za­re­agu­je.

– Pra­cu­jesz dla Sia­mu­ta. Na jego zle­ce­nie ukra­dłeś orzesz­ki panny Chew. Z po­cząt­ku nie mo­głem sobie przy­po­mnieć, skąd znam te ta­tu­aże. Do­pie­ro spo­tka­nie z ho­stes­są na par­te­rze od­świe­ży­ło mi pa­mięć, że to znaki „Twar­dych mord”: zło­dziei, kie­szon­kow­ców i wła­my­wa­czy.

Krę­cił łbem przez całą prze­mo­wę.

– To nie tak. Nie ukra­dłem orzesz­ków.

Od­rzu­ci­łem sak­so­fon. Za­brzę­cza­ł o pod­ło­gę, a Pipi jęk­nę­ła:

– O, Jeżu! Tylko nie ory­gi­nal­ny…

Nie słu­cha­łem dalej. Byłem za­ję­ty wy­cią­ga­niem drzazg z pod­gar­dla.

– Nie ściem­niaj, koleś. Zwi­ną­łeś też ko­per­tę. Lep­kie pa­lusz­ki, co?

– Cóż… Ko­per­tę ukra­dłem.

– Dla­cze­go? Co to za do­ku­men­ty?

– To był po­mysł Dony. Spo­tka­ła się z Sia­mu­tem i za­pro­po­no­wa­ła układ: orzesz­ki panny Chew za fan­tazm, po któ­rym Dona już na za­wsze prze­ję­ła­by kon­tro­lę nad cia­łem Mar­ga­ret. Sia­mut się zgo­dził.

– Skąd wiesz?

– Pod­słu­chi­wa­łem.

– Mhm. A pa­pie­ry?

– Sia­mut dał je Donie jako za­bez­pie­cze­nie umowy. Ale to fał­szyw­ki!

– Co ta­kie­go?

– Ro­bi­łem przy pod­ra­bia­niu pa­pie­rów, zwie­rza­ku. Te są tref­ne.

Czyli Dona zo­sta­ła oszu­ka­na. Mia­łem wy­ro­bio­ne zda­nie o wyż­szych sfe­rach, a takie nu­me­ry tylko utwier­dza­ły mnie w prze­ko­na­niu, że na górze nikt nie gra fair. Tak samo, jak i na dole. Naj­pierw ro­lu­jesz in­nych, żeby wspiąć się na szczyt, potem, aby z niego nie spaść. 

– Ona o tym wie? – za­py­ta­łem.

– Nie sądzę.

– A ty do­wie­dzia­łeś się do­pie­ro po kra­dzie­ży, więc zo­sta­je py­ta­nie, czemu je buch­ną­łeś?

Zro­bił zbo­la­łą minę, o ile to moż­li­we z roz­bi­tym py­skiem i wiel­kim guzem nad lewym okiem. Wi­dzia­łem, że wal­czy ze sobą.

– Mar­ga­ret mną po­mia­ta. Od­sie­dzia­łem swoje, chcia­łem uło­żyć sobie życie na nowo, ale nikt nie chce za­trud­nić fa­ce­ta po wy­ro­ku. Praca u panny Chew była speł­nie­niem moich próśb. Przy­naj­mniej do­pó­ki nie do­sta­łem parę razy w pysk, bo miała zły humor. O wy­zwi­skach nie wspo­mnę.

– Jeśli li­czysz na współ­czu­cie, pu­kasz pod nie­wła­ści­wy adres.

– Dona trak­to­wa­ła mnie ina­czej. Za­wsze miła i uśmiech­nię­ta. Bałem się, że Mar­ga­ret dowie się o umo­wie z Sia­mu­tem i wy­krę­ci jakiś numer, więc ukra­dłem ko­per­tę, aby nie mogła się wy­co­fać.

– Ale nie po­wie­dzia­łeś Donie, że ją oszu­ka­no.

– Skąd! Przy­znać się, że grze­ba­łem jej w to­reb­ce?

Kiedy co­dzien­nie bru­dzisz łapy w miej­skim bło­cie pół­prawd, kłamstw i prze­ina­czeń, wy­ra­biasz w sobie od­po­wied­ni in­stynkt. Hi­sto­ria Ar­ma­de­usza trzy­ma­ła się kupy. Nie kła­mał.

– W po­rzą­decz­ku. Gra­łeś fair. – Rzu­ci­łem mu oku­la­ry. – Tylko ni­cze­go nie pró­buj. Jesz­cze jedno: wiesz, jak od­róż­nić Donę od praw­dzi­wej Mar­ga­ret?

Po­krę­cił głową.

– No to mamy pro­blem. – Tym razem się­gną­łem do gęby i wy­ją­łem spod ję­zy­ka pier­ścion­ki. – Mam orzesz­ki, ale nie wiem, kiedy Mar­ga­ret to Dona, a kiedy nie. Pięć­dzie­siąt pro­cent szan­s to…

Umil­kłem na widok zdzi­wio­nej miny Ar­ma­de­usza.

– Ale… To nie są orzesz­ki panny Chew!

Ga­pi­li­śmy się wspól­nie na dwa ka­wał­ki ma­gicz­nej bi­żu­te­rii, a ja po­pę­dza­łem swój mózg do szyb­szych ob­ro­tów: „Cała na­przód, leniu! Do­rzuć­cie węgla do kotła!”.

– Zło­dziej! – usły­sza­łem krzyk Pipi, a zaraz potem do­sta­łem po­wy­gi­na­nym sak­so­fo­nem w czasz­kę. Po tej spra­wie kupię sobie nowy ka­pe­lusz, bo stary nie wej­dzie na wszyst­kie guzy.

Wy­lą­do­wa­łem na pod­ło­dze. Mysz­ka pod­nio­sła orzesz­ki i wy­bie­gła, drąc się wnie­bo­gło­sy.

– Ra­tun­ku! Zło­dziej!

– A tej co? – Ar­ma­de­usz wy­da­wał się rów­nie zdzi­wio­ny, jak ja.

– Jak to piszą w kry­mi­na­łach… ko­lej­ny puzel do ukła­dan­ki. – Sala wi­ro­wa­ła, a ja chwia­łem się jak ama­tor moc­nych trun­ków w so­bot­ni wie­czór. Rzu­ci­łem pan­cer­ni­ko­wi ko­per­tę z fał­szy­wy­mi do­ku­men­ta­mi. – Masz swój hak. Po­wo­dze­nia.

– Dzię­ki, koleś.

Od stro­ny ko­ry­ta­rza sły­sza­łem już tupot wielu łap. Po chwi­li do sali wpa­ro­wa­ła de­le­ga­cja bor­su­czych mię­śnia­ków na czele z blon­d­wło­są mysią pięk­no­ścią.

Z tru­dem wsta­łem i unio­słem łapy. Mysz­ka dwo­iła mi się przed ocza­mi, zle­wa­ła w jedno i dzie­li­ła na nowo…

Uśmiech­ną­łem się sze­ro­ko jak facet po wy­gra­nej w lo­te­rii.

– Pro­szę we­zwać po­li­cję, panno Plaff. Wszyst­ko wy­tłu­ma­czę.

Koleś o apa­ry­cji sta­re­go sera huk­nął mnie pro­sto w szczę­kę.

To był na­praw­dę dobry cios, je­de­na­ście na dzie­sięć w skali do dzie­się­ciu, więc na­tych­miast zwi­ną­łem żagle.

 

***

 

Chyba mnie gdzieś nie­śli albo pły­ną­łem jach­tem po morzu z zie­lo­ne­go dy­wa­nu.

Potem sie­dzia­łem, a jakaś ciem­na plama łą­czy­ła moje łapy z krze­słem za po­mo­cą taśmy kle­ją­cej. Pysk przed zaklejeniem za­kne­blo­wa­li. Szmata, której użyli, sma­ko­wa­ła le­piej niż to, co za­zwy­czaj jadam na śnia­da­nie. Kiedy wy­szli, mia­łem wresz­cie czas, aby po­my­śleć.

Za­ry­zy­ko­wa­łem unie­sie­nie po­wie­ki. Za­mknę­li mnie w ga­bi­ne­cie Sia­mu­ta. Na biur­ku ktoś po­sta­wił zdję­cia – nie wi­dzia­łem, co na nich było, ale się do­my­śla­łem.

Bywa, że naj­lep­sze po­my­sły wpa­da­ją do­pie­ro do obo­la­łej głowy. Czu­jesz każdy guz i si­niak, nie mo­żesz sku­pić wzro­ku, a ja­ki­kol­wiek ciąg przy­czy­no­wo-­skut­ko­wy do­sta­je kopa w zadek i skrę­ca w dziw­ne miej­sca, dokąd nor­mal­nie by nie tra­fił. Ma to swoje za­le­ty. Prze­śle­dzi­łem całą spra­wę od po­cząt­ku do końca, potem drugi raz i trze­ci.

Ten stu­kot ob­ca­sów po­znał­bym wszę­dzie.

Mar­ga­ret we­szła w to­wa­rzy­stwie Sia­mu­ta; nim za­mknę­ła drzwi, do­strze­głem na ze­wnątrz kilku bor­su­czych dry­bla­sów. Ostat­ni akt za­po­wia­dał się nad­zwy­czaj cie­ka­wie.

O ile po­zwo­lą mi mówić.

– Szko­dli­wy z pana ro­ba­czek, panie Lowin. – Kró­lik wy­cią­gnął igłę mo­drze­wia ze zło­co­nej igiel­ni­cy i wsu­nął sobie do pyska. Przy­pa­lił.

Mar­ga­ret wzię­ła go pod łapę.

– Skar­bie, za­łatw go i wra­caj­my na przy­ję­cie. Nie wiem, kiedy znów Mar przej­mie kon­tro­lę.

– Mó­wi­łaś, że wy­czu­wasz nad­cho­dzą­cą zmia­nę oso­bo­wo­ści, a mnie bar­dzo cie­ka­wi, co skło­ni­ło na­sze­go zie­lo­no­skó­re­go ko­le­gę do tak głu­pie­go czynu.

Od­po­wiedź na to py­ta­nie za­zwy­czaj bywa pro­sta – al­ko­hol i ko­bie­ty. W do­wol­nej ko­lej­no­ści.

– Skar­bie… – Kró­licz­ka miała ten spa­ni­ko­wa­ny błysk w oku. – Nie warto.

Mu­sia­łem gadać, ina­czej już po mnie. Jak skło­nić bo­ga­tą szy­chę, aby zdję­ła ci kne­bel? To pro­ste – za­śmia­łem się, co z po­wo­du kne­bla przy­po­mi­na­ło rzę­że­nie sta­re­go sil­ni­ka.

Sia­mut za­strzygł wą­si­ka­mi i zdjął mi szma­tę, zanim Mar zdą­ży­ła za­pro­te­sto­wać.

– Co pana tak bawi?

– Dzię­ku­ję. Teraz mogę umrzeć, śmie­jąc się z wa­szej walki.

Mar pa­trzy­ła na mnie wil­czym wzro­kiem, ale jej głos ocie­kał mio­dem.

– Nie słu­chaj…

Na próż­no. Sia­mut uniósł łapę.

– Daj mu mówić. Nikt tu nie bę­dzie wal­czył.

Od­chrząk­ną­łem.

– Sły­sza­łem te słowa przed co naj­mniej trze­ma strze­la­ni­na­mi. Może pan zmie­ni zda­nie, kiedy opo­wiem pewną hi­sto­rię. Opo­wieść o bied­nym de­tek­ty­wie wplą­ta­nym w in­try­gę wyż­szych sfer. Sia­mut No, prze­wod­ni­czą­cy Cechu, który bał się, że stra­ci wła­dzę oraz Dona, cho­wa­niec, która chcia­ła ukraść ciało swej pani. Tak by się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło. Za­war­li­ście umowę: akt prze­ka­za­nia fa­bry­ki fo­te­li sa­mo­cho­do­wych jako za­bez­pie­cze­nie w za­mian za orzesz­ki Mar­ga­ret, aby nie mogła wy­grać tur­nie­ju, a po tur­nie­ju fan­tazm dla Dony, by prze­ję­ła na stałe osobę Mar­ga­ret Chew. Nie­ste­ty, otrzy­mał pan pod­rób­ki, zro­bio­ne przez jej wujka. – Strze­la­łem przy­pusz­cze­nia­mi jak pi­ja­ny nie­to­perz na strzel­ni­cy, ale Sia­mut uniósł brwi tak wy­so­ko, że pra­wie wy­je­cha­ły mu na kark.

– Co ta­kie­go?!

– Naj­lep­sze przed nami! – kon­ty­nu­owa­łem. – Potem nasza cwana Mar­ga­ret wy­ko­rzy­sta­ła mnie, by ukraść pana orzesz­ki. Dzię­ki temu mogła za­cho­wać do­ku­men­ty i wy­grać na tur­nie­ju. Dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu! Prze­wró­ci­ła zdję­cia na biur­ku, gdyż przed­sta­wia­ją pana z jego orzesz­ka­mi, na­stęp­nie ode­sła­ła szo­fe­ra, aby nie wi­dział, co krad­nę. Tylko ja mo­głem za­nur­ko­wać do wod­ne­go tu­ne­lu i dla­te­go byłem po­trzeb­ny. Tak, panno Mar! Uszy pani opa­da­ją. One już wie­dzą, że przed­sta­wie­nie do­bie­ga końca. – Czas strze­lić z ar­ma­ty. – Nie ma żad­nej Dony!

Kró­licz­ka stała jak spa­ra­li­żo­wa­na, na­to­miast oczy Sia­mu­ta na­bie­gły krwią i żądzą mordu. A ja jesz­cze nie skoń­czy­łem…

– Naj­lep­sza rola na­szej śnież­no­bia­łej ak­to­recz­ki. Oszu­ka­ła pana, mnie i swo­je­go szo­fe­ra, po­nie­waż po­trze­bo­wa­ła po­moc­ni­ka oraz ochro­nia­rza. Nie­ste­ty dla niej, za­gra­ła aż za do­brze. Pan­cer­nik Ar­ma­de­usz uznał, że nowa, miła Dona od­po­wia­da mu znacz­nie bar­dziej niż stara, zgryź­li­wa Mar­ga­ret. Bie­dak na­praw­dę w to wie­rzył, dla­te­go ukradł ko­per­tę z do­ku­men­ta­mi…

– To on?! – Mar za­ci­snę­ła pię­ści.

– Jako były zło­dziej, od­krył pewną cie­ka­wą rzecz. Do­ku­men­ty są fał­szy­we! Nawet nie wie­dząc o oszu­stwie Mar­ga­ret, pan No po­sta­no­wił ją oszu­kać. 

Tym razem to brwi Mar­ga­ret po­wę­dro­wa­ły w górę, ale zaraz potem roz­my­śli­ły się i wró­ci­ły na miej­sce, by zając po­zy­cje do ataku.

Przez pyski dwojga oszu­stów prze­le­ciał cały ze­staw emo­cji, od zdzi­wie­nia, nie­do­wie­rza­nia, na­głe­go olśnie­nia, aż po – na co li­czy­łem – wście­kłość. Mój plan za­kła­dał do­pro­wa­dze­nie ich do walki, a potem „im­pro­wi­zacja w za­mie­sza­niu”. Le­d­wie jed­nak kró­li­ki spoj­rza­ły na sie­bie z nie­na­wi­ścią, od stro­ny drzwi do­bie­gły krzy­ki i pod­nie­sio­ne głosy.

Do środ­ka wpa­ro­wa­ły na­stęp­ne kró­li­ki ze zna­kiem kie­li­cha na czo­łach, jeden za dru­gim, aż cały ga­bi­net ob­rósł sier­ścią i bielą sie­ka­czy.

Jak na ko­men­dę wy­bu­chła wrza­wa, z któ­rej zdo­ła­łem wy­chwy­cić co piąte słowo, ale ktoś nie­wąt­pli­wie po­in­for­mo­wał po­zo­sta­łych człon­ków Cechu Dłu­go­uchych o po­ten­cjal­nym ma­cza­niu pa­lusz­ków w wy­ni­kach nad­cho­dzą­ce­go tur­nie­ju.

I nagle wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się na mnie.

– To może niech żaba opo­wie – zde­cy­do­wał jakiś wą­sa­ty star­szy kró­lik.

– Ro­puch – mruk­ną­łem i do­da­łem gło­śniej: – Z przy­jem­no­ścią, sza­now­ni pań­stwo.

Spre­zen­to­wa­łem tę samą hi­sto­ryj­kę, wzbo­ga­ca­jąc o szcze­gó­ły, bez któ­rych zwie­rza­ki zu­peł­nie nie­zwią­za­ne ze spra­wą mo­gły­by się po­gu­bić. Para zło­czyń­ców pró­bo­wa­ła coś po­wie­dzieć, ale ich au­to­ry­tet pi­ko­wał jak ceny akcji upa­da­ją­cej firmy i wszel­kie pro­te­sty na­tych­miast stłu­mio­no. Kiedy skoń­czy­łem za­pa­dła cisza. Po chwi­li nikt już nie pa­trzył na mnie, za to w stro­nę Mar i Sia­mu­ta ob­ró­cił się bar­dzo, bar­dzo roz­gnie­wa­ny ze­staw py­sków.

Kiedy nikt nie pod­wa­żył mojej hi­sto­rii, za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy nie dałem wła­śnie pew­nym wpły­wo­wym gru­pom pre­tek­stu do usu­nię­cia Mar­ga­ret i Sia­mu­ta z ju­trzej­sze­go tur­nie­ju. Może kró­li­ki mają ślicz­ne fu­ter­ka, ale w głębi dusz praw­dzi­we z nich re­ki­ny.

 

***

 

Nie byłem zdzi­wio­ny, że żaden z dłu­go­uchych waż­nia­ków nie ru­szył łapą, by mnie uwol­nić. Mieli waż­niej­sze spra­wy na gło­wie, tym bar­dziej że pod Fur­da­cję przy­był cały hu­fiec ra­dio­wo­zów. Wrza­wa prze­nio­sła się na par­ter. Pew­nie w ga­bi­ne­cie było za mało miej­sca, aby szep­tać po ką­tach i knuć nowe spi­ski. 

Tak więc zo­sta­łem tylko ja, sło­mia­na spód­nicz­ka i taśma kle­ją­ca.

I wtedy zja­wi­ła się moja blond wy­ba­wi­ciel­ka.

– Przy­pusz­czam, że to pani za­wdzię­czam nie­spo­dzie­wa­ne naj­ście hordy obu­rzo­nych kró­li­ków?

– Wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi po­sta­no­wi­łam panu za­ufać. – Pipi za­czę­ła uwal­niać mnie za po­mo­cą no­ży­czek. – Chcia­łam za­dzwo­nić na po­li­cję, ale Sia­mut wy­łą­czył te­le­fon i po­wie­dział, że nie­któ­re spra­wy trze­ba za­ła­twiać po cichu. Na do­da­tek za­gro­ził mi, że jeśli pisnę choć słów­ko, wy­le­cę na zbity pysk. Uzna­łam, że to po­twier­dza pań­skie po­dej­rze­nia i odej­dę na wła­snych wa­run­kach.

Wsta­łem, roz­tar­łem nad­garst­ki.

– Nie do­ce­ni­łem pani. Prze­pra­szam.

– Ja rów­nież. Na­bi­łam panu spo­re­go guza.

Za oknem była pięk­na noc. Świa­tła ju­pi­te­rów krą­ży­ły bez celu i za­czął sypać pu­szy­sty śnieg.

Pod­sze­dłem do mysz­ki. Wy­pro­sto­wa­łem plecy, zmru­ży­łem śle­pia. Gdy masz na sobie tylko sło­mia­ną spód­nicz­kę, mu­sisz się nie­źle na­gim­na­sty­ko­wać, by zro­bić wra­że­nie.

– Może spo­tka­my się gdzieś na mie­ście i po­prze­pra­sza­my na­wza­jem? – Mój głos był głę­bo­ki jak ko­pal­nia złota.

Od­sła­nia­jąc drob­ne ząbki, uśmiech­nę­ła się i na­chy­li­ła ku mnie, aż po­czu­łem jej go­rą­cy od­dech. Nasze usta zna­la­zła się w obie­cu­ją­cej bli­sko­ści. Wtedy po­wie­dzia­ła, pa­trząc mi pro­sto w oczy:

– Wo­la­ła­bym wy­szo­ro­wać każdy śmiet­nik w Dziel­ni­cy Nie­to­pe­rzy.

Po czym ob­ró­ci­ła się i wy­szła.

Wy­da­łem z sie­bie jakiś nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny dźwięk. Dzie­sięć wspa­nia­łych ri­post przy­by­ło jed­no­cze­śnie i jak zwy­kle za późno.

Ko­bie­ty!

 

***

 

Na­stęp­ne dni upły­nę­ły spo­koj­nie.

Pew­ne­go wie­czo­ru za­dzwo­nił Ar­ma­de­usz. Zwol­nił się z po­sa­dy u Mar­ga­ret, ale dzię­ki nie­ocze­ki­wa­ne­mu wsta­wien­nic­twu Pipi, wraz z nią zna­lazł ro­bo­tę u innej szy­chy. Spra­wiał wra­że­nie za­do­wo­lo­ne­go.

Sia­mut i Mar­ga­ret stali się krót­ko­trwa­ły­mi bo­ha­te­ra­mi na­głów­ków, lecz ich spra­wa umil­kła po ko­lej­nej afe­rze z nie­le­gal­nym bim­brem cho­mi­czej pro­duk­cji. Oboje za­czy­na­li wspi­nać się z po­wro­tem po dra­bin­ce miej­skiej so­cje­ty. Tak to już jest z bo­ga­cza­mi, że za­wsze spad­ną na czte­ry łapy.

A ja? Nie roz­gła­szam tego wszem wobec, ale gdy­by­ście chcie­li uj­rzeć cud na­tu­ry, za­pra­szam do su­te­re­ny na Błot­ni­stą 3.

Ro­puch z ró­żo­wym fu­trem to nie­co­dzien­ny widok…

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Rewelacyjny humor, zwroty akcji oraz fabuła. :)

 

Z kwestii językowych mam zapytania oraz wątpliwości (zawsze – tylko do przeanalizowania):

– Dobry wieczór zbieram na fundusz aktywizacji byłych więźniów pomagamy im znaleźć pracę pan wspomoże dowolną sumą? – tu rozumiem, że celowo cała wypowiedź fretki bez interpunkcji?

Może to nie obchodziło. – jej?

Zaczęła biec w moją stronę; pisnęła, gdy pękł jeden z obcasów i zaryła w podłogę, co jednak nie pozbawiło zapału. – tu podobnie?

W ciemności nie widziały za dobrze, a silny blask z reflektorów je oślepiał, lecz wystarczyłoby jedno szczęśliwe trafienie, abym skończyłbym jako trofeum na ścianie Siamuta. – za dużo „bym”?

Gdzieś tam Margaret czekała na ratunek, a wraz z nią resztą mojego honorarium. – literówka?

A ja nie omieszkam wspomnieć, że wolała pani kryć szefa, zamiast pomóc niezależnemu detektywowi w odkryciu prawdy. – tu jak rozumiem celowo, by podkreślić przestrogę?

Może króliki mają śliczne futerka, ale w głębi dusze prawdziwe z nich rekiny. – literówka?

 

 

Genialna sprawa, wielkie brawa! laugh

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Hej, Bruce!

Literówki poprawione, tylko ta wypowiedź fretki specjalnie bez przecinków – na jednym tchu ;)

Miło mi, że się spodobało (nie zawsze piszę krwawe smuty ;p )

 

Dzięki wielkie i pozdrawiam

Hej, Zanais. :)

Tak właśnie myślałam z tą fretką. :)

To ja dziękuję, ubawiłam się znakomicie (bardzo mi to było potrzebne wczoraj, audycja radiowa była wyjątkowo smutnacrying ) – tak wielka rozpiętość świadczy o niesłychanym kunszcie i talencie, BRAWKA! yes

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cześć, Zanaisie!

Bardzo przyjemne opowiadanie, pomysłowe, ze sprawnie poprowadzoną fabułą. Gratuluję publikacji w NF! Względem pozostałych Lowinów stawiałbym je mniej więcej na równi ze Złamanego serca nie zszywa się igłąFront Wyzwolenia Bobra wydawał mi się nieco lepszy. Co do tego, o czym piszesz w przedmowie: myślę teraz, że potencjał tego bohatera i uniwersum, który moim zdaniem wystarczyłby na rozwinięcie w dłuższą serię, oprócz świeżości zwierzęcego noir leży także w nienachalnym komentarzu do przemian obyczajowości.

Betowanie tego tekstu było miłą przygodą, przy której też się co nieco nauczyłem. Ponieważ widzę teraz, że najwyraźniej umknęła Ci część błędów z końcówki przeglądu, pozwolę sobie jeszcze skopiować odpowiedni fragment komentarza:

– O, Jeżu!

Raczej zapisywane bez przecinka.

Praca u panny Chew była spełnieniem moich próśb.

Jakieś kulawe, ale nie bardzo wiem, jak to zwięźle poprawić. Może po prostu coś w stylu “tym, czego potrzebowałem”, “propozycją nie do odrzucenia”… A może tylko subiektywnie mi się nie podoba?

Pięćdziesiąt procent szansy to…

Raczej w liczbie mnogiej w tej frazie, “szans”.

a ja popędzałem swój mózg do szybszych obrotów: „Cała naprzód, leniu!”. Dorzućcie węgla do kotła!

Węgiel do kotła nie powinien też być w obrębie cytatu?

Od strony korytarza słyszałem już tupot lawiny łap.

Zgrzyta mi ta metafora, lawina nie tupie.

albo płynąłem jachtem po morzu z zielonego dywanu.

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu…

ciąg przyczynowoskutkowy

Przyczynowo-skutkowy (“łączący przyczynę i skutek”), a nie przyczynowoskutkowy (“skutkowy o cechach przyczynowych”).

Pysk zakneblowali mi jakąś szmatą (…) O ile pozwolą mi mówić.

Nie widziałem jeszcze szmaty, która całkowicie uniemożliwia artykulację. Obok i tak jest mowa o taśmie klejącej, więc pewnie wystarczy dodać “pysk przed zaklejeniem zakneblowali…”.

(…) 

Przez pyski dwójki oszustów

“Dwojga” ładniej stylistycznie.

improwizowanie w zamieszaniu

Nie wolisz “improwizację”?

Może króliki mają śliczne futerka, ale w głębi dusze prawdziwe z nich rekiny.

W głębi duszy / dusz.

 

Jak zwykle: co do zasady nie mam w zwyczaju klikać tekstów, które betowałem, ale dla złotych Piórek robię wyjątek, ponieważ uważam, że i tak spokojnie mogłyby z automatu trafiać do Biblioteki.

Pozdrawiam serdecznie!

Hej, Ślimaku!

Poprawiłem, dziękuję i za tę łapankę i za świetną betę.

Też myślę, że pierwszej części przygód Lowina nie przebije, w końcu tam dochodzi element świeżości i odkrywania świata. Ale takie prawa serii.

Dzięki za klika i serdecznie pozdrawiam!

Jakże dawno nie miałam przyjemności zaszaleć z detektywem Lowinem. To był trudny czas, na szczęście dobiegł końca. I co, że w różowym futerku, ważne że sprytny i zawsze wychodzący cało z kłopotów. 

Opisy w stylu noir smakują jak wiśniowa nalewka… Słodycz i goryczka, ech…

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Tekst czytałem w papierowym wydaniu NF. Cóż mogę napisać? Rewelacyjna wariacja na temat Zwierzogrodu w wersji dla dorosłych, okraszona elementami noir. 

 

Pomysł na “magię” miałeś w iście sandersonowskim stylu… ;]

 

Dobijam do biblioteki.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Cezary mnie wyprzedził z biblioteką ;)

 

Świetnie sie czytało, wciągajacy początek, bardzo dobre opowiadanie.

 

Przy czym druga część trochę słabsza, jakbyś już pędził do zakończenia. Wymiana zdań z Armadeuszem pod koniec jakaś taka na siłę (może mi się wydawało).

 

 

 

Hej, Ambush

Lowin pojawił się w trzech opowiadaniach – dwa już doczekały się publikacji, jedno czeka na wyjście Fantazmatów (co może potrwać ;) ) Miło mi, ze tęskniłaś i ta przygoda też przypadła Ci do gustu.

Pozdrawiam serdecznie

 

Hej, Cezary

Dzięki za miłe słowa i dobicie. Do Sandersona się nie odniosę, bo nie czytałem nic tego pana ;)

Pozdrawiam!

 

Hej, grzelukas

Cieszę się, że Ci się podobało. Przyznam, że pisałem to już tak dawno, iż trudno mi się odnieść do pośpiechu, ale całkiem możliwe… Na pewno nie chciałem zabierać całego działu prozy polskiej w NFie, więc wolałem zamknąć się w 60k znaków.

Dzięki, że wpadłeś i pozdrawiam

Hm no mamy tu fajny humor, nienaganny warsztat, oryginalny pomysł i dobrze zbudowany klimat, ale sceny opisujące detektywistyczną działalność Lowina trochę się dłużyły. Chyba ciężko mi tego typu fabułę potraktować poważnie, skoro bohaterami są żaba i króliki, więc w moim odczuciu brakowało tu napięcia.

 

Pozdrawiam i klikam :)

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej, GalicyjskiZakapiorze

Jeśli są: “fajny humor, nienaganny warsztat, oryginalny pomysł i dobrze zbudowany klimat”, to część scen może się dłużyć ;) To chyba nieuniknione.

Trochę mnie dziwi, że szukałeś powagi w opowieści o gadających zwierzątkach. To nie skandynawski mroczny kryminał, tylko pastisz. Nastawiałem się właśnie na humor i klimat. 

Dzięki za przeczytanie i pozdrawiam

No właśnie nie szukałem powagi, dlatego te niektóre mniej zabawne sceny, gdzie jest jakaś dłuższa scena akcji albo ekspozycja wyjaśniająca intrygę, trochę mnie nużyły, bo w takiej konwencji pastiszu siłą rzeczy nie mogło w nich być żadnego napięcia.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Mniej zabawne sceny będą zawsze, tak samo ekspozycja czy akcja, inaczej dostaniesz serię skeczów, które mało co łączy. Czy oglądając komedię, śmiejesz się cały czas? Nie ma szans. Trzeba zbudować scenę.

Napisałam opinię i gdziś zniknęła (to w razie czego gdyby potem okazało się, że wstawiłam coś dwa razy) więc powtórzę w skrócie:

Przeczytałam z zachwytem. Gratuluję kunsztu i talentu. 

Opko jest rewelacyjne.

Chylę czoła

 

Nowa Fantastyka